- promocja
Arsène Lupin. Kryształowy korek - ebook
Arsène Lupin. Kryształowy korek - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Tym razem przedstawiamy odświeżoną i uwspółcześnioną wersję przygód Arsène’a Lupina. Przygotuj się na jeszcze więcej przyjemności z lektury!
Włamanie do domu posła Daubrecqa wydawało się prostym zajęciem. Jednak w trakcie akcji wydarza się coś niespodziewanego. Policja zatrzymuje dwóch wspólników Arsène’a Lupina. Jeden z nich zamordował człowieka, ale drugi jest niewinny. Mimo to obaj zostają skazani na śmierć. Lupin nie może do tego dopuścić. Za wszelką cenę stara się pomóc niewinnemu wspólnikowi. Jednocześnie jego uwagę zajmuje walka z Daubrecqiem, który jest w posiadaniu cennych dokumentów. Dzięki szantażom może wpływać na władzę republiki, a także na pracę policji. Czy Lupinowi uda się przechytrzyć posła?
Idealny dla fanów Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0808-7 |
Rozmiar pliku: | 411 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieudany zamach
Arsène Lupin wyszedł z kiosku, w którym palił cygaro, i spojrzał w stronę jeziora, gdzie kołysały się przy przystani dwie uwiązane łodzie.
Było to w okolicach Paryża, w ładnym miasteczku Enghien, będącym ulubionym celem niedzielnych wycieczek mieszkańców stolicy. Zapadł już mglisty jesienny wieczór, w oknach błyszczały światła, zwłaszcza miejscowe kasyno jaśniało z daleka, jak w dniu iluminacji. Na skąpo oświetlonych ulicach było natomiast dość ciemno, a że w dodatku powietrze było przesycone mgłą, mijający się przechodnie z trudem mogli się rozpoznać.
Arsène Lupin lubił takie wieczory. Lubił je zwłaszcza dawniej, gdy był początkujący w swym ulubionym rzemiośle. Dziś jednak czuł się nieswojo. A przecież to, czego miał dokonać, było drobnostką, bagatelą niewartą wspomnienia wobec innych przedsięwzięć. Jeśli dał się skusić na dzisiejszą wyprawę, to stało się to tylko z tego powodu, że podrażniono jego ambicję miłośnika osobliwości. Arsen był, jak zapewne pamiętają czytelnicy, zapalonym kolekcjonerem, a willa, którą zamierzał dziś odwiedzić, miała zawierać mnóstwo starych brązów, cennych sprzętów i prawdziwych arcydzieł sztuki.
Stojąc nad jeziorem, Lupin zagwizdał jakąś melodię. W tym momencie dwóch barczystych mężczyzn podniosło się z głębi łodzi. Byli to wioślarze.
– Jesteście, chłopcy – powiedział Lupin.
– Jesteśmy, dowódco! – odparły głosy.
– Dobrze. Szykujcie się do jazdy, bo słyszę już nasz samochód.
Wśród kilku przejeżdżających wozów wprawne ucho genialnego włamywacza odróżniło łoskot własnego pojazdu konnego, zwanego przez niego przewozowym, gdyż służył zazwyczaj do przewożenia zdobytych łupów, składanych następnie w jednej z licznych rezydencji Lupina rozsianych w różnych punktach kraju. Ruszył w kierunku samochodu, z którego wyskoczyło dwóch ludzi w ciemnych płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Byli to dwaj członkowie jego bandy. Młodszy z nich, imieniem Gilbert, był bardzo przystojnym chłopakiem, liczącym nie więcej niż dwadzieścia dwa lata. Jego otwarta, sympatyczna twarz niczym nie zdradzała rzemiosła, jakie uprawiał. Był on ulubieńcem Arsène’a, który odnajdywał w nim niektóre cechy przypominające mu jego własną młodość. Jakby dla kontrastu jego towarzysz o nazwisku Vaucheray miał w postaci coś odrażającego. Był znacznie niższy od Gilberta, chuderlawy, o ziemistej cerze. Nie należało jednak liczyć na jego pozorną niemoc. Pomimo drobnej postury był obdarzony niepospolitą siłą, a przy tym gotów na wszystko, a co gorsze – skłonny do okrucieństwa. Nie cieszył się też wielką przyjaźnią Arsène’a, który zwykł mawiać, że brutal bywa zazwyczaj tchórzem, i sam z zasady krwi nie przelewał. Za to Gilbert był chłopcem wesołym, poczciwym, a przy tym dzielnym i bardzo sprawnym.
Lupin zagadywał go nieraz:
– I po co ty, chłopcze, dołączyłeś do mnie? Ludzie nazywają mnie przecież złodziejem, włamywaczem, ba, nawet zabójcą, chociaż moje dłonie nigdy nie splamiły się krwią.
– Ludzie się mylą – odpowiedział na to Gilbert. – Pan jest dużo więcej wart od wielu znakomitych obywateli żyjących na świecie kosztem nieuczciwych spekulacji. Pan potrafi być dobroczynny i przychodzi z pomocą tym, których inni opuścili.
– Dobrze, dobrze, mój chłopcze – odparł Lupin, którego te pochwały miło łechtały. Za punkt honoru rzeczywiście stawiał sobie to, aby nigdy nie występować przeciw ludziom, o których przyzwoitości był przekonany.
Jego dzisiejszy „klient”, bo tak nazywano w bandzie Lupina tych, którym zamierzano złożyć wizytę, jak mawiał żartobliwie Arsène, nie miał bynajmniej dobrej opinii. Był on wprawdzie posłem, i to bardzo wpływowym, a jego słowo znaczyło wiele u ministrów, z którymi, jak mówiono, robił, co chciał, ale poważania tego nie używał nigdy dla dobra ogółu. Był brutalny, samolubny, dążył tylko do własnych, egoistycznych celów. Dogadzał sobie we wszystkim, trwonił pieniądze dla zaspokojenia zachcianek, a przy tym nie słyszano, żeby kiedykolwiek przyszedł komuś z pomocą. Dlatego Arsène bez skrupułów myślał o dzisiejszym zamachu. Był nawet trochę podekscytowany tym, że pozna bliżej życie tego posła, który trząsł całym krajem. Jednocześnie jakieś niedobre przeczucie mówiło mu, że sprawa z tym osobnikiem nie pójdzie gładko i sprawi mu dużo kłopotu. Ale Arsène Lupin nie należał do tych, którzy umieją się cofać. Szedł więc pewnym krokiem obok swoich wspólników, zadając im niezbędne pytania:
– Widziałeś więc Daubrecqa wsiadającego do pociągu?
– Tak jest – odpowiedział Gilbert. – Poseł odjechał do Paryża punktualnie o siódmej.
– A służba?
– Kucharka odprawiona, a lokaj ma czekać na swojego pana w Paryżu. Nie wrócą z pewnością wcześniej niż o pierwszej w nocy.
– Zatem willa Maria Teresa jest do naszej dyspozycji?
– Najzupełniej, możemy czuć się w niej jak u siebie.
Lupin odesłał samochód, polecając szoferowi, by powrócił za godzinę, po czym wszyscy trzej wsiedli do jednej z łodzi stojących na jeziorze.
– Bardzo rutynowa robota – rzucił przez zęby Lupin. Dopływali do willi, gdy nagle w jej oknach błysnęło światło. – Patrzcie tylko, tam ktoś jest – zauważył Lupin.
– Nie, nie. To tylko latarnia gazowa stojąca na ulicy. Zapalono ją przed chwilą, a jej światło odbiło się w jednym z okien – wyjaśnił Gilbert, który był dzisiaj niezwykle ożywiony. Vaucheray siedział nieruchomy i ponury jak zwykle.
Łódź przybiła do brzegu małej przystani, z której omszałe kamienne schody schodziły do wody. Dochodząc do willi, istotnie ujrzeli latarnię gazową palącą się na ulicy.
– Widzi pan! – rzekł Gilbert.
– Tak, tak, a jednak światło, które widzieliśmy, pochodziło z innego miejsca. Gdzie są te zbiory? – zagadnął jeszcze Arsène.
– Na pierwszym piętrze – odparł Gilbert. – Tam pan poseł zgromadził wszystkie swe osobliwości.
– A gdzie są schody?
– Tuż za kotarą.
Lupin skierował się ku owej kotarze, gdy wtem jej fałdy się rozsunęły i ukazała się wśród nich wystraszona twarz.
– Złodzieje! Na pomoc! – ryknął przerażony głos.
Głowa zniknęła znów za kotarą i słychać było szybkie kroki uciekającego.
W mgnieniu oka Arsène Lupin puścił się za nim w pogoń. Doścignął go w ostatnim pokoju, gdzie uciekający starał się otworzyć okno, zamierzając widocznie wyskoczyć na dziedziniec.
– Hola! Stój, obywatelu! – krzyknął Lupin. – A to co! Tak sobie pogrywasz?
Mówiąc to, Lupin padł twarzą na ziemię, podczas gdy nad jego głową zabrzmiały trzy wystrzały. Chwilę potem Arsène doskoczył do przeciwnika i podbiwszy mu nogi, obalił go na ziemię.
Gilbert i Vaucheray byli już przy nim.
– Zwiążcie tego dowcipnisia! – rozkazał Lupin. – O mały włos, a byłby mnie sprzątnął z tego świata.
– To Leonard, służący Daubrecqa.
– Służący musi być tyle wart co jego pan – szydził Lupin, przystawiając latarkę do twarzy powalonej na podłogę ofiary. – Nie masz uczciwej twarzy, Leonardzie, i musisz mieć niejeden grzech na sumieniu. Ale nie bój się, nic ci się nie stanie, jeśli zachowasz spokój.
W gruncie rzeczy Lupin był wściekły. Głupie zajście, a o mało nie stracił w nim życia! Nawrzucał swym wspólnikom za podanie mu mylnych informacji. Dopiero widok cennych i pięknych przedmiotów, które znalazł na górnym piętrze, nieco go uspokoił.
– Panu posłowi nie brak, jak widzę, gustu – zauważył, wybierając najpiękniejsze okazy mebli i obrazów.
Gilbert i Vaucheray znosili je do łodzi, tak że wkrótce salon był już opróżniony… Jedna tylko rzecz zwróciła uwagę Arsène’a: oto Gilbert i Vaucheray, nie ograniczając się do zabierania wskazanych przez niego sprzętów, dokonywali przeglądu mieszkania Daubrecqa z drobiazgową skrupulatnością detektywów.
– Oni tu czegoś szukają… – stwierdził Lupin. Zerkał na nich uważnie, nie dając po sobie poznać, że ich postępowanie obudziło w nim podejrzenia. Ponaglił ich i pilnował, gdy schodzili do łodzi.
– No! Dość już tego – rzekł wreszcie. – Wzięliśmy co lepsze, a resztę zostawmy panu posłowi, aby miał na czym usiąść, gdy wróci z teatru.
– Jeszcze pięć minut – poprosił Gilbert. – Wrócimy raz jeszcze, bo…
– Bo co?
– Tam w jednej z szaf ma być ukryty słynny złoty relikwiarz czy coś w tym rodzaju. Przedmiot niewielkiej w zasadzie wartości…
Nienawykły do kłamstwa chłopak motał się, ale Lupin udawał, że wierzy jego słowom.
– Szukają czegoś! – pomyślał. – A w dodatku kryją się przede mną… Nawet Gilbert…
Było mu przykro, że chłopak nie ma do niego zaufania.
– Daję wam nie pięć, lecz dziesięć minut. Ale ani sekundy dłużej!
Poszli, a on czekał na nich na dole. Nie wracali jednak, choć upłynęło więcej niż dziesięć minut. Była to niesubordynacja, której doświadczony szef nie mógł puścić płazem.
Wbiegł więc żywo na górę, ale zanim dobiegł do jadalni, usłyszał wystrzał, a następnie jęk i łoskot upadających sprzętów.
– Co to jest, do pioruna? – pomyślał.
Wpadł jak bomba do pokoju, skąd dochodziły krzyki. Gilbert i Vaucheray tarzali się po podłodze, zwarci w uścisku. Z ust ich wydzierały się stłumione okrzyki wściekłości. Ich odzież była zbryzgana krwią. Wreszcie Gilbert odniósł zwycięstwo. Lupin, ścisnąwszy żelazną ręką jego zaciśniętą pięść, zmusił go do wypuszczenia jakiegoś drobnego przedmiotu, lecz Gilbert schował go natychmiast do kieszeni. Podniósł się wreszcie, Vaucheray jednak nie mógł się ruszyć z miejsca. Jego ramię bryzgało krwią.
– Ty go zraniłeś? – spytał Gilberta Lupin.
– Nie! To Leonard, służący.
– Jak to się mogło stać, skoro był związany?
– Zdołał się jakoś uwolnić z więzów. Podczas gdy byliśmy na górze, odnalazł swój rewolwer i strzelił do Vaucheraya.
– Gdzie on jest?
– W pokoju obok – odparł Gilbert, wskazując na drzwi. Lupin poszedł tam z lampą i istotnie znalazł służącego. Leonard był już trupem. Leżał na wznak, z rękami złożonymi na krzyż. W jego szyi tkwił sztylet. Wyglądał strasznie. Na jego twarzy zastygł grymas nienawiści.
– Kto go zabił? – krzyknął Lupin, blady z gniewu.
– Vaucheray – wyjąkał nieśmiało Gilbert.
– Vaucheray?… A ty, będąc świadkiem, pozwoliłeś na to? A więc przelewacie krew? Tym gorzej dla was. Od dziś przestajecie być członkami bandy. Zobaczycie też, co to znaczy narazić się na gniew Arsène’a Lupina.
Gilbert nie próbował się usprawiedliwiać. Widok trupa widocznie go przerażał.
– Dlaczego to zrobił? – badał Lupin. – Vaucheray jest skończonym draniem, ale jaki miał powód, by popełnić to ohydne morderstwo?
– Leonard miał w kieszeni klucz od szafy.
– Od tej, w której był ukryty ten cenny relikwiarz? – spytał Łupin, patrząc badawczo w oczy swego młodego wspólnika.
– Tak – odparł tamten, spuszczając wzrok.
– Leonard bronił się, nie chcąc oddać klucza?
– Sięgnął po rewolwer i strzelił, zanim Vaucheray przebił go sztyletem.
– A potem? – drążył dalej Lupin.
– Vaucheray otworzył szafę i zabrał stamtąd…
– Co? Relikwiarz? Widziałem wyraźnie, że to nie był relikwiarz. Ty wydarłeś mu ten przedmiot. Pokaż mi go zaraz.
Milczenie było jedyną odpowiedzią. Gilbert miał w tej chwili tak zacięty wyraz twarzy, że było widoczne, iż niełatwo ustąpi.
– Co to? – zawołał nagle Lupin.
– To on! – odpowiedział Gilbert, wskazując na trupa Leonarda. – Och, panie! – zawołał nagle z trwogą. – Ten trup mówi. Słyszałem już raz jego głos.
– W takim razie nie jest jeszcze trupem. – Lupin się zaśmiał, pochylając się nad Leonardem.
Po chwili jednak się cofnął… Włosy stanęły mu na głowie pod wpływem trwogi. Leonard już nie żył. Jego serce przestało bić. Twarz była nieruchoma. A przecież z tych ust, skrzywionych w przedśmiertnym skurczu, zdawały się wychodzić jakieś krótkie, urywane wyrazy. Wymawiane były głosem cichym, stłumionym, dziwnie nierównym, gwiżdżącym, a przede wszystkim – dziwnie odległym.
Zimny pot wystąpił na czoło Lupina. Jego towarzysz zakrył twarz dłońmi – spojrzeli na siebie, obejrzeli wszystkie kąty pokoju. Nie było tam nikogo oprócz nich i zamordowanego. Skąd więc mógł pochodzić ten osobliwy, tajemniczy głos, jakby płynący spoza grobu? Po chwili Arsène nadludzkim wysiłkiem opanował swój lęk i pochylił się nad zabitym. Głos, który umilkł przez chwilę, znów się odezwał. Słyszał już teraz wyrazy, odróżniał poszczególne zdania.
– Poświeć mi tu lepiej – rzekł do Gilberta.
Ten zbliżył się z lampą, oświetlając twarz Leonarda. Nie było żadnej wątpliwości, że słowa, które dochodziły ich uszu, wypowiadane były przez trupa, a jednak skrwawione usta się nie poruszały.
– Słuchajcie! – mamrotał straszny głos. – Oni go zabili. Zabili go chyba! Śpieszmy się! Szybko! Milczenie! Nie mówi już!…
– Panie – wyjąkał Gilbert, którego zęby szczękały jak w febrze. – Boję się… to straszne…
Ale Arsène, który od pewnego czasu wpatrywał się uważnie w jeden punkt, wybuchnął nagle szczerym, głośnym śmiechem. Dźwignął silną ręką trupa i przesunął go.
– Wybornie! – rzekł. – Patrz no tu, chłopcze! Upiór zażartował sobie z nas, ale mamy go wreszcie.
Palcem wskazał Gilbertowi słuchawkę od telefonu połączoną za pomocą drutu z aparatem wiszącym na ścianie. Słuchawka ta leżała na podłodze w miejscu, na którym spoczywał przed chwilą trup.
– Zjawisko tłumaczy się samo przez się – mówił dalej Arsène, poważniejąc nagle. – Ale za to grozi nam ono niebezpieczeństwem o wiele gorszym niż gadanie umarłego. Leonard musiał telefonować przed śmiercią na policję. A padając, ściągnął swym ciężarem słuchawkę, nie przerywając drutu. Głos, który słyszeliśmy, to była odpowiedź z komisariatu policji. Za chwilę będziemy mieć na karku żołnierzy i agentów – mówiąc to, zmierzał już ku drzwiom, ciągnąc za sobą Gilberta.
Vaucheray ryknął z rozpaczą:
– Więc zostawiacie mnie na pastwę policji?
– Zasługiwałbyś na to, urodzony bandyto! – mruknął Lupin. Pozostał jednak na miejscu, bo było to sprzeczne z jego naturą, aby zostawić bez pomocy swego towarzysza, podszytego wprawdzie łotrem, ale jednak należącego do bandy. Podnieśli więc wraz z Gilbertem rannego, zamierzając wyprowadzić go z willi. Ale ledwie uszli kilka kroków, gdy Arsène zaklął z cicha:
– Za późno, do pioruna… Już idą…
– Nakryją nas – biadał Gilbert.
– Cicho bądź! – upomniał go Lupin. Sam miał twarz spokojną, niewzruszoną, jak ktoś, kto ma dość czasu na to, by rozważyć dobrze wszelkie za i przeciw. Przechodził w tej chwili jeden z tych momentów, które jego zdaniem nadają właściwą wartość życiu. Zagrożony, przyciśnięty do muru, musiał wymyślić jakiś środek ratunku – równie nagły, jak skuteczny.
– Mam! – zawołał wreszcie, uderzając się w czoło, podczas gdy na schodach słychać już było ciężkie kroki, a potem otwieranie siłą drzwi.
Przyskoczył do okna, a otworzywszy je szeroko, oddał w powietrze dwa strzały, po czym zaczął wołać:
– Tędy! tędy! Mam już tych zbójów, trzymam ich! Ach, śpieszcie się, bo mi umkną!
Potem, nie namyślając się długo, skoczył do Gilberta, obalił go na ziemię i zaczął się z nim szamotać.
– Co to ma być? – krzyknął chłopak, zaskoczony tą nagłą napaścią.
– To nic, broń się, jak możesz, aby policja widziała, jak trudno mi cię pokonać. – Policja właśnie wchodziła do pokoju, a Lupin miał jeszcze czas szepnąć swemu młodemu wspólnikowi:
– Pójdziecie do więzienia, ty i Vaucheray. Nie ma innej rady. Ale nie bój się, wydostanę was stamtąd. Teraz jednak graj dobrze komedię, udając, że mnie nie znasz.
– Rób, idioto, co ci każe! – syknął jeszcze Vaucheray, który zrozumiał już plan Arsène’a. – On nas wyciągnie z tarapatów, już nieraz tak bywało – rzekł.
Lupin przypomniał sobie nagle mały przedmiot, który Gilbert włożył do kieszeni w tajemnicy przed nim.
– Oddaj mi najpierw ten drobiazg, który widziałem w twojej ręce – rozkazał Gilbertowi.
– Och, nie! Nie! – bronił się chłopak z niezwykłym uporem.
– W takim razie sam go wezmę – szepnął Arsène i przycisnąwszy go do ziemi, wydobył z kieszeni przedmiot, który wsunął szybko w rękaw.
Wchodzący policjanci zastali ich obu siłujących się z niezwykłą gwałtownością. Szamotanie to miało wszelkie pozory walki na śmierć i życie toczonej przez dwóch zajadłych przeciwników.
– Na pomoc! Hej, pomocy! – Nie przestawał wołać Arsène. Pośpieszono mu z pomocą i w ciągu paru minut Gilbert został skrępowany, podczas gdy Arsène Lupin dźwignął się z podłogi, ocierając spocone czoło.
– Przyszliście panowie w samą porę – rzekł, zwracając się do komisarza policji. – Jeszcze chwila, a ten młodzik byłby mi umknął. Jest silny jak atleta cyrkowy.
– Czy to pan do nas telefonował? – spytał grzecznie komisarz.
– O nie! Ja przybyłem tu razem z pańskimi agentami. Wchodziłem właśnie do biura w chwili, gdy doniesiono o napadzie na willę Maria Teresa, i pospieszyłem na ochotnika.
– W jaki sposób uprzedził nas pan tutaj?
– W bardzo prosty – panowie weszliście przez drzwi, a ja wskoczyłem przez okno, w samą porę, aby zatrzymać złoczyńców, którzy zabierali się do ucieczki.
– Czy zna pan mieszkańców tej willi?
– Tylko ze słyszenia.
– Więc nie jest pan służącym pana Daubrecqa?
– Ja służącym? – oburzył się Arsen. – Jestem obywatelem Paryża szukającym tu, tak jak inni, wytchnienia na łonie przyrody. Ale skoro wspomina pan o służącym, to będzie nim zapewne ten biedak, którego te łotry zamordowały.
– Zamordowały?
– Tak jest, panie komisarzu. Widziałem przez uchylone drzwi trupa człowieka, straszliwie zamordowanego. Leży w przyległym pokoju. Doprawdy straszny widok, nie mogę dotąd ochłonąć.
Na to wyznanie wszyscy chcieli wejść do sąsiedniego pokoju, aby obejrzeć ofiarę zbrodni. Komisarz oczywiście sprzeciwił się temu i udał się tam wraz z paru agentami, natomiast Arsène udzielał pozostałym informacji o przebiegu swej walki z dwoma bandytami. Po jakimś czasie oświadczył, że czuje się tak wzruszony, iż musi wyjść na chwilę do ogrodu, by odetchnąć świeżym nocnym powietrzem. Nikt się temu oczywiście nie sprzeciwiał, tym bardziej że Lupin zapowiedział, iż powróci za parę minut, gdyż komisarz będzie go zapewne potrzebował. Rzeczywiście, po dokonaniu oględzin trupa komisarz kazał wezwać nieznajomego pana, który się tak dzielnie przyczynił do ujęcia złoczyńców. Wołano go więc i szukano, ale nieznajomy ulotnił się gdzieś i więcej nie pojawił. Wreszcie policjant stróżujący przy bramie doniósł, że widział jakiegoś pana wsiadającego do łódki i płynącego po jeziorze. Krótki okrzyk, który się wydarł na tę wiadomość z ust Gilberta, przekonał urzędnika, iż padł ofiarą mistyfikacji.
– Ścigajcie go, to wspólnik, a może i herszt bandy! Strzelajcie do niego…
Wszyscy pobiegli nad jezioro. Jakieś sto kroków od brzegu widać było sylwetkę nieznajomego wiosłującego z zapałem. Posłano w jego kierunku kilka strzałów. Komisarz, nie namyślając się długo, kazał sobie przyprowadzić łódź, do której wskoczył wraz z dwoma agentami. Łagodny letni powiew doniósł do uszu urzędnika zwrotkę piosenki:
Spiesz, barko moja,
Pogoda sprzyja…
To Arsène śpiewał dźwięcznym tenorem, rozmarzony blaskiem księżyca.
– Ten łotr drwi sobie z nas – oburzył się komisarz.
Pocieszała go myśl, że ściganemu nie uda się ujść daleko. Nad brzegiem rozstawieni byli bowiem żołnierze, którzy mieli polecenie schwytania go, w razie gdyby chciał zacumować. On jednak nie miał widocznie tego zamiaru. Łódka krążyła po jeziorze, jakby siedzący w niej chciał po prostu zażyć tylko przejażdżki. W pewnej chwili w ruchach wiosłującego dało się odczuć znużenie. Łódka poruszała się coraz wolniej, tak że przestrzeń oddzielająca ją od łodzi komisarza zmniejszała się z każdą chwilą.
– Poddaj się! – wołał ze swej łodzi urzędnik, widząc, że uciekający, zdjęty widocznie zniechęceniem, odrzuca wiosło i siedzi spokojnie na ławeczce, powierzając swe czółno woli wiatru.
– Poddaj się, bo każę strzelać!
Żadnej odpowiedzi. Nieznajomy siedział nieruchomo, a w nieruchomości tej było coś przerażającego. Komisarzowi przyszło na myśl, że złoczyńca knuje może jakiś dziwnie zdradziecki i niebezpieczny zamach.
– Strzelajcie! – rozkazał agentom. Wystrzelili raz i drugi, ale widocznie spudłowali, bo nieznajomy nawet nie drgnął i siedział wciąż w tej samej pozycji. Z największą ostrożnością, leżąc prawie plackiem na dnie czółna, przybito wreszcie do niebezpiecznej łodzi, a wtedy komisarz zrozumiał przyczynę dziwnej obojętności zbiega.
W łodzi nie było nikogo.
Pakiet odzieży, związany naprędce i zwieńczony kapeluszem, naśladował z daleka skuloną postać ludzką. Wprowadziła ona ścigających w błąd, podczas gdy właściwy wróg wymknął im się zapewne już dawno, rzuciwszy się do jeziora, które przebył wpław. Zaniechano dalszych poszukiwań, natomiast policja miała w ręku rzeczy zostawione przez zbiega w łodzi. Przejrzano je skrupulatnie i drobiazgowo, nie znaleziono jednak niczego, nawet najmniejszej poszlaki, która by rzuciła światło na osobę człowieka, który potrafił tak zręcznie wprowadzić w błąd stróżów prawa. Dla komisarza stało się jasne, że nie był to nowicjusz ani pospolity opryszek, lecz człowiek z wyższą inteligencją i sporym doświadczeniem. Dlatego nawet w tak naglących okolicznościach nie zapomniał o zachowaniu wszelkich środków ostrożności. Podszewka kapelusza była wydarta dla zatajenia firmy i fabryki. Kieszenie płaszcza były natomiast zupełnie puste.
Wtem okrzyk triumfu wybiegł z ust urzędnika. Pomiędzy wierzchem a podszewką palta wyczuł palcami mały, twardy przedmiot, a przeciąwszy scyzorykiem podszewkę, wydobył go natychmiast. Była to wizytówka, na której wydrukowane były dwa słowa: _Arsène Lupin_. Podobne zostawiał czasem Lupin z własnej woli, gdy udało mu się w ten lub inny sposób zadrwić z policji. Ale dziś dostała się ona w ręce komisarza całkiem przypadkowo. Odkrycie to miało fatalnie zaciążyć na losie ujętych. Otoczono ich znacznie baczniejszą strażą niż innych przestępców, wiedziano bowiem, że ich herszt dołoży wszelkich starań, aby ich uwolnić.
Herszt tymczasem dostał się szczęśliwie do samochodu, który oczekiwał na niego po drugiej stronie jeziora, obładowany przedmiotami zrabowanymi w willi Maria Teresa. Ruszyli z największą prędkością i po upływie pół godziny znaleźli się w Neuilly, obok składnicy należącej do Arsène’a Lupina. Jego ludzie zajęli się wyładowaniem cennych zbiorów posła Daubrecqa, z których nie uroniono ani jednego okazu, sam zaś Lupin, przebrawszy się, wsiadł do pociągu i odjechał do Paryża, gdzie zajmował przy ulicy Świętego Filipa cały parter w małej kamieniczce.
Zaciszne mieszkanko nie było znane nawet członkom jego bandy, wiedział o nim tylko Gilbert. Kładąc się spać, Lupin przypomniał sobie mały przedmiot, który wydarł z rąk Gilberta w willi Maria Teresa. Trzymał go z początku w rękawie, a następnie, uciekając, wsunął go do małego woreczka, który zawsze nosił na piersiach pod koszulą. Nie miał oczywiście dotąd czasu przypatrzyć mu się należycie i ocenić jego wartości – dopiero teraz ujął go dwoma palcami i oglądał pod światło. Nie zdziwił się, bo człowiek jego pokroju nie dziwił się niczemu, ale musiał przyznać, że na razie nie wie i nawet się nie domyśla, dlaczego jego wspólnicy przywiązywali tak wielką wagę do tej drobnostki. Był to kryształowy korek ze złoceniami na spojeniach, jakiego się używa do zatykania karafek z trunkami. I to dla tego kawałka kryształu Gilbert i Vaucheray stoczyli z sobą tak zaciekłą walkę, dla niego zorganizowali wyprawę na willę Daubrecqa, bo Lupin nie wątpił w tej chwili, że tylko z powodu kryształowego korka został wciągnięty w całą tę historię. Ale dlaczego ukrywali to przed nim? Dlaczego nie wyjawili mu znaczenia tej zagadki ze szkła? Postanowił napisać do Gilberta, pytając go, w ostrożnej oczywiście formie, o tajemnicę kryształowej zatyczki. Na razie jednak nie pozostawało mu nic innego, jak tylko ułożyć się spokojnie do snu. Padał ze znużenia. Wsunął więc znów zagadkowy korek do płóciennej torebki i usnął twardym snem.
Gdy zbudził się nazajutrz, czuł, że ma trochę ciężką głowę. Podniósł się z trudem, a nozdrza jego wyczuły charakterystyczną woń niewinnego narkotyku, którego sam używał niekiedy do usypiania innych. Nie udało mu się zebrać myśli, ale gdy machinalnie położył rękę na piersi, przypomniał sobie kryształowy korek. Nie było go w płóciennym woreczku. Ktoś wszedł tu w czasie jego snu i to ktoś wtajemniczony – skoro wiedział o lokalizacji jego mieszkania i zdołał dostać się tu w nocy. Ten ktoś nie był jego wrogiem, bo nie uczynił mu nic złego, ale uśpiwszy go lekkim narkotykiem, zabrał mu kryształowy przedmiot.ROZDZIAŁ II
Dziewięć odjąć osiem równa się jeden
Po tym wszystkim Arsène czuł się upokorzony, a przy tym wyczuwał niejasno bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dotąd, popełniając śmiałe i dowcipne zamachy, umiał zawsze w ostatniej chwili zjednać sobie sympatię publiczności, zwłaszcza tej, która lubi się śmiać i przebaczać wiele, byleby kawał był zabawny i udany. Ale teraz krew, którą przelał Vaucheray, stawała pomiędzy nim, Arsène’em Lupinem, a jego licznymi zwolennikami. Nie on wprawdzie popełnił morderstwo, ale mimo to ohyda popełnionego czynu spadała na niego. Poznał to od razu ze sposobu, w jaki gazety pisały o wczorajszym rabunku. Drugim niepokojącym faktem było wtargnięcie nieznanej i tajemniczej osoby do jego najskrytszego schronienia, jakim było mieszkanko przy ulicy Świętego Filipa. Tylko Gilbert mógł zdradzić komuś jego adres. Nie sądził, aby wyjawił go policji – chłopak był na to zbyt uczciwy. Ale miał widocznie kogoś, z kim skontaktował się po uwięzieniu, kogoś bliskiego, zaufanego, kto w równym stopniu jak on przykładał ogromną wagę do posiadania kryształowego korka.
Lupin opuścił bezzwłocznie swe mieszkanie przy ulicy Świętego Filipa, przyrzekając sobie uroczyście, że już nigdy tam nie wróci – i przeniósł się do innej dzielnicy, gdzie miał własny ładny hotelik zarządzany pod cudzym nazwiskiem. Tu mógł się czuć zupełnie bezpieczny i zastanowić się lepiej nad swoim położeniem.
– Trzeba przede wszystkim znaleźć punkt wyjścia – rzekł do siebie. – Bo gdy już go trafnie określę, dalsze wnioskowanie pójdzie samoczynnie. A więc, kto był pierwszym właścicielem kryształowego korka? Poseł Daubrecq, człowiek bogaty, wpływowy, lecz powszechnie znienawidzony. On przede wszystkim musi znać przyczyny, które nadają taką wartość kryształowemu talizmanowi. Oczywistym jest, że korek sam przez się nic nie znaczy. Ale musi to być symbol, godło, klucz do rozwiązania jakiejś zagadki.
Jeszcze tego samego dnia Arsène Lupin przybrał postać emeryta. Ustroiwszy twarz w siwe bokobrody i zmieniwszy ją ze swym zwykłym mistrzostwem, wziął do ręki grubą laskę z ciężką złoconą gałką, okręcił szyję jedwabnym szalikiem i rozpoczął przechadzkę, która doprowadziła go dwukrotnie w okolice willi zajmowanej przez posła. Willa ta stała przy alei wysadzanej drzewami, gdzie Lupin spoczął parę razy na ławce – dokładnie naprzeciw mieszkania Daubrecqa.
Pierwszym razem nie zauważył nic szczególnego, widział tylko posła wychodzącego z domu i mógł się mu dokładnie przypatrzyć. Był to człowiek liczący na oko około czterdziestu pięciu lat, średniego wzrostu, krępy, o atletycznej budowie. Lupin od razu zwrócił uwagę na głowę mocno osadzoną na grubym karku i olbrzymie muskularne pięści wtłoczone z trudem w glansowane rękawiczki. Krótki, rudawy zarost, nie łagodził bynajmniej wrażenia, jakie wywierał zarys dolnej szczęki, szerokiej i trochę wysuniętej naprzód, co znamionuje, jak wiadomo, upartą wolę i silną przewagę zmysłowych instynktów.
Ubranie pana posła pochodziło od najlepszego krawca, a spinka zatknięta w krawat mogła być warta kilkadziesiąt tysięcy franków.
– Ten człowiek lubi dobrze żyć i ma na to dość zdrowia i pieniędzy – zauważył w duchu Lupin po tych pierwszych oględzinach. – Muszę jednak zapoznać się bliżej z jego życiem.
Sposobność ta nadarzyła się niebawem. Już przy drugim pobycie przed willą Daubrecqa zauważył, że nie on jeden śledzi jego kroki. Dwóch agentów policyjnych chodziło krok w krok za posłem. Byli oni oczywiście ucharakteryzowani na zwykłych przechodniów i nikt inny prócz Arsène’a Lupina nie odgadłby ich rzeczywistej roli.
– Ho, ho! – pomyślał. – Zatem pan poseł uchodzi w oczach władz za osobę potrzebującą ochrony. – Dalsze badania kazały mu jednak myśleć, że policja wcale nie zajmowała wobec Daubrecqa stanowiska opiekuńczego, lecz przeciwnie, śledziła go wbrew jego woli i zapewne bez jego wiedzy.
W trzy dni po rabunku w willi w Enghien pan poseł przekroczył próg swego paryskiego mieszkania o godzinie siódmej wieczorem.
Lupin jak zwykle znajdował się na stanowisku. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród agentów okrążających willę Daubrecqa poznał ni mniej, ni więcej tylko samego dyrektora policji Maurycego Prasville’a. Czekał on widocznie na odejście Daubrecqa, paląc papierosa jak zwykły przechodzień. Zaledwie jednak Daubrecq zniknął na zakręcie ulicy, Prasville wstał szybko z ławki i zbliżył się do czekających na niego agentów. Na jego rozkaz uchyliła się żelazna krata oddzielająca dom Daubrecqa od ulicy. Arsène Lupin doskonale rozumiał, co to znaczyło.
– Tajna rewizja w mieszkaniu pana posła – szepnął do siebie. – A gdybym i ja wziął w niej udział? – Bez chwili wahania przystąpił do jeszcze niezamkniętych drzwi, przy których czuwał stróż domu.
– Ci panowie już tam są? – rzucił pytanie tonem człowieka, na którego czekają.
– Tak jest, są właśnie w gabinecie pana posła – odpowiedział stróż. Był to widocznie człowiek oddany policji. Lupin wszedł do domu pewnym krokiem. W razie gdyby go zapytano, po co tu przybył, zamierzał przedstawić się jako jeden z dostawców posła.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.