- W empik go
Argonauci. Tom 2 - ebook
Argonauci. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baron Emil mawiał czasem do Ireny: – Pani posiada arystokratyzm ducha. Umysł pani jest nowy. Ma pani w sobie mnóstwo ładnej ironii. Nie daje się pani łapać na malowane garnki!
Słowa te sprawiały jej taką przyjemność, jaką niewprawnemu wędrowcowi sprawia pochwała górala, że umie wspinać się na karkołomne szczyty. Wiele ironii wpłynęło w nią istotnie z pewnych, tajemnych stron jej życia. Ale po raz pierwszy zdała z niej sobie sprawę pod wpływem i przewodnictwem barona. Imponował jej oryginalnością pojęć i mowy, absolutną szczerością swojej niewiary i swego egoizmu. W dzieciństwie jeszcze, ujrzała maskę, która przeraziła umysł jej i ugodziła ją w samo serce. Odtąd, wszystko wydawało się jej lepszem i milszem nad maski. Przytem, baron w mniemaniu jej, był skończonym estetą, wybornym znawcą całej dziedziny sztuki, i pod tym względem niewiele się myliła. Opinie artystyczne i filozoficzne, które wygłaszał, zajmowały ją swoją nowością, a wyrażenia,. których używał, wymyślne, czasem brutalne i zaczepiające o rynsztoki zaciekawiały dziwactwem i zuchwalstwem. Naśladowała go w mowie; w obecności jego stała na straży ust, aby nie wymówiły czegoś, czem mogłaby zasłużyć na nazwę "pastuszka".
– Pani jest bardzo oddaloną od stanu pastuszków, z którym spotykam się tu na każdym kroku. Pani jest skomplikowaną, podobną do orchidei, której jedna łodyga ma kwiat z kształtem motyla, a druga trupiej główki.
Z krótkim śmiechem przerwała:
– Motyl jest banalnością…
Śmiech jej brzmiał ostro, bo zimne połyski oczu barona oblewały ją śmiało i uparcie.
– Nie – zaprzeczył – nie, połączenie trupiej główki z motylem tworzy dysonans. To zgrzyta i przeciąga po duszy nową piłę.
A harmonia grecka?… – wtrąciła zapytanie.
Z pobłażliwym uśmiechem, który ją upokarzał, baron mówić zaczął:
– Niech pani nigdy nie mówi o harmonii.
Była ona mleczkiem, którem karmiły się pacholęta. My żyjemy czem innem. Lubi pani zwierzynę, prawda? – ale tylko w stanie rozkładu. Il n'y a que du gibier faisande, n'est-ce pas? Eh bien nous nourrissons du monde faisandé. Żywimy się światem, będącym w stanie rozkładu. C'est ainsi. A pani mówi o tej cerowanej skarpetce, którą jest harmonia! cha, cha, cha! Ale pani czasem myśli tak, a czasem inaczej. Dusza pani jest pełna zgrzytów! Ma pani w sobie idyllę i satyrę. Szydzi pani z idylli, a czasem do niej jeszcze trochę tęskni. Czy dobrze zgaduję? Czy prawda?
– Prawda – odpowiedziała, spuszczając powieki.
Spuściła powieki, bo zawstydziła się odkrycia, które baron w niej uczynił, i dlatego jeszcze, że czuła na twarzy jego oddech i sama oddychała wonią jakichś dziwnych perfum, którą z siebie wydawał. Oczy jego szukały jej oczu i usiłowały wlewać w nie swoje zimne i zarazem palące połyski. Spróbował wziąć jej rękę, ale ona ją usunęła, a on przyciszonym, przewlekłym, trochę nosowym głosem, mówił: – Pani chce, to znowu nie chce, czuje w sobie krzyk życia i stara się zamienić go w piosenkę liryczną…
Krzyk życia! Nad wyrażeniem tem zastanawiała się potem, ale krótko. Dotkniętej wiedzą przedwczesną, znaczenie jego prędko stało się jasnem. Baron, mały, wątły, z twarzą zwiędłą i o rysach nieregularnych, był mistrzem w wywoływaniu u kobiet "krzyku życia". Obejście się jego z niemi było wykwintne, ale zarazem i zuchwałe. W siwych źrenicach, okrążonych zaczerwienionymi brzegami powiek, miewał spojrzenia, hypnotyzujące uporem i zimnym ogniem. Było to podobne do blasku stali, bladego i przeszywającego. Ze sposobu, jakim ujmował rękę kobiety i składał na niej pocałunek, ze spojrzeń, któremi zdawał się odzierać ją z zasłon, z intonacyi, nadawanej pewnym słowom, dobywała się, pozorami wyrafinowanej ogłady przysłoniona, pierwotność żądania i podbijania. Wśród nudy i ckliwości flirtów pospolitych, zużytych, przedstawiało to siłę cyniczną, ale śmiałą i szczerą. Można ją było porównać do kosmatej głowy zwierza, wychylającej się z kosza heliotropów, wiecznie jednostajnych i jednostajną woń wydających. Szpetną jest ta głowa, ale pachnie jaskinią i troglodytem, co wśród mdłych i pospolitych kwiatków nadaje jej urok oryginalności i potęgi.
Irena czyniła zrazu przypuszczenie "pradziadowskie". Gdy w obecności barona, nerwy jej drgały, jak struny targane w sposób dotąd nieznany, zapytywała samej siebie: "Byłażbym zakochaną? ale skoro tylko oddalił się, zapytanie to wywoływało z niej śmiech krótki i ironiczny Analizowała i krytykowała wówczas istotę barona fizyczną i moralną z doskonałym chłodem, czasem nawet z odcieniem pogardy. Wibryon! w wyrazie tym zawierało się pojęcie uwiędu fizycznego i moralnego, prawie dotykalny obraz żyjątka, które drga w przestrzeni, zaledwie zdolne do życia. Wobec tego obrazu doświadczała przeczucia jakiejś siły zdrowej, szlachetnej, pięknej i odraza do barona zaczynała oblewać jej serce, przedostając się aż do ust smakiem ckliwym i do mózgu myślą gorzką: "Dlaczego na świecie tak jest, jak jest? Dlaczego nie inaczej? A może gdziekolwiek jest inaczej, ale nie dla niej? Ona w idylle wierzyć przestała. Nazbyt zblizka i nazbyt długo patrzała na tragedyę i ironię rzeczy, aby wiarę w idylle zachować mogła. Może gdziekolwiek są, ale nie w tej sferze, wśród której ona żyje, nie dla niej! Tęsknić do tego, czego może wcale na świecie niema, czego dla niej najpewniej niema! Co za "reumatyzm myśli!" Głowa jej z japońskim węzłem ognistych włosów u wierz – chu czaszki, pochylała się czasem nisko, bo podnosił się ku niej płynący od serca potok ołowiu. Zwykłym sobie ruchem splatała długie ręce i silnie je zaciskając, myślała:
– Cóż? Trzeba przecież zrobić sobie jaką przyszłość, a dlaczegóż jakakolwiek inna miałaby lepszą od tej? Tu jest przynajmniej szczerość obustronna i zgodność poglądu na rzeczy.
Z czasem powiedziała sobie, że to, co uczuwa dla barona, jest pewnym gatunkiem miłości, i że w gruncie rzeczy innych miłości wcale niema, a jeżeli i jest jaka inna, to mało natem zależy, bo każda prędko mija. Zaczęła wogóle do tej strony życia przywiązywać wagę coraz mniejszą i jednocześnie samo życie zaczęło mieć dla niej urok coraz mniejszy. W posępności znudzeń i apatyi, w które popadała, to, co wiązało ją z baronem, porównywała sobie do czerwonej latarni elektrycznej, świecącej w ulicznym tłoku i zmroku. Nie słońce promienne, nie księżyc srebrzysty, lecz ot, taka sobie latarnia czerwona, która przyświecając ulicznemu tłokowi, pozwala widzieć wiele rzeczy ciekawych lub świetnych.
O Lili Kerth, roli, którą ona odgrywała wobec świata wogóle, a wobec barona w szczególności, Irena wiedziała. Baron i w tym wypadku, tak, jak w innych, maski nie nosił, towarzyszył niekiedy Lili Kerth na publicznych przejażdżkach i kilka razy ukazał się z nią nawet w loży teatralnej. Było to sprzeczne ze zwyczajami, zwłaszcza przez wzgląd na stosunek jego do Ireny, ale uległość zwyczajom nie byłażby stawaniem na straży grobów, lub "cerowaną szkar – petką?"
W tym wypadku, Maryan, nie wiedzieć dlaczego, przyjaciela nie pochwalał.
– C'est crâne, mais trop cochon – osądził i dął się trochę na barona, a z ciekawością patrzał na siostrę, także w teatrze obecną. Irena jednak siedziała w loży jak zwykle, spokojna i dystyngowana, trochę sztywna, niczem nigdy nie zachwycona, ani rozśmieszona. Jak zwykle tez, rozmawiała z baronem w antraktach, aż Maryan, patrząc na nią, uśmiechać się zaczął:
– Jakże ci się podoba twoje vis-à-vis? – zapytał.
Irena niedbale odpowiedziała:
– Qui? cette filie?… kolor włosów ma przepyszny. Czyste złoto weneckie.
Ani obrazy, ani zawstydzenia.
– Brawo! – rzekł Maryan.
I z komiczną uroczystością w głosie dodał:
– Chère soeur, jesteś umysłem zupełnie nowym. Przeszłaś moje oczekiwania, i odtąd nazywać, cię będę ma vraie soenr!
Coż? Alboż była naiwną z teatru? Wie dobrze, że takie rzeczy dzieją się wszędzie i w życiu barona być muszą. A jeżeli muszą być, to już lepiej niech będą otwarcie, bo tajemnice… o! nad tajemnice i maski woli już wszystko. Rzecz przecież była w tem głównie, że ta historya barona ze słynną szansonistką nic a nic jej nie obchodziła.
Za oknami domu rozpoczynał się białawy od śniegu zmierzch. W salonie wśród zimnej białości rzeźb, przyozdabiających ściany i przelewania się na sprzętach połysków błękitnej mory, u jednego z okien, na wysokim taburecie siedziała Irena. Na tle szyby, napojonej białawym zmierzchem, długi jej stan z wąskiemi ramionami i trochę zanadto wydłużonym profilem, nad którym wznosił się węzeł ognistych włosów, przypominał posągi hieratyczne, wyprostowane i zagadkowo uśmiechnięte. Powieki miała spuszczone, długie ręce spokojnie splecione na sukni, ale uśmiechy, po ustach jej błądzące, coraz inne, spokojnymi nie były. W dniach ostatnich częściej niż kiedy przestawała z baronem, który coraz więcej usiłował widywać ją, spotykać. Po prostu ścigał ją, znajdował nieraz w magazynach, do których przybywała z matką, lub sama jedna. Przybywając, nie osłaniał się zrządzeniem trafu, ale ze zwykłą sobie szczerością mówił:
– Chciałem dziś panią widzieć i widzę. Umiem chcieć!
Dziś zaledwie weszła do zakładu słynnego krawca wszedł tam także i odrazu, z ożywieniem niezwykłem mówić jej zaczął o swoim wielkim projekcie wyjechania do Ameryki i osiedlenia się tam na długo, jeżeli nie na zawsze. Był przez tę myśl podniecony, prawie wyegzaltowany; rozogniała mu wyobraźnię nadzieja nowych widoków i wrażeń, może wielkich zysków. O tych ostatnich mówił także Irenie.
– Trzeba się ruszać, budzić fantazyę, wprawiać w czynność nerwy, bo inaczej ulegną wyschnięciu. Trzeba zwyciężać i podbijać. Kto nie odnosi zwycięztw, wart grobu. Pieniądz jest przedmiotem godnym podboju, bo otwiera wrota życia. William Morris jest słynnym poetą i malarzem, jednak został fabrykantem. Zrozumiał, że lekceważenie przemysłu, to tak samo, jak wiele innych rzeczy, malowany garnek. Ulepili go i na piękne kolory wymalowali poeci, poczem pomarli z głodu. Ameryka posiada jeszcze nowe horyzonty.
Mówił długo, sam dziwiąc się entuzyazmowi swemu.
– Myślałem, że nigdy już entuzyazmu nie doświadczę, i to nawet, że jest on reumatyzmem myśli. Tymczasem, czuję entuzyazm, tak, entuzyazm! I przejmuje mię to miłym dreszczem. Czy pani go ze mną nie podzieli? Czy pani, równie jak mnie nie pociągają perspektywy dalekie, horyzonty, nowe, les ribremets divins des mers virides, les silences traversés des Mondes, des Anges.
I czyniąc plagiat, powtórzył dodatek Maryana:
– Et des millions!
Owszem, pociągały. Nie miliony; była z nimi aż nadto oswojoną, ale dalekie perspektywy, nowe horyzonty, bezbrzeżne przestrzenie mórz i bezdenne cisze przestrzeni, które w mgnieniu oka rozwinęły się przed jej wyobraźnią. Głuche bóle i posępne niesmaki, nurtujące ją oddawna, krzyknęły: "Tak! tak! Jechać, lecieć daleko, jak najdalej, pod nowe nieba, pomiędzy inną ludzkość! Jechać, uciekać, szukać".
Z bladym rumieńcem na policzkach, do najwyższego stopnia udelikatnionych, wszystko to powiedziała baronowi, którego zmięta i zwiędła twarz zajaśniała radością.
– Vous me faites heureux, vous me faites vraiment heureunc! – zaszeptał i dodał: – Każe mi pani czołem uderzyć przed sobą, Korzę się i uderzam!
Tymczasem, w wielkim magazynie, co chwila dzwonek rozlegał się u drzwi, i jakaś fala przesuwających się obok postaci przypominała Irenie, po co tu przybyła. Skierowała się ku wytwornemu gabinetowi, w którym oczekiwała już na nią rozrzucona po sprzętach ulewa materyi. Baron posiadał znawstwo kobiecego stroju, mówić o niem lubił i nieraz, z dokładnością krawca i upodobaniem artysty, opowiadał o widywanych w stolicach toaletach oryginalnych i nadzwyczajnych. Teraz, w gabinecie krawca, pomiędzy wielkiemi zwierciadłami, w powodzi rozwijających się materyi, mówił:
– Proszę tylko nie urządzać sobie nic szablonowego, proszę mi nie psuć rozkoszy patrzenia na panią żadną koczkodaneryą miejscową. Ja tu nie spotykam kobiet, któreby miały subtelność gustu. Bogactwo jest, często nawet i gust jest, ale pospolity, szablonowy. Dla pani trzeba wymyślić coś nowego, coś… symbolicznego, a raczej symbolizującego. Strój kobiety powinien być symbolem jej indywidualności. Dla pani trzeba wymyślić strój, któryby symbolizował arystokratyzm ciała i ducha.
I wymyślał; wymyślali oboje. Przebierali pomiędzy barwami i gatunkami materyi, rozpatrywali wzory, rysunki; baron poprawiał je i uzupełniał szczegółami, czerpanymi z fantazyi własnej. Po upływie pewnego czasu, zgodzili się na jedno: suknia będzie koloru flamme. Przy delikatnej cerze Ireny i jej ognistych włosach utworzy to, według zdania barona, całość irytującą.
– Będzie pani w tej sukni dziwną i irytującą…
Właściciel zakładu, elegancki i poważny, wchodził i wychodził, zapytywał, doradzał i znowu pozostawiał ich namysłom i decyzyom własnym. Oni zaś bawili się coraz lepiej, otoczeni lekkim obłokiem perfum, unoszącym się z ich sukien i chrzęstem jedwabiów, spadających im do stóp, jak różnobarwne kaskady. Materya flamme była już wybraną, jednak oni wybierali jeszcze. Baron, z wybijającymi się na policzki rumieńcami, zawołał:
– Przepysznie czas spędzamy, nieprawdaż? I któżby się spodziewał? U krawca! Ale ja i pani, umiemy doznawać sensacyi takich, jakich nikt nie doznaje. Na to trzeba posiadać szósty zmysł. Ja i pani, posiadamy szósty zmysł.
Irena zaczęła tracić zwykłą sztywność i dystynkcyę, mówiła prędko i wiele, kilka razy zaśmiała się głośno, ruchy kibici jej i ramion stawały się nierówne, zbyt żywe chwilami, albo pełne półsennej gracyi. Baron umilkł i przypatrywał się jej przez chwilę, potem z zachwyceniem w oczach, mówić zaczął:
– Jak się pani w tej chwili zmieniła! Jak się pani prześlicznie i niespodziewanie zmieniła! Takie niespodzianki interesują, irytują… Posiada pani rzadki dar sprawiania niespodzianek…
Z błyszczącemi oczyma, natarczywie zaczął ą prosić, aby powiedziała, czy zmiana, której uległa, humor, w który wpadła, były mimowolne, albo sztuczne, wynikiem nastroju, czy kokieteryi?
– Jest pani bez wątpienia produktem wysokiej hodowli, więc trudno rozeznać, co w pani jsst naturą, a co sztuką. A taka pani w tej zmienionej postaci zawiła, zagadkowa… Proszę, prozę, niech mi pani powie, czy jest to w pani naturą, czy sztuką?
Słuchając słów tych, podszytych myślą bardzo zuchwałą, śmiała się i odwracała oczy. A on, pochylony ku niej, uśmiechem satyra przypominający, z prośbą w głosie zapytywał:
– Est-ce nature? est-ce art?
Z nagłą determinacyą odpowiedziała:
– C'est nature!
I śmiałości odpowiedzi chciała sprostać śmiałością spojrzenia, ale płomienny rumieniec na twarz jej wytrysnął i powieki przykryły źrenice, w które uderzyło zawstydzenie. Pomimo, że wstyd dziewiczy był malowanym garnkiem, nowa ta zmiana, której uległa Irena, wywarła na barona znowu wpływ irytujący. Z pośród szeleszczących materyi wziął obie jej ręce i w twarz spłonioną rzucając z oczu snop promieni magnetycznych, delikatną jej kibić ku sobie pociągnął. Ona targnęła ręce i ruchem gwałtownym spróbowała kibić w tył odrzucić, ale wątły baron był w tej chwili bardzo silnym, ręce jej ściskał w swoich, jak w kleszczach, i przy samej twarzy jej szeptał:
– Niech się pani nie sprzeciwia temu krzykowi życia, który się w pani rozlega… Ja jestem despotą… umiem chcieć…
Razem z ostatniem słowem usta swoje do jej ust przycisnął. Ale wówczas i ona zdobyła się na siłę niespodziewaną, i w mgnieniu oka już o kilka kroków od niego oddalona, bardzo blada teraz i cała drżąca, zawołała:
– Oh! c'est trop nature!
Głowę miała podniesioną, i z oczu jej sypały się iskry, które jednak wkrótce stopniały w zimnej ironii.
Wzruszając ramionami, z uśmiechem pełnym szpilek wymówiła:
Ditu! que c'était vulgaire!
Poczem obu rękoma zgarniając suknię tak, jakby żadnego pyłku z tego pokoju zabrać z sobą nie chciała, weszła do magazynu, i baron widział ją rozmawiającą z krawcem przez chwilę ze spokojem zwykłym, a potem ze zwykłemi słowami krótkiego pożegnania, zmierzającą ku wyjściu.
Teraz siedziała na wysokim taburecie u okna, otoczona przygasającymi połyskami błękitnej mory, i na tle szyby, przenikniętej białawym zmrokiem, wydawała się posągiem o delikatnym torsie i nieco wydłużonym, w kamienną nieruchomość zakutym profilu. "Krzyk życia ", który w postaci słowa posiadał urok nowości i zuchwalstwa, w czyn zamieniony, podniósł w niej wszystkie dziewicze wstydy i obrazy. Kudłate zwierzę zanadto wysunęło się z pomiędzy heliotropów i wydało z siebie zbyt silną woń jaskini i troglodyty. "Cest vulgaire!" – krzyknęła do barona i istotnie pojęła odrazu, że to, co się ustało, nie było ani nowem, ani rzadkiem, ale starem jak świat i gminnem jak ulica. Magazyn krawca pełen ludzi, nieustanne dzwonienie u drzwi, gwar kupiecki, przechodnie za oknami… ulica. Pocałunek otrzymany – na ulicy. Przygoda uliczna. Plecy jej, od góry do dołu przeszedł dreszcz. Przed wyobraźnią przesunęły się nędzne postacie kobiece, ciągnące w zmrokach wieczornych brzegami ulic. Na twarz pochyloną wytrysnął rumieniec; ten malowany garnek, który nazywa się wstydem kobiecym, pod postacią instynktu odziedziczonego i dumy niewieściej, pracował w niej bolesny i niepozbyty. Po chwili, zastąpił go niewysłowiony niesmak.
Baron, którego jedynym urokiem była subtelność, ukazał się w postaci gminnej. Ten gatunek miłości, o którym mniemała, że wzajemnie dla siebie uczuwają, z blizka ujrzany, przypomniał jej obrazy, na których Fauny z koziemi brodami ścigają po lesie Nimfy. Na ustach Ireny usiadł uśmiech drwiący, prawie zły. Co on takiego mówił o "szóstym zmyśle?" Po co tu szósty zmysł? Puste słowa! Baron drwi z malowanych garnków, a sam je lepi i na stare kolory maluje. Idylla, rzecz stara i jaskinia rzecz stara, lecz idylla byłaby lepszą, gdyby – była. Ale gdzież ona? Oczy jej nie spotkały się z nią ani razu, natomiast widziały, ach, widziały! co dzieje się i staje z ludzkiemi miłościami i takimi zwiąż – kami, które noszą nazwę świętych! Więc cóż? Cóż będzie z baronem… i Ameryką? Oblały ją, napełniły całą, taka wzgarda dla wszystkiego, taka niewiara we wszystko, takie uczucie lekceważącego pomiatania wszystkiem i samą sobą,?? u końca rozmyślań mówiła sobie: " Wszystko jedno!" Splotła i silnie zacisnęła u piersi ręce, głowę nieco pochyliła i myślała: "Wszystko, wszystko, wszystko jedno!".
Kilka łez, jedna po drugiej, upadło na silnie splecione palce. "Wszystko jedno! Byle prędzej!"
Co prędzej? Dlaczego prędzej? Powolnym ruchem zwróciła twarz w stronę pokojów macki; usta jej, drgające i spadłą na nie łzą świecące, miały wyraz taki, jaki bywa u płaczącego pocichu dziecka. Z podniesionemi nieco brwiami, szepnęła: