Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Arizona Ames - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 lipca 2025
25,00
2500 pkt
punktów Virtualo

Arizona Ames - ebook

Rich Ames posiadał niezwykły dar do wikłania się w problemy innych ludzi, kosztem swojego własnego życia i szczęścia, ale posiadał również wielkie serce, i nigdy nie odmawiał pomocy. Rich Ames nie zamierzał zostać rewolwerowcem, został do tego zmuszony.

Zyskał przydomek Arizona Ames, który przez lata budził postrach w sercach niegodziwych ludzi na całym Zachodzie. Niektórzy uważali go za złego człowieka. Z pewnością był szybki w posługiwaniu się bronią, ale w głębi duszy był dobrym człowiekiem, który za ochronę swej siostry był skazany na wieloletnią tułaczkę. Z rancza na ranczo, z prerii na prerię, nigdzie nie mógł zagrzać zbyt długo miejsca.

Nie pił, nie mówił zbyt wiele, chłodny i opanowany, ale był twardym kowbojem, który nosił w sercu wielki ból. Potrzeba było pięknej i zdeterminowanej kobiety, by uleczyć tego silnego mężczyznę.

To klasyczny western, pełen napięcia i przygód. Opowieść o przyjaźni, miłości i oddaniu. I jak zwykle piękne opisy krajobrazu, które przenoszą nas do Tonto Basin, Wyoming, Utah i Colorado.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67876-75-9
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pearl Zane Grey urodził się 31 stycznia 1872 roku w Zanesville w stanie Ohio – w mieście, którego współzałożycielami byli jego przodkowie ze strony matki, a zmarł w Altadena, w Kalifornii, 23 października 1939 roku.

Był jednym z najpopularniejszych i najwyżej ocenianych autorów powieści o Dzikim Zachodzie, współtwórcą gatunku literackiego zwanego dziś westernem. Jego dorobek twórczy ocenia się na około 90 książek (głównie powieści), z których ponad dwie trzecie to westerny. Pozostawił po sobie wiele książek dla młodzieży, w tym biografię młodego Jerzego Waszyngtona, publikacje poświęcone swoim wielkim pasjom: bejsbolowi – w który grywał w czasie studiów, a później przez pewien czas półzawodowo – oraz wędkarstwu, a także liczne zbiory opowiadań.

Miłośnik dzieł J.F. Coopera i D. Defoe, a także zeszytowych powieści przygodowych, studiował stomatologię, ale głównie po to, by uzyskać stypendium sportowe. Praktykę dentystyczną porzucił potem na rzecz pisarstwa, podobnie imię Pearl. Debiutował wydaną w 1903 roku powieścią historyczno-przygodową Betty Zane, otwierającą trylogię o jego przodkach z początków Stanów Zjednoczonych. Wydał ją własnymi siłami po odrzuceniu przez wydawnictwo Harper & Brothers.

Przełom w jego twórczości nastąpił dopiero w 1912 roku, gdy to samo wydawnictwo opublikowało, nie bez oporów redaktora naczelnego, Jeźdźców purpurowego stepu. Powieść okazała się bestsellerem i po dziś dzień należy do najpopularniejszych dzieł Greya. Harper wydał też wcześniejsze jego książki, w tym Ostatni człowiek z prerii, a kariera Greya nabrała niepohamowanego rozpędu. Dziś uchodzi za jednego z pierwszych amerykańskich pisarzy milionerów. Doceniono nie tylko umiejętność snucia fascynujących opowieści, ale i dbałość o realia, wiążącą się z jego częstymi podróżami w poszukiwaniu inspiracji.

Jego westerny doczekały się 46 pełnometrażowych ekranizacji i 31 krótszych. Nie był to jedyny związek Zane’a Greya z filmem. W roku 1919 powołał własną wytwórnię filmową. Sprzedana jakiś czas potem, stała się częścią podwalin wielkiego Paramountu.

W Polsce w latach międzywojennych i tuż po wojnie ukazało się w sumie kilkanaście przekładów powieści Zane’a Greya, głównie nakładem wydawnictwa M. Arct. W 1951 roku jego książki zostały objęte zapisem cenzury, nakazującym także niezwłoczne wycofanie ich z bibliotek. Powracać tam i do księgarń zaczęły dopiero w 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, i to niekoniecznie tych najciekawszych lub najlepszych.Rozdział I

W Tonto Basin1 był listopad.

Od Mescal Ridge poszarpane białe kły górskich szczytów przecinały błękitne niebo na trzech horyzontach – na zachodzie dzikie, postrzępione Mazatzals2; na południu okazałe symetryczne Four Peaks; a daleko na wschodzie zamglone niebiesko-białe Sierra Ancas. Zarówno za, jak i nad Mescal Ridge – złowrogo bliskiego z powodu rozrzedzonego powietrza – wznosiła się czarno obrzeżona i opasana wstęgami śniegu krawędź Mogollon Mesa, blokując całą północ swoimi trzystoma milami3 okazałych cypli i purpurowych kanionów.

A chociaż na wysokościach panowała już zima, w dole, na licznych grzbietach dorzecza pochylonych jak żebra gigantycznej tary do prania wciąż trwała późna jesień. W osłoniętych zakamarkach, gdzie słońce docierało jedynie przez szczeliny, platany lśniły zielonozłotymi liśćmi, a dęby tliły się obfitym brązem, wyraźnie wyróżniając się na tle stalowoszarych, bujnie porośniętych zboczy. Między nimi wił się Tonto Creek4, lśniący pas wody, w jednym miejscu biały w rwących bystrzach5, w innym – kołujący w zielonych wirach lub podłużnych, pełnych liści kałużach. Wierzchołki grzbietu wskazywały drogę od Mescal Ridge; morze nieskończonej zieleni, sosen i świerków, cedrów i pinii, w oddali gruby, ciemny płaszcz, ale z bliska widoczne były nagie miejsca, szare skały i czerwone klify, łaty brązowych igieł sosnowych, sumaka szkarłatnego i jałowca błękitnego.

Mescal Ridge był wysoki, długi, kręty i niebezpieczny, a pomimo tego jego grzbiet zakrzywiał się wdzięcznie i z gracją, odkryty i nagi, porośnięty akrami6 srebrzystej trawy, pomiędzy którą kwitły obficie krótkie, kolczaste, bladozielone skupiska kaktusów meskal, dzięki którym grzbiet zawdzięczał swą nazwę. Końcówki liści meskalu zwężały się do twardych, czarnych cierni, będących utrapieniem dla koni i bydła. Podobnie jak ciernie kaktusa Cholla, te meskalowe czubki łamały się w ciele i wnikały głębiej. Zarówno jego zabójcze kolce, jak i alkohol wydestylowany z jego wnętrza były uosobieniem twardej i cierpkiej natury Tonto.

***

Stary Cappy Tanner, myśliwy, w tym roku przywiódł z południa swoje siedem osłów, ale tym razem zjawił się później niż w którąkolwiek z wielu poprzednich jesieni, kiedy to powracał do Tonto. Jego dwa ostatnie sezony myśliwskie były udane, co częściowo tłumaczyło jego późne przybycie. Zasiedział się w Prescott i Maricopie, gdzie kupował prezenty dla swoich dobrych przyjaciół, rodziny Amesów. Tanner lubił to robić, choć było to bardzo kłopotliwe zajęcie.

Trzy mile na zachód od Tonto Creek szlak do Mescal Ridge opuszczał główną drogę. Cappy skręcił na tę ścieżkę, zadowolony, że dotarł do ostatniego odcinka swej długiej wędrówki. Każda rosnąca sosna zdawała się go witać. Znał je wszystkie – i kłody, i jałowce z korą w szachownicę, nawet krzewy mącznicy7, w tym roku bez ich żółtych jagód. Na porośniętym trawą szlaku nie było śladu bydła ani koni. To go zaskoczyło. Od tygodni tam nie padało, a gdyby ostatnio pojawiły się na tym szlaku jakieś kopyta, ich ślady wciąż byłyby widoczne.

Cappy usiadł przy ogromnej sośnie, by odpocząć i zjeść trochę chleba z mięsem. Słońce grzało, a cień był przyjemny. Jego osły zaczęły skubać wysoką trawę. Przyszła mu do głowy myśl, że podczas owego sześciotygodniowego marszu na północ odpoczywał dość często. Zdał sobie sprawę, że był nieco wolniejszy niż w zeszłym roku.

Stary, znajomy szum wiatru w sosnach był dla niego jak muzyka, a słodki, suchy i ostry zapach zawsze zielonych drzew – jak lekarstwo. Cóż za kojąca ulga i odpoczynek po pustyni! Cappy przyglądał się osłom, leniwym ruchom sosnowych gałęzi i wsłuchiwał się w głośne wrzaski modrosójek błękitnych8. Nie było go w Tonto sześć miesięcy, a poprzedniej nocy, w tawernie w Shelby, nasłuchał się niepokojących plotek, które dotyczyły jego przyjaciół i ich sąsiadów, Tate’ów.

Pogrążył się w rozmyślaniach nad tym przez całą osiemnastomilową podróż z Shelby do tego stopnia, że zapomniał zatrzymać się w Spring Valley, by przywitać się z Tate’ami, co z pewnością nie umknie ich uwadze.

– I pomyśleć, że w wojna w Pleasant Valley pozostawiła gorzkie uczucia, które nigdy nie przeminą – powiedział do siebie Tanner, kiwając ze smutkiem głową. Był w Tonto w kulminacyjnym momencie tej straszliwej waśni pomiędzy hodowcami bydła, hodowcami owiec i złodziejami bydła; i widział, jak kończy się to zniszczeniem każdej z frakcji. Ale dziedzictwo złej krwi stało się udziałem nielicznych rodzin, które pozostały w tej dzikiej części dorzecza Tonto.

Skończywszy lunch9 i odpocząwszy, Tanner ruszył dalej, coraz bardziej zrelaksowany i spokojny w miarę oddalania się od drogi w głąb lasu. Kiedy zaczął dostrzegać migające mu przed oczami jelenie oraz stada dzikich indyków i zauważać połamane, objedzone z jagód (przez niedźwiedzie) gałęzie jałowców, wiedział, że dom jest już blisko.

Wreszcie szlak wyszedł z głębokiego cienia lasu na otwarte światło słoneczne, które oświetlało chropowate dębowe fałdy kory, z gęstym listowiem z wąwozach pomiędzy nimi. Szlak rozgałęział się na wiele dróżek, wszystkie prowadzące w tym samym kierunku. Tu i ówdzie przebłyski surowej krainy kanionu ukazywały się w wycięciach grzbietów – dzikiego, ciemnopurpurowego kanionu, sugerującego siedliska niedźwiedzi i panter.

Gwałtownie skręcił za porośnięty dębami róg, by wynurzyć się na wysokim zboczu Tonto Canyon. Była to wspaniała sceneria – samotna, dzika i skrajnie surowa. Melodyjny szmer płynącej wody ożywił pamięć. Jak zastanie Amesów – Nestę i Richa oraz młodsze bliźnięta?

Głęboki kanion ział ciasnotą i błękitem, z nierównymi, postrzępionymi zboczami skalnymi, łatami świerków i dębów po przeciwległej stronie; pogłębiał się jeszcze i zwężał do ciemnobrązowych murów, prowadzących do mrocznej i niedostępnej otchłani zwanej Hell Gate10. W momencie gdy psy gończe ścigały niedźwiedzia w kanionie – pogoń się kończyła. Niedźwiedzie zapuszczały się w głębokie sadzawki i bystrza, gdzie za nimi nie mogły podążać żadne psy.

Mescal Ridge rozciągał się w całej okazałości przed przejętym wzrokiem Tannera. Srebrzysty, czarny i zielony, potężny, wąski i stromy grzbiet górski, pośród wszystkich innych grzbietów Tonto, ten leżał u stóp Tannera w całym swym przepychu i okazałości. Bydło i jelenie pasły się na szarych placach trawy. Było to pastwisko, na którym rodzina Amesów hodowała nieliczne bydło, które posiadała, a Tannera uderzył fakt, że stado się powiększyło, jeśli to, co widział, należało do nich.

Ruszył w dół i na jakiś czas stracił z oczu piękną panoramę. Gdy ponownie wyszedł na wystający punkt na szlaku, znajdował się już w połowie drogi i widział kolorową, niską chatkę przycupniętą pod czołem Mescal Ridge. Brązowy i maleńki domek z drewnianych bali lśnił w towarzystwie trzech wielkich świerków; pozostałe części ogrodu, przypominające zielone i szare kwadraty, prowadziły na pole kukurydzy, gdzie konie skubały łodygi; ogrodzenie, które Tanner pomagał zbudować Richowi Amesowi, teraz obrosło winoroślą koloru wina.

Stary traper11 wykazywał ten sam zapał, który ożywiał jego osły i szybko ruszył po ostatnich odcinkach szlaku – przez piaszczystą, ocienioną dębami równinę do strumienia. Poziom wody był niski, a wartki nurt unosił liście platanu. Cappy przeszedł nad bród, gdzie piły jego osły, odrzucił kapelusz, rozciągnął się na płaskiej skale i zaspokoił pragnienie.

– Ach! – wykrzyknął, wstając i ocierając mokrą brodę. – Tonto Creek! Woda śnieżna, która przepłynęła przez granit! Potrzeba było przejść przez pustynię i polować z dala od skalistych wzgórz, aby w pełni docenić tę zimną i krystaliczną wodę.

Za brodem szlak wiódł wzdłuż brzegu, który opadał do równiny, i dookoła trzech świerków i porośniętej mchem chaty. Psy zapowiedziały nadejście Tannera, bynajmniej nie w przyjazny sposób, ale rozpoznawszy trapera, ucichły, a wielki, rudowłosy przywódca raczył nawet zamachać ogonem. Wtem przeraźliwe, dziewczęce wrzaski oznajmiły jeszcze głośniej jego przybycie. Wyskoczyły dwie małe dziewczynki z rozwianymi włosami.

– Wujku Cappy! – wrzasnęły jednocześnie i rzuciły się na niego, zziajane, z dziką radością osamotnionych dusz na widok ukochanego przyjaciela.

– Proszę! Proszę! Mescal i Manzanita! Cieszę się, że was widzę… Ale wyrosłyście!

– Minęło tyle… tyle czasu – wydyszała ta, którą nazwał Mescal, przytulając się do niego.

– My… my bałyśmy się, że już nigdy nie przyjedziesz – dodała Manzanita.

Bliźniaczki miały po sześć lat, jeśli Cappy dobrze pamiętał. Szczycił się tym, że potrafił odróżnić, która to Mescal, a która to Manzanita, ale nie odważył się jeszcze zaryzykować. Jakże zachwycające było to ciepło ich błyszczących, błękitnych oczu oraz ta róża rozkwitła na opalonych policzkach i rozchylonych czerwonych usteczkach! Cappy obawiał się, że jego oczy nie są już tak dobre jak kiedyś, a może tylko przygasły na chwilę.

– No, dziewczynki, przecież wiedziałyście, że wrócę – odparł Tanner z wyrzutem.

– Matka zawsze mówiła, że wrócisz – odpowiedziała jedna z bliźniaczek.

– A Rich zawsze się śmiał i mówił, że nie mógłbyś wytrzymać z dala od Mescal Ridge – dodała druga.

– Rich ma rację. Jak się wszyscy miewacie?

– Matka ma się dobrze. Wszystko u nas w porządku. Ale Nesta wyjechała z wizytą. Wraca dzisiaj, ucieszy się… Rich poluje z Samem.

– Z jakim Samem? – zapytał Cappy, przypominając sobie, że Rich rzadko z kimkolwiek polował.

– Samem Playfordem. Jest tu od zeszłej wiosny. Osiedlił się w górze strumienia w pobliżu Doubtful. Rich spędza z nim dużo czasu. Wszyscy go lubimy, wujku Cappy. A on czuje miętę do Nesty.

– Ach! Nic dziwnego. A czy Nesta też czuje miętę do niego?

– Matka mówi, że tak, a Rich mówi, że nie – zaśmiała się Mescal.

– Hm! A co mówi Nesta? – spytał Cappy, zaniepokojony.

– Nesta! Znasz ją. Kręci głową – odparła Manzanita.

– Ale lubiła Sama – zaprotestowała z powagą Mescal. – Widzieliśmy, jak pozwoliła mu się pocałować.

– To było wieki temu, Manzi – kiedy wymówiła to imię, Cappy zorientował się, że wziął Mescal za Manzanitę. – Lee Tate teraz zabiega o nią na poważnie, wujku.

– Nie! Lee Tate? – zapytał z niedowierzaniem stary traper.

– Tak. To była tajemnica – powiedziała z powagą Mescal. – Ale Rich zdemaskował Nestę… I nieźle jej nagadał! To nie pomogło. Nesta jest gniewna jak młoda indyczka, tak mówi mama.

– No, no, to są wieści – rzekł z namysłem Tanner, spoglądając w kierunku chaty. – Gdzie Tommy? Myślałem, że to właśnie jego pierwszego zobaczę.

Błękitne oczy Mescal pociemniały i wypełniły się łzami. Manzanita odwróciła twarz. I wtedy coś zimnego ukłuło starego trapera w serce.

– Tommy nie żyje – szepnęła Mescal.

– Och, nie! – krzyknął przejmującym głosem Cappy.

– Tak. To było w czerwcu. Spadł ze skał. Zrobił sobie krzywdę. Richa i Nesty nie było w domu. Nie mogliśmy wezwać lekarza. I umarł.

– Boże! Tak mi przykro! – zawołał traper.

– To bolało nas wszystkich i prawie złamało Richowi serce.

W tym momencie na ganku pojawiła się matka dziewcząt, otrzepując brązowe i silne ręce z mąki. Nie miała jeszcze czterdziestu lat i nadal była piękna, jasnowłosa i krzepka – osadniczka, którą niedawna wojna w Tonto uczyniła wdową.

– A niech mnie, jeśli to nie wujek Cappy! – zawołała wesoło. – Zastanawiałam się, co te dzieciaki tak wrzeszczą. A potem zobaczyłam osły… Staruszku, jesteś tu mile widzianym gościem.

– Dzięki, dobrze pani wygląda, pani Ames – odparł Cappy, ściskając jej dłoń. – Bardzo się cieszę, że wróciłem do Mescal Ridge. To chyba jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałem w ostatnim czasie. W każdym razie… Ta historia z Tommym głęboko mnie poruszyła… Ja… jestem zaskoczony i bardzo mi przykro.

– Nie byłoby nam tak ciężko, gdyby zginął na miejscu – dołączyła ze smutkiem. – Ale, do diabła, mogliśmy go uratować, gdyby go można było stąd wydostać.

– No… Chyba będzie lepiej, jeśli pójdę dalej. Przywiozłem wam wszystkim kilka rzeczy. Podrzucę je tu, a potem udam się do mojej chaty i jak tylko się rozpakuję, to znów się tu zjawię.

– W sam raz na kolację. Wróci Rich i może Nesta.

– Chętnie zjem – odpowiedział Cappy. Następnie odwiązał paczkę umieszczoną na grzbiecie jednego z osłów, przyniósł ją na werandę i tam postawił. Bliźniaczki, rozpromienione i wyczekujące, obserwowały go uważnie w milczeniu.

– Spójrz tu, Mescal Ames – oznajmił Cappy, potrząsając zrogowaciałym palcem przed jedną z promiennych buzi. – Jeśli…

– Ale ja jestem Manzi, wujku Cappy – przerwała mu łobuzersko dziewczynka.

– Aha, no tak – ciągnął dalej zmieszany Cappy.

– Zapomniałeś, jak nas rozróżniać – wtrąciła wesoło Mescal.

– No, chyba tak… Ale to nic, niedługo sobie przypomnę… I popatrzcie tu, Manzi i Mescal, nie ważcie się otwierać tej paczki.

– Ale, wujku, nie będzie cię tak długo! – skarżyły się chórem bliźniaczki.

– Wcale nie. Nawet nie godzinę. Obiecajcie, że zaczekacie. Dziewczynki, nie przegapiłbym widoku waszych min, kiedy otworzę tę paczkę. Za żadne skarby świata.

– Obiecujemy, jeśli się pospieszysz.

Pani Ames zaklinała, że sama będzie musiała zwalczyć pokusę i błagała go, by szybko wracał.

– To nie potrwa długo – zawołał Tanner i wyganiając zmęczone osły z cienia, poprowadził je na szlak.

Na końcu polany, wysoko nad strumieniem, równina zwężała się do pasa ziemi, a szlak prowadził pod olbrzymimi sosnami, stożkowatymi świerkami i brzozami do zacienionego, porośniętego liśćmi otworu – przerwy w skalistym urwisku, z której kaskadami i ciemnobrązowymi kałużami wypływał maleńki strumyk. Była to brama, wejście do kanionu o wysokich ścianach, gdzie słońce świeciło tylko przez część dnia. Otwierał się nad przerwą w urwisku na miniaturową dolinę, odosobnioną i samotną, wiecznie zieloną, ocienioną zabarwionymi klifami i omszałymi występami skalnymi.

Cappy przybył do swej małej chatki z drewnianych bali z poczuciem głębokiej wdzięczności.

– Wielkie nieba! Cieszę się, że jestem w domu – powiedział, jakby ten malowniczy domek go słyszał. Zbudował go trzy lata wcześniej, wspomagany od czasu do czasu przez Richa Amesa. Wcześniej mieszkał u czoła Doubtful Canyon, gdzie ten „chropowaty jaspis12”, jak nazywał go Rich, ział czernią i niepewnością pod wielką ścianą płaskowyżu.

Zrzucając pakunki, przypiął osłom dzwoneczki i klepiąc je, zawołał wesoło:

– No, jazda, wy pomylone kłapouchy! Czeka was długi odpoczynek i jeśli czujecie, to zostajecie w kanionie.

Drzwi do chaty były uchylone. Cappy pchnął je i otworzył na oścież. Zapach niedźwiedzia uderzył go w nozdrza. Czy zostawił tu niedźwiedzią skórę, czy też zrobił to pod jego nieobecność Rich Ames? Nie, ściany chaty i podłoga nie były niczym pokryte, ale jego doświadczone oko szybko zauważyło okrągłe zagłębienie w grubej macie sosnowych igieł pokrywających jego kanapę. Słusznej wielkości niedźwiedź musiał używać jej jako łóżka. W kurzu podłogi wyraźnie było widać tropy zwierzęcia, a w lewej tylnej łapie brakowało palca. Cappy rozpoznał ten ślad. Niedźwiedź, który go zostawił, wpadł kiedyś w jedną z lisich pułapek Cappy’ego i połamał ją, zostawiając w niej część swojej stopy.

– A niech to! Sukinkot! – zawołał stary traper. – To jak policzek w twarz. Założę się, że wiedział, że to moja chata… Tylko ciekawe dlaczego Rich go nie zastrzelił.

Cappy zamiótł, wniósł do środka swoje pakunki, a otwierając jeden z nich, wyjął latarnię i paliwo, przybory kuchenne i obozowe, które odłożył na ich miejsce. Następnie rozwinął swoje posłanie z koców i rozłożył je na kanapie.

– Chyba nie rozpalę dziś w nocy ognia, ale i tak wszystko przygotuję – zdecydował, a majstrując przy stosiku, odkrył, że ma bardzo mało suchego twardego drewna, które ściął poprzedniej zimy. Rich Ames, ten samotny obserwator ognia, palił je tutaj! Wkrótce Cappy był gotów do powrotu do chaty Amesów, powstrzymał go jednak jego własny zaniedbany wygląd. A to dlatego, że pomyślał o Neście Ames. Zajął się więc naprawianiem szkody. Ogolił się, umył i założył nową flanelową koszulę o wspaniałym odcieniu, którą kupił wyłącznie po to, by olśnić kochającą kolory Nestę. Następnie ruszył w drogę.

Pod drzewami zawisło gęste bursztynowe światło – ciężkie, jakby stanowiło substancję. Tannera ogarnęła wielka radość. Starzał się, ale Tonto zdawało się mieć na niego odmładzający wpływ. Odludne zbocza i doliny, ślady dzikiej zwierzyny w pyle szlaku, szmer strumyka, przenikliwy, ostry zapach sosen i świerków, zielonego podszycia, zeschłych liści, opadłych szyszek, dywan igieł, pokryte porostem skały – to były fizyczne i namacalne dowody na to, że wrócił do domu – otoczenia, które kochał najbardziej.

– Coś mi się wydaje, że więcej już nie wyjadę – zamruczał do siebie, przedzierając się przez wyrwę w klifie, w górę i w dół po szarych kamieniach. – Oczywiście, o ile Amesowie nie odejdą – dodał po namyśle. – Wysyłanie etapami mojego zimowego łowu i pułapek, to był dobry pomysł.

Dolinę Tonto wypełniało złote światło. Słońce właśnie zaszło za pokaźnym czołem Mescal Ridge i cudowny złoty blask padający na ciemny brzeg purpurowych chmur wydawał się odbijać w dolinie. Cappy siadł na kłodzie, nad strumieniem, gdzie wcześniej wiele razy odpoczywał i obserwował magiczną poświatę padającą na pole, na zbocze, i wodę. Powietrze już zaczęło się ochładzać. Złoto przepłynęło, jakby było przezroczystym cieniem chmury, szybkim i ulotnym jak sen lub chwilowe uczucie szczęścia. Dzikie kaczki zawirowały w dole strumienia, a białe smugi na ich skrzydłach zamigotały. Wielki jeleń o szaroniebieskiej jesiennej sierści zniknął w leśnych zaroślach. Gdzieś wysoko stary indor nawoływał swe stado do powrotu na noc w bezpieczne miejsce.

Obserwację i zadumę Tannera przerwał stukot kopyt po skałach, prowadzącego w górę potoku szlaku. Wkrótce z zieleni wyłoniło się dwóch jeźdźców, a pierwszym z nich był Rich Ames. Zamachał radośnie ręką, po czym jego koń ruszył kłusem. Cappy wstał, uświadamiając sobie, jak dobrze było znów zobaczyć tego młodzieńca z Tonto. Rich Ames na koniu z pewnością stanowił przyjemny dla oka widok, ale kiedy zsunął się z wierzchowca jednym zręcznym ruchem, serce starego trapera zadrżało.

– No, chłopcze, jestem tu i diabelnie się cieszę, że cię widzę – rzekł Tanner, chwytając wyciągniętą w jego stronę dłoń i mocno ją uścisnął.

– I wzajemnie, staruszku – odezwał się Rich Ames, z akcentem, przeciągając samogłoski, a jego chłodny, opanowany głos mocno kontrastował z ciepłym uśmiechem.

Drugi jeździec przytruchtał na koniu i zsiadł z niego. Był równie wysoki jak Ames, tylko cięższy i najwyraźniej o kilka lat starszy. Miał pospolite rysy twarzy i ogromny nos, za to jego uśmiech był ujmujący, a oczy jasne i szare. Ubrany był w proste i zwykłe dżinsy farmera, które prezentowały się nijako przy szarych, frędzlowanych spodniach z koźlej skóry należących do Richa Amesa.

– Sam, to stary Cappy Tanner, mój druh, myśliwy – powiedział Rich. – Cap, poznaj mojego przyjaciela, Sama Playforda.

– Witaj! – przywitał się Playford, uśmiechając się szczerze. – To, czego o tobie nie słyszałem, nie jest warte usłyszenia.

– Przyjaciel Richa jest moim przyjacielem – odpowiedział serdecznie Cappy. – Jesteś tu nowy?

– Tak. Przyjechałem w kwietniu.

– Uprawiasz ziemię?

– Próbowałem, ale mam dość roboty z bliźniakami Amesów.

– Bliźniakami? Którymi?

Młodzieńcy zaśmiali się głośno, a Rich dźgnął Sama kciukiem w bok.

– Cappy, to z pewnością nie chodzi o Manzi i Mescal – wycedził.

– Aaa! To znaczy o Nestę i ciebie? Zawsze zapominam, że wy też jesteście bliźniakami. Choć, jak mi Bóg miły, wyglądacie jak dwie krople wody.

– Taaa, Cap, tylko że ja ustępuję miejsca Neście.

– A gdzie ta dziewczyna? Nie mogę się już doczekać, żeby ją zobaczyć – odparł Tanner.

– No to zaraz się napatrzysz – powiedział Rich. – Bo nadjeżdża tu szlakiem. Wściekła jak zmokła kura!

– Wściekła!? A co się stało?

– Nic. Była u Snellów, na Turkey Flat. Ona i Lili Snell bardzo się polubiły od zeszłej zimy. Lubię Lilę i myślę, że jest w porządku. Mimo wszystko nie chcę, żeby Nesta siedziała tam za długo. Więc pojechałem za nią.

Sam skręcił w dół szlaku.

– Ona już tu jedzie i myślę, że bezpieczniej będzie dla mnie znikać, przynajmniej do czasu, dopóki jej nie rozweselisz – powiedział.

– Weź ze sobą mojego konia, Sam, i puść go na pastwisko – odezwał się Rich.

Cappy wytężył wzrok, wpatrując się w zielony szlak.

– Coś widzę – powiedział w końcu. – Ale jeśli to Nesta, to strasznie wolno jedzie.

– Cap, ona ma sokoli wzrok. Widzi mnie i będzie zwlekać, aż sobie pójdę… Staruszku, już zaczynałem się bać, że umarłeś czy coś. Szlag, ale się cieszę, że wróciłeś!

Tymi słowami i melancholijnym spojrzeniem Rich Ames zdradził nie tylko to, co czuł, ale również to, że ostatnie pół roku go zmieniło. Stał się starszy i poważniejszy.

– Miałeś jakieś kłopoty, Rich?

– Kto ich nie ma.

– Coś poza… śmiercią Tommy’ego?

– Chyba tak.

– No, co jest?

– Chodzi o Nestę. Jestem zupełnie w kropce… Ale, Cap, potrzebuję więcej czasu, żeby ci to opowiedzieć. Pobiegnę do domu, a ty przywitaj się z nią.

Ze ściany zieleni na szlaku wyłonił się gniady konik. Jego jeźdźcem była dziewczyna z odkrytą głową, czepek zwisał jej na ramionach. Siedziała w siodle bokiem. Kiedy zbliżyła się do sosnowej kłody, na której spoczywał traper, lekko się odwróciła. Potem wyprostowała się, zaskoczona. Jej nadąsany wyraz twarzy zniknął, a na czerwone usta wypłynął uśmiech zdziwienia i radości. Zsunęła się z siodła, by stanąć z nim twarzą w twarz.

– Cappy Tanner! A więc to z tobą rozmawiał Rich? – zawołała.

– Nesta, jeśli to naprawdę ty, to witaj – odpowiedział traper.

– To ja, Cappy… Czy tak… tak bardzo się zmieniłam?

Piękne, błyszczące, błękitne oczy, tak charakterystyczne dla Amesów, spotkały się z jego tylko na chwilę. To nie zmiana, która w niej zaszła, a brak skrępowania powstrzymywało Tannera. Zaledwie sześć miesięcy temu była szczupłą dziewczyną o bladej twarzy, ładną jak reszta jej rodziny. Teraz wyglądała jak kobieta, obca, rozkwitła, piękna jak złociste kwiaty w dolinie. Cappy zmierzył ją niepewnym wzrokiem od stóp do głów i z powrotem. Nigdy nie widział jej tak twarzowo ubranej. Jej gęste włosy, tak jasne, że prawie srebrne, były rozdzielone pośrodku nad niskim czołem, które teraz szpeciło lekkie zmarszczenie brwi. Pod równymi, cienkimi brwiami jej oczy jak błękit nieba, ale pełne ognia, błądziły dookoła, odmawiając skupienia wzroku na swym starym przyjacielu. Każdy nowo przybyły, który kiedykolwiek widział Richa Amesa, rozpoznałby w niej jego siostrę bliźniaczkę, a jednak miękkość rysów jej twarzy, jej słodycz, jej kobiecość były charakterystyczne tylko dla niej.

– Czy się zmieniłaś? Dziewczyno, ty – powiedział powoli stary traper, biorąc w dłonie jej ręce. – Wyrosłaś na kobietę! Nesta, jesteś najczystszą i najjaśniejszą istotą w całym Tonto.

– Ach, Cappy, ty nic się nie zmieniłeś – odpowiedziała, nagle wesoła i zadowolona. I pocałowała go, ale nie z dawną niewinną swobodą, tylko nieśmiało, z powściągliwością, w której nie brakowało serdeczności. – Och, tak się cieszę, że tu jesteś! Myślałam o tobie codziennie przez miesiąc. Przyjechałeś dzisiaj? Musiałeś, bo Rich nic nie wiedział.

– Dopiero przybyłem, dziewczyno, i nigdy wcześniej nie wiedziałem, jak wygląda prawdziwy dom.

Wzięła go pod rękę, a potem, z koniem podążającym za nimi, poprowadziła go do chaty.

– Cappy, potrzebuję teraz prawdziwego przyjaciela bardziej niż kiedykolwiek w całym moim życiu – powiedziała z powagą.

– Dziewczyno, mówisz tak, jakbyś nie miała żadnego – odpowiedział z wyrzutem Tanner.

– Bo nie mam. Ani jednego przyjaciela, chyba że ciebie.

– Nesta, nie rozumiem tego, ale możesz na mnie polegać.

– Cappy, nie mam na myśli, że nikt się o mnie nie troszczy… Rich, Sam Playford… i… i inni… troszczą się o mnie bardziej, niż na to zasługuję. Ale rządzą, wymagają i zmuszają… Nie pomagają. Nie rozumieją mojej wersji, nie widzą mojej strony, mojego punktu widzenia… Cappy, jestem w najbardziej beznadziejnym położeniu, w jakim mogła znaleźć się dziewczyna. Wpadłam w pułapkę. Czy pamiętasz ten dzień, kiedy zabrałeś mnie na obchód zastawionych przez ciebie pułapek? I znaleźliśmy biednego małego bobra, którego łapka utknęła w jednej z nich? No, to ja jestem właśnie takim bobrem.

– Nesta, jestem strasznie ciekawy, ale równie wystraszony – odparł Cappy ze śmiechem, który nie do końca brzmiał prawdziwie.

Dotarli do trzech ogromnych świerków, które rozpościerały się nad chatą i Nesta odwróciła się, by rozsiodłać swego konika. Sam Playford, który najwyraźniej czekał, zszedł z werandy.

– Zajmę się nim, Nesta – powiedział.

– Dziękuję, panie Playford – odpowiedziała z sarkazmem. – Poradzę sobie równie dobrze tutaj, jak i musiałam u Snellów.

Mescal i Manzanita wybiegły i rzuciły się na Tannera, krzycząc przy tym radośnie:

– Przybył Święty Mikołaj!

– Może kiedy nadejdzie Boże Narodzenie, ale nie teraz – odpowiedział stanowczo traper. Miewał już wcześniej podobne dylematy.

– Wujku, kiedy otworzysz paczkę? – marudziła Manzi.

– Jakoś po kolacji.

– Nie mogę jeść, dopóki jej nie otworzysz – oświadczyła tragicznym tonem Mescal.

– Jeśli otworzę ją przed kolacją, nie będziesz jeść niczego poza cukierkami – oznajmił Tanner.

– Cukierki! – wrzasnęła Manzanita. ­– Kto chce jeść mięso jelenia i fasolę, jeśli są cukierki?

– Mmmnnniammm! – zawołała z zachwytem jej siostra.

– No to zagłosujmy – rzekł traper, jakby go natchnęło. – Mescal i Manzi są za otwarciem paczki przed kolacją… Co pani na to, pani Ames?

– Kolacja nie jest jeszcze gotowa – odpowiedziała znacząco.

– A ty, Nesto?

– Ja? A o co chodzi? – spytała, kładąc siodło na werandzie, najwyraźniej nieświadoma dezaprobaty Sama Playforda.

– O otwarcie mojej paczki. Przywiozłem wam wszystkim mnóstwo prezentów.

– Cappy! Otwórz ją teraz! – rzuciła, rozpromieniając się nagle.

– A jakie jest pana zdanie, panie Playford?

– Cappy, jeśli nie masz nic przeciwko temu – odpowiedział. – Jeśli pytasz, co myślę, to ci powiem, że jeśli masz coś komukolwiek dać, to zrób to szybko.

– Hej, Rich, teraz twoja kolej – ciągnął traper.

– Cap, i pewnie ja mam to rozstrzygnąć? – spytał Rich z udawanym opanowaniem.

– No, tak. Wydajesz się tu jedynym zrównoważonym.

– Otwórz paczkę po tym, jak Nesta i bliźniaki położą się spać.

Usłyszawszy to, kobiecy trójkąt głośno podjął chaotyczną, ale jednomyślną decyzję, że nigdy nie pójdą spać.

– Myślę, że pójdę na kompromis – zdecydował Tanner. – A zatem zaraz po kolacji rozpocznę przedstawienie.

– Wejdź, Cap – powiedział Rich. – Po zachodzie słońca to listopadowe powietrze ziębi.

Salon optycznie powiększał szerokość chaty, a jej długość nawet o połowę. Z ogniem płonącym na kamiennym kominku prezentował się wesoło i wygodnie. Służył również jako jadalnia, a dwa łóżka, po jednym w każdym rogu, wskazywały na to, że tu spała część rodziny. Drzwi przy kominie prowadziły do kuchni – małego i nowego nabytku. W chacie były jeszcze dwa inne pokoje, z których żaden nie otwierał się na ten duży salon. Rich Ames, jak wszyscy Tontończycy, lubił otwarte ogniska, o czym wyraźnie świadczyły wznoszące się nad chatą trzy kominy z żółtego kamienia.

– Manzi, ty i Mescal, umyjcie się i uczeszcie włosy – rzuciła pani Ames z kuchni. Nesta zniknęła.

– Jak tropy, Rich? – zapytał Tanner z zainteresowaniem.

– Cap, odkąd sięgam pamięcią, nie widziałem tylu śladów zwierzyny – odparł Ames z refleksyjną satysfakcją. – Tata opowiedział mi raz o takiej jesieni jak ta. Jakieś dziesięć lat temu, na długo przed wojną w Pleasant Valley.

– No, to dobra wiadomość. A jakie to ślady?

– Różne. Bóbr, norka, kuna, lis – no, staruszku, jeśli wyłapiesz wszystkie szkodniki w Doubtful, to możesz wykupić firmy futrzarskie. Jakie będą ceny?

– Pierwszorzędne. Czy to nie jest szczęście przybyć, kiedy futer jest pod dostatkiem? Myślę, że to również przez późną jesień.

– Na pewno. Tu prawie wcale nie ma śniegu. I ostatnio jedynie pojawił się na szczycie. Niedźwiedź, jeleń, dziki indyk – tak liczne w Tonto, że można potknąć się o nie na szlakach. I dużo kuguarów13.

– To i pożywienia musi być pod dostatkiem? Bo inaczej ta cała zwierzyna byłaby gdzie indziej.

– Po prostu wspaniale, Cap. Żołędzie leżą na ziemi wielkie jak chmiel. Obfitość jagód, sporo dzikich winorośli i pierwszy od lat tak duży zbiór orzeszków piniowych14. Zwierzyna jest jeszcze wysoko i na pewno nie zejdzie niżej, dopóki pogoda się nie pogorszy. Mieliśmy dużo deszczu w odpowiednim czasie, a zimowe śniegi spadną późno. Założę się, że wiem o stu pszczelich drzewach. Czekaliśmy na ciebie, znając twoją słabość do miodu.

– Ha! Ha! Jakbyś ty jej nie miał? A ty, Playford, lubisz miód z Tonto?

– Ja? Ja lubię słodkie tak jak jeden z tych tutejszych niedźwiedzi.

– To mi pasuje – oświadczył traper z zadowoleniem. – Mam nadzieję, że i tak, chłopcy, dołączycie do mnie tej zimy?

– Pewnie, Cap – odpowiedział Rich.

– Diabelnie się na to cieszę – dodał Playford. – Mój dom jest posprzątany na zimę, nawet drewno opałowe jest narąbane.

– Na szczęście przywiozłem worek nowych sideł – rzekł Tanner.

– Hej, Rich – zawołała z kuchni matka. – Przyjdź tu po kolację, zanim to wszystko wyrzucę.

Rich zerwał się żwawo i za każdym razem, gdy wychodził z kuchni, obładowany parującymi garnkami, mrugał zagadkowo do Cappy’ego Tannera, subtelnie wskazując na Nestę, która pojawiła się ubrana na biało – przemiła i powściągliwa – i Sama Playforda, który nie mógł oderwać od niej pokornego, pełnej nabożnej czci wzroku.

– Cappy, usiądź na swoim starym miejscu – poleciła mu pani Ames, promieniejąc. Potem, jak trąba powietrzna, wpadły bliźniaczki i walczyły o miejsce obok Tannera. Nesta zajęła miejsce jako ostatnia, z nutą lekkiej dezaprobaty z powodu bliskości Playforda.

Ta gra bawiła trapera, ale jednocześnie zaczęła budzić w nim ciekawość i niepokój. Nigdy wcześniej Nesta nie miała wielbiciela, który zostałby zaakceptowany przez jej rodzinę, jeśli nie przez nią samą. W Tonto dziewczęta w wieku szesnastu lat były już zwykle zamężne lub miały być; a tu oto żyła sobie Nesta Ames, która skończyła osiemnaście lat, wciąż bez męża i o ile Cappy dobrze zauważył, była beztroska i wolna jak ptak. Niewielu rzeczy mógł być pewien, poza jej urokiem i zmianą w niej, tajemnicy, która czyniła ją jeszcze bardziej fascynującą. Rozmowa nie kleiła się, a zainteresowanie wszystkich, nawet trapera, wydawało się koncentrować na skończeniu posiłku. Stół uprzątnięto niesłychanie szybko i sprawnie, a lampa kuchenna została wniesiona, by dodać więcej światła. Rich dorzucił kilka polan drewna do ognia.

– No, to siadajcie wszyscy wokół stołu, a ja zabawię się w Świętego Mikołaja – zarządził Tanner i ku okrzykom radości bliźniaczek, udał się na ganek, zostawiając otwarte drzwi.

Nadeszła wreszcie ta chwila, którą od tak dawna planował. Chcąc wywrzeć jak największe wrażenie, postanowił wnieść wszystkie paczki naraz i za jednym zamachem zasypać i oszołomić Amesów. Jednak źle ocenił ciężar. Nie tylko zachwiał się pod nim, ale także potknął o prymitywny próg i stracił równowagę.

– Hurrra! – wrzasnął Rich Ames z ogromną radością.

Cappy upadł jak długi na podłogę pod swoimi ciężarami, aż cała chata zadrżała w posadach.

1 Tonto Basin (ang.) – Dorzecze Tonto, znane również jako Pleasant Valley, obejmuje główne zlewisko Tonto Creek i jego dopływy w środkowej Arizonie, na południowy zachód od Mogollon Rim.

2 Mazatzal Mountains (ang.) – grzbiet górski w południowo-centralnej Arizonie.

3 Mila (ang. mile) – jednostka długości stosowana w krajach anglosaskich; 1 mila = 1,609 km.

4 Tonto Creek (ang.) – Potok, Strumień Tonto.

5 Bystrze – odcinek cieku o stosunkowo szybkim przepływie wody, powodującym jej burzenie i pienienie.

6 Akr (ang. acre) – jednostka powierzchni gruntów używana w krajach anglosaskich; 1 akr = 4046,856 m2.

7 Mącznica ­(Arctostaphylos) – rodzaj rośliny okrytozalążkowej drzewiastej z rodziny wrzosowatych.

8 Modrosójka błękitna (Cyanocitta cristata) – gatunek średniego ptaka z rodziny krukowatych (Corvidae). Zamieszkuje bardzo duży obszar Ameryki Północnej. Upierzenie na czubku głowy i grzbiecie jest lawendowe, im niżej, tym odcień niebieskiego jest ciemniejszy. Skrzydła i ogon są jasnoniebieskie z gęstym czarnym prążkowaniem oraz pojedynczymi białymi paskami. Spód ciała i kuper są białawe. Część twarzowa głowy jest biała, na szyi i boku głowy znajduje się czarna opaska. Dziób, nogi i oczy są czarne. Na czubku głowy ma pióropusz, który może kłaść lub stawiać, zależnie od nastroju (u ptaków podekscytowanych lub atakujących jest podniesiony, u przestraszonych – zjeżony, a w spoczynku czy podczas żerowania – położony płasko).

9 Lunch (ang.) – lekki posiłek spożywany w porze południowej.

10 Hell Gate (ang.) – Brama, Wrota Piekieł.

11 Traper (ang. trap: „pułapka”) – myśliwy, który za pomocą pułapek poluje na zwierzęta futerkowe (lisy, norki, gronostaje itp.); określenie to dotyczy zazwyczaj myśliwych z Ameryki Północnej (USA, Kanada), choć ludzi trudniących się traperstwem można spotkać w innych rejonach świata (np. na Syberii).

12 Jaspis – osadowa skała krzemionkowa składająca się głównie z bardzo drobnoziarnistego kwarcu, chalcedonu i tlenków lub wodorotlenków żelaza. Związki żelaza nadają jaspisom barwę brązową, żółtą, czerwoną lub zieloną.

13 Kuguar (Felis concolor) – puma płowa, duży gatunek z rodziny kotowatych; występuje w różnych środowiskach od półpustyni po las w Ameryce Północnej i Ameryce Południowej, od zachodniej i południowej Kanady po południowe Chile.

14 Orzeszki piniowe (hiszp.: piñones) – obrane z łusek, jadalne nasiona niektórych gatunków sosny o wysokiej wartości odżywczej.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij