Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Artysta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Artysta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wiel­ki Tho­rvald­sen za­czął swo­ją świet­ną ka­rie­rę ar­ty­stycz­ną od wy­ci­na­nia or­na­men­tów i try­to­nów z ry­bi­mi ogo­na­mi, ma­ją­cych zdo­bić tę­po­dzio­be ko­pen­ha­skie stat­ki. Bo­ha­ter mój rów­nież dzia­łal­ność swo­ją, choć nie tak bły­sko­tli­wą, nie­mniej jed­nak ar­ty­stycz­ną, za­czął od roz­cie­ra­nia ochry i mi­nii w żar­nach tu­dzież ma­lo­wa­nia pod­łóg, da­chów i pło­tów. Smut­ne, bez­na­dziej­ne za­ję­cie. A czy wie­lu jest ta­kich szczę­śliw­ców, ge­nial­nych ma­la­rzy, co by za­czy­na­li in­a­czej? Bar­dzo a 'bar­dzo nie­wie­lu! W Ho­lan­dii na przy­kład, w jej naj­wspa­nial­szym zło­tym okre­sie, Osta­de, Ber­ghem, Te­niers i cała gro­ma­da zna­ko­mi­tych ar­ty­stów (oprócz Ru­ben­sa i van Dyc­ka) w łach­ma­nach za­czy­na­ła i koń­czy­ła swo­ją dzia­łal­ność na polu sztu­ki. Nie­spra­wie­dli­wie by­ło­by wska­zy­wać na jed­ną tyl­ko mer­kan­tyl­ną Ho­lan­dię. W książ­ce, któ­rą na­pi­sał Va­sa­ri, znaj­dzie­cie te same, je­śli nie gor­sze rze­czy. Dla­te­go mó­wię – gor­sze, iż ów­cze­sna po­li­ty­ka na­miest­ni­ków świę­te­go Pio­tra wy­ma­ga­ła pięk­nej de­ko­ra­cji dla ośle­pia­nia tłu­mów i przy­ćmie­nia he­re­tyc­kiej na­uki Wic­le­fa i Husa, któ­rzy już wy­war­li swój wpływ na nie­ustra­szo­ne­go do­mi­ni­ka­ni­na Lu­tra. I na­wet wów­czas, mó­wię, kie­dy Leon X i Ju­liusz II po­ła­pa­li się i ob­sy­py­wa­li zło­tem byle ma­la­rza i rzeź­bia­rza, na­wet w tym zło­to­daj­nym cza­sie umie­ra­li z gło­du wiel­cy ar­ty­ści, jak na przy­kład Cor­reg­gio i Za­mpie­ri.

I tak się zda­rza­ło (na nie­szczę­ście dość czę­sto) za­wsze i wszę­dzie, do­kąd tyl­ko prze­ni­ka­ła bo­ska, ży­wo­two­rzą­ca sztu­ka! Tra­fia się też w na­szym dzie­więt­na­stym, oświe­co­nym wie­ku, wie­ku fi­lan­tro­pii i róż­nych po­czy­nań słu­żą­cych po­żyt­ko­wi ludz­ko­ści, ze wszel­ki­mi jego spo­so­ba­mi usu­wa­nia i ukry­wa­nia ofiar. Sro­giej bo­gi­ni, co na śle­po ka­rze.

Moż­na by spy­tać: za cóż tym wcie­lo­nym anio­łom, tym przed­sta­wi­cie­lom szcze­rej szla­chet­no­ści na zie­mi wy­pa­da pra­wie za­wsze taki smut­ny, taki gorz­ki los? Chy­ba za to, że są ist­ny­mi anio­ła­mi.

Po­wyż­sze roz­my­śla­nia pro­wa­dzą tyl­ko do tego, że od­da­la­ją od czy­tel­ni­ka przed­miot, któ­ry za­mie­rzam mu przed­sta­wić jak na dło­ni.

Let­nie noce w Pe­ters­bur­gu spę­dza­łem za­zwy­czaj na uli­cy albo gdzieś na wy­spach, naj­czę­ściej jed­nak na wy­brze­żu aka­de­mic­kim. Po­do­ba­ło mi się zwłasz­cza to miej­sce, w któ­rym Newa pod­czas spo­koj­nej po­go­dy niby gi­gan­tycz­ne zwier­cia­dło od­bi­ja w so­bie ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi wspa­nia­ły por­tyk mu­zeum Ru­mian­cew­skie­go, wę­gieł Se­na­tu i czer­wo­ne sto­ry w domu hra­bi­ny Le­aval. Pod­czas dłu­gich zi­mo­wych nocy dom ten był oświe­tla­ny we­wnątrz i czer­wo­ne sto­ry pło­nę­ły jak ogień na ciem­nym tle, i za­wsze mię to iry­to­wa­ło, że Newa jest po­kry­ta lo­dem i śnie­giem, a de­ko­ra­cja wsku­tek tego nie daje wła­ści­we­go efek­tu.

Lu­bi­łem tak­że w le­cie wi­tać wschód słoń­ca na mo­ście Tro­ic­kim. Cud­ny, ma­je­sta­tycz­ny ob­raz! W praw­dzi­wym dzie­le sztu­ki jest coś cza­ru­ją­ce­go, pięk­niej­sze­go niż sama przy­ro­da – to wznio­sła du­sza ar­ty­sty, to bo­ska twór­czość. By­wa­ją jed­nak i w przy­ro­dzie ta­kie cu­dow­ne zja­wi­ska, przed któ­ry­mi po­eta ar­ty­sta klę­ka w za­chwy­cie i tyl­ko dzię­ku­je Stwór­cy za słod­kie, du­szę upa­ja­ją­ce chwi­le.

Czę­sto i z wiel­kim upodo­ba­niem oglą­da­łem pej­za­że Szcze­dri­na, zwłasz­cza urze­kał mię jego nie­du­ży ob­raz „Por­ti­ci przed za­cho­dem słoń­ca. Prze­pięk­ne dzie­ło! Nig­dy mię wszak­że nie ocza­ro­wy­wa­ło tak, jak wi­dok z mo­stu Tro­ic­kie­go na Stro­nę Wy­bor­ską przed uka­za­niem się słoń­ca.

Pew­ne­go razu, na­pa­trzyw­szy się do syta na ów nie ręką ludz­ką stwo­rzo­ny ob­raz, prze­sze­dłem do Ogro­du Let­nie­go, by od­po­cząć. Nig­dy, kie­dy mi się zda­rza­ło by­wać w Ogro­dzie Let­nim, nie za­trzy­my­wa­łem się w żad­nej alei ozdo­bio­nej mar­mu­ro­wy­mi po­są­ga­mi: na mnie te po­są­gi wy­wie­ra­ły jak naj­gor­sze wra­że­nie, zwłasz­cza po­twor­ny Sa­turn po­że­ra­ją­cy ta­kie jak i on sam po­twor­ne swo­je dzie­cię. Omi­ja­łem za­wsze te nie­zgrab­ne bo­gi­nie i bogi, sia­da­łem od­po­cząć na brze­gu je­zior­ka i pa­słem oczy wi­do­kiem ślicz­nej gra­ni­to­wej wazy tu­dzież oka­za­łej ar­chi­tek­tu­ry Zam­ku Mi­chaj­łow­skie­go.

Zbli­ża­jąc się do tego miej­sca, gdzie dużą ale­ję prze­ci­na ale­ja po­przecz­na i gdzie w krę­gu bo­giń i bo­gów Sa­turn po­że­ra swo­je dzie­cię, o mało się nie na­tkną­łem na ży­we­go czło­wie­ka w brud­nym dre­li­cho­wym cha­ła­cie, sie­dzą­ce­go na wia­drze aku­rat na­prze­ciw­ko Sa­tur­na.

Sta­ną­łem. Chło­piec (bo to rze­czy­wi­ście był chło­piec czter­na­sto – lub pięt­na­sto­let­ni) obej­rzał się i jął coś cho­wać za pa­zu­chę. Pod­sze­dłem do nie­go bli­żej i spy­ta­łem, co tu robi.

– Nic nie ro­bię – od­rzekł nie­śmia­ło. – Idę do ro­bo­ty i po dro­dze wstą­pi­łem do ogro­du. – I po chwi­li mil­cze­nia do­dał: – Ry­so­wa­łem.

– Po­każ, co ry­so­wa­łeś.

Chło­piec wy­jął zza pa­zu­chy ar­ku­sik pa­pie­ru do pi­sa­nia i po­dał mi lę­kli­wie.-

Na pa­pie­rze był za­zna­czo­ny dość wier­nie kon­tur Sa­tur­na.

Dłu­go trzy­ma­łem ry­su­nek w rę­kach i z cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wa­łem się umo­ru­sa­nej twa­rzycz­ce au­to­ra. W nie­re­gu­lar­nej i wy­chu­dzo­nej jego twa­rzy było coś po­cią­ga­ją­ce­go, zwłasz­cza w oczach, ro­zum­nych i ła­god­nych jak u dziew­czyn­ki.

– Czę­sto przy­cho­dzisz tu ry­so­wać? – spy­ta­łem go.

– Co nie­dzie­lę – od­parł – a je­śli gdzieś bli­sko pra­cu­je­my, to i w dzień po­wsze­dni wstą­pię tu nie­raz.

– Uczysz się rze­mio­sła ma­lar­skie­go?

– I ma­lar­stwa ar­ty­stycz­ne­go – do­dał chło­piec. – U ko­góż je­steś na na­uce?

– U ma­la­rza po­ko­jo­we­go Szi­ria­je­wa.

Chcia­łem go wy­py­tać bar­dziej szcze­gó­ło­wo, ale on wziął w jed­ną rękę wia­dro z żół­tą far­bą a w dru­gą rów­nież żół­ty, wy­tar­ty pę­dzel i za­mie­rzał iść.

– Do­kąd się tak spie­szysz?

– Do ro­bo­ty. Już i tak się spóź­ni­łem; go­spo­darz przyj­dzie, to mi wle­pi.

– Od­wiedź mię w nie­dzie­lę rano, a je­że­li masz jesz­cze ja­kieś ry­sun­ki wła­snej ro­bo­ty, to przy­nieś mi je po­ka­zać.

– Do­brze, przyj­dę, ale gdzie pan miesz­ka? Za­pi­sa­łem mu swój ad­res na jego ry­sun­ku i po­że­gna­li­śmy się.

W nie­dzie­lę wcze­snym ran­kiem wró­ci­łem z noc­nej prze­chadz­ki i w ko­ry­ta­rzu przed wej­ściem do miesz­ka­nia zo­ba­czy­łem mo­je­go no­we­go zna­jo­me­go, już nie w brud­nym dre­li­cho­wym cha­ła­cie, ale w czymś po­dob­nym do sur­du­ta ko­lo­ru brą­zo­we­go. Chło­piec trzy­mał w ręku duży zwi­tek pa­pie­ru. Po­da­łem mu na przy­wi­ta­nie rękę. Chło­piec rzu­cił się ku niej i chciał po­ca­ło­wać. -

Cof­ną­łem rękę: zmie­sza­ła mnie jego słu­żal­czość. Wsze­dłem w mil­cze­niu do miesz­ka­nia, on zaś po­zo­stał w ko­ry­ta­rzu. Zdją­łem sur­dut, wło­ży­łem blu­zę, za­pa­li­łem cy­ga­ro, a jego wciąż jesz­cze nie ma w po­ko­ju. Wyj­rza­łem na ko­ry­tarz, pa­trzę, a przy­ja­cie­la mo­je­go jak­by tu wca­le nie było. Zsze­dłem na dół, py­tam stró­ża: – Nie wi­dzia­łeś ta­kie­go? – Wi­dzia­łem – po­wia­da – ma­łe­go, z pa­pie­ra­mi w ręce, wy­biegł na uli­cę. – Idę na uli­cę, a tam ani śla­du chłop­ca. Zro­bi­ło mi się smut­no, jak­bym utra­cił coś dro­gie­go. Tę­sk­ni­łem aż do na­stęp­nej nie­dzie­li i roz­wa­ża­łem, acz bez­sku­tecz­nie, co też mo­gło zna­czyć to rap­tow­ne znik­nię­cie mo­je­go przy­ja­cie­la. Do­cze­kaw­szy się nie­dzie­li, o go­dzi­nie dru­giej w nocy po­sze­dłem na most Tro­ic­ki i na­lu­bo­waw­szy się wscho­dem słoń­ca wstą­pi­łem do Ogro­du Let­nie­go, prze­szu­ka­łem wszę­dzie ale­je – nie ma mo­je­go przy­ja­cie­la. Chcia­łem już wra­cać do domu, ale przy­po­mnia­łem so­bie Apol­lo­na bel­we­der­skie­go, to jest pa­ro­dię boż­ka z Bel­we­de­ru, sto­ją­cą osob­no koło sa­mej Moj­ki. Idę tam i od razu za­sta­ję mo­je­go przy­ja­cie­la. Uj­rzaw­szy mnie prze­rwał ry­so­wa­nie i za­czer­wie­nił się aż po uszy, jak dziec­ko przy­ła­pa­ne na kra­dzie­ży kon­fi­tur. Wzią­łem go za drżą­cą rękę i jak prze­stęp­cę za­pro­wa­dzi­łem do pa­wi­lo­nu re­stau­ra­cyj­ne­go. Po dro­dze ka­za­łem za­spa­ne­mu gar­so­no­wi przy­nieść dwie her­ba­ty.

Jak umia­łem, tak sta­ra­łem się oswo­ić i roz­ru­szać mo­je­go przy­ja­cie­la i kie­dy przy­szedł do sie­bie, spy­ta­łem go, cze­mu uciekł z ko­ry­ta­rza.

– Pan się na mnie roz­gnie­wał, więc się prze­stra­szy­łem – od­po­wie­dział.

– Na­wet nie my­śla­łem gnie­wać się na cie­bie – rze­kłem do nie­go – ale nie­przy­jem­nie mi było wi­dzieć, jak się po­ni­żasz. Pies tyl­ko może ręce li­zać, a czło­wiek tego nie po­wi­nien ro­bić. – To moc­ne okre­śle­nie tak po­dzia­ła­ło na mego przy­ja­cie­la, że omal zno­wu nie chwy­cił mo­jej ręki.

Ro­ze­śmia­łem się, a on po­czer­wie­niał jak rak i stał w mil­cze­niu, ze schy­lo­ną gło­wą.

Wy­pi­li­śmy her­ba­tę i ro­ze­szli­śmy się. Przy po­że­gna­niu za­po­wie­dzia­łem mu, żeby mnie od­wie­dził ko­niecz­nie dzi­siaj albo w na­stęp­ną nie­dzie­lę.

Nie mam szczę­śli­wej zdol­no­ści prze­ni­ka­nia cha­rak­te­rów ludz­kich od razu, mam za to nie­zbyt szczę­śli­wą zdol­ność szyb­kie­go zbli­ża­nia się z czło­wie­kiem. Po­wia­dam – nie­szczę­śli­wą dla­te­go, że rzad­ko któ­ra bliż­sza zna­jo­mość nie kosz­to­wa­ła mnie dość dro­go, zwłasz­cza z jed­no­oki­mi i ze­zo­wa­ty­mi. Ci jed­no­ocy i ze­zo­wa­ci do­brze mi się dali we zna­ki, ile­kroć zda­rza­ło mi się z nimi sty­kać. Żeby cho­ciaż je­den z nich był po­rząd­nym czło­wie­kiem! – sami szu­braw­cy. Może to już jest ta­kie moje szczę­ście.

Do­pie­ro po raz trze­ci wi­dzę mo­je­go no­we­go zna­jo­me­go, a już się z nim za­przy­jaź­ni­łem, już się do nie­go przy­wią­za­łem, już go po­lu­bi­łem. I rze­czy­wi­ście, w jego po­sta­ci było coś ta­kie­go, cze­go nie moż­na nie po­lu­bić. Fi­zjo­no­mia jego po­cząt­ko­wo nie­ład­na z go­dzi­ny na go­dzi­nę sta­wa­ła się dla mnie co­raz bar­dziej po­cią­ga­ją­ca. Są wszak na świe­cie ta­kie szczę­śli­we fi­zjo­no­mie!

Uda­łem się pro­sto do domu w oba­wie, by nie zmu­sić mo­je­go przy­ja­cie­la do cze­ka­nia na mnie w ko­ry­ta­rzu. Tym­cza­sem wcho­dzę na scho­dy, a on już tu jest, w tym sa­mym brą­zo­wym sur­du­ci­ku, umy­ty, ucze­sa­ny i uśmie­cha­ją­cy się do mnie.

– Nie­zły z cie­bie szyb­ko­bie­gacz – po­wie­dzia­łem – prze­cie chy­ba wstę­po­wa­łeś jesz­cze do swo­je­go miesz­ka­nia? Jak­że zdą­ży­łeś tak pręd­ko?

– Spie­szy­łem się – od­parł – żeby być w domu, jak go­spo­darz wró­ci ze mszy.

– Czy taki su­ro­wy twój go­spo­darz? – spy­ta­łem.

– Su­ro­wy i…

– I zły, chcesz po­wie­dzieć?

– Nie, ską­py, chcia­łem po­wie­dzieć. Po­bi­je mnie, a sam rad bę­dzie, że się spóź­ni­łem na obiad.

We­szli­śmy do po­ko­ju. Mia­łem tam na sta­lu­gach ko­pię ze sta­re­go Ve­la­zqu­eza, któ­ry się znaj­du­je w ga­le­rii Stro­ga­no­wów, i chło­piec przy­lgnął ocza­mi do ma­lo­wi­dła. Wzią­łem mu z ręki zwi­tek, roz­wi­ną­łem i za­czą­łem oglą­dać. Było tu wszyst­ko, co szpe­ci Ogród Let­ni, po­cząw­szy od ru­chli­wych, słod­ko uśmie­cha­ją­cych się bo­giń, po­przez po­twor­ne­go Fra­kli­ta i He­ra­kli­ta, a na za­koń­cze­nie kil­ka ry­sun­ków z pła­sko­rzeźb, zdo­bią­cych fa­sa­dy nie­któ­rych do­mów, w tej licz­bie rów­nież ku­pi­dy­ny z domu ar­chi­tek­ta Mont­fer­ran­da na rogu nad­rzecz­ne­go bul­wa­ru Moj­ki i za­uł­ka Fo­nar­ne­go.

Jed­no, co mię ude­rzy­ło w tych wię­cej niż sła­bych kon­tu­rach, to nie­zwy­kłe po­do­bień­stwo do ory­gi­na­łów, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o kon­tu­ry Fra­kli­ta i He­ra­kli­ta. Były one na­wet wy­ra­zist­sze od swo­ich wzo­rów, cho­ciaż – co praw­da – i po­twor­niej­sze. Na ry­sun­ki te jed­nak nie moż­na było pa­trzeć obo­jęt­nie.

Cie­szy­łem się w du­chu ze swo­je­go od­kry­cia. Na­wet mi do gło­wy nie przy­szło za­dać so­bie wte­dy py­ta­nie, co po­cznę z tym nie oszli­fo­wa­nym dia­men­tem, ma­jąc wię­cej niż ogra­ni­czo­ne środ­ki ma­te­rial­ne? Wpraw­dzie bły­snę­ła mi ta myśl, na­tych­miast jed­nak zga­si­ło ją przy­sło­wie: Bóg nie bez mi­ło­sier­dzia, Ko­zak nie bez doli.

– Dla­cze­go ani je­den z two­ich ry­sun­ków nie jest wy­cie­nio­wa­ny? – spy­ta­łem go od­da­jąc mu zwi­tek.

– Wszyst­kie te ry­sun­ki ro­bi­łem wcze­śnie rano, przed wscho­dem słoń­ca.

– Nie wi­dzia­łeś więc, jak wy­glą­da­ją przy świe­tle?

– Cho­dzi­łem też we dnie po­pa­trzyć, ale wte­dy nie mo­głem ry­so­wać; bo krę­ci­li się lu­dzie.

– A co za­mie­rzasz ro­bić te­raz: zo­stać u mnie na obie­dzie czy iść do domu?

Chło­piec mil­czał z mi­nu­tę i nie pod­no­sząc oczu, le­d­wo do­sły­szal­nie po­wie­dział:

– Zo­stał­bym u pana, gdy­by pan po­zwo­lił.

– A jak­że so­bie dasz póź­niej radę z go­spo­da­rzem?

– Po­wiem, że spa­łem na stry­chu.

– To chodź­my jeść obiad.

U ma­da­me Jur­gens nie było jesz­cze ni­ko­go z go­ści, kie­dy­śmy przy­szli. By­łem z tego bar­dzo za­do­wo­lo­ny: cóż to za przy­jem­ność spo­tkać ja­kąś na­kroch­ma­lo­ną fi­zjo­no­mię urzęd­ni­czą, uśmie­cha­ją­cą się na wi­dok mo­je­go nie­zbyt ele­ganc­kie­go przy­ja­cie­la.

Po obie­dzie chcia­łem go za­pro­wa­dzić do Aka­de­mii i po­ka­zać mu „Ostat­ni dzień Pom­pei”, ale – nie wszyst­ko od razu. Za­pro­po­no­wa­łem więc chłop­cu albo iść się przejść na bul­war, albo czy­tać książ­kę. Wy­brał ostat­nie, a ja – żeby go prze­eg­za­mi­no­wać w tym za­kre­sie – po­pro­si­łem, by czy­tał na głos. Przy pierw­szej stro­nie sław­ne­go utwo­ru Dic­ken­sa pod ty­tu­łem „Ni­cho­las Nic­kle­by” zdrzem­ną­łem się, ale nie wi­nien temu ani au­tor, ani lek­tor – po pro­stu by­łem bar­dzo zmę­czo­ny, gdyż w nocy nie spa­łem.

Kie­dy się obu­dzi­łem i wsze­dłem do dru­gie­go po­ko­ju, ja­kieś dziw­nie przy­jem­ne wra­że­nie zro­bi­ła na mnie moja pra­cow­nia: ani nie­do­pał­ków cy­gar, ani po­pio­łu z ty­to­niu nig­dzie nie było wi­dać, wszę­dzie zo­sta­ło po­sprzą­ta­ne i za­mie­cio­ne, na­wet pa­le­ta z za­schnię­ty­mi far­ba­mi wi­szą­ca na gwoź­dziu też była wy­czysz­czo­na i błysz­cza­ła jak szkieł­ko; a spraw­ca tej ca­łej har­mo­nii sie­dział przy oknie i ry­so­wał ma­skę zna­ko­mi­tej mo­del­ki Tho­rvald­se­na – For­tu­oaty.

Wszyst­ko to wy­war­ło na mnie nad­zwy­czaj miłe wra­że­nie. Te usłu­gi wy­raź­nie świad­czy­ły na jego ko­rzyść. Jed­na­ko­woż, nie wiem dla­cze­go, nie da­łem mu za­uwa­żyć mo­je­go za­do­wo­le­nia. Po­pra­wi­łem mu ry­su­nek, do­da­łem cie­nie i ru­szy­li­śmy do „Ka­far­naum” na her­ba­tę.

„Ka­far­naum” to szyn­kow­nia na rogu li­nii Szó­stej i za­uł­ka Aka­de­mic­kie­go, zwa­na in­a­czej „Ber­li­nem – tak ją, zda­je się, ochrzcił Pi­me­now w swo­ich za­wa­diac­kich stu­denc­kich cza­sach.

Przy her­ba­cie chło­piec opo­wie­dział mi o swo­im ży­ciu. Smut­na, po­sęp­na hi­sto­ria. Ale on mó­wił o wszyst­kim z taką na­iw­ną pro­sto­tą, bez cie­nia skar­gi czy żalu. Przed tą spo­wie­dzią za­sta­na­wia­łem się nad środ­ka­mi do dal­sze­go kształ­ce­nia chłop­ca, ale wy­słu­chaw­szy jego zwie­rzeń prze­sta­łem o tym my­śleć: chło­piec był pańsz­czyź­nia­nym czło­wie­kiem.

Tak mię za­fra­so­wa­ło to smut­ne od­kry­cie, że stra­ci­łem wszel­ką na­dzie­ję na ukształ­ce­nie chłop­ca. Mil­cze­li­śmy obaj co naj­mniej z pół go­dzi­ny. Chło­piec wy­rwał mię z tej drę­two­ty swo­im pła­czem. Spoj­rza­łem na nie­go i spy­ta­łem, cze­mu pła­cze?

– Panu jest nie­przy­jem­nie, a ja..:

Nie do­koń­czył i za­lał się łza­mi. Po­cie­szy­łem go, jak mo­głem, i wró­ci­li­śmy do mnie do miesz­ka­nia.

Po dro­dze spo­tka­li­śmy sta­re­go We­ne­cja­no­wa. Ten po pierw­szych sło­wach przy­wi­ta­nia po­pa­trzył ba­daw­czo na mo­je­go to­wa­rzy­sza i z do­bro­dusz­nym uśmie­chem spy­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: