Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz - ebook
Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz - ebook
Fascynujący tom przygód najsłynniejszego w historii włamywacza, który wymierza sprawiedliwość, okradając wyłącznie nikczemników i bogaczy.
Książka stanowiąca kamień węgielny całej sagi, w której po raz pierwszy śledzimy spryt, szarmancki urok i pewność siebie oraz złodziejski geniusz tego mistrza przebieranek i forteli. Pierwsze dziewięć przypadków Arsène’a Lupina zapoznaje nas z całym arsenałem umiejętności włamywacza z klasą, a także dowiadujemy się co nieco o jego przeszłości i motywach, jakie pchnęły go w młodości na drogę złodziejskiej kariery – wszystko zaczęło się od naszyjnika królowej. Ale najpierw załoga transatlantyku płynącego do Ameryki dostaje telegraficzną wiadomość, że na pokładzie znajduje się słynny włamywacz Arsène Lupin. O dziwo, zostaje on natychmiast rozpoznany i aresztowany, po czym trafia do więzienia, oczekując na proces. Ku zaskoczeniu władz, przestępca nie tylko informuje, że niestety nie będzie na nim obecny, ale dodatkowo powiadamia pewnego niezbyt uczciwie wzbogaconego na giełdzie barona, nazywanego Szatanem, że zamierza skraść kilka eksponatów z jego cennego zbioru antyków i dzieł sztuki…
„Arsène Lupin jest postacią legendarną i taką pozostanie. To osobnik pełen życia, młody, wesoły, nieprzewidywalny, ironiczny. Złodziej i włamywacz, oszust i blagier ‒ jest faktycznie każdym z nich – ale jakiż sympatyczny jest ten bandyta!”.
Marcel L'Heureux, autor powieści La Jeunesse de Philippe Grandier
„Maurice Leblanc pisząc tę książkę, nie zapomniał, że przede wszystkim i w całym znaczeniu tego słowa jest pisarzem. Doceni to każdy, przeczytawszy ten tom pełen zabawnej ironii, bynajmniej nie amoralny, mimo że paradoksalnie uwodzi nas urok dżentelmena rabującego swoich współczesnych”.
Jules Claretie, dyrektor Théâtre Français
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-292-6 |
Rozmiar pliku: | 795 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedziwna podróż! A przecież tak dobrze się zaczęła! Mogę nawet powiedzieć, że żadna inna nie zapowiadała się lepiej. „Provence” to transatlantyk szybki, wygodny, dowodzony przez najsympatyczniejszego z ludzi. Na pokładzie pasażerowie z najlepszego towarzystwa. Nawiązywano kontakty, organizowano rozrywki. Mieliśmy cudowne wrażenie, że żyjemy w oderwaniu od reszty świata, że na jakiejś nieznanej wyspie jesteśmy tylko my, siłą rzeczy zmuszeni, by zbliżyć się do siebie.
I zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej…
Czy ktoś z państwa zastanawiał się kiedykolwiek, co może się zdarzyć oryginalnego i niespodziewanego w grupie ludzi, którzy, wczoraj jeszcze sobie nieznani, będą przez kilka dni trwać między nieskończonym nieboskłonem a ogromem morza, przeżywać sprawy najintymniejsze, razem rzucać wyzwanie gniewnemu oceanowi, przerażającemu atakowi fal, złośliwości burz i pozornemu spokojowi wody?
Tak w gruncie rzeczy wygląda w dramatycznym skrócie samo życie, z jego wstrząsami i wzlotami, z jego monotonią i różnorodnością — i oto dlaczego, być może, pasażerowie z takim gorączkowym pośpiechem i taką intensywnością rozkoszują się tą krótką podróżą, której koniec widać już w chwili jej rozpoczęcia.
Tymczasem od kilku lat dzieje się coś, co jeszcze dodaje rejsowi szczególnych emocji. Mała pływająca wyspa zależy jednak od świata, od którego zdawała się wyzwolona. Istnieje łącze, które stopniowo przesuwa się do celu nad oceanem i znad oceanu stopniowo powraca. Telegraf bez drutu! Wezwanie z innego świata, z którego w sposób najdziwniejszy z możliwych można ponoć otrzymywać wiadomości. Wyobraźnia nie musi się już uciekać do przedstawiania sobie żelaznych drutów, wewnątrz których prześlizguje się niewidzialna wiadomość. Teraz tajemnica jest jeszcze trudniejsza do pojęcia, ale zarazem bardziej poetycka, bo pragnąc wyjaśnienia tego nowego cudu, trzeba się odwołać do skrzydeł wiatru.
Tak więc w pierwszych godzinach czuliśmy, że śledzi nas, eskortuje, a nawet wyprzedza ten odległy głos, który od czasu do czasu szeptał komuś z nas jakieś słowa pochodzące stamtąd. Do mnie przemówili dwaj przyjaciele. Dziesięciu, dwudziestu innych słało nam poprzez tę nieogarnioną przestrzeń słowa pożegnań, pełne smutku lub radosne.
Drugiego dnia natomiast, w burzliwe popołudnie, pięćset mil od francuskich wybrzeży telegraf bez drutu przekazał nam depeszę następującej treści: „Arsène Lupin na waszym pokładzie, pierwsza klasa, jasne włosy, szrama na prawym przedramieniu, podróżuje sam pod nazwiskiem R.”…
W tym właśnie momencie błyskawica rozdarła ciemne niebo i rozległ się potężny grzmot. Fale elektryczne zostały przerwane. Dalszy ciąg depeszy do nas nie dotarł. Z całego nazwiska, pod którym ukrywał się Arsène Lupin, znany był tylko inicjał.
Nie wątpię, że gdyby chodziło o jakąkolwiek inną nowinę, jej treść byłaby najskrupulatniej strzeżona przez pracowników telegrafu, a także ochmistrza i kapitana. Są jednak wydarzenia, które wydają się silniejsze od najsilniejszego nakazu dyskrecji. Tego samego dnia — zupełnie nie wiadomo za czyją przyczyną — sprawa stała się głośna i wszyscy wiedzieliśmy, że wśród nas ukrywa się ów słynny Arsène Lupin.
Arsène Lupin tutaj, pośród nas! Ten nieuchwytny włamywacz, o którego wyczynach gazety rozpisywały się od miesięcy! Tajemniczy osobnik, z którym nasz najlepszy policjant, stary Ganimard, toczył śmiertelny pojedynek w tak niezwykłych okolicznościach. Arsène Lupin, ten dżentelmen o niebywałej fantazji, działający wyłącznie w pałacach i salonach, który pewnej nocy dostał się do apartamentu barona Schormanna i wyszedł stamtąd z pustymi rękoma, zostawiwszy wizytówkę z następującym dopiskiem: „Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz, powróci, kiedy meble będą autentyczne”. Arsène Lupin, człowiek o tysiącu wcieleń: szofera, tenora, bookmachera, bogatego paniczyka, młodzieniaszka, starca, komiwojażera z Marsylii, rosyjskiego lekarza, hiszpańskiego toreadora!
Trzeba tutaj zdać sobie sprawę z następującego faktu: Arsène Lupin porusza się w stosunkowo ograniczonej przestrzeni na transatlantyku. Co ja mówię! W jego małym fragmencie, w pierwszej klasie, a więc tam, gdzie wszyscy wciąż się spotykali: w jadalni, w salonie, w palarni! Arsène Lupin to może być ten pan… albo tamten… mój sąsiad przy stole… mój współlokator w kabinie…
— I to będzie trwało jeszcze pięć razy po dwadzieścia cztery godziny! — zawołała nazajutrz miss Nelly Underdown. — Ależ to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że zostanie aresztowany.
I tu zwróciła się do mnie:
— Panie d’Andrézy, jest pan w dobrej komitywie z kapitanem, czy zatem coś pan o tym wie?
Bardzo chciałbym coś wiedzieć, żeby spodobać się miss Nelly! Była to jedna z tych cudownych istot, które — gdziekolwiek się znajdują — natychmiast stają się ośrodkiem zainteresowania. Ich uroda oszałamia, tak samo jak ich bogactwo. Miss Nelly miała wokół siebie całą świtę wielbicieli i entuzjastek.
Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, udawała się do ojca, nieprawdopodobnie bogatego pana Underdowna, mieszkającego w Chicago. Towarzyszyła jej jedna z przyjaciółek, lady Jerland.
Od pierwszej chwili uznałem, że jestem gotowy na flirt. Jednak w tej szybko narastającej atmosferze intymności spowodowanej podróżą jej urok mnie obezwładnił, i kiedy czarne oczy miss Nelly spotykały moje, czułem zbyt wielkie wzruszenie, aby flirtować. A przecież ona przyjmowała moje hołdy dość łaskawie. Śmiała się z moich dowcipów i lubiła moje dykteryjki. Wydaje się, że reagowała pewną dozą sympatii na moje zabiegi wobec niej.
Martwił mnie tylko jeden rywal: pewien młodzieniec, dość przystojny, elegancki, powściągliwy, którego milczenie wydawała się czasem przedkładać nad mój trochę bardziej swobodny sposób bycia.
Młodzieniec ów znajdował się w grupie adoratorów otaczających miss Nelly, kiedy zadała mi to pytanie. Działo się to na pokładzie, siedzieliśmy w wygodnych bujanych fotelach. Burza z piorunami, która tak nas zaskoczyła poprzedniego dnia, pozostawiła czyste i jasne niebo. Pogoda była cudowna.
— Niestety, nie wiem nic szczególnego — odparłem. — Ale czyż nie możemy sami przeprowadzić śledztwa, jak zrobiłby to stary Ganimard, osobisty wróg Arsène’a Lupina?
— Och, wysoko pan sięga!
— Ależ skąd! Czy to takie skomplikowane?
— Bardzo skomplikowane.
— Zapomina pani o tych wszystkich informacjach, które już mamy i które mogłyby posłużyć do rozwiązania zagadki.
— Jakie to informacje?
— Po pierwsze, Lupin podróżuje jako pan R.
— Trochę to mglisty opis.
— Po drugie, podróżuje samotnie.
— I ta szczególna cecha panu wystarczy?
— Jest blondynem.
— I co z tego?
— Ano to, że zostaje nam tylko zapoznać się z listą pasażerów i zastosować metodę eliminacji.
Miałem tę listę w kieszeni. Wyjąłem ją i przejrzałem.
— Widzę przede wszystkim, że jest na niej zaledwie trzynaście nazwisk, których pierwsza litera powinna zwrócić naszą uwagę.
— Tylko trzynaście?
— Tak, w pierwszej klasie. Wśród tych trzynastu panów R. dziewięciu, jak można się przekonać, podróżuje w towarzystwie małżonki, dzieci lub kogoś ze służby. Pozostają więc cztery osoby samotne: markiz de Raverdan…
— Sekretarz ambasady — przerwała miss Nelly. — Znam go.
— Major Rawson…
— To mój stryj — odezwał się ktoś.
— Pan Rivolta…
— Obecny! — zawołał jeden z nas, Włoch, którego twarz przesłaniała częściowo broda w pięknym, czarnym kolorze.
Miss Nelly roześmiała się:
— Cóż, nie jest pan stuprocentowym blondynem.
— Zatem — podjąłem — musimy uznać, że winny jest ostatni z tej listy.
— Czyli kto?
— Czyli pan Rozaine. Czy ktoś zna pana Rozaine’a?
Wszyscy zamilkli. Tymczasem miss Nelly, zwracając się do milczącego młodego człowieka, którego ciągła obecność przy niej mnie martwiła, powiedziała:
— Dlaczego pan nic nie mówi, monsieur Rozaine?
Wszyscy spojrzeli na niego. Był blondynem.
Trzeba przyznać, że gdzieś w środku poczułem lekki szok. A niezręczna cisza, która zapadła wokół, była oznaką, że pozostałym osobom też zaparło dech w piersiach. Było to absurdalne, bo poza tym nic w zachowaniu tego mężczyzny nie pozwalało go podejrzewać.
— Nie odzywam się — odparł zagadnięty — ponieważ za względu na moje nazwisko, fakt, że podróżuję bez osoby towarzyszącej i kolor moich włosów, już przeprowadziłem podobne śledztwo i doszedłem do takiego samego wniosku. Dlatego uważam, że zostanę aresztowany.
Miał dziwną minę, gdy to mówił. Jego wargi, wąskie jak dwie nieruchome kreski, zacisnęły się mocniej i zbladły. Białka oczu nabiegły mu krwią.
Żartował, oczywiście. Ale jego twarz i zachowanie wywarły na nas spore wrażenie. Miss Nelly spytała naiwnie:
— Ale nie ma pan szramy?
— Rzeczywiście, nie mam szramy.
Nerwowym gestem podsunął do góry mankiet i odsłonił przedramię. Natychmiast wpadła mi do głowy pewna myśl. Napotkałem spojrzenie miss Nelly: Rozaine pokazał lewe ramię.
Już miałem coś powiedzieć na ten temat, kiedy uwagę naszą odwrócił pewien incydent. Biegła ku nam lady Jerland, przyjaciółka miss Nelly.
Była niezwykle poruszona. Pospieszyliśmy do niej, a ona dopiero po kilku chwilach szepnęła z wysiłkiem:
— Moja biżuteria… perły… Wszystko skradzione!
Ale nie, nie wszystko zostało skradzione, jak dowiedzieliśmy się po chwili. Sprawa wyglądała na dużo bardziej zadziwiającą: skradziono tylko niektóre przedmioty!
Z gwiazdy z diamentów, wisiora z rubinowych kaboszonów, naszyjników i bransolet wybrano kamienie bynajmniej nie największe, ale najpiękniejsze, najcenniejsze, te, które — można rzec — miały największą wartość, a zarazem zajmowały najmniej miejsca. Ich oprawy leżały na miejscu, na stoliku. Widziałem je, wszyscy je widzieliśmy: leżały, pozbawione klejnotów, niczym kwiaty, z których zerwano piękne, błyszczące i kolorowe płatki.
Cała ta robota musiała być wykonana w ciągu godziny, kiedy lady Jerland piła herbatę. Trzeba więc było w środku dnia w uczęszczanym korytarzu włamać się niezauważenie do jej kabiny, znaleźć mały woreczek ukryty w głębi pudła na kapelusze, otworzyć go i dokonać wyboru!
Aż zakrzyknęliśmy z wrażenia. Wszyscy pasażerowie, dowiedziawszy się, co zaszło, byli jednego zdania: to Arsène Lupin. Bo istotnie był to jego sposób działania. Skomplikowany, tajemniczy, nie do pojęcia, a jednocześnie logiczny, bo przecież o ile trudno byłoby ukryć spory pakiet ze wszystkimi precjozami, o tyle małe kamienie — perły, szmaragdy i szafiry — luzem stanowią mniejszy kłopot.
Podczas obiadu zdarzyła się następująca historia: oba krzesła, po prawej i po lewej stronie Rozaine’a, stały puste. A wieczorem rozeszła się wieść, że został on wezwany do kapitana.
Jego aresztowanie, w które nikt nie wątpił, przyniosło prawdziwą ulgę. Wreszcie można było odetchnąć. Wieczorem umilaliśmy sobie czas grami towarzyskimi i tańcem. Zwłaszcza miss Nelly okazywała szaloną wesołość, która kazała mi się domyślać, że o ile zabiegi Rozaine’a początkowo jej odpowiadały, teraz już o nich nie pamiętała. Jej urok podbił mnie do reszty. Około północy, przy blasku księżyca na pogodnym niebie, z wielkim przejęciem powiedziałem jej o moim dla niej oddaniu, a ona nie wydawała się niezadowolona.
Nazajutrz jednak z ogromnym zaskoczeniem dowiedzieliśmy się, że ponieważ zarzuty przeciw Rozaine’owi były niewystarczające, odzyskał on wolność.
To syn poważanego kupca z Bordeaux. Okazał papiery będące w absolutnym porządku, a na rękach nie miał żadnej szramy.
— Papiery! Metryki urodzenia! — oburzali się wrogowie Rozaine’a. — Ależ Arsène Lupin dostarczy ich, ile tylko zachcecie! A jeśli chodzi o ranę… Zapewne jej nie otrzymał albo zatarł jej ślad!
Sprzeciwiano się tym opiniom, argumentując, że w czasie kradzieży Rozaine — co przecież wszyscy widzieli — spacerował po pokładzie. Natychmiast padła odpowiedź:
— Czy człowiek kalibru Arsène’a Lupina musi być obecny podczas dokonywania kradzieży?
Zresztą zostawiając na boku te wszystkie przedziwne dywagacje, jest przecież jedna kwestia, o której nikt nie mógł dyskutować. Kto jeszcze oprócz Rozaine’a podróżował sam, był blondynem i nosił nazwisko zaczynające się na literę R.? Kogo wskazywał telegram, jeśli nie właśnie Rozaine’a?
Kiedy więc Rozaine kilka minut przed śniadaniem skierował się zuchwale ku naszej grupie, miss Nelly i lady Jerland wstały i oddaliły się.
Zapanował strach.
Godzinę później — wśród personelu pokładowego, marynarzy, podróżnych wszystkich klas — zaczęło z rąk do rąk krążyć pismo: pan Louis Rozaine obiecywał sumę dziesięciu tysięcy franków temu, kto zdemaskuje Arsène’a Lupina albo wskaże, u kogo znajdują się skradzione kamienie.
— A jeśli nie znajdzie się nikt, kto pomógłby mi w ujęciu tego bandyty — oświadczył kapitanowi Rozaine — sam się tym zajmę.
Rozaine kontra Arsène Lupin albo raczej — według krążących pogłosek — Arsène Lupin we własnej osobie kontra Arsène Lupin: walka była ciekawa!
Trwała dwa dni. Widziano Rozaine’a zaglądającego wszędzie, szperającego, przesłuchującego personel, wypytującego wszystkich. Nocą zauważono jego błądzący cień.
Kapitan ze swej strony wykazał się niezwykłą energią. Transatlantyk „Provence” został przeszukany od góry do dołu, zajrzano w każdy jego kącik. Przetrząśnięto wszystkie bez wyjątku kabiny, w słusznym mniemaniu, że kamienie mogły być schowane w jakimkolwiek miejscu, z wyjątkiem kabiny winowajcy.
— W końcu coś znajdą, prawda? — zwróciła się do mnie miss Nelly. — Choć jest niesamowitym sztukmistrzem, nie może sprawić, że diamenty i perły staną się niewidzialne.
— Oczywiście — odparłem. — Inaczej trzeba by przeszukać wyściółki kapeluszy, podszewki marynarek i wszystko to, co nosimy na sobie.
A pokazując jej mojego kodaka 9×12, z którym się nie rozstawałem i którym fotografowałem ją w najróżniejszych pozach, rzekłem:
— Czy nie myśli pani, że na przykład w aparacie nie większym niż ten znalazłoby się miejsce na wszystkie drogocenne kamienie lady Jerland? Po prostu udaje się fotografowanie i sprawa załatwiona.
— Ale słyszałam kiedyś, że nie ma takiego złodzieja, który nie pozostawiłby jakiegoś śladu.
— Jest taki jeden: Arsène Lupin.
— Jak to możliwe?
— Jak? Po prostu tak, że on nie myśli tylko o kradzieży, której się właśnie dopuszcza, ale o wszystkich okolicznościach, jakie mogłyby go zdradzić.
— Wcześniej był pan bardziej pewny siebie.
— Ale później zobaczyłem, jak on działa.
— I co z tego wynika, pana zdaniem?
— Moim zdaniem traci się tylko czas.
I rzeczywiście, śledztwo nie przyniosło żadnego rezultatu, a w każdym razie osiągnięty rezultat nie odpowiadał w najmniejszym stopniu nakładowi prac: skradziony został zegarek kapitana.
Kapitan, wściekły, zdwoił wysiłki, jeszcze ściślej dozorował Rozaine’a i już niemal na chwilę nie spuszczał z niego oka, a także przeprowadził z nim kilka rozmów. Nazajutrz — o cudowna ironio — odnaleziono zegarek wśród dopinanych kołnierzyków pierwszego oficera.
Wszystko to miało posmak czegoś nadnaturalnego i w dość humorystyczny sposób pokazywało metodę działania Arsène’a Lupina, rabusia, to oczywiste, ale też w jakimś stopniu fantasty. Pracował z zamiłowania i z powołania, ale i trochę dla zabawy. Robił wrażenie osobnika bawiącego się na przedstawieniu, które kazał grać, a za kulisami śmiał się do rozpuku ze swoich facecji i wymyślonych przez siebie sytuacji.
To naprawdę artysta jedyny w swoim rodzaju, a kiedy przyglądałem się Rozaine’owi, ponuremu i upartemu, i kiedy myślałem o podwójnej roli, jaką bez wątpienia odgrywał ten ciekawy osobnik, nie mogłem o nim nie mówić bez pewnej dozy podziwu.
Tymczasem przedostatniej nocy oficer wachtowy usłyszał jakieś jęki dochodzące z najciemniejszego zakątka pokładu. Poszedł w tamtym kierunku. Zobaczył leżącego człowieka, z głową owiniętą bardzo grubym szarym szalem i nadgarstkami związanymi cienkim sznurkiem.
Więzy rozcięto, podniesiono go, udzielono pomocy.
Człowiekiem tym był Rozaine.
Rozaine został zaatakowany podczas jednej ze swoich wypraw poszukiwawczych, powalony na ziemię i okradziony. Do ubrania miał przypiętą szpilką wizytówkę z następującym dopiskiem: „Arsène Lupin przyjmuje z wdzięcznością dziesięć tysięcy franków od pana Rozaine’a”.
Prawdę mówiąc, skradziony portfel zawierał dwadzieścia banknotów tysiącfrankowych.
Oczywiście oskarżono nieszczęśnika o to, że upozorował ten atak. Jednak oprócz tego, że nie mógłby sam siebie w taki sposób związać, ustalono też, że charakter pisma z wizytówki zdecydowanie różnił się od pisma Rozaine’a, natomiast w zadziwiający sposób przypominał pismo Arsène’a Lupina z ilustracji, którą zamieściła jakaś stara gazeta, znaleziona na pokładzie.
Tak więc Rozaine nie był już Arsène’em Lupinem. Rozaine był Rozaine’em, synem kupca z Bordeaux! A obecność Arsène’a Lupina została potwierdzona raz jeszcze, i to jakże groźnym wyczynem!
Zapanował strach. Pasażerowie obawiali się nawet zostawać w pojedynkę w kabinach czy też przechadzać się samotnie w odleglejszych miejscach. Ludzie na wszelki wypadek skupiali się w grupkach, których poszczególni członkowie pewni byli tożsamości pozostałych. A i tak instynktowna podejrzliwość dzieliła nawet najbliższych. Zagrożenie pochodziło bowiem nie od jakiegoś osobnika izolowanego i pilnowanego, a więc przez to mniej niebezpiecznego. Teraz… każdy był Arsène’em Lupinem. Nasza nadmiernie pobudzona wyobraźnia przypisywała mu cudowną i nieograniczoną moc. Uważano, że jest zdolny do najbardziej nieoczekiwanych metamorfoz, że może być po kolei szanowanym majorem Rawsonem, arystokratą, markizem de Raverdanem, albo nawet — bo już nie miał znaczenia ten oskarżycielski inicjał — tą czy inną znaną wszystkim osobą, mającą żonę, dzieci, służbę.
Pierwsze depesze z telegrafu bez drutu nie przyniosły żadnych nowin. Kapitan w każdym razie o niczym nie informował, a to milczenie bynajmniej nas nie uspokoiło.
Tak więc ostatni dzień dłużył się nieskończenie. Żyliśmy w trwożnym oczekiwaniu jakiegoś nieszczęścia. Tym razem to mogła nie być kradzież ani zwykły napad, tym razem to mogła być zbrodnia, morderstwo. Nie zakładaliśmy wcale, że Arsène Lupin ograniczy się do tych dwu mało znaczących kradzieży. Był absolutnym panem na statku, dowództwo okazało się bezsilne, robił, co chciał, a mógł zrobić wszystko.
Dla mnie — wyznaję — były to cudowne godziny, bo przyniosły mi zaufanie miss Nelly. Zbulwersowana tyloma wydarzeniami, pełna niepokoju już tylko z powodu swego charakteru, instynktownie zapragnęła znaleźć u mojego boku bezpieczeństwo i ochronę, którą — przepełniony szczęściem — jej oferowałem.
W głębi duszy błogosławiłem Arsène’a Lupina. Czyż to nie on bowiem nas do siebie zbliżył? Czy to nie dzięki niemu miałem prawo oddać się najpiękniejszym marzeniom? Marzeniom o miłości, ale też marzeniom mniej chimerycznym — czemuż się do tego nie przyznać? Andrézy to dobry stary ród z Poitou, ale ich herb trochę zaśniedział, a nie wydaje mi się niegodne szlachcica marzenie o przywróceniu rodowemu nazwisku utraconego blasku.
A marzenia te, czułem to dobrze, bynajmniej nie obrażały Nelly. Jej uśmiechnięte oczy upoważniały mnie do takich myśli. Słodycz jej głosu pozwalała mieć nadzieję.
I aż do ostatniej chwili, oparci o nadburcie, staliśmy jedno obok drugiego, a przed nami przesuwała się linia amerykańskiego wybrzeża.
Zaprzestano śledztwa. Wszyscy czekali. Od klasy pierwszej aż do międzypokładu, gdzie tłoczyli się emigranci, wszyscy czekali na tę niezwykłą chwilę, kiedy nareszcie zostanie rozwiązana owa nierozwiązywalna zagadka. Kto jest Arsène’em Lupinem? Pod jakim nazwiskiem, pod jakim przebraniem ukrywał się słynny Arsène Lupin?
I oto ta niezwykła chwila nadeszła. Choćbym żył sto lat, nie zapomnę najmniejszego szczegółu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki