Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Argonauci. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Argonauci. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 267 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ba­ron Emil ma­wiał cza­sem do Ire­ny: – Pani po­sia­da ary­sto­kra­tyzm du­cha. Umysł pani jest nowy. Ma pani w so­bie mnó­stwo ład­nej iro­nii. Nie daje się pani ła­pać na ma­lo­wa­ne garn­ki!

Sło­wa te spra­wia­ły jej taką przy­jem­ność, jaką nie­wpraw­ne­mu wę­drow­co­wi spra­wia po­chwa­ła gó­ra­la, że umie wspi­nać się na kar­ko­łom­ne szczy­ty. Wie­le iro­nii wpły­nę­ło w nią istot­nie z pew­nych, ta­jem­nych stron jej ży­cia. Ale po raz pierw­szy zda­ła z niej so­bie spra­wę pod wpły­wem i prze­wod­nic­twem ba­ro­na. Im­po­no­wał jej ory­gi­nal­no­ścią po­jęć i mowy, ab­so­lut­ną szcze­ro­ścią swo­jej nie­wia­ry i swe­go ego­izmu. W dzie­ciń­stwie jesz­cze, uj­rza­ła ma­skę, któ­ra prze­ra­zi­ła umysł jej i ugo­dzi­ła ją w samo ser­ce. Od­tąd, wszyst­ko wy­da­wa­ło się jej lep­szem i mil­szem nad ma­ski. Przy­tem, ba­ron w mnie­ma­niu jej, był skoń­czo­nym es­te­tą, wy­bor­nym znaw­cą ca­łej dzie­dzi­ny sztu­ki, i pod tym wzglę­dem nie­wie­le się my­li­ła. Opi­nie ar­ty­stycz­ne i fi­lo­zo­ficz­ne, któ­re wy­gła­szał, zaj­mo­wa­ły ją swo­ją no­wo­ścią, a wy­ra­że­nia,. któ­rych uży­wał, wy­myśl­ne, cza­sem bru­tal­ne i za­cze­pia­ją­ce o rynsz­to­ki za­cie­ka­wia­ły dzi­wac­twem i zu­chwal­stwem. Na­śla­do­wa­ła go w mo­wie; w obec­no­ści jego sta­ła na stra­ży ust, aby nie wy­mó­wi­ły cze­goś, czem mo­gła­by za­słu­żyć na na­zwę "pa­stusz­ka".

– Pani jest bar­dzo od­da­lo­ną od sta­nu pa­stusz­ków, z któ­rym spo­ty­kam się tu na każ­dym kro­ku. Pani jest skom­pli­ko­wa­ną, po­dob­ną do or­chi­dei, któ­rej jed­na ło­dy­ga ma kwiat z kształ­tem mo­ty­la, a dru­ga tru­piej głów­ki.

Z krót­kim śmie­chem prze­rwa­ła:

– Mo­tyl jest ba­nal­no­ścią…

Śmiech jej brzmiał ostro, bo zim­ne po­ły­ski oczu ba­ro­na ob­le­wa­ły ją śmia­ło i upar­cie.

– Nie – za­prze­czył – nie, po­łą­cze­nie tru­piej głów­ki z mo­ty­lem two­rzy dy­so­nans. To zgrzy­ta i prze­cią­ga po du­szy nową piłę.

A har­mo­nia grec­ka?… – wtrą­ci­ła za­py­ta­nie.

Z po­błaż­li­wym uśmie­chem, któ­ry ją upo­ka­rzał, ba­ron mó­wić za­czął:

– Niech pani nig­dy nie mówi o har­mo­nii.

Była ona mlecz­kiem, któ­rem kar­mi­ły się pa­cho­lę­ta. My ży­je­my czem in­nem. Lubi pani zwie­rzy­nę, praw­da? – ale tyl­ko w sta­nie roz­kła­du. Il n'y a que du gi­bier fa­isan­de, n'est-ce pas? Eh bien nous no­ur­ris­sons du mon­de fa­isan­dé. Ży­wi­my się świa­tem, bę­dą­cym w sta­nie roz­kła­du. C'est ain­si. A pani mówi o tej ce­ro­wa­nej skar­pet­ce, któ­rą jest har­mo­nia! cha, cha, cha! Ale pani cza­sem my­śli tak, a cza­sem in­a­czej. Du­sza pani jest peł­na zgrzy­tów! Ma pani w so­bie idyl­lę i sa­ty­rę. Szy­dzi pani z idyl­li, a cza­sem do niej jesz­cze tro­chę tę­sk­ni. Czy do­brze zga­du­ję? Czy praw­da?

– Praw­da – od­po­wie­dzia­ła, spusz­cza­jąc po­wie­ki.

Spu­ści­ła po­wie­ki, bo za­wsty­dzi­ła się od­kry­cia, któ­re ba­ron w niej uczy­nił, i dla­te­go jesz­cze, że czu­ła na twa­rzy jego od­dech i sama od­dy­cha­ła wo­nią ja­kichś dziw­nych per­fum, któ­rą z sie­bie wy­da­wał. Oczy jego szu­ka­ły jej oczu i usi­ło­wa­ły wle­wać w nie swo­je zim­ne i za­ra­zem pa­lą­ce po­ły­ski. Spró­bo­wał wziąć jej rękę, ale ona ją usu­nę­ła, a on przy­ci­szo­nym, prze­wle­kłym, tro­chę no­so­wym gło­sem, mó­wił: – Pani chce, to zno­wu nie chce, czu­je w so­bie krzyk ży­cia i sta­ra się za­mie­nić go w pio­sen­kę li­rycz­ną…

Krzyk ży­cia! Nad wy­ra­że­niem tem za­sta­na­wia­ła się po­tem, ale krót­ko. Do­tknię­tej wie­dzą przed­wcze­sną, zna­cze­nie jego pręd­ko sta­ło się ja­snem. Ba­ron, mały, wą­tły, z twa­rzą zwię­dłą i o ry­sach nie­re­gu­lar­nych, był mi­strzem w wy­wo­ły­wa­niu u ko­biet "krzy­ku ży­cia". Obej­ście się jego z nie­mi było wy­kwint­ne, ale za­ra­zem i zu­chwa­łe. W si­wych źre­ni­cach, okrą­żo­nych za­czer­wie­nio­ny­mi brze­ga­mi po­wiek, mie­wał spoj­rze­nia, hyp­no­ty­zu­ją­ce upo­rem i zim­nym ogniem. Było to po­dob­ne do bla­sku sta­li, bla­de­go i prze­szy­wa­ją­ce­go. Ze spo­so­bu, ja­kim uj­mo­wał rękę ko­bie­ty i skła­dał na niej po­ca­łu­nek, ze spoj­rzeń, któ­re­mi zda­wał się odzie­rać ją z za­słon, z in­to­na­cyi, nada­wa­nej pew­nym sło­wom, do­by­wa­ła się, po­zo­ra­mi wy­ra­fi­no­wa­nej ogła­dy przy­sło­nio­na, pier­wot­ność żą­da­nia i pod­bi­ja­nia. Wśród nudy i ckli­wo­ści flir­tów po­spo­li­tych, zu­ży­tych, przed­sta­wia­ło to siłę cy­nicz­ną, ale śmia­łą i szcze­rą. Moż­na ją było po­rów­nać do ko­sma­tej gło­wy zwie­rza, wy­chy­la­ją­cej się z ko­sza he­lio­tro­pów, wiecz­nie jed­no­staj­nych i jed­no­staj­ną woń wy­da­ją­cych. Szpet­ną jest ta gło­wa, ale pach­nie ja­ski­nią i tro­glo­dy­tem, co wśród mdłych i po­spo­li­tych kwiat­ków na­da­je jej urok ory­gi­nal­no­ści i po­tę­gi.

Ire­na czy­ni­ła zra­zu przy­pusz­cze­nie "pra­dzia­dow­skie". Gdy w obec­no­ści ba­ro­na, ner­wy jej drga­ły, jak stru­ny tar­ga­ne w spo­sób do­tąd nie­zna­ny, za­py­ty­wa­ła sa­mej sie­bie: "By­łaż­bym za­ko­cha­ną? ale sko­ro tyl­ko od­da­lił się, za­py­ta­nie to wy­wo­ły­wa­ło z niej śmiech krót­ki i iro­nicz­ny Ana­li­zo­wa­ła i kry­ty­ko­wa­ła wów­czas isto­tę ba­ro­na fi­zycz­ną i mo­ral­ną z do­sko­na­łym chło­dem, cza­sem na­wet z od­cie­niem po­gar­dy. Wi­bry­on! w wy­ra­zie tym za­wie­ra­ło się po­ję­cie uwię­du fi­zycz­ne­go i mo­ral­ne­go, pra­wie do­ty­kal­ny ob­raz ży­jąt­ka, któ­re drga w prze­strze­ni, za­le­d­wie zdol­ne do ży­cia. Wo­bec tego ob­ra­zu do­świad­cza­ła prze­czu­cia ja­kiejś siły zdro­wej, szla­chet­nej, pięk­nej i od­ra­za do ba­ro­na za­czy­na­ła ob­le­wać jej ser­ce, prze­do­sta­jąc się aż do ust sma­kiem ckli­wym i do mó­zgu my­ślą gorz­ką: "Dla­cze­go na świe­cie tak jest, jak jest? Dla­cze­go nie in­a­czej? A może gdzie­kol­wiek jest in­a­czej, ale nie dla niej? Ona w idyl­le wie­rzyć prze­sta­ła. Na­zbyt zbliz­ka i na­zbyt dłu­go pa­trza­ła na tra­ge­dyę i iro­nię rze­czy, aby wia­rę w idyl­le za­cho­wać mo­gła. Może gdzie­kol­wiek są, ale nie w tej sfe­rze, wśród któ­rej ona żyje, nie dla niej! Tę­sk­nić do tego, cze­go może wca­le na świe­cie nie­ma, cze­go dla niej naj­pew­niej nie­ma! Co za "reu­ma­tyzm my­śli!" Gło­wa jej z ja­poń­skim wę­złem ogni­stych wło­sów u wierz – chu czasz­ki, po­chy­la­ła się cza­sem ni­sko, bo pod­no­sił się ku niej pły­ną­cy od ser­ca po­tok oło­wiu. Zwy­kłym so­bie ru­chem spla­ta­ła dłu­gie ręce i sil­nie je za­ci­ska­jąc, my­śla­ła:

– Cóż? Trze­ba prze­cież zro­bić so­bie jaką przy­szłość, a dla­cze­góż ja­ka­kol­wiek inna mia­ła­by lep­szą od tej? Tu jest przy­najm­niej szcze­rość obu­stron­na i zgod­ność po­glą­du na rze­czy.

Z cza­sem po­wie­dzia­ła so­bie, że to, co uczu­wa dla ba­ro­na, jest pew­nym ga­tun­kiem mi­ło­ści, i że w grun­cie rze­czy in­nych mi­ło­ści wca­le nie­ma, a je­że­li i jest jaka inna, to mało na­tem za­le­ży, bo każ­da pręd­ko mija. Za­czę­ła wo­gó­le do tej stro­ny ży­cia przy­wią­zy­wać wagę co­raz mniej­szą i jed­no­cze­śnie samo ży­cie za­czę­ło mieć dla niej urok co­raz mniej­szy. W po­sęp­no­ści znu­dzeń i apa­tyi, w któ­re po­pa­da­ła, to, co wią­za­ło ją z ba­ro­nem, po­rów­ny­wa­ła so­bie do czer­wo­nej la­tar­ni elek­trycz­nej, świe­cą­cej w ulicz­nym tło­ku i zmro­ku. Nie słoń­ce pro­mien­ne, nie księ­życ sre­brzy­sty, lecz ot, taka so­bie la­tar­nia czer­wo­na, któ­ra przy­świe­ca­jąc ulicz­ne­mu tło­ko­wi, po­zwa­la wi­dzieć wie­le rze­czy cie­ka­wych lub świet­nych.

O Lili Kerth, roli, któ­rą ona od­gry­wa­ła wo­bec świa­ta wo­gó­le, a wo­bec ba­ro­na w szcze­gól­no­ści, Ire­na wie­dzia­ła. Ba­ron i w tym wy­pad­ku, tak, jak w in­nych, ma­ski nie no­sił, to­wa­rzy­szył nie­kie­dy Lili Kerth na pu­blicz­nych prze­jażdż­kach i kil­ka razy uka­zał się z nią na­wet w loży te­atral­nej. Było to sprzecz­ne ze zwy­cza­ja­mi, zwłasz­cza przez wzgląd na sto­su­nek jego do Ire­ny, ale ule­głość zwy­cza­jom nie by­łaż­by sta­wa­niem na stra­ży gro­bów, lub "ce­ro­wa­ną szkar – pet­ką?"

W tym wy­pad­ku, Ma­ry­an, nie wie­dzieć dla­cze­go, przy­ja­cie­la nie po­chwa­lał.

