- W empik go
Arszenik i stare obrazy - ebook
Arszenik i stare obrazy - ebook
Jacek Przypadek dobiega trzydziestki, codziennie rozmawia ze zdjęciem zaginionej dawno temu w Himalajach narzeczonej, od ośmiu lat przygotowuje się do startu w maratonie, nie ma konkretnych planów na życie i cieszy się z tego, że nie musi ich robić. Do czasu… Pewnego dnia prosi go o pomoc ulubiona sąsiadka, pani Irmina Bamber, której skradziono obrazy. Po ich odzyskaniu bohaterowi udaje się również odszukać zaginioną kolekcję znaczków oraz udowodnić znanemu autorowi, że ukradł swoją najnowszą komedię niejakiemu Fredrze. Tak, nieco przypadkiem, zaczyna się detektywistyczna kariera Jacka Przypadka.
Nasz genialny detektyw łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. Ta wybuchowa mieszanka powoduje, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej rzeszy swoich wrogów, którzy za jego sprawą trafili za kratki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66966-42-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ARSZENIK I STARE OBRAZY
Antykwariat należący do Antoniego Gelberga był miejscem cichym i spokojnym. Nie znajdował się przy głównych szlakach handlowych, nie przewijały się przez niego tłumy. Ale ci, którzy znali jego gospodarza lepiej, wiedzieli, że często dysponował on wyjątkowo atrakcyjnym towarem. Ci, którzy znali pana Antoniego naprawdę dobrze, woleli nie pytać, skąd ten towar pochodzi. Bo też i po co komu taka wiedza, z której potem trzeba by się było tłumaczyć na komisariacie?
Tę samą zasadę wyznawała rudowłosa Helena, studentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, dorabiająca w antykwariacie do skromnego stypendium. Dlatego kiedy dzwonił telefon na biurku jej szefa, zakładała na uszy słuchawki i puszczała głośno muzykę ze swojego ipoda. Wprawdzie większość rozmów prowadzonych przez pana Antoniego dotyczyła spraw absolutnie zgodnych z prawem, jednak niektórymi z pewnością chętnie zajęłyby się organy ścigania. I z tego powodu rudowłosa pracownica antykwariatu wolała słyszeć jak najmniej.
Tym razem terkot telefonu dopadł Helenę, gdy w jednej z gablot poprawiała ustawienie kilku waz z bardzo szacownej epoki. Szybko nałożyła na uszy swoją dźwiękochłonną barierę i błyskawicznie zaczęła przeszukiwać pamięć ipoda w poszukiwaniu odpowiedniego repertuaru. Gelberg, siedzący w kąciku antykwariatu przy swoim biurku, z uśmiechem obserwował tę czynność. Z odebraniem telefonu jednak poczekał jak zwykle do chwili, gdy ze słuchawek popłynęły pierwsze takty wyjątkowo głośnej muzyki, która byłaby w stanie nie tylko zagłuszyć rozmowę, ale i nawet młot pneumatyczny, gdyby akurat pracował obok.
— Gelberg, słucham… Pan Klempuch… — Twarz antykwariusza stężała. — Tak, oczywiście, pamiętam… Naprawdę bardzo staram się namówić tę Bamber na sprzedaż obrazów, ale to nie jest łatwe… Rozmawiałem o tym z jej wnukiem, Wojtkiem… Wiem, że mija mój termin… Dobrze, jakoś to załatwię.
Odłożył słuchawkę. Rudowłosa Helena zerknęła w jego stronę, ale widząc minę szefa, uznała, że na razie lepiej nie zdejmować swojej bariery dźwiękochłonnej. Gelberg tymczasem odsunął szufladę w swoim biurku. Sięgnął głęboko ręką po coś, co nie znajdowało się w niej samej, ale było schowane w skrytce pod blatem. Po chwili namacał chłodną stal metalowej obręczy, na którą nanizane było mnóstwo pręcików różnej grubości. Pręciki były powykrzywiane w najróżniejsze kształty, dzięki czemu trudno było znaleźć zamek, który byłby w stanie się im oprzeć. Antykwariusz przez chwilę dotykał ich, jakby chcąc po omacku znaleźć ten właściwy. Nie wybrał jednak żadnego, tylko zamknął szufladę.
„Cholerna przeszłość — pomyślał. — Znów trzeba to będzie zrobić”.
Stara kamienica na Starym Mokotowie mieszcząca się pod adresem Konecka 40 niejedno widziała w swojej historii. Trwała tu już bądź co bądź osiemdziesiąt lat i wiele mogła opowiedzieć o swoich lokatorach. Na szczęście zwykle zachowywała daleko posuniętą dyskrecję, dlatego wiele tajemnic pozostawało na zawsze w jej ścianach. Ta dyskrecja różniła ją szczególnie od świeżo wybudowanego sąsiada z naprzeciwka, nowoczesnego apartamentowca. Naszpikowany elektroniką, kamerami i wszelkiego rodzaju innymi rejestratorami rzeczywistości i złudzeń sprawiał, że przeciętnie uzdolniony haker mógł czytać w życiorysie jego mieszkańców jak w otwartej księdze.
Dlatego Jacek Przypadek cieszył się, że mieszka w starej kamienicy, której nie tylko grube mury, ale i zżyta społeczność skutecznie chroniły przed natrętami z zewnątrz. Również dzięki tej dyskrecji miejsce to wydawało się oazą spokoju pośród rozpędzonego miasta nastawionego pod każdym względem na sukces i szybki rozwój. Mieszkańcy Koneckiej 40 nie spieszyli się tak bardzo i mieli dla siebie całkiem sporo czasu. A, co ciekawe, spokój ich wzrastał z każdym piętrem. Tak jakby odległość od wyjścia na gwarną ulicę dodatkowo wyciszała ludzkie wnętrza.
O każdym z mieszkańców kamienicy można byłoby powiedzieć coś ciekawego i nie można wykluczyć, że kiedyś autor to uczyni. Na razie jednak najbardziej dla nas interesujący będą lokatorzy z ostatniego, czwartego piętra, zamieszkujący lokale o numerach 12, 13, 14.
Pod dwunastką mieszkał właśnie Jacek, kawaler lat blisko trzydziestu, wykształcenie wyższe, choć mocno niepełne. Znany był wśród sąsiadów z zamiłowania do chiromancji oraz mocnego postanowienia wystartowania w maratonie. Przygotowywał się do tego już z górą sześć lat, zawzięcie szlifując formę biegową na pobliskim Polu Mokotowskim. Nigdy jednak nie udało mu się osiągnąć odpowiedniej dyspozycji, dlatego wciąż był długodystansowcem teoretykiem.
Prowadził on żywot dość niefrasobliwy, co było powodem do zmartwień jego rodziców. Szczególnie niepokoił się jego tata, pan Fryderyk Przypadek, który widział w synu spadkobiercę rodzinnych tradycji adwokackich. Matka, pani Felicja Przypadek, nie widziała wprawdzie w byciu prawnikiem niczego szczególnie pociągającego. Za to bardzo smucił ją fakt nieuporządkowanego życia uczuciowego jej pociechy i mocno kibicowała jego narzeczonej, aby ta zaciągnęła go w końcu przed ołtarz.
Pod czternastką mieszkała pani Irmina Bamber, wdowa lat… tego autor, jako dżentelmen, wyjawić nie może. Żeby ułatwić jednak czytelnikom określenie jej wieku, powiedzmy, że jej wnuczek był trochę młodszy od Jacka, i na tym zakończmy te dywagacje. Studiowała psychologię, zdobyła nawet tytuł magistra, ale nigdy nie praktykowała w zawodzie. Za to umiejętności, które nabyła na uniwersytecie, skrzętnie wykorzystywała do sprawnego podtrzymywania kontaktów towarzyskich z wieloma osobami w mieście. Szczerze mówiąc, trudno było znaleźć kogoś naprawdę ważnego w Warszawie, kto nie znałby pani Irminy.
Najmniej można by powiedzieć o lokatorze spod trzynastki, bo…
Ale o tym później, żeby za bardzo nie uprzedzać faktów.
Tego dnia Jacek obudził się w miejscu, w którym najbardziej lubił to robić, czyli we własnym łóżku. Ziewnął i przeciągnął się. Potem przekręcił się na drugi bok, chcąc przytulić osobę, którą spodziewał się zastać z tej strony. Następnie, zdziwiony, że jest już w łóżku sam, podniósł się i oparł na łokciach. Lustrując spojrzeniem pokój, mrużył powieki wciąż nieprzyzwyczajone do światła. Na tle okna dostrzegł pospiesznie ubierającą się młodą kobietę, która wydawała się niezadowolona z jego pobudki.
— Już lecisz? — zapytał z nutą rozczarowania w głosie.
— Trochę się spieszę do redakcji.
— Nie chcesz czegoś zjeść? — Jego głos był coraz bardziej rozżalony. — Mogę zrobić jajecznicę — zaproponował.
Kobieta spojrzała na niego odrobinę rozczarowana. Wczoraj nie wyglądał na faceta, dla którego problemem może być fakt, że to będzie tylko jednorazowe spotkanie. Ba, odniosła nawet wrażenie, że niezobowiązująca forma znajomości jest ich obopólnym pragnieniem.
— Byłeś super, ale chyba sobie nie robiłeś nadziei na coś więcej? — Dopięła ostatni guzik w swojej garsonce.
— Szczerze mówiąc, Aniu, to myślałem…
— Chyba za bardzo uwierzyłeś w te swoje wróżby z ręki. — Pogłaskała go po twarzy i pocałowała pożegnalnie w policzek.
— Czyli już więcej się nie zobaczymy? — zapytał z miną zbitego psa.
— Warszawa to bardzo małe miasto. — Popatrzyła na niego z litością. — Zawsze gdzieś możemy na siebie wpaść — powiedziały jej usta, za to oczy dodały: „ale nie liczyłabym na to”.
— Ale…
— Naprawdę się spieszę.
Jacek otworzył szufladę swojej nocnej szafki i wyjął jedną z leżących na wierzchu wizytówek. Wręczył ją Ani.
— Gdybyś zmieniła zdanie, to zadzwoń.
„Boże, co za irytujący gość! — pomyślała. — A Malwina mówiła… Nieważne, nie ma co sobie nim głowy zawracać. Grunt, że wygrałam zakład. Jak zwykle!”
Ania niechętnie wzięła wizytówkę i nie zaszczyciwszy już jej właściciela nawet spojrzeniem, wyszła. Jacek poczłapał za nią do drzwi i przekręcił w nich zasuwę. Gdy został sam, westchnął z żalem:
— Boże, jacy ludzie są banalnie przewidywalni.
A potem uśmiechnął się radośnie i poszedł do kuchni, żeby zrobić jajecznicę tak, jak najbardziej lubił.
Dla samego siebie.
W chwili gdy za drzwiami mieszkania należącego do Jacka Przypadka rozpoczynały się przygotowania do śniadania, do kamienicy przy ulicy Koneckiej 40 wchodził pan Antoni Gelberg. W lewej ręce miał stylową, zabytkową laskę, drugą przytrzymywał dużą kreślarską tubę przewieszoną przez prawe ramię. W drzwiach minął się z atrakcyjną kobietą, która podarła właśnie czyjąś wizytówkę, a jej resztki rzuciła niedbale na chodnik. Gdy był już na klatce, tuż przed schodami, zatrzymał się na chwilę i sapnął ciężko.
Wyprawa na czwarte piętro mogła mu się wydawać pewnym wyzwaniem, bo dobiegał sześćdziesiątki. Ale laska w jego ręku była jedynie kamuflażem. Miała tylko dodawać wiarygodności temu, że zatrzymuje się na każdym półpiętrze, sapiąc kilka razy na znak, jak bardzo się zmęczył. Ten postój służył jednak głównie dokładnemu rozejrzeniu się wkoło i sprawdzeniu, czy nikt go nie widzi.
Kiedy był już w połowie między trzecim a czwartym piętrem, z mieszkania numer trzynaście, znajdującego się na wprost schodów, wyszedł jego nowy właściciel. Był to pan Roman Bączek ubrany w pochlapany farbą strój budowlańca. Jego widok na moment stropił antykwariusza. Gdyby był na jednym z niższych pięter, mógłby po prostu ominąć lokatora spod trzynastki i pójść spokojnie do góry. Ale w tej sytuacji było to niemożliwe. Dlatego musiał wymyślić błyskawicznie coś innego. Z pomocą przyszedł mu jego niesforny but, który miał skłonność do rozwiązywania się i w tej chwili był również bliski tego stanu. Pan Antoni schylił się, rozwiązał do końca sznurówkę, a następnie starannie zaczął ją zawiązywać.
Pan Bączek również wydawał się być nieco zaskoczony widokiem antykwariusza. Był jednak nowym lokatorem, dlatego nie miał pojęcia, czy ten starszy jegomość nie przyszedł w odwiedziny do kogoś z jego sąsiadów. Postanowił zatem go zignorować. Spokojnie zamknął drzwi i ruszył na dół. Minął Gelberga dość obojętnie i po chwili był już piętro niżej.
Antykwariusz odczekał jeszcze moment, układając symetrycznie na bucie zawiązane sznurowadła. Dopiero gdy osiągnęły one perfekcyjny stan, wyprostował się i rzucił spojrzenie w dół schodów, sprawdzając, czy pan Bączek oddalił się dostatecznie. Następnie wszedł na czwarte piętro i stanął przed drzwiami mieszkania pani Irminy Bamber. Drzwi te wyglądały najsolidniej ze wszystkich na piętrze, a na dodatek były zaopatrzone w dużą liczbę zamków. Zapukał do nich energicznie. Wciąż jednak bardziej interesował się tym, czy nikt go nie widzi, niż faktem, czy ktoś mu za chwilę otworzy. Kiedy się upewnił, że żadna para oczu go nie obserwuje, sięgnął do kieszeni po komplet wytrychów i po krótkim namyśle włożył jeden z nich do zamka w drzwiach. Spróbował go przekręcić, jednak bez powodzenia. Wtedy chwycił za klamkę, by poruszyć odrobinę drzwiami i w ten sposób ułatwić pracę wytrycha. Jednak, ku jego zdziwieniu, drzwi otworzyły się całkowicie, zapraszając do wejścia.
„Czyżby zapomniała je zamknąć?” — zdziwił się. Jeszcze raz upewnił się, że nikt go nie widzi, i wszedł do mieszkania pani Irminy Bamber.
Myliłby się ten, kto by pomyślał, że Jacek jest słabym kucharzem i dlatego na śniadanie serwował pospolitą jajecznicę. Przypadek gotował świetnie, wszystkie jego znajome jedzące u niego kolację z uznaniem wypowiadały się o jego kulinarnych możliwościach. Tylko że Jacek zawsze hołdował najprostszym rozwiązaniom. A dla samego siebie szkoda mu było czasu na robienie czegoś bardziej wyszukanego.
Radosny jak szczygiełek wszedł do kuchni, ale zanim otworzył lodówkę, by wydobyć z niej jajka, sięgnął na jedną z półek. Nim chwycił położone tam na płask zdjęcie w ramce, przyjrzał się uważnie, pod jakim kątem leżało. Uśmiechnął się. Nie mogło być wątpliwości — ktoś w nocy poruszył fotografią. Właściwie mógł się tego spodziewać. Przecież wiedział, że Ania jest dziennikarką śledczą.
Ustawił zdjęcie na stole, gdzie zwykle spożywał domowe posiłki. Na fotografii była uśmiechnięta dwudziestokilkulatka ubrana w ciepłą puchową kurtkę. Za nią, w tle, majaczyły wielkie góry okolone błękitnym niebem.
— Widzisz, Baśka, znów musimy jeść we dwoje. Te kobiety…
Baśka, jak zawsze, odwzajemniła jego uśmiech i spokojnie przyglądała się, jak przyrządza jajecznicę, czekając na kolejny wspólny posiłek. Jednak tym razem nie dane im było w spokoju spożyć śniadania. Ledwie tylko Jacek włożył pierwszy kęs do ust, zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz i ciężko westchnął. „Czego on może ode mnie znowu chcieć?” — pomyślał z niechęcią. Odebrał jednak.
— Cześć, tato… No dobrze, przybiegnę do ciebie… Jak tylko zjem śniadanie.
Jacek rozłączył się i odłożył komórkę. Spojrzał na zdjęcie i zapytał:
— Za co ty go lubiłaś, Baśka? Jest aroganckim, pewnym siebie i zarozumiałym bufonem. Jeśli dziś będzie chciał ze mną rozmawiać o tym co zwykle, to mu się postaram wybić to ostatecznie z głowy. I nie patrz tak na mnie, bo mi śniadanie nie będzie smakować.
Kiedy talerz po jajecznicy wylądował w zlewie, pod kamienicę na ulicy Koneckiej 40 zajechała taksówka. Jej kierowca zerknął na taksometr i powiedział do pasażerki:
— Dwadzieścia pięć złotych.
Pani Irmina sięgnęła do torebki i wyjęła portmonetkę. Chwilę w niej grzebała, w końcu podała taksówkarzowi trzydzieści złotych.
— Proszę i dziękuję.
Zadowolony kierowca schował zapłatę okraszoną napiwkiem, wysiadł i otworzył bagażnik. Pani Irmina stanęła obok, czekając, aż wyjmie jej walizki. Ta chwila jednak nie następowała, a taryfiarz stał z niewzruszoną miną.
— Może by mi pan pomógł to wnieść na czwarte piętro? Tu nie ma windy.
— Niestety, proszę pani, lekarz zabronił mi dźwigać ciężary.
— No tak, a ja wygrałam plecy na loterii — mruknęła pod nosem pani Irmina i chwyciła swoje bagaże.
— Jak pani chce, to mogę pani drzwi przytrzymać.
Pani Irmina najchętniej odburknęłaby coś niemiłego, ale powstrzymała się, bo przy targaniu dwóch walizek nawet otwarcie drzwi na coś się mogło przydać. Kiwnęła więc przyzwalająco głową. Taksówkarz podszedł do ogromnych drzwi z nieprzezroczystego szkła. Szarpnął za klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły.
— Zamknięte są — poinformował swoją klientkę, która postawiła walizki i sięgnęła do torebki po klucze.
Wysiłek ten okazał się jednak zbędny, bo drzwi otworzyły się z impetem i wypadł z nich pan Antoni Gelberg. Normalnie nie miałby pewnie problemów z utrzymaniem się na nogach, ale taksówkarz wciąż ciągnął za klamkę z drugiej strony. Dlatego antykwariusz opuścił kamienicę o wiele szybciej, niżby sobie tego życzył. Laska wypadła mu z lewej ręki i gdyby nie tuba kreślarska, która zamortyzowała jego upadek, mógł sobie zrobić krzywdę. I tak jednak padł jak długi u stóp pani Irminy, wywołując jej przerażenie.
— Mógłby pan uważać!
— Proszę mi wybaczyć. — Gelberg podniósł się z przepraszającym uśmiechem, który zamarł na jego twarzy, gdy zobaczył, przed kim stoi. Szybko schylił się po laskę i poprawił na ramieniu tubę, jakby bojąc się, że zaraz ktoś mu ją odbierze.
— Co pan tu robi? — Pani Irmina była równie zdziwiona jak antykwariusz. — Przecież wyraźnie panu powiedziałam, że nie sprzedam moich obrazów!
— Tak, tak, oczywiście.
Gelberg z błyskiem przerażenia w oczach ukłonił się nisko i ruszył w stronę Rakowieckiej. Początkowo usiłował udawać, że tak naprawdę się nigdzie nie spieszy i dreptał małymi kroczkami. Potem zaczął przebierać nóżkami odrobinę szybciej. A kiedy obejrzał się za siebie i zobaczył, że pani Irmina i taksówkarz ciągle na niego patrzą, puścił się pędem, potrącając na rogu ulicy jakiegoś przechodnia.
— Wariat jakiś? — wyraził przypuszczenie taryfiarz.
— Nie, antykwariusz.
— No to blisko byłem.
Widać było w tej chwili, że od strony teoretycznej Jacek jest naprawdę świetnie przygotowany do przebiegnięcia maratonu. Znakomite buty najlepszej firmy, precyzyjny stoper używany przez profesjonalistów i T-shirt, idealnie wchłaniający pot, sprawiały, że wyglądał w tym momencie, jakby miał za kilka sekund wystartować do biegu. I pewnie by to zrobił, gdyby na pierwszym piętrze nie spotkał swojej sąsiadki.
— Dzień dobry, pani Irmino. Miała pani wrócić w sobotę.
Chciał schylić się po postawione przez sąsiadkę walizki, ale zadzwoniła jego komórka. Zerknął na wyświetlacz, uśmiechnął się, lecz nie odebrał.
— Znudziło mi się na tej wsi. Możesz odebrać, ja poczekam.
— To tylko Błażej. — Chwycił bagaże i ruszyli na górę.
— Ten erotoman gawędziarz?
— Przesadza pani. Na panią po prostu nie działa jego zwierzęcy magnetyzm.
— Nie znam takiej, na którą działa. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Bezwarunkowo nie znam — podkreśliła swoje zdanie przy użyciu ulubionego zwrotu. — Ten Bączek skończył remont?
— Od dwóch dni cisza. Coś tam jeszcze chyba robi, ale już po cichu.
— No to chwała Bogu. Jak się wtedy do mnie przebił przez ścianę, to myślałam, że umrę ze strachu.
— Dobrze, że błyskawicznie ją załatał.
— Ale i tak musiałam wyjechać, żeby się choć trochę uspokoić. — Doszli na czwarte piętro i Jacek postawił walizki przed drzwiami starszej pani. — A do ciebie nikt się nie wprowadził w międzyczasie?
— Ja odstraszam kobiety.
— Co ty za głupstwa opowiadasz?!
— Słowo honoru. Ostatnia uciekała ode mnie tak szybko, że nawet jej śniadania nie zdążyłem zrobić.
— Marzena chętnie by zjadła wspólne śniadanie.
— Muszę lecieć, tata na mnie czeka. — Jacek wiedział, że w dyskusji na temat Marzeny jest na straconej pozycji, dlatego postanowił jej nie kontynuować. Zanim sąsiadka zdążyła zareagować, był już piętro niżej.
Starsza pani pokręciła głową z odrobiną dezaprobaty. Bardzo lubiła tego pędziwiatra, jego niestały charakter, który nie przeszkadzał mu podkreślać konserwatywnych poglądów. Lubiła nawet to, że zmieniał znajome w błyskawicznym tempie. Gdy je czasem widziała, stwierdzała, że z całą pewnością nie zasługiwały na więcej niż chwila zainteresowania. Ale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby po drugiej stronie korytarza pojawił się jakiś maluch, którym mogłaby się czasem zająć i znów poczuć się babcią.
Westchnęła i włożyła klucz do zamka. Ku jej zdziwieniu nie chciał się przekręcić we właściwą stronę. Chwyciła za klamkę, żeby spróbować ponownie. Drzwi jednak ustąpiły, wywołując u niej zdziwienie nie mniejsze niż u Gelberga.
„Chyba Wojtuś nie zapomniał zamknąć?” — pomyślała z niepokojem. Szybko weszła do środka, zostawiając walizki przed drzwiami.
Po kilkunastu sekundach wybiegła na zewnątrz, z trudem łapiąc powietrze. Chciała coś krzyknąć, ale nie była w stanie. Jedyne, co wydobyło się z jej ust, to krótkie i ciche:
— O Boże…
W swoim gabinecie, urządzonym gustownie z nutką retro, siedział Młody Bóg Seksu. Wprawdzie miał tylko metr sześćdziesiąt w kapeluszu, na nosie śmieszne okularki i był raczej mizernej postury, ale to nie przeszkadzało w niczym jego świetnemu samopoczuciu. Bo temu nic w kosmosie nie było w stanie zaszkodzić. Dlatego Młody Bóg Seksu, który aktualnie urzędował w kancelarii adwokackiej „Sakowicz & Sakowicz”, był jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie.
— Życie jest piękne. A najpiękniejsze w nim są kobiety. — Zwykł mawiać i dodawał: — Zaś w nich najcudowniejsze jest to, że tak się im podobam. Uwielbiam je za to.
W tej chwili przeciągnął się w swoim fotelu i podniósł słuchawkę telefonu. Wystukał szybko numer na klawiaturze i czekał przez chwilę na połączenie.
— Jacek? No cześć, stary, Błażej mówi. Czemu nie odbierasz? A rozumiem, trenujesz do maratonu. — Uśmiechnął się ironicznie. — Może wpadniesz wieczorem do Zakrapialni? Mam przeczucie, że dzisiaj coś na pewno wyrwę. A wiesz, mnie takie przeczucia nigdy nie mylą. Chcesz się założyć? — Uśmiechnął się z dużą dozą pewności siebie, której miał zawsze w nadmiarze. Chciał coś jeszcze dorzucić, ale w tej chwili weszła do jego pokoju sekretarka.— Poczekaj chwilę — rzucił do słuchawki i zakrył ją ręką. — Tak?
— Dzwoni pan Klempuch w sprawie tego Bambera.
— Zaraz odbiorę. — Sekretarka znikła za drzwiami. — Muszę kończyć, mam drugi telefon. To co, do zobaczenia o dziewiątej?
Choć pani Irmina była osobą towarzyską, to jej mieszkanie dawno już nie przeżywało takiego nalotu gości. Tym razem jednak Bamber nie mogła im służyć towarzystwem i częstować ich swoimi słynnymi kruchymi ciasteczkami posypywanymi grubym cukrem. Kiedy bowiem goście kręcili się tam i z powrotem z różnymi dziwnymi urządzeniami w rękach, ona sama siedziała przy stoliku badana przez lekarza pogotowia. Zaś jej ciśnienie podskakiwało niebezpiecznie za każdym razem, gdy tylko spojrzała na którąś z czterech jasnych plam o kształcie prostokątów widocznych na ścianie pokoju.
Pracy ekipy technicznej przyglądał się z uwagą podkomisarz Łoś, policjant z dwudziestoletnim stażem, obdarzony imponującymi wąsami. Zarost nie był jednak wyłącznie ozdobą jego twarzy, ale po wielokroć służył mu do myślenia. Tylko wtedy, kiedy próbował nakręcić jedną z końcówek wąsów na wskazujący palec, jego umysł pracował na najwyższych obrotach.
Tak było i teraz. Przed sobą na stole miał fotografie ściany jeszcze sprzed kradzieży, gdy znajdowały się na niej obrazy uznanych polskich twórców przełomu XIX i XX wieku z jednym z mniej znanych autoportretów Malczewskiego na czele. Łoś przez kilka dobrych chwil patrzył to na fotografie, to na ścianę, nie zapominając przy tym podkręcać wąsa. Kiedy zakończył tę czynność, zwrócił się do lekarza.
— Możemy jeszcze chwilę porozmawiać? — Wskazał na panią Irminę.
— Ale dosłownie moment. Muszę panią zabrać na obserwację do szpitala.
Policjant kiwnął potakująco głową.
— Te obrazy były ubezpieczone?
— Oczywiście.
— A więc dostanie pani niezłe odszkodowanie. — Łoś uśmiechnął się pod wąsem.
— Czyżby pan coś sugerował? — obruszyła się pani Irmina, a lekarz spojrzał na podkomisarza z wyrzutem.
— Ja tylko pytam, nie sugeruję — zaznaczył stanowczo policjant. — Podejrzewa pani kogoś o kradzież?
— Najbardziej tego łobuza Gelberga.
— Tego antykwariusza?
— Tego samego. Nachodził mnie od paru miesięcy, bo miał podobno dobrego kupca na te obrazy. A dziś zderzyłam się z nim na dole w drzwiach. Strasznie się przestraszył, gdy mnie zobaczył.
— Coś tam na niego mamy w aktach… — Łoś pokiwał głową.
— A jeszcze kogoś pani podejrzewa?
— Mojego nowego sąsiada, Bączka. Przebił się do mnie tydzień temu przez ścianę. — Wskazała głową na miejsce, z którego wyszło okrutne wiertło sąsiada.
— Tutaj? — upewnił się podkomisarz, wskazując na małą, białą plamkę na ścianie.
— Tak. To białe to ślad po dziurze.
— Domyśliłem się. Ale raczej trudno było przez ten otworek wynieść obrazy.
— Ale on zaraz potem do mnie przyszedł i mało mu oczy z orbit nie wyszły, jak to wszystko zobaczył. On ma takie małe chytre oczka.
— Rozumiem. — Policjanta chyba nie przekonały dowody na udział pana Bączka w kradzieży. — No nic, my się tu jeszcze trochę porozglądamy, a potem zabezpieczymy to miejsce.
— Tylko dokładnie. — Pani Irmina podniosła palec w geście napomnienia. — Inspektor Zasada to mój dobry znajomy.
Łoś skrzywił się i spojrzał na aspiranta Smańkę, który właśnie wrócił po przesłuchaniu trójki sąsiadów mieszkających na trzecim piętrze. Smańko pokiwał głową, że rozumie ból przełożonego. Rozwiązywanie zagadek, w których przewijają się znajomi różnych komendantów policji, nigdy nie należało do przyjemnych zajęć.
To był naprawdę piękny kosz róż. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest ich tam przynajmniej pięćdziesiąt. Wprawne dłonie ułożyły je z kunsztem godnym wielkiego artysty i precyzją maszyny. A teraz inne wprawne dłonie przeliczały banknoty, które wręczył im mecenas Fryderyk Przypadek. Przy ostatnim z nich dłonie jakby się zawahały.
— Reszty nie trzeba — rozwiał wątpliwości dłoni adwokat. Dłonie, razem z całą postacią, do której należały, pochyliły się grzecznie w podziękowaniu i wyszły.
Choć kosz róż stał na biurku tuż przed jej nosem, Marzena starała się go nie zauważać. Wpatrywała się pilnie w ekran swojego komputera i wypełniała grzecznie obowiązki aplikantki adwokackiej, stukając w klawiaturę. Jej patron nie miałby nic przeciwko temu, gdyby rzeczywiście nie zauważyła tego kosza, ale skoro już się to stało, poczuł się w obowiązku wytłumaczyć.
— To dla żony…
Marzena pokiwała twierdząco głową, ale wciąż nie odrywała wzroku od ekranu komputera. Pan Fryderyk poczuł się lekko niezręcznie, dlatego postanowił zmienić temat.
— Pamiętasz, Marzenko, że w sobotę jesteście z Jackiem u nas na obiedzie?
— Tak, oczywiście — odpowiedziała aplikantka, wciąż nie spoglądając na swojego patrona. Tylko na moment pojawił się na jej twarzy delikatny grymas niezadowolenia. Kątem oka zauważyła, że mecenas spogląda na zegarek. — Czeka pan na kogoś?
— Na twojego „narzeczonego”. — Pan Fryderyk wydął ironicznie wargi. Na dźwięk znienawidzonego słowa twarz jego aplikantki stężała na moment, zaś palce przestały stukać w klawiaturę. — Spóźnia się jak zwykle. Pewnie mu się nie spieszy…
Przypuszczenie pana Fryderyka było głęboko niesprawiedliwe. Jacek chciał do niego dotrzeć jak najszybciej i wcale nie zamierzał się spóźnić. Ale jak tu się nie zatrzymać w parku i nie zrobić paru skłonów, kiedy tuż obok gimnastykują się dwie sympatyczne panie? Przecież dzięki temu i one, i on będą mieli dużo milszą pozostałą część dnia. Bo obopólna wymiana komplementów i numerów telefonów nic nie kosztuje, a może dać tyle przyjemności.
Pan Roman Bączek był właśnie zajęty przybijaniem listwy przypodłogowej u dołu jednej ze ścian, kiedy usłyszał energiczne pukanie do drzwi. Wstał i otrzepał robocze spodnie z białego pyłu, którego wciąż było pełno w pomieszczeniu. Mieszkanie było świeżo wyremontowane i w pokoju nie znajdowało się nic poza czterema ścianami. No i starym, połamanym żyrandolem, który smętnie zwisał z sufitu.
Pan Bączek, zanim poszedł otworzyć drzwi, spojrzał jeszcze na świeżo przybitą listwę. Nie dało się ukryć, że różniła się od pozostałych. Trudno było jednak o co innego, skoro ta była nowa, a pozostałe miały już swoje lata. Ale tylko ta wymagała wymiany, bo jej poprzedniczka po oderwaniu do niczego się nie nadawała. Pozostałe zaś mogły służyć jeszcze wiele lat i oszczędnemu panu Romanowi szkoda było je wymieniać, nawet jeśli miałyby lepiej pasować.
Energiczne pukanie do drzwi powtórzyło się. Pan Roman odłożył młotek, powoli ruszył w ich stronę i nie wyglądając przez judasza, otworzył je. Już wcześniej zauważył, że na piętrze kręci się pełno policji. Dlatego nie miał wątpliwości, kto ma go zamiar odwiedzić, i przygotował się na tę wizytę.
Przed drzwiami stało dwóch policjantów, jeden przysadzisty, z sumiastym wąsem, drugi wysoki, szczupły, z ptasią główką.
— Podkomisarz Łoś — przedstawił się przysadzisty. — Możemy porozmawiać?
— Coś się stało?
— Pańskiej sąsiadce skradziono obrazy. Chcieliśmy zapytać, czy nic pan nie widział? A może coś pan słyszał? Można?
— Proszę. — Bączek bez entuzjazmu wpuścił policjantów do swojego mieszkania.
— Niewiele tu u pana — stwierdził starszy aspirant Smańko po obejrzeniu gołych ścian.
— Niedawno kupiłem to mieszkanie i dopiero skończyłem remont.
— Chyba pan jeszcze nie skończył? — Smańko wskazał na leżący na podłodze młotek i małe gwoździki obok niego.
— To tylko ostatnie parę puknięć. Ale wcześniej to tu była robota na całego. Znaczy głośno było i niewiele mogłem usłyszeć.
Łoś przyjrzał się uważnie ścianie, u podstawy której Bączek przed chwilą przybijał przypodłogową listwę.
— Dziurę pan elegancko załatał.
— Już naskarżyła? — prychnął niezadowolony. — Ja to nie mam szczęścia do sąsiadów. Myślałem, że mnie zamorduje, jak się do niej przebiłem! Cały czas wrzeszczała, że mało jej autoportretu Malczewskiego nie podziurawiłem.
— Czyli wiedział pan, że jej obrazy są cenne?
— Ja tam się nie znam na obrazach. Dla mnie Malczewski czy Matejko to jeden chłam.
— Ale orientuje się pan — Łosia coraz bardziej fascynowała naprawiona ściana i przyglądał się jej z rosnącą uwagą — że obrazy obydwu panów są bardzo cenne?
— Może i tak. Ale chyba mnie panowie o nic nie podejrzewacie?! Co pan się tak tej ścianie przygląda?!
— Po co te nerwy? — Łoś spojrzał na niego zdziwiony. — Podziwiam robotę fachowca. Śladu nie ma. Pan jest tynkarzem?
— Z wykształcenia jestem ślusarzem. Ale tak w ogóle to złota rączka jestem, wszystko potrafię.
— Rozumiem. Będziemy pana musieli oficjalnie przesłuchać. Proszę do mnie jutro przyjść. — Podkomisarz wręczył Bączkowi swoją wizytówkę.
— Ale ja nic nie wiem…
— To tylko zwykła, rutynowa czynność. Do widzenia.
Kiedy Bączek zamknął drzwi za policjantami, nerwowo wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę papierosów i wyjął jednego. Zapalił, zaciągając się intensywnie dymem. Potem kilka razy powtórzył tę czynność. Później otworzył okno i pstryknięciem palcami pozbył się niedopałka. Po chwili schylił się po młotek oraz gwoździki i wrócił do pracy, którą przerwała mu wizyta policjantów.
— Dupę człowiekowi zawracają, zamiast złodziei łapać — burknął pod nosem, stukając w jeden z ostatnich gwoździków. — Dobrze, że tu nie będę mieszkał, bo bym chyba zwariował z taką sąsiadką. Tylko straszyć potrafi, kogo to ona nie zna. Pewnie dlatego tak tanio mi się udało kupić to mieszkanie, bo poprzedni właściciel też miał z nią krzyż pański.