- W empik go
Artysta - ebook
Artysta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I tak się zdarzało (na nieszczęście dość często) zawsze i wszędzie, dokąd tylko przenikała boska, żywotworząca sztuka! Trafia się też w naszym dziewiętnastym, oświeconym wieku, wieku filantropii i różnych poczynań służących pożytkowi ludzkości, ze wszelkimi jego sposobami usuwania i ukrywania ofiar. Srogiej bogini, co na ślepo karze.
Można by spytać: za cóż tym wcielonym aniołom, tym przedstawicielom szczerej szlachetności na ziemi wypada prawie zawsze taki smutny, taki gorzki los? Chyba za to, że są istnymi aniołami.
Powyższe rozmyślania prowadzą tylko do tego, że oddalają od czytelnika przedmiot, który zamierzam mu przedstawić jak na dłoni.
Letnie noce w Petersburgu spędzałem zazwyczaj na ulicy albo gdzieś na wyspach, najczęściej jednak na wybrzeżu akademickim. Podobało mi się zwłaszcza to miejsce, w którym Newa podczas spokojnej pogody niby gigantyczne zwierciadło odbija w sobie ze wszystkimi szczegółami wspaniały portyk muzeum Rumiancewskiego, węgieł Senatu i czerwone story w domu hrabiny Leaval. Podczas długich zimowych nocy dom ten był oświetlany wewnątrz i czerwone story płonęły jak ogień na ciemnym tle, i zawsze mię to irytowało, że Newa jest pokryta lodem i śniegiem, a dekoracja wskutek tego nie daje właściwego efektu.
Lubiłem także w lecie witać wschód słońca na moście Troickim. Cudny, majestatyczny obraz! W prawdziwym dziele sztuki jest coś czarującego, piękniejszego niż sama przyroda – to wzniosła dusza artysty, to boska twórczość. Bywają jednak i w przyrodzie takie cudowne zjawiska, przed którymi poeta artysta klęka w zachwycie i tylko dziękuje Stwórcy za słodkie, duszę upajające chwile.
Często i z wielkim upodobaniem oglądałem pejzaże Szczedrina, zwłaszcza urzekał mię jego nieduży obraz „Portici przed zachodem słońca. Przepiękne dzieło! Nigdy mię wszakże nie oczarowywało tak, jak widok z mostu Troickiego na Stronę Wyborską przed ukazaniem się słońca.
Pewnego razu, napatrzywszy się do syta na ów nie ręką ludzką stworzony obraz, przeszedłem do Ogrodu Letniego, by odpocząć. Nigdy, kiedy mi się zdarzało bywać w Ogrodzie Letnim, nie zatrzymywałem się w żadnej alei ozdobionej marmurowymi posągami: na mnie te posągi wywierały jak najgorsze wrażenie, zwłaszcza potworny Saturn pożerający takie jak i on sam potworne swoje dziecię. Omijałem zawsze te niezgrabne boginie i bogi, siadałem odpocząć na brzegu jeziorka i pasłem oczy widokiem ślicznej granitowej wazy tudzież okazałej architektury Zamku Michajłowskiego.
Zbliżając się do tego miejsca, gdzie dużą aleję przecina aleja poprzeczna i gdzie w kręgu bogiń i bogów Saturn pożera swoje dziecię, o mało się nie natknąłem na żywego człowieka w brudnym drelichowym chałacie, siedzącego na wiadrze akurat naprzeciwko Saturna.
Stanąłem. Chłopiec (bo to rzeczywiście był chłopiec czternasto – lub piętnastoletni) obejrzał się i jął coś chować za pazuchę. Podszedłem do niego bliżej i spytałem, co tu robi.
– Nic nie robię – odrzekł nieśmiało. – Idę do roboty i po drodze wstąpiłem do ogrodu. – I po chwili milczenia dodał: – Rysowałem.
– Pokaż, co rysowałeś.
Chłopiec wyjął zza pazuchy arkusik papieru do pisania i podał mi lękliwie.-
Na papierze był zaznaczony dość wiernie kontur Saturna.
Długo trzymałem rysunek w rękach i z ciekawością przypatrywałem się umorusanej twarzyczce autora. W nieregularnej i wychudzonej jego twarzy było coś pociągającego, zwłaszcza w oczach, rozumnych i łagodnych jak u dziewczynki.
– Często przychodzisz tu rysować? – spytałem go.
– Co niedzielę – odparł – a jeśli gdzieś blisko pracujemy, to i w dzień powszedni wstąpię tu nieraz.
– Uczysz się rzemiosła malarskiego?
– I malarstwa artystycznego – dodał chłopiec. – U kogóż jesteś na nauce?
– U malarza pokojowego Sziriajewa.
Chciałem go wypytać bardziej szczegółowo, ale on wziął w jedną rękę wiadro z żółtą farbą a w drugą również żółty, wytarty pędzel i zamierzał iść.
– Dokąd się tak spieszysz?
– Do roboty. Już i tak się spóźniłem; gospodarz przyjdzie, to mi wlepi.
– Odwiedź mię w niedzielę rano, a jeżeli masz jeszcze jakieś rysunki własnej roboty, to przynieś mi je pokazać.
– Dobrze, przyjdę, ale gdzie pan mieszka? Zapisałem mu swój adres na jego rysunku i pożegnaliśmy się.
W niedzielę wczesnym rankiem wróciłem z nocnej przechadzki i w korytarzu przed wejściem do mieszkania zobaczyłem mojego nowego znajomego, już nie w brudnym drelichowym chałacie, ale w czymś podobnym do surduta koloru brązowego. Chłopiec trzymał w ręku duży zwitek papieru. Podałem mu na przywitanie rękę. Chłopiec rzucił się ku niej i chciał pocałować. -
Cofnąłem rękę: zmieszała mnie jego służalczość. Wszedłem w milczeniu do mieszkania, on zaś pozostał w korytarzu. Zdjąłem surdut, włożyłem bluzę, zapaliłem cygaro, a jego wciąż jeszcze nie ma w pokoju. Wyjrzałem na korytarz, patrzę, a przyjaciela mojego jakby tu wcale nie było. Zszedłem na dół, pytam stróża: – Nie widziałeś takiego? – Widziałem – powiada – małego, z papierami w ręce, wybiegł na ulicę. – Idę na ulicę, a tam ani śladu chłopca. Zrobiło mi się smutno, jakbym utracił coś drogiego. Tęskniłem aż do następnej niedzieli i rozważałem, acz bezskutecznie, co też mogło znaczyć to raptowne zniknięcie mojego przyjaciela. Doczekawszy się niedzieli, o godzinie drugiej w nocy poszedłem na most Troicki i nalubowawszy się wschodem słońca wstąpiłem do Ogrodu Letniego, przeszukałem wszędzie aleje – nie ma mojego przyjaciela. Chciałem już wracać do domu, ale przypomniałem sobie Apollona belwederskiego, to jest parodię bożka z Belwederu, stojącą osobno koło samej Mojki. Idę tam i od razu zastaję mojego przyjaciela. Ujrzawszy mnie przerwał rysowanie i zaczerwienił się aż po uszy, jak dziecko przyłapane na kradzieży konfitur. Wziąłem go za drżącą rękę i jak przestępcę zaprowadziłem do pawilonu restauracyjnego. Po drodze kazałem zaspanemu garsonowi przynieść dwie herbaty.
Jak umiałem, tak starałem się oswoić i rozruszać mojego przyjaciela i kiedy przyszedł do siebie, spytałem go, czemu uciekł z korytarza.
– Pan się na mnie rozgniewał, więc się przestraszyłem – odpowiedział.
– Nawet nie myślałem gniewać się na ciebie – rzekłem do niego – ale nieprzyjemnie mi było widzieć, jak się poniżasz. Pies tylko może ręce lizać, a człowiek tego nie powinien robić. – To mocne określenie tak podziałało na mego przyjaciela, że omal znowu nie chwycił mojej ręki.
Roześmiałem się, a on poczerwieniał jak rak i stał w milczeniu, ze schyloną głową.
Wypiliśmy herbatę i rozeszliśmy się. Przy pożegnaniu zapowiedziałem mu, żeby mnie odwiedził koniecznie dzisiaj albo w następną niedzielę.
Nie mam szczęśliwej zdolności przenikania charakterów ludzkich od razu, mam za to niezbyt szczęśliwą zdolność szybkiego zbliżania się z człowiekiem. Powiadam – nieszczęśliwą dlatego, że rzadko która bliższa znajomość nie kosztowała mnie dość drogo, zwłaszcza z jednookimi i zezowatymi. Ci jednoocy i zezowaci dobrze mi się dali we znaki, ilekroć zdarzało mi się z nimi stykać. Żeby chociaż jeden z nich był porządnym człowiekiem! – sami szubrawcy. Może to już jest takie moje szczęście.
Dopiero po raz trzeci widzę mojego nowego znajomego, a już się z nim zaprzyjaźniłem, już się do niego przywiązałem, już go polubiłem. I rzeczywiście, w jego postaci było coś takiego, czego nie można nie polubić. Fizjonomia jego początkowo nieładna z godziny na godzinę stawała się dla mnie coraz bardziej pociągająca. Są wszak na świecie takie szczęśliwe fizjonomie!
Udałem się prosto do domu w obawie, by nie zmusić mojego przyjaciela do czekania na mnie w korytarzu. Tymczasem wchodzę na schody, a on już tu jest, w tym samym brązowym surduciku, umyty, uczesany i uśmiechający się do mnie.
– Niezły z ciebie szybkobiegacz – powiedziałem – przecie chyba wstępowałeś jeszcze do swojego mieszkania? Jakże zdążyłeś tak prędko?
– Spieszyłem się – odparł – żeby być w domu, jak gospodarz wróci ze mszy.
– Czy taki surowy twój gospodarz? – spytałem.
– Surowy i…
– I zły, chcesz powiedzieć?
– Nie, skąpy, chciałem powiedzieć. Pobije mnie, a sam rad będzie, że się spóźniłem na obiad.
Weszliśmy do pokoju. Miałem tam na stalugach kopię ze starego Velazqueza, który się znajduje w galerii Stroganowów, i chłopiec przylgnął oczami do malowidła. Wziąłem mu z ręki zwitek, rozwinąłem i zacząłem oglądać. Było tu wszystko, co szpeci Ogród Letni, począwszy od ruchliwych, słodko uśmiechających się bogiń, poprzez potwornego Fraklita i Heraklita, a na zakończenie kilka rysunków z płaskorzeźb, zdobiących fasady niektórych domów, w tej liczbie również kupidyny z domu architekta Montferranda na rogu nadrzecznego bulwaru Mojki i zaułka Fonarnego.
Jedno, co mię uderzyło w tych więcej niż słabych konturach, to niezwykłe podobieństwo do oryginałów, zwłaszcza jeśli chodzi o kontury Fraklita i Heraklita. Były one nawet wyrazistsze od swoich wzorów, chociaż – co prawda – i potworniejsze. Na rysunki te jednak nie można było patrzeć obojętnie.
Cieszyłem się w duchu ze swojego odkrycia. Nawet mi do głowy nie przyszło zadać sobie wtedy pytanie, co pocznę z tym nie oszlifowanym diamentem, mając więcej niż ograniczone środki materialne? Wprawdzie błysnęła mi ta myśl, natychmiast jednak zgasiło ją przysłowie: Bóg nie bez miłosierdzia, Kozak nie bez doli.
– Dlaczego ani jeden z twoich rysunków nie jest wycieniowany? – spytałem go oddając mu zwitek.
– Wszystkie te rysunki robiłem wcześnie rano, przed wschodem słońca.
– Nie widziałeś więc, jak wyglądają przy świetle?
– Chodziłem też we dnie popatrzyć, ale wtedy nie mogłem rysować; bo kręcili się ludzie.
– A co zamierzasz robić teraz: zostać u mnie na obiedzie czy iść do domu?
Chłopiec milczał z minutę i nie podnosząc oczu, ledwo dosłyszalnie powiedział:
– Zostałbym u pana, gdyby pan pozwolił.
– A jakże sobie dasz później radę z gospodarzem?
– Powiem, że spałem na strychu.
– To chodźmy jeść obiad.
U madame Jurgens nie było jeszcze nikogo z gości, kiedyśmy przyszli. Byłem z tego bardzo zadowolony: cóż to za przyjemność spotkać jakąś nakrochmaloną fizjonomię urzędniczą, uśmiechającą się na widok mojego niezbyt eleganckiego przyjaciela.
Po obiedzie chciałem go zaprowadzić do Akademii i pokazać mu „Ostatni dzień Pompei”, ale – nie wszystko od razu. Zaproponowałem więc chłopcu albo iść się przejść na bulwar, albo czytać książkę. Wybrał ostatnie, a ja – żeby go przeegzaminować w tym zakresie – poprosiłem, by czytał na głos. Przy pierwszej stronie sławnego utworu Dickensa pod tytułem „Nicholas Nickleby” zdrzemnąłem się, ale nie winien temu ani autor, ani lektor – po prostu byłem bardzo zmęczony, gdyż w nocy nie spałem.
Kiedy się obudziłem i wszedłem do drugiego pokoju, jakieś dziwnie przyjemne wrażenie zrobiła na mnie moja pracownia: ani niedopałków cygar, ani popiołu z tytoniu nigdzie nie było widać, wszędzie zostało posprzątane i zamiecione, nawet paleta z zaschniętymi farbami wisząca na gwoździu też była wyczyszczona i błyszczała jak szkiełko; a sprawca tej całej harmonii siedział przy oknie i rysował maskę znakomitej modelki Thorvaldsena – Fortuoaty.
Wszystko to wywarło na mnie nadzwyczaj miłe wrażenie. Te usługi wyraźnie świadczyły na jego korzyść. Jednakowoż, nie wiem dlaczego, nie dałem mu zauważyć mojego zadowolenia. Poprawiłem mu rysunek, dodałem cienie i ruszyliśmy do „Kafarnaum” na herbatę.
„Kafarnaum” to szynkownia na rogu linii Szóstej i zaułka Akademickiego, zwana inaczej „Berlinem – tak ją, zdaje się, ochrzcił Pimenow w swoich zawadiackich studenckich czasach.
Przy herbacie chłopiec opowiedział mi o swoim życiu. Smutna, posępna historia. Ale on mówił o wszystkim z taką naiwną prostotą, bez cienia skargi czy żalu. Przed tą spowiedzią zastanawiałem się nad środkami do dalszego kształcenia chłopca, ale wysłuchawszy jego zwierzeń przestałem o tym myśleć: chłopiec był pańszczyźnianym człowiekiem.
Tak mię zafrasowało to smutne odkrycie, że straciłem wszelką nadzieję na ukształcenie chłopca. Milczeliśmy obaj co najmniej z pół godziny. Chłopiec wyrwał mię z tej drętwoty swoim płaczem. Spojrzałem na niego i spytałem, czemu płacze?
– Panu jest nieprzyjemnie, a ja..:
Nie dokończył i zalał się łzami. Pocieszyłem go, jak mogłem, i wróciliśmy do mnie do mieszkania.
Po drodze spotkaliśmy starego Wenecjanowa. Ten po pierwszych słowach przywitania popatrzył badawczo na mojego towarzysza i z dobrodusznym uśmiechem spytał: