- promocja
Armia w ruinie - ebook
Armia w ruinie - ebook
Lektura tej książki powinna nas poważnie zaniepokoić. Jesteśmy państwem przyfrontowym, a wysocy rangą oficerowie oceniają stan polskiej armii jako katastrofalny. Przez osiem lat karmieni byliśmy propagandą sukcesu przez Macierewicza i Błaszczaka o trzystutysięcznej armii, wyposażeniu wojska w najnowocześniejszy sprzęt. Autorka, najlepsza ekspertka wojskowa wśród dziennikarzy, powiedziała: sprawdzam. Dzięki swoim unikatowym kontaktom dotarła do kilkudziesięciu generałów, dowódców, pracowników Biura Bezpieczeństwa Narodowego, współpracowników prezydenta. Wszyscy mówią jedno: za swoich rządów PiS zrujnował wojsko. I podają przykład za przykładem. Nazwisko za nazwiskiem.
Wszystko podporządkowane zostało polityce. Dobrzy dowódcy zostali zdymisjonowani, na ich miejsce wyznaczono miernych, ale wiernych. Dawne ścieżki kariery, kiedy trzeba było żmudnie pracować na kolejny awans, zostały odwołane. Oficerom zaoferowano błyskawiczne kariery za lojalność albo koniec kariery za brak lojalności. Osobiste osiągnięcia, misje wojskowe w Iraku czy Afganistanie zeszły na drugi plan. Nie one decydowały o losie oficerów, nie one się liczyły. To była rewolucja. Zawsze układy personalne miały jakieś znaczenie, teraz stało się inaczej – tylko one miały znaczenie. Dawniej intrygi były marginesem, teraz były prowokowane od góry przez samego ministra obrony. W strukturze wojska nastąpiło trzęsienie ziemi. Hierarchię zastąpiła wojna o władzę. Usłużni generałowie walczyli o swoją pozycję intrygą, donosem, dyspozycyjnością. Te praktyki z czasem wędrowały w dół. Przez osiem lat rządów PiS apolityczna z zasady armia została przeżarta rakiem polityki.
Nawet wojna w Ukrainie nie zmieniła praktyki zarządzania wojskiem. Wpływ polityki stał się jeszcze bardziej widoczny. Wszystko stało się pijarem, nawet wielkie zakupy uzbrojenia. Dość powiedzieć, że wojsko zostało całkowicie odsunięte od zakupów. To nie generałowie zgłaszali ministrowi, jakiego sprzętu potrzebują do obrony kraju. To minister Błaszczak podejmował decyzje. Kupował nie to, co było potrzebne, ale to, co było pod ręką, i co mogło zrobić wrażenie na wyborcach. Wojna zamiast opamiętania, doprowadziła polityków do zatracenia. Wizja nadchodzących wyborów sprawiła, że realne bezpieczeństwo zeszło na daleki plan. Nie szukali sprzętu, który jest w stanie skutecznie bronić Polski, ale takiego, który buduje w społeczeństwie iluzję siły.
Czy nasza armia posiada jeszcze zdolności bojowe? Tego nie wie nikt. Jak mówi w książce doświadczony oficer, wykładowca akademii wojskowej: Po wybuchu pełnospektaklowej wojny na Ukrainie, wszystkie kraje europejskie zmieniły lub poprawiły swoje dokumenty strategiczne. Także NATO wydało wówczas nową strategię. W polskim państwie nic się nie zadziało. Wojsko nie przeprowadziło nawet przeglądu obronnego, żeby sprawdzić, na czym stoimy. A nie zrobiono tego, bo wyszłyby wtedy wszystkie błędy, niedostatki, niedoinwestowania, a to psułoby obraz wojska. Mijają dwa lata wojny, a armia nadal nie ma własnego przeglądu obronnego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-99-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zaczynałam rozmawiać z żołnierzami do tej książki, nie zdawałam sobie sprawy ze skali zniszczenia. Wielokrotnie pisałam o różnych aferach w wojsku, o nieprzemyślanych decyzjach Macierewicza czy Błaszczaka. Ale to nie dawało obrazu całości. Dopiero te rozmowy uzmysłowiły mi rozmiar katastrofy. Wszystko podporządkowane zostało polityce. Dobrzy dowódcy zostali zdymisjonowani, na ich miejsce wyznaczono miernych, ale wiernych. Dawne ścieżki kariery, kiedy trzeba było żmudnie pracować na kolejny awans, zostały odwołane. Oficerom zaoferowano błyskawiczne kariery za lojalność albo koniec kariery za brak lojalności. Osobiste osiągnięcia, misje wojskowe w Iraku czy Afganistanie zeszły na drugi plan. Nie one decydowały o losie oficerów, nie one się liczyły. To była rewolucja. Układy personalne zawsze miały jakieś znaczenie, teraz stało się inaczej – tylko one miały znaczenie. Dawniej intrygi były marginesem, teraz były prowokowane od góry przez samego ministra obrony. W strukturze wojska nastąpiło trzęsienie ziemi. Hierarchię zastąpiła wojna o władzę. Usłużni generałowie walczyli o swoją pozycję intrygą, donosem, dyspozycyjnością. Te praktyki z czasem wędrowały w dół. Przez osiem lat rządów PiS apolityczna z zasady armia została przeżarta rakiem polityki. I jak mówią sami żołnierze – nikt już nie wie, czy posiada jeszcze zdolności bojowe.
A wszystko to w momencie, kiedy Polska stała się państwem przyfrontowym.
_Edyta Żemła_OFICER, WYKŁADOWCA AKADEMICKI W AKADEMII SZTUKI WOJENNEJ: Za PiS stało się coś, co zaszokowało nas wszystkich, całą armię. Macierewicz przejął władzę i na dzień dobry zlikwidował największą uczelnię wojskową – Akademię Obrony Narodowej w Rembertowie. W jej miejsce powołał Akademię Sztuki Wojennej. Chodziło o pozbycie się starej kadry i zastąpienie jej zaufanymi ludźmi. Do akademii wkroczyła wtedy jego gwardia, łamiąc ludziom kręgosłupy, wyrzucając na bruk doświadczonych oficerów, zdejmując portrety byłych komendantów uczelni. To była rewolucja.
OFICER SIŁ POWIETRZNYCH: W 2016 roku kończyłem doktorat w akademii w Rembertowie. Jesienią jeszcze jeździłem na ostatnie egzaminy. Dochodziło tam do sytuacji tak żenujących, że osobiście ciężko mi było to znieść. Moim promotorem był bardzo szanowany i ceniony profesor Julian Skrzyp. Starszy człowiek, dobrze po siedemdziesiątce. Kiedyś chciał wejść na obrony doktoratów i zatrzymał się na bramkach. Wyłączyli mu przepustkę. Wielu takich było. Uznani profesorowie nagle się dowiadywali, że nie są mile widziani w tej nowej Akademii Sztuki Wojennej. Przykro się robi, gdy student wchodzi do gabinetu profesora, którego zna lata, który wpajał mu wiedzę wojskową, który jest dla niego autorytetem, i patrzy, jak ten starszy człowiek pakuje swoje rzeczy do kartonów i po cichutku, bez należytego pożegnania, wychodzi, bo mu kazano natychmiast opuścić akademię, w którą włożył całe swoje życie.
OFICER WOJSK LĄDOWYCH: Gdy Macierewicz wszedł do MON-u, byłem na studiach generalskich w akademii w Rembertowie. Nasz rocznik był ostatnim, który ten kurs skończył normalnie, a nie zaocznie czy weekendowo. Jesienią 2015 roku dotarła do nas informacja, że nasz kurs zostanie rozwiązany, że zostaniemy wycofani do jednostek.
EDYTA ŻEMŁA: Dlaczego?
OFICER SIŁ POWIETRZNYCH: Dlatego że na kurs skierował nas poprzedni minister obrony Tomasz Siemoniak. Nieważne, że mieliśmy doświadczenie, spełnialiśmy kryteria, mieliśmy dobre opinie, zdawaliśmy egzaminy – uznano nas za ludzi Siemoniaka i PO.
OFICER WOJSK LĄDOWYCH: Na fali tych czystek pozbyto się wtedy większości profesorów belwederskich, którzy wykładali na Akademii Obrony Narodowej. Naukowcy, zwykle również doświadczeni żołnierze, sami odchodzili, bo w głowach im się nie mieściło, że można produkować oficerów na weekendowych kursach.
EDYTA ŻEMŁA: Jak to na weekendowych kursach?
OFICER WOJSK LĄDOWYCH: No tak. Przyszedł bowiem taki moment, że władza zrobiła potężną czystkę w armii, więc trzeba było szybko te luki uzupełniać. I zaczęto sięgać po młodych lub przychylnych sobie oficerów – nazwijmy ich „aktualnie utalentowanymi”. Jednak studia generalskie są czasochłonne i bardzo wymagające. Wcześniej oficerowie, którzy mieli być generałami, musieli nie tylko spędzić miesiące na pogłębionych szkoleniach, ale też odbyć szereg podróży studyjnych po Polsce i świecie, patrząc, jak system bezpieczeństwa jest zbudowany, próbując go zrozumieć. Nagle okazało się, że w „armii Macierewicza” czasu na studia, które trwają prawie rok, nie ma. Pilnie trzeba było naprodukować kandydatów na generałków. Zrobiono więc w akademii tzw. WUML, czyli, jak to było za komuny, „wieczorowy uniwersytet marksizmu-leninizmu” lub „tajne komplety”.
BYŁY OFICER SZTABU GENERALNEGO: Polska była jedynym krajem NATO, który kształcił swoich przyszłych generałów na niestacjonarnych kursach. Chodzi o podyplomowe studia polityki obronnej w Akademii Sztuki Wojennej. Muszą je ukończyć wyżsi oficerowie, aby móc awansować na pierwszy stopień generalski. Za Macierewicza wybrani oficerowie mogli je skończyć zaocznie. W głowie nam się to nie mieściło. W dodatku okrojono liczbę godzin na tych „tajnych kompletach” i zrezygnowano z wyjazdów studyjnych. To była fikcja, a nie rzetelne przygotowanie oficerów do piastowania najwyższych stanowisk dowódczych.
PUŁKOWNIK, BYŁY PRACOWNIK AKADEMII SZTUKI WOJENNEJ: Poziom kształcenia na tych kursach to był dramat. Kiedy Macierewicz i nowe władze uczelni pozbyli się najbardziej doświadczonej kadry naukowo-dydaktycznej, okazało się, że przyszłych generałów uczą porucznicy i kapitanowie, sami zieloni jak pietruszka na wiosnę. Czego oni mogli nauczyć przyszłych generałów? Najzabawniejsze, kto te „tajne komplety” skończył. Dziś to „elita” polskiej armii. Absolwentem „WUML” są na przykład sam rektor-komendant Akademii Parafianowicz, gen. Maciej Klisz, prawa ręka gen. Kukuły oraz oczywiście sam gen. Kukuła, obecny szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i „zasłużony” twórca WOT-u.
EMERYTOWANY GENERAŁ: W wojsku o absolwentach tych kursów mówiło się, że to „weekendowi generałowie Macierewicza”. Z drugiej strony tych, którzy zostali przez niego usunięci z armii, nazywało się „generałami PO”. To właśnie wtedy wojsko stało się upolitycznione i podzielone.
PUŁKOWNIK, BYŁY PRACOWNIK AKADEMII SZTUKI WOJENNEJ: Niekompetencja i brak przygotowania do służby nowych dowódców zaczęły odbijać się wkrótce na jakości szkolenia żołnierzy. Trudno się dziwić, gdy dowódcą brygady powietrznodesantowej zostawał oficer, który nigdy nie skakał ze spadochronem, dowódcą wojsk specjalnych oficer z wojsk lądowych, a komendantem największej uczelni wojskowej historyk z doktoratem o żołnierzach wyklętych.
BYŁY OFICER SZTABU GENERALNEGO: Kiedy rektorem Akademii, największej i najważniejszej uczelni wojskowej, został ppłk Ryszard Parafianowicz, nastąpił całkowity jej upadek, bo Parafianowicz był całkowicie sterowalny. Nie potrafił się postawić politykom.
URZĘDNIK W MON-IE: Z wyznaczeniem Parafianowicza historia była dość zabawna. Kiedy Macierewicz przyszedł do resortu, on był młodym podpułkownikiem. Służył chyba w Centrum Zarządzania Kryzysowego przy ministrze. Dwa lata wcześniej obronił doktorat pod tytułem „Podziemie niepodległościowe na Suwalszczyźnie 1944–1952”. Macierewicz od kogoś zaufanego usłyszał, że ma u siebie oficera, który napisał pracę o żołnierzach wyklętych. Złapał Parafianowicza na korytarzu i z miejsca zaproponował mu stanowisko rektora.
OFICER Z MON-U: Macierewiczowi Parafianowicza podsunął płk Gaj. Wcześniej rektorem akademii był płk dr hab. Dariusz Kozerawski. Macierewicz naciskał na Kozerawskiego, by wyznaczał na wykładowców ludzi związanych z PiS-em. Darek odmówił i złożył wniosek o odejście do cywila. Wtedy ekipa Macierewicza na gwałt zaczęła szukać następcy. W tej łapance wypłynął Parafianowicz.
PUŁKOWNIK, WYKŁADOWCA W AKADEMII SZTUKI WOJENNEJ: Podpułkownik, bez znajomości języka angielskiego, bez doświadczenia dowódczego, ze świeżym doktoratem o żołnierzach wyklętych zastąpił płk. Kozerawskiego, profesora belwederskiego, cenionego na świecie fachowca z dziedziny bezpieczeństwa międzynarodowego oraz konfliktów zbrojnych, który brał udział w misjach wojskowych w Kosowie, Bośni, Mołdawii, Iraku i Afganistanie. Przecież to kpina.
OFICER WOJSK PANCERNYCH: Skutek czystek Macierewicza jest taki, że zrobiła się ogromna luka pokoleniowa. Dziś już prawie nie mamy tych starych oficerów po prawdziwych szkołach oficerskich. Są tylko ci z nadprodukcji na błyskawicznych kursach. Ten problem dopiero zaczyna wychodzić. Jest takie powiedzenie, moim zdaniem najbardziej trafne w odniesieniu do tego, co teraz mamy: „Stara armia to tragedia, młoda armia to komedia”. Dlatego ciągłość pokoleniowa musi być zachowana. Żołnierze powinni naturalnie z wojska odchodzić i naturalnie do niego przechodzić, naturalnie obejmować kolejne stanowiska, nie z pominięciem jednego czy dwóch stopni. Nie powinni też awansować w trybie przyspieszonym. Rozumiem, gdyby wybuchła wojna, tak jak na Ukrainie. Wtedy takie przyspieszone awanse są usprawiedliwione. Natomiast w czasie pokoju żołnierzy należy awansować zgodnie z pragmatyką, a pragmatyka to minimum dwa, trzy lata na stanowisku. W tym czasie żołnierz może zaliczyć pełny cykl szkoleniowy, nabiera doświadczenia. Przecież nie wszystko da się wyczytać z książek. Niektórych rzeczy trzeba samemu doświadczyć, trzeba zmarznąć, trzeba się spocić, trzeba się trochę „nabać”, trzeba się trochę nadenerwować, trzeba trochę poznać ludzi, żeby to, co wyczyta się w książkach, można było sprawdzić w praktyce, zobaczyć, jak ludzie reagują.
EMERYTOWANY GENERAŁ: Muszę powiedzieć, żeby być w stosunku do siebie uczciwym – psucie wojska nie zaczęło się nagle w roku 2015. Negatywne symptomy miały miejsce i wcześniej. Ale skala i zakres były nieporównywalne z tym, co zrobił PiS. Oni potrzebowali tylko i wyłącznie swoich generałów. Nieważne, że niekompetentnych. Władza dała nam wszystkim jasno do zrozumienia, że ten czy ten to nasz generał, nasz oficer, nasz szef sztabu generalnego. Reszta była do utylizacji.
GENERAŁ, OD NIEDAWNA W CYWILU: Jednego nie rozumiem. Gdyby tak pana Macierewicza czy pana Błaszczaka zapytać, czy mając na oddziale czterech chirurgów, a na stole operacyjnym leżałaby ich żona albo córka, powierzyliby operację sanitariuszowi? Podejrzewam, że do operacji wyznaczyliby chirurga z najwyższymi kwalifikacjami. Pytam więc, dlaczego do dowodzenia wojskiem skierowali sanitariuszy?
EMERYTOWANY GENERAŁ: Doszło do tego, że młodsi stopniem pułkownicy zaczęli dowodzić generałami. Przede wszystkim zakłócone zostały relacje. Każde wojsko na świecie opiera się na hierarchii. Hierarchia w wojsku to święta rzecz.
BYŁY OFICER SZTABU GENERALNEGO: Na dobre rozpoczął się czas wielu niepotrzebnych emocji. Wojsko zostało skłócone. Zamiast podnoszenia zdolności bojowych, zaczęły się ideologiczne wojny między oficerami w służbie a tymi, którzy odeszli lub zostali usunięci. Skutecznie zresztą podsycane przez polityków. To coraz bardziej obniżało morale wojska i zaufanie społeczeństwa do systemu bezpieczeństwa państwa.
OFICER Z DOWÓDZTWA GENERALNEGO: Niedługo po tym, jak trafiłem do dowództwa, wezwał mnie przełożony. To był nie tylko przełożony, ale też kolega. Kiedy wszedłem do gabinetu, miał włączony TVN24, niepojęte, bo wtedy nikt by się nie odważył mieć w pracy włączonego innego kanału niż TVP Info. To było, jak PiS wprowadzał ustawę o obronie Ojczyzny, a wicepremierem do spraw bezpieczeństwa był Jarosław Kaczyński. Kolega patrzy na mnie, potem wskazuje ekran telewizora, na którym jest Kaczyński, i mówi: „Tego dziada trzeba by było zastrzelić”. Wie pani, mnie, oficerowi, jeśli żołnierz mówi takie słowa, od razu zapala się czerwona lampka. Patrzę wokół, szukam urządzeń, które przypominają nagrywajkę, bo dochodzi do mnie, że to jest prowokacja. Odpowiedziałem: „Co ty mówisz? Mamy demokrację, takich rzeczy nie wolno mówić”. Myślę, że on wtedy załapał, że prowokacja im się nie udała, ale ja już przestałem tam wierzyć komukolwiek. Teraz, z perspektywy czasu, sądzę, że nas wszystkich obserwowano i w ten sposób testowano. Sprawdzali, kogo da się złamać, kto się nadaje do resocjalizacji, a kto nie i trzeba go zniszczyć.
BYŁY OFICER SZTABU GENERALNEGO: Jak przyszedł PiS do MON-u, to atmosfera zrobiła się gęsta, pełna strachu, podpierdalania. Środowisko wojskowe jest małe. Każdy każdego gdzieś spotkał w wojskowym życiu. Jeżeli ludzie widzą, że najpierw z kimś gadali, a nagle ten ktoś dostaje zwolnienie, że kręci się wokół niego aferę, to się od niego odwracają. To nic, że na koniec wychodzi, że to zwykła ściema, że przyszedł z góry rozkaz, żeby żołnierza zniszczyć, bo jego postawa wobec władzy była nieodpowiednia. Mleko się już rozlało i było po żołnierzu. Takie przykłady miały wojsku pokazać, że żołnierze muszą siedzieć cicho. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Poszła plota i w ciągu jednego dnia wszyscy się ode mnie odwrócili. Wszyscy. Dostałem zakaz posiadania telefonu, nie brali mnie na strzelnicę. Byłem totalnie wykluczony z życia jednostki. Choć nic złego nie zrobiłem, nie mam żadnych zarzutów czy wyroków. Takich historii było wtedy mnóstwo, całe mnóstwo.
OFICER WOJSK POWIETRZNODESANTOWYCH: Opowiem pani pewną historię. PiS przychodzi do władzy i w strukturze jest dwóch podpułkowników: Bryś i Grodzki. Jeden jest szefem sztabu, drugi szefem szkolenia po akademii w NATO. Nagle dzwoni telefon z góry i na rozmowy kadrowe do Warszawy jedzie nie Grodzki, a Bryś, bo Bryś ma znajomego w kręgach władzy. Zaczyna się jego „transport do góry”. Czemu tak? Ponieważ oficerowie poddają się władzy. Myślą: „Jak już tutaj jestem, to może jeszcze wyżej sięgnę, może jeszcze przymilę się tym albo tamtym?”. I się przymilali. Aż żal było na to patrzeć.
Kiedyś grupa oficerów z gen. Jarosławem Miką, dowódcą generalnym, pojechała do biskupa polowego Lechowicza. Biskup zebrał nas w pomieszczeniu i powiedział: „Czy panowie generałowie oglądali TVP Info?”. Wszyscy zaczęli przytakiwać. Biskup perorował, że jak to pięknie, jak to ładnie ta nasza władza rządzi, że trzeba ją wspierać, i że to nasz, wojskowych, obowiązek. Nikt się nie zająknął, że mamy służyć Polsce, bronić jej niepodległości i stać na straży Konstytucji, a nie wspierać taką czy inną władzę polityczną. Nikt nic nie powiedział. Wszyscy kiwali tylko głowami z Miką na czele. To pokazuje, że część oficerów naprawdę żyła tym zaszczuciem telewizyjnej propagandy, naprawdę niektórzy łykali ten przekaz.
OFICER ZE SZTABU: Zrobił się duży ruch w interesie. Jednych zdejmowano, innych wyznaczano. Każdego, kogo zdjęto ze stanowiska, a potem chciano przywrócić, wcześniej wysyłano na druty.
EDYTA ŻEMŁA: Czy ja dobrze słyszę? Dowódcy przechodzili badanie na wykrywaczu kłamstw?
DOWÓDCA DYWIZJI: Tak, władza do tego stopnia nie ufała generałom, że byliśmy badani na wariografie przez służby. Zaczęło się od gen. Krzysztofa Motackiego, który był pierwszym dowódcą Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód w Elblągu. Polska zobowiązała się wyznaczyć dowódcę elbląskiej dywizji i część jej składu na szczycie NATO w Warszawie w lipcu 2016 roku. Dla Europy Wschodniej to ważna struktura. Dywizja koordynuje działania batalionów NATO na wschodniej flance. Tworzenie tej struktury bardzo się jednak opóźniało. Macierewicz długo nie wyznaczał żołnierzy. W końcu zaczęło naciskać na nas NATO. Z Brukseli do Polski monitowano, że zgodnie z harmonogramem jednostka ma osiągnąć wstępną zdolność do połowy 2017 roku, a pełną gotowość bojową do 2019 roku. Dopiero w połowie października 2017 roku Macierewicz wyznaczył dowódcę tej dywizji. Został nim gen. Motacki. Doświadczony, dobry żołnierz. Dowódca dywizji, służył w sztabie generalnym, był w Afganistanie i Iraku. Skończył zagraniczne kursy, m.in. w NATO Defense College, US Naval Postgraduate School. Problem w tym, że w 1989 roku jako młody oficer został wysłany na kurs rozpoznania do ZSRR. Sprawa wyszła w mediach. Zrobiła się afera.
OFICER ZE SZTABU: Kiedy okazało się, że minister, który za każdym drzewem widzi Rusków, nagle wyznacza oficera, który skończył kurs organizowany przez GRU, to w resorcie zrobiło się gorąco. Chłopaki od Macierewicza zaczęli kombinować, jak to przykryć. No i wymyślili. Wyszedł Macierewicz do mediów i powiedział, że gen. Motacki na własną prośbę poddał się badaniu wariografem i przeszedł je pozytywnie. Nie wiem, czy zrobił to rzeczywiście na własną prośbę, ale potem wysyłanie oficerów na druty stało się właściwie powszechne. Jak chcieli kogoś udupić, to go najpierw o coś oskarżali. Jak nie chciałeś przepaść, to mówili, że musisz iść na druty. To było masakryczne. Mieliśmy wtedy dwa wyjścia: albo dać się upokorzyć i pójść na te druty, ale nadal funkcjonować, albo zabrać swoje zabawki i już z tym wojskiem nie mieć nic wspólnego. W ten sposób wykończyli kilku ludzi. Dobrych porządnych oficerów.
OFICER Z MON-U: Raz doszło do sytuacji paranoicznej. Na druty miał iść nawet płk Gaj. Kiedyś Macierewicz powiedział, żeby się już nie odzywał, bo jest z WSI i mu już nie wierzy. Gaj powiedział, że to bzdura, że nigdy w WSI nie był i nigdy z nimi nie współpracował, a jak minister mu nie wierzy, to on może iść na druty. Macierewicz, wściekły, wtedy rzucił: „No dobrze, dobrze. To niech go Bączek weźmie na wariograf”. Temat na chwilę ucichł. Po dwóch tygodniach odbywa się odprawa kierownictwa resortu. Pod koniec spotkania, w punkcie „sprawy różne”, głos zabiera szef SKW, Piotr Bączek. „Panie ministrze – zwraca się do Macierewicza – od dwóch tygodni codziennie pięć po siódmej rano do mojego sekretariatu dzwoni jakiś pułkownik Gaj i pyta, kiedy ma się zgłosić na badania wariografem”. Nie wiem, czy służby go przebadały, czy nie, ale bardzo się tego domagał.
OFICER DOWÓDZTWA OPERACYJNEGO: Wykańczanie „nie swoich” generałów zaczęło się za Macierewicza, ale za Błaszczaka przyjęło już kuriozalne rozmiary. Te ostatnie trzy lata rządów PiS-u, kiedy do MON-u wszedł Błaszczak, już nie miały nic wspólnego z wojskiem. To były wojny polsko-polskie. Odsunięto wtedy na bok masę doświadczonych generałów. Jednym z nich był gen. Jarosław Gromadziński. Na polecenie Błaszczaka tworzył „Żelazną Dywizję”. Początkowo myśleliśmy, że to ulubieniec ministra, człowiek nie do ruszenia, a tu nagle z dnia na dzień zdejmują go ze stanowiska i przenoszą do rezerwy kadrowej. Okazało się, że do Błaszczaka trafiły wtedy jakieś anonimowe donosy na generała. Podobno te anonimy pisali ludzie z kręgów Kukuły, który czuł, że w osobie Gromadzińskiego rośnie mu konkurencja. Błaszczak i jego otoczenie byli już wtedy pod wielkim wpływem Kukuły. Wycięli Gromadzińskiego bez mrugnięcia okiem. Wcześniej jeszcze strasznie go przeczołgali. Najpierw służby zrobiły mu postępowanie kontrolne. Nic nie znalazły. Potem wysłali go na druty, żeby sprawdzić, czy na pewno nie kłamie. On to wszystko przeszedł. Ale dla Błaszczaka i tak był spalony.
Wtedy do gen. Gromadzińskiego rękę wyciągnęli szef BBN-u Jacek Siewiera i Amerykanie. Trafił do ich Międzynarodowego Zespołu do spraw Pomocy Ukrainie w niemieckim Wiesbaden. Z tego, co słyszeliśmy, robił tam dobrą robotę. Zresztą dostał za to najwyższe ukraińskie odznaczenie. To o czymś świadczy. Gromadziński, cokolwiek by o nim mówić, to bardzo pracowity i ambitny człowiek. Daje z siebie sto procent. To też jeden z ostatnich Mohikanów. Dowodził brygadą, dowodził dywizją, był w strukturach NATO, był w sztabie, skończył normalny kurs generalski. Dlatego, jak okazało się, że mamy obsadzić stanowisko dowódcy Eurokorpusu, to Błaszczak, chcąc nie chcąc, sięgnął po Gromadzińskiego.
OFICER WOJSK LĄDOWYCH: Gromadzińskiego w końcu i tak wycięli, gdy był dowódcą Eurokorpusu. Zrobiły to jednak służby już za nowej władzy, choć w stosunku do niego nigdy nie było żadnych zarzutów natury kontrwywiadowczej. Ale przez prywatne animozje w armii najważniejszego polskiego generała za granicą obrzucono błotem. A przecież wystarczy zobaczyć przebieg służby gen. Gromadzińskiego, jego aktywność. On nigdy nie pracował przez osiem godzin i do domu. To jest ktoś, kto się poświęca ponadstandardowo. Obecna ekipa chce się na nim odegrać, bo wszedł z nimi w publiczną polemikę. W ten sposób usunięto jedynego człowieka, który mógłby zaprowadzić porządek w armii, jedynego, który jest idealny na te czasy. Takich dowódców jak Gromadziński już prawie w armii nie mamy. Dziś zostali tacy, którzy boją się żołnierzy, gdyż żołnierz może o coś zapytać. A jak zapyta, to dowódca nie odpowie, bo brak mu kompetencji. Więc lepiej nie dopuszczać do siebie żołnierzy. A gen. Gromadziński potrafił powiedzieć: „Nie wiem, ale się dowiem”. Zawsze też mówił: „Dziękuję, żołnierzu, za pytanie, bo jest to dla mnie sygnał, że muszę się tym zająć”. Do tego trzeba mieć IQ.
OFICER ZE SZTABU: Dobrym przykładem niszczenia przez PiS karier dobrych dowódców jest historia gen. Grzegorza Grodzkiego, który był dowódcą 6. Brygady. On nie wyczuwał politycznych drgań. Żołnierz z krwi i kości – jest rozkaz, jest zadanie, wykonać. Gość kompletnie nie wiedział, jak ta gra z ministerstwem wygląda. Wpadł w taki kanał, że w konsekwencji nie tylko zdjęli go ze stanowiska z dnia na dzień, ale jeszcze nasłali na niego prokuraturę i służby. Do dziś nie wie, o co chodziło, o co jest oskarżany. Nie wiem, czy prokurator, który stawiał mu zarzuty, to wie. Przyszło zlecenie i tyle. Aż przykro patrzeć, jak Grzesiek do dziś, bo po wyborach nic się nie zmieniło, desperacko walczy o sprawiedliwość i swoje dobre imię.
EMERYTOWANY GENERAŁ: Leciały generalskie głowy, a PiS mianował swoich. Dobrym przykładem pisowskiej kariery jest gen. Krzysztof Radomski, który za Macierewicza został szefem Zarządu Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych w dowództwie generalnym.
OFICER SŁUŻĄCY W MON-IE: Minister Macierewicz nie konsultował kandydatury Radomskiego z gen. Mirosławem Różańskim, który był wtedy dowódcą generalnym. Różański nigdy by się nie zgodził na tę kandydaturę, bo Radomskiego nie cenił. Macierewicz jednak nie pytał dowódców. Sam odwoływał ze stanowisk i na nie wyznaczał. Tak zaczęło się psucie wojska.
Potem gen. Różański kilkakrotnie podczas odpraw ośmieszył gen. Radomskiego. Udowodnił, że szef Zarządu Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych nie wie, jak wygląda drużyna zmechanizowana, nie wie, z czego się składa, w jaką broń jest wyposażona. Różański tej niechęci nie ukrywał nawet później, kiedy był już w cywilu, za co Radomski chciał się z nim nawet sądzić.
OFICER Z DOWÓDZTWA GENERALNEGO: To było podczas odprawy z prezydentem Andrzejem Dudą i ministrem Macierewiczem. Przedstawialiśmy wtedy politykom zadania, jakie realizuje dowództwo generalne, i perspektywę rozwoju wojska. Gen. Radomski, jako świeżo wyznaczony przez ministra szef wojsk pancernych i zmechanizowanych, sam się wtedy ośmieszał. Dostał kilka pytań z poziomu dowódcy drużyny, a nie potrafił na nie odpowiedzieć. Nasz dowódca, gen. Różański zapytał go na przykład, jaki jest skład drużyny. Nawet tego nie wiedział. W tej odprawie uczestniczyło kilkunastu oficerów i wszyscy tę kompromitację nowego szefa inspektoratu widzieli. Myślę, że Różański nie chciał wtedy ośmieszyć nominata ministra, a jedynie wykazać jego niekompetencję do piastowania stanowiska, na które został wyznaczony. Co ciekawe, po tej odprawie gen. Radomskiemu, choć się dość mocno skompromitował, włos z głowy nie spadł. Natomiast stanowisko stracił bardzo kompetentny dowódca gen. Tomasz Drewniak, ówczesny inspektor sił powietrznych. Nie zgodził się z Macierewiczem, żeby kupować dla polskiego lotnictwa stare F-16, które stały gdzieś na pustyni w Stanach Zjednoczonych. Optował za tym, by Polska weszła w program F-35. Na drugi dzień po odprawie oficerowie z dowództwa generalnego pojechali do Dęblina i tam się dowiedzieli, że gen. Drewniak nie jest już inspektorem sił powietrznych. Natomiast kariera gen. Radomskiego od tego momentu zaczęła rozkwitać. Ta historia dobrze pokazuje, na jakich dowódców stawiał PiS. Słabych, niekompetentnych, miernych, ale usłużnych i wiernych.
EMERYTOWANY GENERAŁ: Radomski, który chciał szybko robić karierę, naprawdę rozkręcił się przy Błaszczaku. Został wtedy szefem Inspektoratu Kontroli Wojskowej, który żołnierze nazywali NKWD, a samego Radomskiego „Berią”. Co prawda Kosiniak-Kamysz zdjął go ze stanowiska i przeniósł do rezerwy kadrowej, ale formalnie służył przez jakiś czas w wojsku. Teraz już odszedł, ale nie został nawet ukarany za to, że jako czynny żołnierz wystartował z list PiS-u w wyborach samorządowych.
GENERAŁ OD NIEDAWNA W CYWILU: Możemy się tylko cieszyć, że nie doświadczamy tego, co Ukraina. Życie nie sprawdziło, czy ludzie, którzy są na stanowiskach w wojsku wyznaczeni przez PiS, nadają się, czy są skuteczni i przyczynią się do tego, żeby zdolność bojowa armii była z każdym dniem większa. Tego nie wiemy, bo od momentu, kiedy PiS doszedł do władzy, nie było sprawdzianów gotowości bojowych jednostek typu brygada, już nie mówię o dywizji.
EDYTA ŻEMŁA: Jak to nie było? Żadnych? Mimo że tuż obok trwa pełnowymiarowa wojna?
GENERAŁ OD NIEDAWNA W CYWILU: Wiem, trudno w to uwierzyć, ale naprawdę ich nie było. Za gotowość i zdolność bojową jednostki odpowiada każdy żołnierz na każdym stanowisku, z dowódcą na czele. Dowódcy nie robią takich sprawdzianów, bo jest im tak wygodnie. Najważniejsza stała się pokazucha, a nie faktyczne ćwiczenie wojska. Liczą się słupki na papierze. Komunikaty, że mamy dwustu-, trzystutysięczną armię. Pytam, kto da więcej?
Kiedyś mieliśmy trzy dywizje, teraz mamy ich niby sześć. Tylko że kiedyś wszystkie były w pełni ukompletowane, nasycone sprzętem i żołnierzami, a teraz żadna nie jest gotowa do wyjścia. To już nie jest wojsko, tylko obywatele w mundurach. Niestety to oficerowie zhańbili te mundury, zastosowali się do wymagań politycznych, nie mieli odwagi mieć innego zdania niż politycy. Wojsko to widzi, dlatego morale leci na łeb na szyję. Natomiast jeżeli nie ma morale w wojsku, to nie ma wojska. Morale to jest gotowość fizyczna i psychiczna do ponoszenia wszelkich ofiar, z ofiarą życia włącznie. Ale nikt nie będzie gotowy, jeśli nie jest przekonany, że ta ofiara nie będzie nadaremna i w słusznej sprawie ponoszona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki