- W empik go
Artur. Arthur - ebook
Artur. Arthur - ebook
„Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowaj Francji opisała tragiczną śmierć kobiety, mężczyzny i dziecięcia. Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmieszaniem się potężnej rodziny, której mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o której nie za długo zapomniano. Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony został o prawdziwych szczegółach owej tragedii, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie tej oto książki. Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe” – z wprowadzenia autora. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-095-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOM I.
PRZEDMOWA
Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowéj Francyi opisała tragiczną śmierć kobiéty, mężczyzny i dziecięcia.
Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmięszaniem się potężnéj rodziny, któréj mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o któréj nie zadługo zapomniano.
Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony zostało prawdziwych szczegółach owéj tragedyi, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie téj oto książki.
Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe.
Pociągniony ku niemu ponętą, równie niewytłómaczalną jak oprzeć się jéj było niepodobna, lecz często zmuszony porzucać go, to raz z pewnym rodzajem zgrozy, to znowu z uczuciem bolesnéj litości, długo znałem, pocieszałem niekiedy, lecz zawsze głęboko żałowałem tego szczególniejszego i nieszczęśliwego człowieka.
Jeśli dla zgromadzenia tych świeżych wspomnień, wyrytych w mojéj pamięci, obrałem ten rodzaj pisania: – Dziennik nieznajomego, – to dlatego jedynie, iżem sądził że sposób potwierdzenia, że tak powiem osobistego, nada więcéj prawdy i indywidualności nowemu i dziwacznemu charakterowi Artura, którego te stronnice są dusznym, najwierniejszym odblaskiem.
W istocie, rzadka potęga: przynęta, skłonność nie zbyt pospolita, niedowierzanie sobie, – służą za podwójną sprężynę owéj wyłącznéj naturze, która przybiera całą swą oryginalność z połączenia ścisłego, a jednak niezwykłego tych dwóch sprzeczności.
W inszych wyrazach: – że człowiek obdarzony bardzo wielkiemi powaby jest, jeśli niezarozumiały, to przynajmniéj ufny w sobie, nic prostszego; – że człowiek bez pojęcia i powierzchowności niedowierza sam sobie, nic naturalniejszego.
Przeciwnie, ażeby człowiek, połączając przypadkiem dary rozumu, natury i fortuny, – podobał się, znęcał, lecz nie wierzył w urok jaki wznieca; gdyż znając swą nieudolność i swe samolubstwo, i sądząc o innych wedle siebie, niedowierza niczemu gdyż wątpi o własném sercu; obdarzony jednakże skłonnościami szlachetnemi i wzniosłemi, którym dozwala unosić się niekiedy, nie zadługo przytłumia je nielitościwie sam w sobie, z obawy aby nie stać się ich igraszką, gdyż według jego wyobrażenia o święcie, jeśli je nie sądzi śmiesznemi, to przynajmniéj niebezpiecznemi dlatego, kto im się oddaje; – owa sprzeczność niezdajeż się być ciekawym przedmiotem do zgłębiania?
Połączmy nakoniec z temi dwoma pierwotnemi podstawami charakteru – zachwycające instynkta czułości, zaufania, miłości i poświęcenia, którym bezustannie sprzeciwia się niedowierzanie nieuleczone, lub które więdli w ich zarodzie nieszczęsna i przedwczesna znajomość ran moralnych rodzaju ludzkiego; – umysł często znękany, niespokojny, skłopotany, wszystko rozbierający, lecz znowu niekiedy żywy, ironiczny i świetny; – dumę, lub raczéj podejrzliwość tak drażliwą i delikatną, iż się posuwa aż do zimnéj i nieubłaganéj złośliwości, jeśli się sądzi obrażoną, lub rozpływa się w żalach tkliwych i rozpacznych, skoro poznała niesprawiedliwość swych podejrzeń; – a będziemy mieli główne rysy owego charakteru.
Co do przydatków w około głównéj osoby téj powieści, co do scen życia światowego, pośród których widzimy ją działającą, autor téj książki uznaje zawczasu ich niepłodne ubóstwo; lecz sądzi iż obyczaje i towarzystwo teraźniejsze nie przedstawiają innych, lub przynajmniéj wyznaje że odkryć ich nie umiał.
To powiedziawszy z powodu tego dzieła, lub raczéj tego długiego, zbyt długiego może opisu biograficznego, – pójdźmy daléj.
Ponieważ pisarz nie ma innego sposobu odpowiedzenia na krytykę jednego dzieła, jak tylko w przedmowie do innego, powiem więc kilka słów względem zarzutu, do którego dało powód ostatnie moje dzieło uczynionego z przychylną uprzejmością przez jednych, z wielką i poważną surowością przez innych, tu z goryczą, tam z ironią, owdzie znowu z pogardą.
Pytanie to zależy na tém, aby wiedzieć: czy wyrzekam się przekonania, nazwanego wedle każdego z osobna, – paradoksem, – obmową towarzyską, – smutną prawdą, – nędzném szyderstwem, – lub, twierdzeniem niepłodném, – to jest aby się dowiedziéc, mówię, czy się wyrzekam tego przekonania: – Że tu, na téj ziemi, cnota jest nieszczęśliwa, a występek szczęśliwym.
A naprzód, chociaż nic nie jest dla niego tak przykrego jak mówić o sobie samym, autor téj książki niezdoła dosyć powtarzać, że niema najmniejszéj z tych pretensyj filozoficznych któremu przyznają, przypisują lub wyrzucają. – Ze w swych dziełach poważnych lub lekkich, bądź w historyi, komedyi lub romansie, nie chciał nigdy tworzyć systematu. – Że zawsze pisał, nakoniec, wedle tego co czuł, – co widział, – co czytał, nie chcąc nikomu narzucać swéj wiary.
Tylko, to co niegdyś było dla niego raczéj przewidywaniem instynktu niżeli przekonaniem pochodzącém z doświadczenia, przybrało w jego oczach nakazującą powagę prawdziwego wypadku.
Że jeśli, nakoniec, zdaje się wyrzekać nie swego smutnego przekonania, lecz wytykania, nawet we własnych swych dziełach, postrzeżeń lub niezaprzeczalnych dowodów które mógłby przytoczyć na poparcie swego przekonania, to dlatego że teraz, postąpiwszy bardziéj w życiu, wie iż pojęcie pospolite dostateczne jest na dokazanie aby błąd tryumfował... lecz że święty przywiléj uświęcania, rozszerzania prawd wiekuistych, jest zupełnie przeznaczony jeniuszowi lub Bóstwu...
Słowem, nie chcąc się ośmielić uczynić tutaj porównanie łatwe i bezbożne pomiędzy szczytném życiem i śmiercią haniebną boskiego Zbawiciela (prawdziwym symbolem jego myśli), uznaje w pokorze że tylko jeden Galileusz mógł powiedzieć zgłębi swego więzienia: E pur si muovę!
Eugeniusz Sue.
Chatenay, dnia 15 Października 1838 roku.DZIENNIK NIEZNAJOMEGO.
WSTĘP.
Rozdział 1. DROGA POCZTĄ.
Dziwny przypadek uczynił mnie posiadaczem tego dziennika. Osiadły przez kilka miesięcy w środkowém mieście jednego z naszych departamentów południowych, który oblewa morze Śródziemne, starałem się nabyć posiadłość w tym kraju, cudownie malowniczym i urozmaiconym; jużem się rozpatrzył w kilku wioskach, gdy pewnego dnia, notaryusz który mi udzielał objaśnień potrzebnych do takowego poszukiwania, rzekł mi: – Doniesiono mi, że o ośm mil ztąd w najpiękniejszym świecie położeniu, ani zbyt blisko ani zbyt daleko od morza, jest posiadłość wiejska do sprzedania. Nie wiem co to takiego, lecz jeśli pan życzysz sobie ją obejrzeć, oto dokładne względem tego objaśnienia: z proboszczem do wioski ** wejdziesz pan w układy.
– Jakto! – rzekłem mu, – z proboszczem? – Ależ spodziewam się że to przecie nie probostwo jest do sprzedania?
– Nic o tém nie wiem, – rzekł prawnik, – lecz po dość wysokiéj cenie, jakiéj żądają, nie sądzę aby to było probostwo... zresztą, dodał z miną przebiegłą i zarozumiałą, – zdaje się że będzie tysiąc sposobów ułożenia się polubownie i korzystnie, gdyż jest to sprzedaż w skutek pośpiesznego odjazdu lub nagłéj śmierci, nie wiem z pewnością... tém bardziéj iż rozgłaszano rzeczy tak niedorzeczne i tak głupie o tém, iż lękałbym się wpaść w opowiadanie śmiesznego romansu prawiąc panu takie banialuki; lecz to pewna, Mości panie, że podobne zdarzenia zawsze są najlepszemi, tém bardziéj iż porobiono mówi mi mój korrespondent szaleństwa... prawdziwe szaleństwa... w téj posiadłości.
– Spieszny wyjazd! śmierć nagła!... I któż to taki mieszkał w tém miejscu? – spytałem.
– Nic o tém nie wiem, najzupełniej nic... Mój korrespondent nie uwiadomił mię obszerniéj, i najdziwniejszym to przypadkiem w święcie dowiedział się o tym dobrym interessie, gdyż na stu osobach zamieszkałych w tym departamencie, nie znajdzie się nawet dziesięć, które by znały wioskę **.
Nie wiem dla czego te objaśnienia, chociaż tak nie wyraźne, podnieciły moję ciekawość, namyśliłem się pojechać natychmiast, i posłałem zamówić konie.
– O! – rzekł mi notaryusz, – nie życzę panu zapuszczać się powozem w podobne drogi... poczta dobrze wiezie, lecz stacya najbliższa od ** jest jeszcze odległa o pięć mil; ażeby się do niéj dostać, trzeba przebywać prawdziwe piaszczyste stepy, z których wybrnąć będziesz pan miał tysiąc trudności, jeśli mi pan chcesz wierzyć, udasz się tam konno.
Uwierzyłem notaryuszowi, kazałem przywiązać tlómoczek do kuryerskiego siodła, i poprzedzony przez pocztyliona, pojechałem do wioski ** odległej o ośm mil od miasta w którém się znajdowałem.
Pierwsze trzy mile przejechałem za godzinę, odmieniłem konie na stacyi, i zapuściłem się w przeprawę.
Było to około środka Maja, w najroskoszniejszy poranek, ochłodzony słabym północnym wietrzykiem; te ruchome drogi, pełne piasku żółtego jak ugier, chociaż nieznośne dla powozów, które zagrążały się w nich aż po same osie, dość były dobre dla koni. Im bardziéj posuwałem się w głąb tego kraju nieuprawnego i dzikiego, tém bardziéj natura rozwijała się szeroka i majestatyczna, chociaż nieco jednostajna, przedemną; nie zmierzone płaszczyzny różowych wrzosów; na wido-kręgu wysokie błękitnawe góry; na lewo, liczne wzgórza okryte lasami; a na prawo, nieprzerwana firanka zieloności, utworzona z wierzb i topol, grodzących rzeczkę niezmiernie płytką i przezroczystą, którą wszędzie można było w bród przebyć, lecz bardzo bystrą, a przez którą trzeba się było kilkakrotnie przeprawiać, gdyż tu i owdzie przerzynała drogę, i zagłębiała się pomiędzy wysokiemi spadzistościami o krytemi głogiem, morwami i dziką różą; to znowu przeciwnie, wydobywała się z tych zaklęsłości, aby się wznieść na płaszczyznę, prostą i równą jak kręgielnia.
– Czy już byłeś kiedy w**? – spytałem mego przewodnika, którego twarz mezka, ubiór porządny i czysty, chód śmiały, tchnęły kawalerzystą, uwolnionym ze służby wojskowéj; słyszałem prócz tego, jak pocztowi towarzysze nazywali go huzarem, i wszystko w tym człowieku stawiało sprzeczność z miną zaniedbaną, i hałaśną poufałością innych mieszkańców południa.
– Czy już jeździłeś do**? – spytałem więc mego przewodnika.
– Tak jest panie, dwa razy w życiu, – odpowiedział mi zatrzymując swojego konia i stawając nie co za mną w tyle; – raz, temu dwa lata, a drugi raz, będzie trzy miesiące; ależ oba te razy bynajmniéj nie były do siebie podobne!!!
– Co chcesz przez to mówić?
– O! pierwszą razą, – dodał, jeszcze podniecony zapewne wspomnieniem podziwienia i wdzięczności, – było to dzielnie! dwieście groszy za powózkę! kuryer! sześć koni i kareta!
I jako naśladowczy dodatek, przewodnik mój tak mocno trzasnął z bicza, że aż mnie zagłuszył.
Nie poprzestając na tym sposobie oceniania i wskazywania godności podróżnych, spytałem go:
– Lecz któż siedział w tym powozie? do kogo należał ów kuryer?
– Nie wiem tego, łaskawy mój panie; story u karety były zapuszczone; w tyle siedział mężczyzna i kobiéta, oboje już starzy, który mieli minę powiernych służących...
– A kuryer, nic że ci nie powiedział? – Kuryer? ba! i zaraz! prawdziwy niemowa, a mina jak u dzikusa! Wszystko com słyszał to tylko kiedy przyszedł zamówić konie, a to długo nie trwało, – oho! łaskawy panie. Zsiadł z konia, wsunął dwa luidory w rękę pocztmistrzowi, mówiąc: „Sześć koni do karety i osiołka? powózka po dwieście groszy, ośmdziesiąt groszy zapłaty.” I zaraz ruszył galopem.
– I nie powiedział jak się pan jego nazywa?
– Nie panie.
– A jakąż barwę nosił ów kuryer?
– Poczekaj no pan, niech sobie przypomnę... tak... kurtkę zieloną, ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach, takąż czapeczkę, pas czerwony jedwabny, blachę herbową, nóż myśliwski... wąsy... słowem wszystko... wszystko jak się należy!... lecz mina za nadto dzika, słowo honoru!
– A potém niedowiedzałeś się kogoś zawiózł do **?
– Nie panie.
– A ten sam powóz kiedyż znowu przejeżdżał?
– Ależ on napowrót nie przejeżdżał, panie.
– Jak to! – rzekłem niezmiernie zadziwiony, – jest więc kilka wiejskich domów w **?
– Nie panie, powiadają że tylko jest jeden: reszta to tylko same wieśniacze chałupy.
– Jest więc inna droga do powracania z ** niżeli ta którą jedziemy?
– O! nie, panie; trzeba koniecznie powracać tędy.
– A nikt tędy nie powrócił?
– Nie, panie.
– To rzecz nadzwyczajna! A dawnoż ta kareta tędy przejeżdżała?
– Nie długo, już będzie dwa lata.
– A twoja druga podróż do **? – rzekłem do mego przewodnika mając nadzieję znaleść wytłumaczenie téj tajemnicy.
– O! co tę przejażdżkę, to będę długo pamiętał, panie! Ach! stary niegodziwiec! stary łotr! stary oszukaniec!
– Daléj, kochany chłopcze, opowiedz mi to wszystko, masz jakąś urazę, jak mi się zdaje?
– Urazę!... zdaje mi się że mam urazę... bo też jest za co. Nie za samę rzecz, lecz za to ochydne szalbierstwo... a najbardziéj za to, że mnie nazwał swym przyjacielem, ten stary potwór, ja jego przyjacielem!!! Zresztą, sam pan zobaczysz. Ową więc podróż, odbyliśmy będzie temu trzy miesiące: na mnie wypadła kolej; rozgrzewałem się w stajni, pomiędzy końmi, bo zimno dobrze jeszcze przejmowało; około jedenastéj zrana, słyszę że trzaskają z bicza, ale to tak trzaskają, jak kiedy się płaci podwieście groszy za przewózkę, a potém zadyszany głos Jana, który krzyczy: – Dwa konie do kocza! Oto właśnie, rzekłem sobie, to gratka dla mnie. Wychodzę aby zobaczyć podróżnego: było to niegodziwe koczysko, ze skórzanemi firankami, a co koloru, to nawet nie było widać, tak było błotem okryte. Rzekłem sam do siebie: No! to zapewne doktór, co spieszy do chorego, który już umiera. Aż tu do licha! słyszę głos, który się zdawał samego umierającego przyozdabiać, a który krzyczał z głębi powozu, jak tylko mógł krzyczeć najgłośniéj, na w pół kaszląc, na w pół dychając: – Ach! niegodziwcze pocztylionie! ach! nędzniku! chcesz mnie więc dobić, wioząc w taki sposób! – Bo też Jan-Piotr tak wiózł tego jegomości, że się aż z piastów dymiło. – Dosyć macie zapewne za wasze pieniądze, mój panie, – rzekł rozżarty Jan-Piotr, zaglądając do powozu.
– To najmniéj za cztery franki powózki, nie prawdaż? – odezwałem się do Jana-Piotra, który wyprzęgał, klnąc jak poganin.
– Za cztery franki? – odburknął, – o tak... nie źle, a toć ten potwór płaci tylko piędziesiąt groszy.
– Piędziesiąt groszy? wedle taryffy? a ty go tak powozisz jak księcia?
– Tak jest, i tego tylko żałuję, żem go jeszcze prędzéj wieść nie mógł.
– Jaki też z ciebie osieł, – rzekłem Piotrowi.
– Zobaczysz, że tako samo jak ja zrobisz.
– Da się to widzieć, – powiadam Piotrowi.
Wreście przyprowadzają, mi niego konia, którego nazwałem Zawadjaką, bo ciągle dokazywał: już to on tak sobie uroił, ów głupiec... czy to zwierz, czy człowiek, wszystko mu było jedno, byle tylko mógł kąsać lub bić, czy z przodu, czy z tyłu, gdzie się zdarzy.
– Biedny Zawadjaka, – dodał mój przewodnik z boleśném westchnieniem. Potem mówił daléj: – Przyprowadzają mi więc mojego Zawadjakę, i nim wsiadłem na konia, postrzegłem wielką rękę, suchą, kościstą, wyżółkłą, która wysunęła się z po za skórzanéj firanki i zapłaciła Piotrowi piędziesiąt groszy. Widząc że Piotr dostał tylko piędziesiąt groszy... zadrżałem... i rzekłem sam do siebie: – No, poczekaj, stary dychawico, pysznie się przewieziesz za twoje piędziesiąt groszy. – Gdzie jedziemy, proszę pana? – spytałem karety, bom nie widział nikogo, i wielka sucha ręka już się wsunęła.
– Jedzicmy do ** – rzekł mi głos, ale to tak slaby, tak zagasły, że zdawał się być konaniem; a potém tenże sam głos dodał, na w pół kaszląc, na w pół sapiąc: – Ale cię uprzedzam w jednéj rzeczy, najdroższy przyjacielu... – Najdroższy jego przyjaciel! – powtórzył mój przewodnik z wściekłością... – Uprzedzam cię, że najmniejszy podskok, najmniejsze stuknięcie, okropną mi boleść sprawia; już na wpół jestem umarły od straszliwych podrzuceń, które mi zadawał twój kolega. – Chcę jechać bardzo powolnie, bardzo powolnie, jak najpowolniejszym kłusem, czy słyszysz?... bo... – i zakaślał jak gdyby już dusza z niego wychodziła, – bo najmniejsze podrzucenie by mnie dobiło... a ja tylko płacę wedle taryffy... piędziesiąt groszy, mój kochany przyjacielu.. – I tu znowu zakasłał, jak gdyby już konał, stary dychawica.
– Ach! płacisz tylko piędziesiąt groszy! i nazywasz mnie swoim przyjacielem! ach! to ci szkodzi kiedy cię prędko wiozą! Poczekaj, poczekaj, stary niedołęgo, – rzekłem wskakując na Zawadjakę, – o! już ja z tobą wolniutko pojadę! – I jak się puszczę galopem! jak zacznę trząść karetą; ale to tak dzielnie, ale to tak dzielnie! że chociażby mój niegodziwiec płacił mi tysiąc franków za przewózkę, jak powiadają że płacił wielki Napoleon, nie jechałby jednak prędzéj; nic licząc, że dla lepszego przyozdobienia mego biegu, nieominąłem ani strumyka, ani rzeczki... Wpadałem na nie galopem... paf! Trzeba było widziéć jakie kareta czyniła podskoki: tylko należy każdemu oddać sprawiedliwość, musiało być strasznie mocne to karecisko! kiedy się tysiąc razy na drobne nieroztrzaskało kawałki!
– Ależ, nieszczęśliwy, – rzekłem do przewodnika, – mógłbyś był zabić tego chorego.
– Zabić go! o tak, i zaraz... żabić go! starego niegodziwca! nie byłem tyle szczęśliwy, i takeśmy pędzili, że pomimo piasków, śród których się znajdujemy, z jednym tylko doprzężonym koniem, zawiozłem go do **, a jest dwie poczty, i dobrze trzy czwarte części, prędzéj jak za półtory godziny!
– Daj go katu! – rzekłem, – a to w istocie nie zła przejażdżka.
– Ale poczekaj no pan do końca. Głos z karety powiedział mi aby nie wjeżdżać do wioski; przybywamy na wzgórek, będący o dwieście kroków od **. Wyprzęgam... ostatni raz Zawadjakę, bo się podbił i zdechł z tego pośpiesznego biegu, ale to tak zdechł, że pan kazał mi przez piętnaście dni odbywać wszystkie drogi piechotą, mnie biedakowi! Lecz sam pan przyznasz, że kiedy płacą po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywają najdroższym przyjacielem, to już człowiek prawie od zmysłów odchodzi.
– I cóż daléj, – rzekłem mu.
– No, i cóż daléj, łaskawy panie, wyprzęgam i otwieram portierę, sądząc że znajdę mego pasażera zemdlałego lub na wpół umarłego bo od godziny nie pisnął już ani słówka; ależ do stu tysięcy piorunów! cóż widzę, chwata, który klaska językiem o podniebienie, jak gdyby trzaskał z bicza, zakorkowywając butelkę araku, a który rzekł do mnie, grubym piersiowym głosem, ale to tak donośnym, żeby zazdrość wzbudził w kantorze katedralnym:
– Mój chłopcze, oto sposób pośpieszać książęcym biegiem, i to jeszcze tanio! Począwszy od Paryża ubiegałem zawsze pół czwartéj mili na godzinę, bez kuryera, i zawsze tylko płaciłem po 50 groszy. „I wyskoczył z kocza, lekki i zwinny jak jeleń, przebrzydły potwór.
Nie mogłem się wstrzymać, aby się nierozśmiać z tak osobliwszego sposobu pośpieszania tanim kosztem, a przewodnik mój do ostateczności przywiedziony mówił daléj:
– Wszak Pan rozumiesz, nieprawdaż? Jak to człowiek musiał wściekać się ze złości, że mu płacono tylko 50 groszy, i jeszcze nazywano swym najdroższym przyjacielem; im bardziéj téż stary niedołęga zalecał aby powozić zwolna, ja, aby się zemścić i dokuczyć mu pędziłem jak szatan... a on przeciwnie, im bardziéj leciałem, tém bardziéj się cieszył, stary nędznik! Ach! łaskawy Panie! toć to był prawdziwy rozbójnik? Ach! możnaż miéć serce tak udawać chorego, kiedy kto jest silny, suchy i mocny jak stara szkapa pocztowa? Ale to jeszcze nie wszystko; pytam gdzie jedzie, a on mi odpowiada:
– Poczekaj tu na mnie; jeśli nieprzyjdę za godzinkę, to pojedź daléj. – A karéta? spytałem. Jeśli niepowrócę, odwieziesz ją na pocztę, ja tam po nię przyślę. – A pański pakunek? – Mam go z sobą.
I pokazał pudełko, długie, płaskie, czworograniaste i dość ciężkie, które trzymał pod pachą, a potém zniknął w lesie, który wtém miejscu dość był gesty.
W téj przeklętéj wiosce niema karczmy. Daję koniom obrok i czekam; lecz biédny Zawadjaka tak już opadł na siłach, iż niemógł nawet jeść; co ja to przeciwnie, przegryzam kęsek; aż tu po godzinie, oglądam się, lecz niema starego łotra; za dwie godziny jeszcze ani widu... Wówczas udaję się do wioski, która leży w głębi sądząc iż niemoże się znajdować chyba w wiejskim domu owych osób, co tu jechały sześcio-konną karétą i z kuryerem. Dzwonię do małych drzwiczek, potém do dużych drzwi, bo ze dworu nie widać było domu, nikt się nie odzywa... stukam tak mocno, że ledwie drzwi nie wyłamię; nikogo nie widać. Zmordowałem się nakoniec i powracam na pocztę. Pakuję karetę do wozowni, a do téj chwili nikt jeszcze po jéj odbiór się nie stawił. Musi staremu łotrowi być dobrze tam gdzie się znajduje, a gdzie pan także się udajesz. Ale to jednak śmieszna ta wioska **, kto tylko do niéj jedzie, już więcéj nie powraca.
Podobnie jak i mój przewodnik, uderzony zostałem tą dziwacznością i coraz bardziéj zwiększała się moja ciekawość.
– Lecz ów człowiek, – rzekłem mu, – ostatni któregoś zawiózł, byłże bardzo stary?
– Tak!.. – miał blisko lat piędziesiąt, suchy był jak drewno, włosy miał całkiem białe, lecz oczy i brwi czarne jak węgiel. A potém przypominam sobie, że kiedym go spytał o tłomoczek, wskazał mi duże pudełko, zaczął się śmiać, ale to dziwnym śmiechem, bo prawie miał pianę na ustach: a potém postrzegłem że miał zęby nadzwyczaj spiczaste, bardzo odległe jedne od drugich, a powiadają że to znak złośliwości... co by mnie bynajmniéj nie zadziwiało, kiedy był pan bezczelny że mi płacił po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywał swym najdroższym przyjacielem.
– A jakże był ubrany? – spytałem, pomimowolnie coraz bardziéj zajmując się tém opowiadaniem.
– O! bardzo dobrze ubrany: miał długi ciemny surdut, czarną chustkę na szyi i krzyż legii honorowéj; przytém twarz miedzianego koloru, i niezmiernie był kościsty, zupełnie jak nieboszczyk nasz kommendant Kalchas, mój dawny szef szwadronu, w dziesiątym pułku huzarów... wysoki drągal cały złożony z nerwów i kości.
– A potém nic więcéj już o nim nie słyszałeś?
– Nie, łaskawy panie... Ach! zapomniałem panu powiedzieć, że, podczas gdym na niego czekał, usłyszałem cóś na kszałt dwóch lub trzech wystrzałów z fuzyi. I to już wszystko; zapewne ktoś bawił się strzelaniem na kwiczoły po winnicach...
Owe pudełko, ciężkie i czworograniaste, przyszło mi na myśl; zadrżałem, pomyślawszy że może pojedynek zażarty i bez świadków, zakrwawił owę samotnię; ten rodzaj śmiesznego podstępu, zażyty przez owę osobę, aby pośpieszać prędko i tanio, zdawał się zbijać myśl o spotkaniu się: podobna kombinacya nie zdawała mi się wcale naturalną w tak stanowczéj chwili. To mnie jednak najmocniéj uderzało, że nikt nie powrócił z téj szczególniejszéj wioski, gdzie się udawano, – jak mówił prostodusznie mój przewodnik, – a z któréj nikt nie powracał. – Jednakże notaryusz upewnił mnie, że jedyne zamieszkanie przyzwoite, które się w tém miejscu znajdowało, było do sprzedania... Cóż się więc stało z podróżnemi co się znajdowali w pierwszym powozie? I z tym co jechał w drugim? Gubiłem się w tych domysłach, i pałałem chęcią przybycia do ** dla wyjaśnienia téj dziwnéj tajemnicy.
Gdy przewodnik mój mówił mi o tym powozie ze spuszczonemi storami, przyszło mi na myśl że to może było wykradzenie; lecz ten kuryer, ten cały przybór, nie bardzo się zgadzały z tajemnicą, zachowywaną w podobnych przedsięwzięciach. Jednakże, ten blady starzec, przybywający we dwa lata po pojeździe pierwszych podróżnych, jego mina dziwaczna, te wystrzały z pistoletu, a potém te nagłe wszystkich zniknięcie... słowem, wszystkie te nadzwyczajne okoliczności, aż do najwyższego stopnia doprowadziły moję ciekawość, Otóż stanęliśmy w **, łaskawy panie, rzekł mi przewodnik. – Spodziewam się ze to nie lada widok? Ale patrz no pan, tutaj to, przy tym uschłym jaworze, wysadziłem starego gdyracza z powozu.
W istocie, przybyliśmy na pogórze, wznoszące się po nad wioską**.Rozdział 3. OPOWIADANIE.
Po trzech dniach przebytych w Probostwie ** już tyle Proboszcz miał we mnie zaufania, iż mi całkiem powierzył to, co wiedziało osobach, które mnie tak szczególnie zajmowały; staram się naśladować tutaj jego poważną i prostą mowę.
– Już od lat czterech byłem Proboszczem w téj małéj parafii, gdy posiadłość, którąśmy zwiedzili, zakupiona została dla Hrabiego Artura**, którego Pan widziałeś portret; co do jego familijnego nazwiska, o tém nie wiem najzupełniéj: mogę się tylko domyślać, że Hrabia pochodził ze szlachetnego i dawnego domu, sądząc, przynajmniéj, po tytule, i religijnéj prawie czci, którą oddawał, jak nieraz widziałem, starożytnym portretom, zdobiącym jego gabinet.
Nim Hrabia Artur (bo nigdy niesłyszałem aby go inaczéj nazywano) przybył do téj wioski, poprzedził go jego powiernik, w towarzystwie architekta i kilku Paryzkich rzemieślników, którzy przeistoczyli, pospolite i proste pomieszkanie, znajdujące się tutaj, w roskoszne siedlisko które pan podziwiałeś; skoro ukończono roboty, odjechali robotnicy i powiernik został sam ze swoim panem. Chociaż ani moje położenie, ani mój charakter nie zgadzały się z wypytywaniem o osoby przybywające zamieszkać w téj małéj wioseczce, niemogłem jednak zapobiedz aby pewne poszepty, rozgłoszone zapewne przez najętych robotników, niedoszły aż do mnie; wedle tych poszeptów, Hrabia, który był bardzo bogaty, przybywał zamieszkać pomiędzy nami z kobiétą, która niebyła jego żoną... Zresztą, powiadano iż życie tego szlachcica, tak było niemoralne, gorszące i rozwiązłe, iż, chociaż niezupełnie zmuszony usunąć się całkiem od świata, takowy jednak ku sobie wzbudzał odstręt, z powodu pewnych awantur, iż widział się zmuszony żyć odtąd samotnie.
Łatwo pan zapewne pojmujesz, że pierwsze moje wrażenie musiało być; jeśli niezupełnie nieprzyjazne, to przynajmniéj niebardzo przychylne dla tego cudzoziemca, którego nie znam wprawdzie, lecz który, jeśli te domysły lub pogłoski były na czém ugruntowane, który dawać tu będzie zły przykład, gdyż, w oczach naszych biednych górali, stopień i majątek nowo przybyłych, będzie się niejako zdawał upoważniać ich występne postępowanie.
Myśli te uczyniły mnie więc nadzwyczaj niedowierzającym względem Hrabiego, i przyrzekłem sobie jak najmocniéj, gdyby czasem przypadkiem, którego nawet przypuszczać niemożna było, zaczął względem mnie czynić jakowe osobiste kroki uprzedzającéj grzeczności, okazać przynajmniéj moją surową i nieubłaganą obojętnością, iż powstaję przeciwko niemoralności życia tak nagannego.
Będzie więc temu przeszło dwa lata, jak Hrabia tutaj osiadł, z młodą kobiétą i dziecięciem, których widziałeś portrety. W kilka dni potém, odebrałem od niego bilet, w którym mnie prosił, jak o największą łaskę, o chwilę rozmowy. Niemogłem odmówić, i Hrabia stawił się przedemną. Chociaż postanowienie moje, przywyknienia, charakter, zasady, i pewien sposób widzenia niektórych rzeczy i niektórych ludzi, musiały mnie nadzwyczaj źle względem niego uprzedzić, pomimowolnie uderzony jednak zostałem jego znakomitą powierzchownością, gdyż jego to portret pan przed chwilą widziałeś; potém jego obejściem się poważném, grzeczném i cechującém jak najlepsze wychowanie, a nadewszystko jego rozumem wzniosłymi wszystko ogarniającym, który mi wykrył w długiéj rozmowie którą mieliśmy ze sobą, zaraz dnia pierwszego.
Zaczął od powiedzenia mi, że przybywszy zamieszkać w wiosce**, uważał jako powinność i przyjemność dla siebie odwiedzić mnie, i że byłby mi jak najwdzięczniejszy, gdybym rozporządził summą piędziesięciu dukatów, które mi dawać będzie miesięcznie, bądź na zaspokojenie potrzeb ubogich z méj parafii, bądź na ulepszenia, które osądzę potrzebnemi, prosząc mnie także abym się porozumiał z doktorem wiejskim, który częściéj daleko, dodał, wie o nędzach i cierpieniach, o których my, kapłani, nie mamy nawet wyobrażenia; zaklinał mnie wreście, abym raczył wierzyć, że, każde żądanie, mające na celu ulżenie jakiego cierpienia lub uprzedzenie nieszczęścia, będzie przez niego przyjęte i spełnione z najżywszym pośpiechem.
I cóż więcéj panu powiem! Hrabia okazał filantropię tak rozsądną, tak wzniosłą, tak głęboko oświeconą, iż mimo uprzedzenia jakie miałem przeciwko niemu, przyjęty jednak zostałem podziwieniem i uwielbieniem prawie, widząc iż człowiek, tak młody jeszcze, i który, jak mówiono, tak wielce nadużył wszelkich rozkoszy bogaczów i szczęśliwych tego świata, posiadał znajomość tak smutną i tak prawdziwą boleści i nędzy gminu, i tego co potrzeba było czynić lub przedsięwziąść, aby im przynieść ulgę lub niezawodną pociechę.
Ależ, niestety! przy końcu téj rozmowy, która mnie tak niewysłowionym owładnęła urokiem, a któremu, wyznać muszę, długo się opierałem, uprzedzenia moje powróciły silniéjsze niż kiedykolwiek; i nie wiem teraz czy mam się z tego chlubić, czy za to płonić, gdyż Hrabia wyznał mi, równie bez wstydu jak i bezbożnéj zarozumiałości, że nienależał do Wiar naszych, lecz że czuł jednak dla nich zbyt wielkie poszanowanie aby sobie miał z nich czynić igraszkę, i że téj jedynie przyczynie powinienem przypisywać powód, który go wstrzymywał od chodzenia do kościoła.
Co chciał Hrabia rozumieć przez te słowa: ŻE NIENAŁEŻAł, DO NASZYCH? Dotąd nie wiem tego. Czy chciał mówić o religiach Europejskich? Czy przez to chciał dać poznać że niebył ani Katolikiem, ani protestantem, ani z żadnéj sekty dyssydenckiéj, które różniąc się od Katolicyzmu, trzymają się go zawsze jednakże jakimś korzeniem Chrześciańskim? W téj chwili nawet jeszcze niewiem tego, chociaż niestety! widziałem Hrabiego wystawionego na najokropniejsze doświadczenie!...
Lecz, jakiem panu powiedział! to postanowienie nieuczęszczania do kościoła i nieprzystępowania do naszych świętych tajemnic, oburzyło mnie; widziałem w niem zrazu pogardny tylko pozór, przeznaczony na pokrycie występnéj obojętności; również jak widziałem tylko politowanie bez żadnéj zasługi prawie, w wystawnéj jałmużnie, którą ogromny jego majątek dozwalał mu czynić, bez najmniejszéj ujmy dla siebie.
Błądziłem w tém, bo nie poprzestał tylko na oschłém daniu mi samego złota: długo ze mną rozmawiał o nędzach biednego, i szukał wraz ze inną najlepszego sposobu stania mu się użytecznym; lecz powtarzam panu, jego zupełne niewierzenie w naszę religię uczyniło mnie niesprawiedliwym... o! bardzo niesprawiedliwym, jak pan sam zobaczysz, gdyż wymierzyłem cios mego świętego oburzenia przeciwka osobie najzupełniéj niewinnéj.
W niedzielę, która nastąpiła po mojéj rozmowie z Hrabią, postrzegłem klęczącą w kościele młodą kobiétę która wraz z nim mieszkała, a która, jak mówiono, nienosiła jego nazwiska. To była prawda; zresztą dowiedziałem się późniéj o tém. Związek ten był występny w oczach Boga i ludzi, lecz niestety! jeśli zbrodnia tych nieszczęśliwych była wielką., kara ich była straszliwą!... Wybacz mi pan, jeśli się rozczulam na to wspomnienie. Powiadałem więc panu, – mówił daléj proboszcz obcierając łzy, – iż ujrzałem, pewnéj niedzieli damę tę klęczącą w kościele; wstąpiłem na kazalnicę, i posunąłem się aż do czynienia wprost zastosowań, okrutnych nawet, w kazaniu które mówiłem, do obmierzłéj niemoralności wielkich bogaczów téj ziemi, którzy sądzą, dodawałem, iż zmniejszają swe błędy, rzucając ubogim pogardną jałmużnę; wywyższałem nieszczęśliwego który się modli, wierzy i podziela chléb którego sam łaknie, z nędzniejszym jeszcze od siebie; i zdołałem zaledwie w najzimniejszych wyrazach pochwalić bogacza, dla którego dobroczynność jest tylko łatwym zbytkiem. Posunąłem się nawet jeszcze daléj; wychwalałem znowu spokojne i cnotliwe życie ubogiego, który szuka zapomnienia swych cierpień w słodyczy związku pobłogosławionego przez Boga, i powstawałem gwałtownie przeciwko bogaczom, zdającym się deptać nogami każdą przyjętą moralność i znajdującym niejako złośliwą roskosz powstawania tym sposobem przeciwko powinnościom, które uważają, w swéj bezbożnéj dumie, jako niegodne siebie, i przydatne tylko, jak mówią dla nędzników.
Ach! panie, nie mogę sobie wyrzucać goryczy tych wyrazów, gdyż wyrażały jak wielce brzydzę się postępowaniem, które i w téj chwili uważam za równie występne jak wówczas, a jednakże od owego czasu, miałem słabość żałować tego... Otóż dnia tego, słysząc te słowa, którym oburzenie moje wielką moc nadawało, oczy wszystkich naszych górali zwróciły się natychmiast ku téj nieszczęśliwéj kobiécie, pokornie klęczącéj w pośrodku nich: głowa jéj hardziéj się pochyliła; nasunęła na twarz fałdy swéj zasłony, i zdało mi się po przerywanych poruszeniach ramionami, że bardzo płakała... Tryumfowałem, gdyż sądziłem żem obudził zgryzotę, dotąd może uśpioną, w duszy występnéj. Po skończoném nabożeństwie, powróciłem do probostwa.
Nie lękając się bynajmniéj gniewu Hrabiego? który mógł się sądzić obrażony temi zastosowaniami, zajęty jednak byłem mimowolnie przypuszczaniem co może o tém pomyśleć; nazajutrz odwiedził mnie. Gdy siostra uwiadomiła mnie o jego przybyciu, niemogłem się uchronić od pewnego wzruszenia; lecz znalazłem jego obejście równie uprzejme jak zwykle: niewspomniał ani słówka o wczorajszém kazaniu, rozmawiał długo ze mną o potrzebach naszych ubogich, i mówił mi o zamiarze założenia szkółki pod moim dozorem; udzielił mi swych myśli względem tego przedmiotu, ustanowił rozsądny i odznaczającą się różnicę, pomiędzy wychowaniem które należy dawać ludziom przeznaczonym do prac fizycznych, i tém, które odebrać powinni ci, których powołaniem są sztuki wyzwolone, i rozwijając w téj rozmowie, która znowu podciągnęła mnie pod swój urok, widoki najszczytniejsze i najbardziéj rozprzestrzenione, okazał rozum najdojrzalszy i najobszerniejszy; potém odszedł.
Niestety! Panie, nędze i słabości naszéj natury są tak niewytłómaczalne, iż mnie uraziła prawie pozorna obojętność Hrabiego dla mego kazania; zamiast cobym powinien widzieć w jego umiarkowaném postępowaniu pełną uszanowania uległość, jaką mi nakazywały moje przekonania i charakter.
Niedługo potém zbliżyła się jedna z wielkich kościelnych uroczystości; udawałem się na nią pewnego dnia dla słuchania spowiedzi naszych górali, gdy, zbliżając się do mego konfesyonału, postrzegłem pomiędzy wieśniakami tę samę kobietę, pokornie klęczącą, podobnie jak oni na twardych i wilgotnych kamieniach: długo czekała; przystąpiła nakoniec do trybunału pokuty. Bynajmniéj nie byłem pobłażającym dla naszych wieśniaków; lecz sam niewiem dla czego czułem się usposobiony do większéj jeszcze surowości względem osoby, którą stopień przez nią zajmowany, zdawał się daleko wyżéj od nich umieszczać. Głos téj damy był drżący, wzruszony; jéj wyrazy nieśmiałe i łagodne; i niezdradzając tutaj jednéj z naszych największych, najświętszych tajemnic, ponieważ, niestety! uwiadamiam pana o wypadkach teraz publicznych i wykrytych przez okropne nieszczęście, poznałem od tego dnia, a późniéj jeszcze lepiéj, duszę najszlachetniejszą i najbardziéj żałującą, lecz także najsłabszą i najwystępniejszą, pod względem swego winowajczego przywiązania do Hrabi **: przywiązania, które mi się zdało posunięte aż do zapału, który bym ośmielił się nazwać świętym i religijnym, gdybym się nielękał znieważyć słów podobnych.
I cóż panu więcéj mam powiedzieć! Po sześciu-miesięcznym pobycie w naszych stronach, Hrabia i owa dama, którą górale nasi nazwali niezadługo, w prostocie swojéj wdzięczności, Aniołem Maryą (gdyż nikt nie słyszał aby ją inaczéj nazywano jak Maryą) Hrabia i owa dama byli tak miłosierni, iż nieliczyliśmy już ani jednego nieszczęśliwego w téj parafii; co bardziéj, tak dziwna była ufność, którą niewyczerpana i światła dobroczynność téj duszy tak pięknéj wzbudziła w naszych góralach, że jeśli niekiedy wystawiałem im hazardowną śmiałość ich niebezpiecznych łowów, przypominając im, jak smutną byłaby przyszłość ich rodzin, gdyby przypadkiem zginęli, odpowiadali mi: Mój Ojcze, Anioł Marya temu zapobieży! Słowem, ta dama stała się Opatrznością téj wioski, i równie polegano na jéj opatrzności, jak na Opatrzności Boga Najwyższego. Po upływie roku, osoba ta, tak kochana, tak błogosławiona, mocno zachorowała; na tę wiadomość, nie będę panu powiadał, obawy, rozpaczy naszych wieśniaków, modłów, ofiarek, które za nią składali, zatrwożenia które całą ogarnęło wioskę.
Lękając się narazić ścisłéj surowości mego charakteru, chociaż Hrabia prawie codziennie mnie odwiedzał, nigdy dotąd nie byłem u niego, lecz gdy ta dama bardzo zachorowała, zażądała abym do niéj przyszedł: niemogłem się od tego wymówić. Znalazłem ją prawie umierającą...
Była to straszliwa chwila, nigdy jéj pobożność nie wykryła się tak żarliwa i tak głęboka, mojéj duszy rozczulonéj. Pocieszałem ją, napominałem; przez ośm dni, byliśmy w jak największéj o nię obawie; wreszcie, młodość ją zbawiła.
Nie będę także Panu mówił o okropnéj niespokojności hrabiego, przez ciąg téj choroby. Pewnéj nocy nadewszystko gdy powątpiewano o życiu téj damy, przeraził mnie... gdyż, z kilku słów, które mu się wymknęły... zrozumiałem że ta śmierć, któréj się lękał, mogłaby go znowu strącić ze sfery najszlachetniejszych uczuć... w przepaść największego zepsucia, i w téj chwili uwierzyłem w rzeczywistość pogłosek, które rozsiewano o Hrabi...
Nakoniec, Anioł Marya powróciła do zdrowia; zwolna piękność zaczęła na nowo zakwitać na téj szlachetnéj i powabnéj twarzy, na któréj walczyła bezprzestannie zgryzota, pochodząca z popełnienia wielkiego błędu, i przekonanie o szczęściu dość wielkiém, aby mogło bezprzestannie passować się z tą zgryzotą... Niestety! łaskawy panie, postanowiłem niepowracać więcéj do tego domu, lękając się, jakem panu powiedział, zkompromitować powagę mego charakteru, a jednakże powróciłem doń... Byłem występnym, bez wątpienia, lecz może zdołam być wymówionym w oczach Boga! gdyż ta niewiasta i Hrabia tak byli litościwemi dla nieszczęśliwych! dzięki jemu, dzięki jéj, mogłem nieść ulgę tylu nieszczęściom, iż mam nadzieję, że Bóg raczy mi wybaczyć, iż nieodepchnąłem ręki, rozsiéwającéj dobrodziejstwa z takiém rozpoznaniem i dobrocią!.. A prócz tego, ja, biedny kapłan, lubiłem nauki, sztuki piękne, a nikogo nie było w całéj wiosce z kim bym mógł o nich mówić, gdy tymczasem znajdowałem w Hrabi jedno z najwyższych pojęć które nietylko znałem, ale nawet napotkałem w książkach. Wiadomości jego były obszerne, głębokie, prawie powszechne; zdawało się iż wiele widział i podróżował, że nie był obcy w interesach publicznych, gdyż rozstrzygał rzadkie zagadnienia polityczne, które przypadek nasuwał w naszych rozmowach, z potężny i energiczną zwięzłością; sąd jego był jasny, przenikliwy, zgłębiający do gruntu rzeczy, lecz wtém osobliwy i dziwny, iż zdawał się wolny, bądź przez rozwagę, bądź przez obojętność, bądź przez pogardę, od wszelkiego zabobonu, od wszelkiéj współ-czułości przyczyny lub stronnictwa: zdania jego nieraz okropnie przerażały nieparcyalnością, upewniam pana... Lecz to najbardziéj przerażało mnie w Hrabi, że nigdy niesłyszałem aby wymówił choć słowo, wykrywające najmniejszą wiarę religijną. Chociaż prawie stanęła pomiędzy nami milcząca umowa, że nigdy niedotkniemy tych groźnych zapytań, jeśli wciągu rozmowy wysunęło mu się jakie słówko w tym przedmiocie, zdawało się być tak zimno bezinteresowne, iż może wolałbym, dla jego zbawienia, gdyby powstawał przeciwko tym wiekuistym prawdom lub je zaprzeczał; gdyż zdawałoby mi się podobieństwem, iż może kiedyś nawrócić się do zasad religijnych, gdy przeciwnie owa lodowata obojętność zdawała się niepozostawiać najmniejszéj nadziei.
A jednakże praktyczne jego postępowanie było najobszerniejszém i najwspanialszém zastosowaniem zasad chrystyanizmu! był to jego duch bez pisma. Nigdy prócz tego niesłyszałem pomiędzy nim a Maryą żadnéj religijnéj rozmowy, chociaż dziecię ich było pobożnie wychowane przez swą matkę w naszéj wierze. Często jednakże widziałem, jak oczy Hrabiego rosiły się łzami gdy ta, którą kochał, składając rączki tego małego aniołka, kazała mu się modlić do Boga; lecz zdaje mi się, że Hrabia bardziéj był rozczulony zachwycającą twarzyczką tego aniołka i naiwnym wdziękiem jego głosu, niżeli religijnemi myślami które wyrażał.
Dama ta posiadała także gruntowną i urozmaiconą naukę, dowcip znakomity, a nade wszystko pewien rodzaj niewysłowionego pobłażania, który rozciągał się do wszystkiego! Jeśli Hrabia, swemi gorzkiemi i uszczypliwemi wyrazy, powstawał przeciwko jakiemu charakterowi lub faktowi historycznemu lub tegoczesnemu,... ona starała się zawsze znaleść, w chatakterze najczarniejszym, w najsmutniejszym wypadku, dobry jakowy instykt lub uczucie wspaniałe, które je nieco usprawiedliwiały... Wówczas łzy cisnęły mi się do oczu, pomnąc że to był zapewne srogi zwrot na siebie sumę, nieustająca zgryzota, które czyniły tę biedną niewiastę tak uprzejmą na wszystko, jak gdyby czuła niestety! że będąc sama występną, nie miała prawa oskarżać nikogo...
A Hrabia, łaskawy panie, gdybyś wiedział z jak głęboką i prawie pełną poszanowania czułością do niéj przemawiał! jak jéj słuchał! z jak delikatną dumą umiał oceniać i na jaw wykrywać wszystko, co tylko było szlachetnego i wzniosłego w umyśle i sercu téj, którą tak bardzo kochał! jak twarz jego promieniała gdy się jéj przypatrywał! Ileż to razy widziałem jak na nię patrzał długo i w milczeniu, a potém nagle, jak gdyby mu słów zabrakło do wyrażenia tego co czuł, wznosił oczy do nieba, składając ręce z wyrazem szczęścia i podziwienia nie wysłowionego.
Ach! Panie, ileż to długich i miłych wieczorów przepędziłem poufale z temi dwoma osobami tak występnemi i tak cnotliwemi zarazem!... Ileż to razy ta dziwaczna i nieszczęsna sprzeczność w nieład wprawiła cały mój rozum! Ileż to razy, w lecie wieczorem, rozstawszy się z niemi, zamiast powrócić do probostwa szedłem przechadzać się po naszych górach, aby zastanawiać się śród większéj cichości, bardziéj pod okiem Boga, jeśli tak rzec można! O Panie!... wołałem, widoki Twoje są nieprzeniknione!... Ta kobiéta jest cudzołożnica i występna; czuje własną swą winę, kiedy ją bezustannie opłakuje, bardzo jest występną zapewne w Twoich oczach i w oczach ludzi! a jednakże, czyjeż życie bardziéj przykładniejsze bardziéj dobroczynne! bardziéj praktycznie rozczulające i cnotliwe jak jéj życie! Ileż to razy słyszałem jak śpiewała hymny na cześć Twego imienia! głos jéj obwieszczał wiarę tak głęboką i tak religijną, iż wiara ta żadnym sposobem niemogła być udaną!.. O mój Boże! i cóż to więc jest występek i zbrodnia, kiedy przyodziewają te niebezpieczne pozory? Trzebaż je bardziéj nienawidzieć? trzebaż ich żałować? Trzebaż im raczéj przebaczyć? A on, ten człowiek dziwaczny, który, jak powiada, nie należy do żadnéj z nuszych religij! jakąż on więc wiarę wyznaje? jakaż to ta nieznana religia nakazuje mu życie tak wspaniałomyślne i dobroczynne, czyni go tak dobrym, kochanym i błogosławionym od wszystkich? W jakiémże nieznaném źródle wyczerpał te zasady ludzkości, tak rozsądnéj i tak wzniosłéj? A jednakże powiadają, że nic nie szanował z tego co było świętem i poważania godném w oczach ludzi, że tém pogardzał i zdeptał to nogami. I to być musi... gdyż teraźniejsza jego miłość jest występną... a niegdyś jeszcze daleko straszniéj był występnym... tak przynajmniéj sądzę; bo podobnie jak za błysk piorunu dozwala niekiedy dojrzeć cały ogrom przepaści, podobnież, w téj straszliwéj chwili, w któréj drżał iż utraci tę kobiétę... mogłem przeniknąć w głębinę jego duszy, i zadrżałem ze zgrozy... A jednakże szlachetność jego uczuć niezmieniła się ani na chwilę, O mój Boże! jakże widoki twoje są nieprzeniknione! powtarzałem bardziéj niepewny niż kiedykolwiek, korząc się zawsze przed tajemniczemi zamiarami Bóstwa, gdyż niezadługo miałem ujrzeć straszliwy dowód, że groźna jego sprawiedliwość umie dosięgnąć nieubłaganie występnego.
Niestety! łaskawy panie, opowiadanie moje zbliża się do końca, a koniec ten jest przerażający... Było to, trzy miesiące temu, wieczorem; rozmawiałem z moją siostrą o rzeczy, która mnie wielce niepokoiła: dwóch wieśniaków upewniało, iż widzieli starca z siwemi włosami, brwiami czarnemi, brunatną cerą, lecz siły rzadkiéj na wiek jego, wdzierającego się przez mur domu Hrabiego; potém, że niezadługo usłyszeli dwa wystrzały. Już gotowałem się sam pójść dowiedzieć coby to było takiego, skoro służący przybiegł spieszno prosząc abym się natychmiast udał do Hrabiego. Ach! Panie, sądź o mojém przerażeniu znalazłem ją i jego, każde z nich kulą przeszyte... jeden z tych dwóch wystrzałów dosięgnął także małą dziecinę, i leżała nieżywa, jak gdyby uśpiona, w swéj kolebce.
Hrabia miał jeszcze zaledwie dwie minuty do życia; to były ostatnie słowa które wyrzekł: – Marya ci wszystko powie... Miéj o niéj staranie... Potém obrócił się ku niéj i rzekł: – Bywaj zdrowa... Maryo!.. niestety!... na zawsze!... Ach! to moja wina! Gdybym ci był wierzył... jednakże! – I umarł.
Przeżyła go zaledwie kwadrans; i nim skonała, powierzyła mi tajemnicę téj straszliwéj przygody, abym oświecił sprawiedliwość i niedozwolił oskarżać i dręczyć niewinnych.
Słowem, jakieś już pan może tego doszedł, starzec był mężem téj nieszczęśliwéj: zażywając straszliwéj władzy, którą mu nadawało prawo, znalazłszy swą żonę i Hrabiego, siedzących przy kolebce swego syna, wystrzelił do obojgu; taż sama kula zabiła matkę i nieszczęśliwe dziecię...
– Lecz starzec cóż się z nim stało? – spytałem Proboszcza, którego opowiadanie tak bolesne uczyniło na mnie wrażenie.
– Nic o nim niewiem, dowiedziałem się tylko że mały statek genueński, stojący od tygodnia w przystani, o milę ztąd, wypłynął pod żagle tegoż samego wieczora, gdy popełnioném zostało to potrójne zabójstwo..…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Łatwo pojąć jak mocno mię zajęło to opowiadanie, i każdy także zrozumie, iż uwiadomiony o tym straszliwym wypadku, niemogłem się namyślić aby nabyć tę posiadłość, w któréj miały się zachować na zawsze tak smutne wspomnienia, a która wówczas zdała mi się być przeklętą.
Pozostałem w probostwie dopóki przewłoka dobrowolnéj sprzedaży nieupłynęła; nieszczęsna ta posiadłość przysądzona została kupcowi który się od handlu usunął, a który znalazłszy umeblowanie gotyckie, sprzedał je przez licytacyę.
Na pamiątkę tego smutnego wypadku, kupiłem na téj licytacyi arfę Maryi, jeden z mebli wysadzanych zagraniczném drzewem, i kilka przedmiotów niewielkiéj wartości, które prosiłem Proboszcza aby przyjąć raczył; gdyż, wedle woli Hrabiego, którą znaleziono wyrażoną w jego testamencie, prócz portretów które zostały spalone, cena domu i wszystkiego co się w nim znajdowało, miała należeć do gminy** i być użytą na dopomaganie biednym.
Opuściłem tę wioskę, mocno zajęty tém opowiadaniem, posłałem do domu mebel zakupiony.
Pewnego dnia, gdym mu się przyglądał ze smutną ciekawością, znalazłem w nim podwójne dno; w owéj kryjówce był dość gruby rękopism: był to dziennik hrabiego...
Ustępy te zdały mi się bardzo odznaczające swym duchem rozbiorowym i ciągiem przygód bardzo prostych, bardzo naturalnych, i godnych może zajęcia i rozważania, gdyż skreślają przypadki pospolite wżyciu prawie wszystkich ludzi.
Te to ustępy nastąpią teraz, i podaję je w całéj prostocie dziwnego sceptycyzmu który wykrywają.
Ten rodzaj pamiętnika obejmuje peryod blisko dwunasto letni.
Chociaż opowiada życie tego nieznajomego od dwudziestego roku jego wieku, i zdaje się, sądząc wedle daty, ciągnąć aż do dnia który zgon jego poprzedził, widać z przypisku, że opowiadanie tych siedmiu pierwszych lat napisane było przez Hrabię, zaledwie na pięć lat przed jego śmiercią, gdy tymczasem, pięć lat ostatnich pisane są jako dziennik, prawie dzień po dniu, i wedle wypadków.
Dziennik ten pisany był charakterem cienkim, poprawnym, często płynnym i pośpiesznym, jak gdyby ręka i myśl nieraz uniesione były popędem wspomnień. Niekiedy znowu pismo było spokojne i dobitne, jak gdyby je żelazna skreśliła prawica. Na marginesie tego rękopismu widać było mnóstwo portretów, sylwetek, skreślonych piórem, a które musiały być uderzające podobieństwem; nakoniec, wmieszczona w opowiadanie, znajdowała się tu i owdzie znaczna liczba listów, pisanych rozmaitym charakterem, które były niejako usprawiedliwiającemi dowodami tego szczególniejszego rękopismu.