Artur Rojek. Inaczej - ebook
Artur Rojek. Inaczej - ebook
Kim jest Artur Rojek?
Chłopakiem ze Śląska, który wymarzył sobie, że w Mysłowicach można grać jak w Manchesterze. Liderem najważniejszej polskiej kapeli przełomu tysiącleci, któremu było jednak za ciasno w rockowym składzie, więc wybrał własną drogę. Jednym z najważniejszych głosów polskiego rocka, który zmienił pisanie tekstów w żywą, ostrą poezję.
Twórcą Off Festivalu, najbardziej otwartego na nową muzykę miejsca w Polsce.
Rojek jest każdym z nich. Ale jest również kimś innym. Zawsze kimś innym, bo najważniejsza z zasad, jakimi kieruje się w życiu, brzmi: Przekraczaj samego siebie, idź, biegnij, płyń zawsze własną drogą. Są jeszcze inne, równie ważne zasady: Nie wierz w sztuczny świat, w którym wszystko zamienia się w sukces. No i jeszcze: Nie możesz być tylko „tym kolesiem z Myslovitz”.
W rozmowie z Aleksandrą Klich Artur Rojek oprowadza nas po swoim dzieciństwie na granicy wielu różnych światów, wprowadza za kulisy funkcjonowania rockowego fenomenu pod nazwą Myslovitz, prowadzi w głąb swoich tekstów, opowiada, o czym mówi, kiedy mówi o muzyce, pływaniu, bieganiu, byciu sobą i byciu z innymi.
To znacznie więcej niż biografia rockowego muzyka. To opowieść o chłopaku ze śląskiego familoka, który musiał siebie porzucić, żeby w końcu siebie odnaleźć.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1796-0 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wierzę w sztuczny świat, w którym wszystko zamienia się w sukces. Pompujesz się w górę, na sam szczyt, a potem upadasz.
Skąd wytrzasnąłeś tę beksę?
Już nie pamiętam.
Prawie zapomniane słowo.
Jak już się pojawiła, to się wystraszyłem, że nie mogę jej śpiewać. Bo będą się śmiać: „Rojek beksa, Rojek beksa”. Jeden kumpel mi nawet powiedział, że powinienem śpiewać „bestia”.
W latach dziewięćdziesiątych wytwórnia SUB POP odpowiedzialna za wykreowanie nurtu grunge nazywała swoich fanów dear losers, my i wy jesteśmy straceni. I co ja teraz powiem ludziom, ja i wy jesteśmy beksy? Płaczliwe dzieciaki, które noszą w sobie dzieciństwo, cierpią gnane wspomnieniami?
Beksę można było jednak usłyszeć w mediach jako pierwszy kawałek z twojej pierwszej solowej płyty Składam się z ciągłych powtórzeń.
Zależało mi, żeby ją, a nie popowe Syreny, wypuścić na początku, bo robi wrażenie innością, zaskakuje. Jest odjechana. Rytm trochę jak w walcu, tekst trochę wyśpiewany, trochę wykrzyczany, przekleństwa, dzieci, falset. Wszystko inaczej.
„Mam dosyć wspomnień, / że ktoś mnie goni, / że brak mi tchu” – tak się zaczyna.
To już nie „Światło, gwiazdki na pościeli / misie moje śpią na ziemi / milczą całą noc”, które śpiewałem z Lenny Valentino. To już nie dziecko, tylko dorosły człowiek, który widzi w sobie dziecko. I wie, co go ukształtowało. Że nie jest taki fajny, jaki chciałby być.
Dlatego „Z trudem ogarniam własny dom. / Mógłbyś zapamiętać mnie innego, mnie innego”. Fajniejszego, odważniejszego, bardziej opiekuńczego ojca, męża?
Ale też wie, że pewne rzeczy już się nie odwrócą. Musisz żyć z tym, co w sobie nosisz. „Czego chciałaś, mamo / tego już nie zmienisz, / wszystko się już stało”.
No, w dzisiejszej kulturze sukcesu to nie brzmi dobrze.
Ludzie nie potrzebują, żeby im mówić, że są przegrani. Nie powinienem śpiewać, że wszyscy jesteśmy w dupie – powtarzaliśmy sobie z Bartkiem Dziedzicem, producentem płyty. Powinienem śpiewać, że jesteśmy w dupie, ale zaraz wszystko się rozwiąże. Będzie dobrze. I taki komunikat wysyłam w refrenie, kiedy śpiewam „zachowaj resztę, wynoś się ze mnie”. To jest bunt, przeciwstawienie się. Ale nie mówię o nadziei wprost.
Nie ma nadziei?
Czuję ją. Gdyby było inaczej, nie miałbym dzieci. Ale nie wierzę w sztuczny świat, w którym wszystko zamienia się w sukces. Irytuje mnie, gdy ktoś tego nie widzi. Gdy ktoś pyta: depresja? A co to jest depresja? Nigdy nie przeżyłem klinicznej depresji, ale bywało mi ciężko. Nie wierzę w świat bez cierpienia. Imponują mi mocni ludzie, ale poruszają mnie też słabsi. I wkurzają tacy, którzy wyczuwając słabość i wykorzystują ją w walce z drugim.
W życiu wszystko jest walką?
Dla mnie nie. Ale są ludzie, którzy na każdym kroku pokazują, że dokonują najlepszych wyborów, popisują się, że wygrali, są na samym szczycie. Albert Camus napisał o tym świetną książkę. Upadek. Im dłużej ją czytałem, tym bardziej byłem przerażony. Bo zobaczyłem w niej siebie. Nigdy nie zauważałem egoizmu w altruizmie. A tu czytam wstrząsające zdanie: „Moje ego było tak wielkie, że jak komuś upadła laska, to byłem pierwszy, żeby ją podnieść”.
Pompujesz się w górę, na sam szczyt, a potem upadasz.
I zaczynasz nowe życie.
Nie wiem, czy zawsze da się ogarnąć. Pewnie zależy, skąd się leci.
Ty mogłeś polecieć, gdy odszedłeś z Myslovitz i postanowiłeś wydać własną płytę. To było ryzykowne.
Mam skłonność do ryzyka. Jakbym wiedział, co jest na końcu wielu moich projektów, ile mnie to będzie kosztowało, to w wiele rzeczy bym nie wszedł. Ze strachu.
Czym ta płyta się różni od tego, co robiłeś do tej pory?
Jest zupełnie inna. To nie jest płyta zespołu gitarowego. Bardziej współczesna, z większą ilością elektroniki i tanecznych rytmów niż to, co robiłem z Myslovitz. Świadomie wybrałem na producenta Bartka, bo z jednej strony aranżuje płyty o popowym zacięciu, ale z drugiej ma doświadczenie z muzyką alternatywną. Mieliśmy wiele wątpliwości. Chcieliśmy zrobić bardzo dobrą płytę pop i przy okazji artystyczną. Podejrzewaliśmy jednak, że to może być zbyt ambitne i płyta wyląduje w szufladzie „alternatywa”.
Wiedziałem, że piszę trudne teksty. Męczyłem się. Beksę pisałem trzy, cztery miesiące. Pisałem, skreślałem, pisałem, skreślałem. Bywało, że po drodze miałem chwilę takiego załamania, że chciałem rzucić tę robotę.
Bartek mi mówił, żebym był bardziej „hej do przodu”, trochę cwaniak, a nie taki wycofany. Bo ludzie nie chcą słuchać piosenek o tym, że komuś coś się nie udało albo jest mu z czymś trudno. Ale choć sam wiedziałem, że ludzie czekają na coś lżejszego, poszedłem w swoją stronę, tak jak czułem.
Nie chciałeś robić nic wbrew sobie?
Może bym i potrafił, ale nie chciałem. Narzekaniem wykończyłbym siebie i wszystkich dookoła.
Gotowe kawałki dawałeś do posłuchania żonie?
Tak. I Ania stwierdziła, że za ciężkie.
Pierwsze reakcje ludzi nie dawały pewności, czy to, co zrobiliśmy, jest fajne. Jeden kolega pogratulował mi odwagi, w głosie drugiego nie usłyszałem entuzjazmu. Tylko Agnieszka Szydłowska z Trójki spontanicznie zachwyciła się, że płyta jest mega. Ale pewnie większość ludzi myślała, że Rojek nagra melancholijną płytę z folkowymi piosenkami, na gitarze akustycznej, a tu nie dość, że klnie i krzyczy, to jeszcze wpuścił elektronikę i jakieś dzieci. Gdy tak słuchałem tych różnych opinii, to martwiłem się, że chyba przesadziłem. I że to jednak niedobrze. Bo muzykę pisze się po to, żeby ludzie chcieli jej słuchać.
Gdy piosenki zaczęły lądować na pierwszych miejscach list przebojów, nie mogłem uwierzyć. Pierwszy raz w historii Listy Przebojów Trójki piosenka bez poczekalni wchodzi na szczyt. Było tak z Beksą i Syrenami. W pewnej chwili te moje dwa kawałki wymieniały się na pierwszych miejscach. Czas, który pozostał dotarł na trzecie miejsce.
Poczułem wtedy dumę, że nie zwątpiłem. Że zrobiłem to tak, jak chciałem.2. HAK
Długo na pytanie: „Co pan robi?”, wstydziłem się odpowiedzieć: „Jestem muzykiem”. Mówiłem: „Nic nie robię, gram”. Wolałbym chyba odpowiedzieć: „Jestem górnikiem”.
Jakie smaki pamiętasz z dzieciństwa?
W niedzielę był rosół, rolada, szare kluski i modro kapusta. W tygodniu rano babcia wołała: „smażonka ci zrobić?”. Bo wiedziała, że lubię jajka. Robiła też kluski policajki. Kojarzysz? Takie wrzucane do gorącej wody. Lane albo kładzione. Lubiłem je z jajecznicą albo z białym serem i ze szpyrkom, czyli słoniną. A dziadek pachniał czosnkiem. Lubi go, bo zdrowy. Robił na nim zupę wodzionkę: woda, czosnek, chleb. Czosnkiem smarował też smażony na patelni chleb. Taka normalna śląska kuchnia.
Swoich synów katujesz wodzionką?
Nie, skąd, pewnie by nie zjedli. Ale lubię robić kanapki, jak babcia. Kroiła pajdę chleba na osiem części i przygotowywała takie maleńkie – z serkiem, szynką, pomidorem. To było coś zupełnie innego niż zwykła, na szybko przygotowywana sznita, czyli kromka z serem – dziadek mówił: „Zrobia ci sznita z czymś” – albo klapsznita, czyli złożone ze sobą dwie sznity do szkoły.
Kanapki wymagają czasu, spokoju, uwagi. Nie da się ich zrobić na szybko.
Mówisz gwarą?
Mówię, ale tylko w żartach. Ja jestem basztard, w rodzinie więc nie wszyscy mówili gwarą – nie zdążyłem nią przesiąknąć, żebym mówił nią na co dzień.
Basztard?
Nie wiesz, co to?
Nie.
Po śląsku krzyżówka szczygła z kanarkiem. Ktoś taki jak ja. Jestem mieszańcem: mama jest z Siemianowic na Śląsku, a ojciec to gorol, pochodzi z Jęzora po drugiej stronie mostu, czyli z Zagłębia. Kiedyś tym basztardem rozśmieszyłem Kazimierza Kutza na jego urodzinach.
Zresztą w czasach mojego dzieciństwa śląski był obciachem, kojarzył się z biedą. Jak ktoś mówił po polsku, miał szansę się z niej wyrwać. Mówiło się: wyrwać się z hasioków. Dziś to się zmieniło – cool jest poszukiwanie tożsamości, podkreślanie swojej odrębności, inności, także śląskiej. Młodzi ludzie noszą koszulki ze śląskimi hasłami, zakładają śląskie knajpy, odżywa Nikiszowiec – robotnicza dzielnica Katowic. To mi się podoba.
Twoja babcia była Ślązaczką?
Tak, całe życie pracowała w rejestracji przychodni górniczej przy kopalni Mysłowice. Miała na imię Gertruda. Mówili na nią Trudzia albo Trudka. Gdy z ciocią Elą Miś – ona też czasem się mną zajmowała – rozmawiały o jakichś sekretach nie dla dzieci, przechodziły na niemiecki. Babcia krótko mnie trzymała, była stanowcza, miała surowe zasady. Ciągle mi powtarzała: „Tylko uważaj, żebyś nie wylądował jak Zabłocki na mydle”.
Nie wyszedł...
Babcia mówiła „wylądował”.
Dziadek Lucjan był bardziej wyluzowany. Górnik, ale nie Ślązak. Pochodził z Wrzącej Wielkiej, wsi pod Kołem, to Poznańskie. Pracował w rzeźni, potem na dole, w kopalni. Tam stracił kciuk. W dzieciństwie miał dla mnie wyjątkowe znaczenie, bo w najbliższym otoczeniu był jedynym mężczyzną. Mieszkał bardzo blisko kopalni, miał ogródek, hodował gołębie, nutrie, króliki. Miał też świnie, ale rzeka Bolina stale wylewała, więc te świnie się topiły. Ciągle siedział w tym ogródku. Często ja z nim.
Jak dziadek stracił kciuk?
Mówił, że na taśmie i nie do końca mu go odcięło. Sam go oderwał i poszedł zszyć ranę do lekarza. Kiedyś, jak uwierała go sztuczna szczęka, to poszedł do ogródka, wyjął z szuflady pilnik i podpiłował ją sobie pilnikiem. Pasowała.
Przychodził po szychcie zmęczony?
Nie pamiętam. Gdy poszedł na emeryturę, byłem małym dzieckiem. Miał czterdzieści kilka lat.
Nie mówił ci, jak jest na dole?
Oprócz tego, że strasznie – nie.
Zjechałeś kiedyś na dół do kopalni?
Tak, osiem lat temu w katowickiej kopalni Wieczorek.
I było strasznie?
Tak.
Bo ciemno?
Nie, chodnik był oświetlony. Ale bardzo wąski, widziałem kombajn, który kuje ziemię. I wyobraziłem sobie, jak dzień w dzień ludzie zjeżdżają na dół i ładują węgiel na taśmę.
To okropna praca.
Wiedziałeś o tym, gdy byłeś dzieckiem?
Wtedy wiedziałem tylko, że jak człowiek pracuje, to pot musi się lać z czoła. Ale to była wiedza teoretyczna. Wszyscy moi koledzy i koleżanki mieli rodziców, którzy pracowali w kopalni – albo na dole, albo w administracji na powierzchni, albo w przychodni górniczej. Moja mama najpierw pracowała jako sprzedawczyni w sklepie, a potem trafiła do poradni górniczej jako rejestratorka; pracowała też na rentgenie.
Kopalnia Mysłowice, pod którą dorastałeś, to górnośląska legenda. W Mysłowicach w sierpniu 1919 roku Grenzschutz, czyli niemieckie bojówki, otworzył ogień do górników czekających na wypłatę pensji. I przez to wybuchło pierwsze powstanie śląskie. A ty w podstawówce pływałeś w klubie sportowym utrzymywanym przez tę kopalnię.
Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem świadomości tych wszystkich kontekstów.
Ale faktycznie, wychowałem się pod kopalnią – nim wskoczyłem do wody w basenie, widziałem szyb i górników, którzy idą do roboty. Oni zresztą, żeby popływać, przychodzili w środy na tzw. górnicze godziny. Często pływał dyrektor kopalni, wtedy trzeba było dla niego zwolnić jeden tor.
Raz byłem nawet w cechowni. Pewnego dnia przed treningiem wpadł do nas jakiś facet i mówi, że potrzebuje dzieci do losowania samochodów. To były czasy, kiedy auta mogli kupić tylko ci, którzy dostali talony. Poszedłem z koleżanką Martą Niedzielą. Wokół nas stali ludzie niespokojni, czy staną się szczęśliwymi posiadaczami samochodu.
Wyciągaliśmy losy i odczytywaliśmy nazwisko i markę, na przykład: „Grenda – Łada”. To był tata mojego kolegi z klubu. I tak za naszym pośrednictwem na człowieka spadało szczęście.
Cechownia wydawała mi się wtedy ogromna. Byłem tam niedawno i zdziwiłem się, że jest tak nieduża.
Dżałówa, czyli Marek Jałowiecki, lider zespołu Generał Stilwell, jedynej polskiej kapeli, której słuchałeś w latach osiemdziesiątych, pracuje jeszcze na kopalni?
To był fantastyczny zespół: grali brytyjską muzykę gitarową, o której istnieniu mało kto wtedy w Polsce miał pojęcie. Na ich koncerty przychodziły tłumy, ale tylko w Mysłowicach, poza naszym miastem nikt ich nie znał.
Jałowiecki to niezwykle inteligentny, oczytany człowiek. Erudyta literacki i muzyczny. Po szychcie w kopalni czytał, słuchał i grał. Pamiętam, gdy pierwszy raz zobaczyłem jego mieszkanie: okna zasłonięte, bo nie znosił słońca, półki zawalone książkami i płytami. Często wpadali do niego różni ludzie. Nagrywali, przegrywali, pożyczali, oddawali. Między innymi dzięki Generałowi utwierdziłem się w przekonaniu, że warto zająć się muzyką.
Ale nie, Dżałówa już się wyrwał z kopalni. Jest wychowawcą w przedszkolu.
Nigdy nie planowałeś zostać górnikiem?
Nie. Dziadek, jak tylko sobie wypił, to mi mówił: „Ty się ucz, skończ studia i zostań lekarzem, prawnikiem albo dziennikarzem. Byleś na kopalni nie wylądował”. Tak często to powtarzał, że zrodziło się we mnie podświadome przekonanie, że nie wolno mi zostać górnikiem. I tak jak ambicjonalnie traktowałem pływanie, tak samo zakuwałem.
Dużo chłopaków z twojej klasy w podstawówce poszło na kopalnię?
Pewnie sporo. Gdy byłem w ogólniaku, jeden z nich, Irek Netreba, który pracował już na kopalni, nabijał się ze mnie, że po swojej szkole nie będę miał roboty, więc trzyma dla mnie na kopalni hak.
Hak?
Górnicy, nim zjadą na dół, do roboty, zostawiają swoje cywilne ubrania na specjalnych hakach, właściwie na łańcuchach. Gdy wracają, wieszają na nich swoje robocze ubrania. One wiszą wysoko i schną.
Żal ci było kiedyś tego haka?
Długo na pytanie: „Co pan robi?”, wstydziłem się odpowiedzieć: „Jestem muzykiem”. Mówiłem: „Nic nie robię, gram”. Wolałbym chyba odpowiedzieć: „Jestem górnikiem”.