– C'est crâne, mais trop co­chon – osą­dził i dął się tro­chę na ba­ro­na, a z cie­ka­wo­ścią pa­trzał na sio­strę, tak­że w te­atrze obec­ną. Ire­na jed­nak sie­dzia­ła w loży jak zwy­kle, spo­koj­na i dys­tyn­go­wa­na, tro­chę sztyw­na, ni­czem nig­dy nie za­chwy­co­na, ani roz­śmie­szo­na. Jak zwy­kle tez, roz­ma­wia­ła z ba­ro­nem w an­trak­tach, aż Ma­ry­an, pa­trząc na nią, uśmie­chać się za­czął:

– Jak­że ci się po­do­ba two­je vis-à-vis? – za­py­tał.

Ire­na nie­dba­le od­po­wie­dzia­ła:

– Qui? cet­te fi­lie?… ko­lor wło­sów ma prze­pysz­ny. Czy­ste zło­to we­nec­kie.

Ani ob­ra­zy, ani za­wsty­dze­nia.

– Bra­wo! – rzekł Ma­ry­an.

I z ko­micz­ną uro­czy­sto­ścią w gło­sie do­dał:

– Chère so­eur, je­steś umy­słem zu­peł­nie no­wym. Prze­szłaś moje ocze­ki­wa­nia, i od­tąd na­zy­wać, cię będę ma vra­ie so­enr!

Coż? Al­boż była na­iw­ną z te­atru? Wie do­brze, że ta­kie rze­czy dzie­ją się wszę­dzie i w ży­ciu ba­ro­na być mu­szą. A je­że­li mu­szą być, to już le­piej niech będą otwar­cie, bo ta­jem­ni­ce… o! nad ta­jem­ni­ce i ma­ski woli już wszyst­ko. Rzecz prze­cież była w tem głów­nie, że ta hi­sto­rya ba­ro­na ze słyn­ną szan­so­nist­ką nic a nic jej nie ob­cho­dzi­ła.

Za okna­mi domu roz­po­czy­nał się bia­ła­wy od śnie­gu zmierzch. W sa­lo­nie wśród zim­nej bia­ło­ści rzeźb, przy­ozda­bia­ją­cych ścia­ny i prze­le­wa­nia się na sprzę­tach po­ły­sków błę­kit­nej mory, u jed­ne­go z okien, na wy­so­kim ta­bu­re­cie sie­dzia­ła Ire­na. Na tle szy­by, na­po­jo­nej bia­ła­wym zmierz­chem, dłu­gi jej stan z wą­skie­mi ra­mio­na­mi i tro­chę za­nad­to wy­dłu­żo­nym pro­fi­lem, nad któ­rym wzno­sił się wę­zeł ogni­stych wło­sów, przy­po­mi­nał po­są­gi hie­ra­tycz­ne, wy­pro­sto­wa­ne i za­gad­ko­wo uśmiech­nię­te. Po­wie­ki mia­ła spusz­czo­ne, dłu­gie ręce spo­koj­nie sple­cio­ne na suk­ni, ale uśmie­chy, po ustach jej błą­dzą­ce, co­raz inne, spo­koj­ny­mi nie były. W dniach ostat­nich czę­ściej niż kie­dy prze­sta­wa­ła z ba­ro­nem, któ­ry co­raz wię­cej usi­ło­wał wi­dy­wać ją, spo­ty­kać. Po pro­stu ści­gał ją, znaj­do­wał nie­raz w ma­ga­zy­nach, do któ­rych przy­by­wa­ła z mat­ką, lub sama jed­na. Przy­by­wa­jąc, nie osła­niał się zrzą­dze­niem tra­fu, ale ze zwy­kłą so­bie szcze­ro­ścią mó­wił:

– Chcia­łem dziś pa­nią wi­dzieć i wi­dzę. Umiem chcieć!

Dziś za­le­d­wie we­szła do za­kła­du słyn­ne­go kraw­ca wszedł tam tak­że i od­ra­zu, z oży­wie­niem nie­zwy­kłem mó­wić jej za­czął o swo­im wiel­kim pro­jek­cie wy­je­cha­nia do Ame­ry­ki i osie­dle­nia się tam na dłu­go, je­że­li nie na za­wsze. Był przez tę myśl pod­nie­co­ny, pra­wie wy­eg­zal­to­wa­ny; roz­ognia­ła mu wy­obraź­nię na­dzie­ja no­wych wi­do­ków i wra­żeń, może wiel­kich zy­sków. O tych ostat­nich mó­wił tak­że Ire­nie.

– Trze­ba się ru­szać, bu­dzić fan­ta­zyę, wpra­wiać w czyn­ność ner­wy, bo in­a­czej ule­gną wy­schnię­ciu. Trze­ba zwy­cię­żać i pod­bi­jać. Kto nie od­no­si zwy­cięztw, wart gro­bu. Pie­niądz jest przed­mio­tem god­nym pod­bo­ju, bo otwie­ra wro­ta ży­cia. Wil­liam Mor­ris jest słyn­nym po­etą i ma­la­rzem, jed­nak zo­stał fa­bry­kan­tem. Zro­zu­miał, że lek­ce­wa­że­nie prze­my­słu, to tak samo, jak wie­le in­nych rze­czy, ma­lo­wa­ny gar­nek. Ule­pi­li go i na pięk­ne ko­lo­ry wy­ma­lo­wa­li po­eci, po­czem po­mar­li z gło­du. Ame­ry­ka po­sia­da jesz­cze nowe ho­ry­zon­ty.

Mó­wił dłu­go, sam dzi­wiąc się en­tu­zy­azmo­wi swe­mu.

– My­śla­łem, że nig­dy już en­tu­zy­azmu nie do­świad­czę, i to na­wet, że jest on reu­ma­ty­zmem my­śli. Tym­cza­sem, czu­ję en­tu­zy­azm, tak, en­tu­zy­azm! I przej­mu­je mię to mi­łym dresz­czem. Czy pani go ze mną nie po­dzie­li? Czy pani, rów­nie jak mnie nie po­cią­ga­ją per­spek­ty­wy da­le­kie, ho­ry­zon­ty, nowe, les ri­bre­mets di­vins des mers vi­ri­des, les si­len­ces tra­ver­sés des Mon­des, des An­ges.

I czy­niąc pla­giat, po­wtó­rzył do­da­tek Ma­ry­ana:

– Et des mil­lions!

Owszem, po­cią­ga­ły. Nie mi­lio­ny; była z nimi aż nad­to oswo­jo­ną, ale da­le­kie per­spek­ty­wy, nowe ho­ry­zon­ty, bez­brzeż­ne prze­strze­nie mórz i bez­den­ne ci­sze prze­strze­ni, któ­re w mgnie­niu oka roz­wi­nę­ły się przed jej wy­obraź­nią. Głu­che bóle i po­sęp­ne nie­sma­ki, nur­tu­ją­ce ją od­daw­na, krzyk­nę­ły: "Tak! tak! Je­chać, le­cieć da­le­ko, jak naj­da­lej, pod nowe nie­ba, po­mię­dzy inną ludz­kość! Je­chać, ucie­kać, szu­kać".

Z bla­dym ru­mień­cem na po­licz­kach, do naj­wyż­sze­go stop­nia ude­li­kat­nio­nych, wszyst­ko to po­wie­dzia­ła ba­ro­no­wi, któ­re­go zmię­ta i zwię­dła twarz za­ja­śnia­ła ra­do­ścią.

– Vous me fa­ites heu­reux, vous me fa­ites vra­iment heu­reunc! – za­szep­tał i do­dał: – Każe mi pani czo­łem ude­rzyć przed sobą, Ko­rzę się i ude­rzam!

Tym­cza­sem, w wiel­kim ma­ga­zy­nie, co chwi­la dzwo­nek roz­le­gał się u drzwi, i ja­kaś fala prze­su­wa­ją­cych się obok po­sta­ci przy­po­mi­na­ła Ire­nie, po co tu przy­by­ła. Skie­ro­wa­ła się ku wy­twor­ne­mu ga­bi­ne­to­wi, w któ­rym ocze­ki­wa­ła już na nią roz­rzu­co­na po sprzę­tach ule­wa ma­te­ryi. Ba­ron po­sia­dał znaw­stwo ko­bie­ce­go stro­ju, mó­wić o niem lu­bił i nie­raz, z do­kład­no­ścią kraw­ca i upodo­ba­niem ar­ty­sty, opo­wia­dał o wi­dy­wa­nych w sto­li­cach to­a­le­tach ory­gi­nal­nych i nad­zwy­czaj­nych. Te­raz, w ga­bi­ne­cie kraw­ca, po­mię­dzy wiel­kie­mi zwier­cia­dła­mi, w po­wo­dzi roz­wi­ja­ją­cych się ma­te­ryi, mó­wił:

– Pro­szę tyl­ko nie urzą­dzać so­bie nic sza­blo­no­we­go, pro­szę mi nie psuć roz­ko­szy pa­trze­nia na pa­nią żad­ną kocz­ko­da­ne­ryą miej­sco­wą. Ja tu nie spo­ty­kam ko­biet, któ­re­by mia­ły sub­tel­ność gu­stu. Bo­gac­two jest, czę­sto na­wet i gust jest, ale po­spo­li­ty, sza­blo­no­wy. Dla pani trze­ba wy­my­ślić coś no­we­go, coś… sym­bo­licz­ne­go, a ra­czej sym­bo­li­zu­ją­ce­go. Strój ko­bie­ty po­wi­nien być sym­bo­lem jej in­dy­wi­du­al­no­ści. Dla pani trze­ba wy­my­ślić strój, któ­ry­by sym­bo­li­zo­wał ary­sto­kra­tyzm cia­ła i du­cha.

I wy­my­ślał; wy­my­śla­li obo­je. Prze­bie­ra­li po­mię­dzy bar­wa­mi i ga­tun­ka­mi ma­te­ryi, roz­pa­try­wa­li wzo­ry, ry­sun­ki; ba­ron po­pra­wiał je i uzu­peł­niał szcze­gó­ła­mi, czer­pa­ny­mi z fan­ta­zyi wła­snej. Po upły­wie pew­ne­go cza­su, zgo­dzi­li się na jed­no: suk­nia bę­dzie ko­lo­ru flam­me. Przy de­li­kat­nej ce­rze Ire­ny i jej ogni­stych wło­sach utwo­rzy to, we­dług zda­nia ba­ro­na, ca­łość iry­tu­ją­cą.

– Bę­dzie pani w tej suk­ni dziw­ną i iry­tu­ją­cą…

Wła­ści­ciel za­kła­du, ele­ganc­ki i po­waż­ny, wcho­dził i wy­cho­dził, za­py­ty­wał, do­ra­dzał i zno­wu po­zo­sta­wiał ich na­my­słom i de­cy­zy­om wła­snym. Oni zaś ba­wi­li się co­raz le­piej, oto­cze­ni lek­kim ob­ło­kiem per­fum, uno­szą­cym się z ich su­kien i chrzę­stem je­dwa­biów, spa­da­ją­cych im do stóp, jak róż­no­barw­ne ka­ska­dy. Ma­te­rya flam­me była już wy­bra­ną, jed­nak oni wy­bie­ra­li jesz­cze. Ba­ron, z wy­bi­ja­ją­cy­mi się na po­licz­ki ru­mień­ca­mi, za­wo­łał:

– Prze­pysz­nie czas spę­dza­my, nie­praw­daż? I któż­by się spo­dzie­wał? U kraw­ca! Ale ja i pani, umie­my do­zna­wać sen­sa­cyi ta­kich, ja­kich nikt nie do­zna­je. Na to trze­ba po­sia­dać szó­sty zmysł. Ja i pani, po­sia­da­my szó­sty zmysł.

Ire­na za­czę­ła tra­cić zwy­kłą sztyw­ność i dys­tynk­cyę, mó­wi­ła pręd­ko i wie­le, kil­ka razy za­śmia­ła się gło­śno, ru­chy ki­bi­ci jej i ra­mion sta­wa­ły się nie­rów­ne, zbyt żywe chwi­la­mi, albo peł­ne pół­sen­nej gra­cyi. Ba­ron umilkł i przy­pa­try­wał się jej przez chwi­lę, po­tem z za­chwy­ce­niem w oczach, mó­wić za­czął:

– Jak się pani w tej chwi­li zmie­ni­ła! Jak się pani prze­ślicz­nie i nie­spo­dzie­wa­nie zmie­ni­ła! Ta­kie nie­spo­dzian­ki in­te­re­su­ją, iry­tu­ją… Po­sia­da pani rzad­ki dar spra­wia­nia nie­spo­dzia­nek…

Z błysz­czą­ce­mi oczy­ma, na­tar­czy­wie za­czął ą pro­sić, aby po­wie­dzia­ła, czy zmia­na, któ­rej ule­gła, hu­mor, w któ­ry wpa­dła, były mi­mo­wol­ne, albo sztucz­ne, wy­ni­kiem na­stro­ju, czy ko­kie­te­ryi?

– Jest pani bez wąt­pie­nia pro­duk­tem wy­so­kiej ho­dow­li, więc trud­no ro­ze­znać, co w pani jsst na­tu­rą, a co sztu­ką. A taka pani w tej zmie­nio­nej po­sta­ci za­wi­ła, za­gad­ko­wa… Pro­szę, pro­zę, niech mi pani po­wie, czy jest to w pani na­tu­rą, czy sztu­ką?

Słu­cha­jąc słów tych, pod­szy­tych my­ślą bar­dzo zu­chwa­łą, śmia­ła się i od­wra­ca­ła oczy. A on, po­chy­lo­ny ku niej, uśmie­chem sa­ty­ra przy­po­mi­na­ją­cy, z proś­bą w gło­sie za­py­ty­wał:

– Est-ce na­tu­re? est-ce art?

Z na­głą de­ter­mi­na­cyą od­po­wie­dzia­ła:

– C'est na­tu­re!

I śmia­ło­ści od­po­wie­dzi chcia­ła spro­stać śmia­ło­ścią spoj­rze­nia, ale pło­mien­ny ru­mie­niec na twarz jej wy­try­snął i po­wie­ki przy­kry­ły źre­ni­ce, w któ­re ude­rzy­ło za­wsty­dze­nie. Po­mi­mo, że wstyd dzie­wi­czy był ma­lo­wa­nym garn­kiem, nowa ta zmia­na, któ­rej ule­gła Ire­na, wy­war­ła na ba­ro­na zno­wu wpływ iry­tu­ją­cy. Z po­śród sze­lesz­czą­cych ma­te­ryi wziął obie jej ręce i w twarz spło­nio­ną rzu­ca­jąc z oczu snop pro­mie­ni ma­gne­tycz­nych, de­li­kat­ną jej ki­bić ku so­bie po­cią­gnął. Ona tar­gnę­ła ręce i ru­chem gwał­tow­nym spró­bo­wa­ła ki­bić w tył od­rzu­cić, ale wą­tły ba­ron był w tej chwi­li bar­dzo sil­nym, ręce jej ści­skał w swo­ich, jak w klesz­czach, i przy sa­mej twa­rzy jej szep­tał:

– Niech się pani nie sprze­ci­wia temu krzy­ko­wi ży­cia, któ­ry się w pani roz­le­ga… Ja je­stem de­spo­tą… umiem chcieć…

Ra­zem z ostat­niem sło­wem usta swo­je do jej ust przy­ci­snął. Ale wów­czas i ona zdo­by­ła się na siłę nie­spo­dzie­wa­ną, i w mgnie­niu oka już o kil­ka kro­ków od nie­go od­da­lo­na, bar­dzo bla­da te­raz i cała drżą­ca, za­wo­ła­ła:

– Oh! c'est trop na­tu­re!

Gło­wę mia­ła pod­nie­sio­ną, i z oczu jej sy­pa­ły się iskry, któ­re jed­nak wkrót­ce stop­nia­ły w zim­nej iro­nii.

Wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, z uśmie­chem peł­nym szpi­lek wy­mó­wi­ła:

Ditu! que c'éta­it vul­ga­ire!

Po­czem obu rę­ko­ma zgar­nia­jąc suk­nię tak, jak­by żad­ne­go pył­ku z tego po­ko­ju za­brać z sobą nie chcia­ła, we­szła do ma­ga­zy­nu, i ba­ron wi­dział ją roz­ma­wia­ją­cą z kraw­cem przez chwi­lę ze spo­ko­jem zwy­kłym, a po­tem ze zwy­kłe­mi sło­wa­mi krót­kie­go po­że­gna­nia, zmie­rza­ją­cą ku wyj­ściu.

Te­raz sie­dzia­ła na wy­so­kim ta­bu­re­cie u okna, oto­czo­na przy­ga­sa­ją­cy­mi po­ły­ska­mi błę­kit­nej mory, i na tle szy­by, prze­nik­nię­tej bia­ła­wym zmro­kiem, wy­da­wa­ła się po­są­giem o de­li­kat­nym tor­sie i nie­co wy­dłu­żo­nym, w ka­mien­ną nie­ru­cho­mość za­ku­tym pro­fi­lu. "Krzyk ży­cia ", któ­ry w po­sta­ci sło­wa po­sia­dał urok no­wo­ści i zu­chwal­stwa, w czyn za­mie­nio­ny, pod­niósł w niej wszyst­kie dzie­wi­cze wsty­dy i ob­ra­zy. Ku­dła­te zwie­rzę za­nad­to wy­su­nę­ło się z po­mię­dzy he­lio­tro­pów i wy­da­ło z sie­bie zbyt sil­ną woń ja­ski­ni i tro­glo­dy­ty. "Cest vul­ga­ire!" – krzyk­nę­ła do ba­ro­na i istot­nie po­ję­ła od­ra­zu, że to, co się usta­ło, nie było ani no­wem, ani rzad­kiem, ale sta­rem jak świat i gmin­nem jak uli­ca. Ma­ga­zyn kraw­ca pe­łen lu­dzi, nie­ustan­ne dzwo­nie­nie u drzwi, gwar ku­piec­ki, prze­chod­nie za okna­mi… uli­ca. Po­ca­łu­nek otrzy­ma­ny – na uli­cy. Przy­go­da ulicz­na. Ple­cy jej, od góry do dołu prze­szedł dreszcz. Przed wy­obraź­nią prze­su­nę­ły się nędz­ne po­sta­cie ko­bie­ce, cią­gną­ce w zmro­kach wie­czor­nych brze­ga­mi ulic. Na twarz po­chy­lo­ną wy­try­snął ru­mie­niec; ten ma­lo­wa­ny gar­nek, któ­ry na­zy­wa się wsty­dem ko­bie­cym, pod po­sta­cią in­stynk­tu odzie­dzi­czo­ne­go i dumy nie­wie­ściej, pra­co­wał w niej bo­le­sny i nie­po­zby­ty. Po chwi­li, za­stą­pił go nie­wy­sło­wio­ny nie­smak.

Ba­ron, któ­re­go je­dy­nym uro­kiem była sub­tel­ność, uka­zał się w po­sta­ci gmin­nej. Ten ga­tu­nek mi­ło­ści, o któ­rym mnie­ma­ła, że wza­jem­nie dla sie­bie uczu­wa­ją, z bliz­ka uj­rza­ny, przy­po­mniał jej ob­ra­zy, na któ­rych Fau­ny z ko­zie­mi bro­da­mi ści­ga­ją po le­sie Nim­fy. Na ustach Ire­ny usiadł uśmiech drwią­cy, pra­wie zły. Co on ta­kie­go mó­wił o "szó­stym zmy­śle?" Po co tu szó­sty zmysł? Pu­ste sło­wa! Ba­ron drwi z ma­lo­wa­nych garn­ków, a sam je lepi i na sta­re ko­lo­ry ma­lu­je. Idyl­la, rzecz sta­ra i ja­ski­nia rzecz sta­ra, lecz idyl­la by­ła­by lep­szą, gdy­by – była. Ale gdzież ona? Oczy jej nie spo­tka­ły się z nią ani razu, na­to­miast wi­dzia­ły, ach, wi­dzia­ły! co dzie­je się i sta­je z ludz­kie­mi mi­ło­ścia­mi i ta­ki­mi zwiąż – kami, któ­re no­szą na­zwę świę­tych! Więc cóż? Cóż bę­dzie z ba­ro­nem… i Ame­ry­ką? Ob­la­ły ją, na­peł­ni­ły całą, taka wzgar­da dla wszyst­kie­go, taka nie­wia­ra we wszyst­ko, ta­kie uczu­cie lek­ce­wa­żą­ce­go po­mia­ta­nia wszyst­kiem i samą sobą,?? u koń­ca roz­my­ślań mó­wi­ła so­bie: " Wszyst­ko jed­no!" Splo­tła i sil­nie za­ci­snę­ła u pier­si ręce, gło­wę nie­co po­chy­li­ła i my­śla­ła: "Wszyst­ko, wszyst­ko, wszyst­ko jed­no!".

Kil­ka łez, jed­na po dru­giej, upa­dło na sil­nie sple­cio­ne pal­ce. "Wszyst­ko jed­no! Byle prę­dzej!"

Co prę­dzej? Dla­cze­go prę­dzej? Po­wol­nym ru­chem zwró­ci­ła twarz w stro­nę po­ko­jów mac­ki; usta jej, drga­ją­ce i spa­dłą na nie łzą świe­cą­ce, mia­ły wy­raz taki, jaki bywa u pła­czą­ce­go po­ci­chu dziec­ka. Z pod­nie­sio­ne­mi nie­co brwia­mi, szep­nę­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: