Aru Shah i koniec czasu - ebook
Aru Shah i koniec czasu - ebook
Aru Shah ma tendencję do naciągania prawdy – robi to, by zyskać sympatię w prywatnej szkole, do której uczęszcza. Kiedy jej koledzy z klasy latają prywatnymi odrzutowcami na egzotyczne wakacje, ona spędza wolny czas w Muzeum Starożytnej Sztuki i Kultury Indyjskiej, którego kustoszem jest jej mama. Czy to zatem dziwne, że Aru zmyśla opowieści o tym, że pochodzi z rodziny królewskiej, podróżuje do Paryża i ma własnego szofera?
Pewnego dnia trójka jej kolegów zjawia się w domu Aru, żeby przyłapać ją na kłamstwie. Nie wierzą w jej opowieść o tym, że znajdująca się w muzeum lampa Bharaty jest przeklęta, wyzywają więc Aru, by to udowodniła. „Zapalę ją tylko na moment” – myśli Aru. A potem już nigdy przenigdy nie będzie łgać.
Ale zapalenie lampy rodzi poważne konsekwencje. Aru niechcący uwalnia Śpiącego, starożytnego demona, który planuje obudzić Pana Zniszczenia. Jej koledzy i mama są w niebezpieczeństwie, a Aru musi ich uratować.
Jedynym sposobem na to, żeby powstrzymać demona, jest odnaleźć legendarnych braci Pandawów i złożyć wizytę w Królestwie Śmierci. Ale jak dziewczynka w piżamie ze Spider-Manem ma tego wszystkiego dokonać?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65534-83-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czytaliście kiedykolwiek książkę i myśleliście: „Och, szkoda, że ja tego nie napisałem!”?
Dla mnie Aru Shah i koniec czasu to jedna z takich powieści. Ma wszystko, co lubię: humor, akcję, świetne postacie i oczywiście cudowną mitologię! Ale ja nie mógłbym napisać tego tekstu. Po prostu brakuje mi doświadczenia i wiedzy kogoś, kto zna to od podszewki, żeby się zająć ogromnym, niezwykłym światem mitologii hinduskiej, a tym bardziej żeby ten temat uczynić zabawnym i przyjaznym dla czytelnika.
Na szczęście dla nas wszystkich Roshani Chokshi umie to wszystko.
Jeśli nie znacie mitologii hinduskiej, czeka was niespodzianka! Myśleliście, że Zeus, Ares i Apollo są dziwaczni? Zaczekajcie, aż spotkacie Hanumana i Urwaśi. Uważaliście, że Orkan to fajna broń? Zobaczcie, co może któraś z boskich astr – maczugi, miecze, łuki i sieci utkane z błyskawic. Do wyboru, do koloru. Będą wam potrzebne. Meduza wydała wam się straszna? To nic w porównaniu z naginiami i rakszasami.
Aru Shah, nieco irytująca i bystra nastolatka z Atlanty, zaraz wpadnie w sam środek tego szaleństwa, a jej przygody sprawią, że eksplodują wam mózgi w najlepszym znaczeniu tego słowa.
Jeśli już wiecie coś o mitologii hinduskiej, będzie to najzabawniejsze spotkanie, jakie możecie sobie wyobrazić. Natraficie na mnóstwo swoich ulubieńców – bogów, demonów, potworów, czarnych charakterów i bohaterów. Wzniesiecie się do nieba i zejdziecie do Królestwa Śmierci. I nieważne, ile z tych mitów już znacie, założę się o paczkę cukierków, że dowiecie się czegoś nowego.
Macie wrażenie, że jestem podekscytowany, dzieląc się z wami tą książką? Owszem, jestem bardzo podekscytowany!
Na co więc czekamy? Aru Shah siedzi w Muzeum Starożytnej Sztuki i Kultury Indyjskiej, gdzie pracuje jej mama. Zaczęła się właśnie przerwa jesienna, a Aru jest absolutnie przekonana, że to będzie nudny dzień.
Aha. BARDZO się myli.
Rozdział 1 W którym Aru żałuje, że otwarła drzwi
Problem z dorastaniem wśród bardzo niebezpiecznych rzeczy polega na tym, że po jakimś czasie po prostu się do nich przyzwyczajasz.
Odkąd Aru sięgała pamięcią, mieszkała w Muzeum Starożytnej Sztuki i Kultury Indyjskiej. I wiedziała doskonale, że lampy na końcu Sali Bogów nie należy dotykać.
Mogłaby wspomnieć o „lampie zniszczenia” w taki sam sposób jak pirat, który oswoił morskiego potwora, mówi od niechcenia: „Och, masz na myśli starego Ralpha?”. Ale mimo że przywykła do lampy, nigdy, przenigdy jej nie zapaliła. To byłoby wbrew regulaminowi. Regulaminowi, który przerabiała każdej soboty, kiedy miała oprowadzać popołudniowych zwiedzających.
Wielu ludzi nie lubi pracować w weekend, ale Aru nie uważała oprowadzania za pracę.
To było raczej jak ceremoniał.
Albo tajemnica.
Zakładała wtedy swoją jaskrawoszkarłatną kamizelkę z trzema guzikami w kształcie pszczół. Naśladowała sposób, w jaki mówiła jej matka – kustosz muzeum – a ludzie (to było w tym wszystkim najlepsze) słuchali. Ani na moment nie spuszczali z Aru wzroku. Zwłaszcza kiedy opowiadała o przeklętej lampie.
Czasami wydawało jej się, że jest to najbardziej fascynująca rzecz, o jakiej mogła rozmawiać. Przeklęta lampa jest przecież dużo ciekawsza niż taka na przykład wizyta u dentysty. Chociaż można by uznać, że obie są przeklęte.
Aru mieszkała w muzeum od tak dawna, że nie miało ono już przed nią sekretów. Czytała lektury i odrabiała zadania u stóp ogromnego kamiennego słonia przy wejściu. Nierzadko zasypiała w sali wykładowej i budziła się tuż przed tym, jak skrzeczący głos nagranego przewodnika oznajmiał, że Indie wyzwoliły się spod panowania Wielkiej Brytanii w roku 1947. Zdarzało jej się nawet często ukrywać zapas cukierków w pysku czterechsetletniego posągu smoka morskiego (nazywała go Steve) w zachodnim skrzydle. Aru wiedziała wszystko o wszystkim w tym muzeum. Z wyjątkiem jednej rzeczy…
Lampy. Ona zasadniczo pozostawała tajemnicą.
– To nie jest zwykła lampa – powiedziała dr K.P. Shah, jej matka, a poza tym ceniona archeolog i kustosz, kiedy po raz pierwszy pokazała zabytek Aru. – Nazywamy ją dija.
Aru pamiętała, jak przytyka nos do szklanej witryny, wpatrując się w bryłkę gliny. W porównaniu z innymi przeklętymi przedmiotami ten wyglądał na wyjątkowo nudny. Miał kształt zgniecionego krążka hokejowego. Brzegi upstrzone były małymi znaczkami, jakby od ugryzień. A mimo to, przy całej jej normalności, nawet posągi wypełniające Salę Bogów wydawały się odsuwać od lampy, tworząc wokół niej wielką pustą przestrzeń.
– Dlaczego nie możemy jej zapalić? – zapytała matkę.
Matka nie patrzyła na nią.
– Światło oświetla czasem rzeczy, które powinny raczej pozostać w ciemności. A poza tym nigdy nie wiesz, kto patrzy.
No dobra, Aru patrzyła. Patrzyła przez całe swoje życie.
Codziennie po szkole wracała do domu, zawieszała plecak na trąbie kamiennego słonia i podkradała się ku Sali Bogów.
Było to najpopularniejsze pomieszczenie w muzeum, pełne posągów najróżniejszych hinduskich bogów. Jej matka wyłożyła ściany wysokimi lustrami, żeby zwiedzający mogli oglądać zabytki z różnych perspektyw. Lustra były „staroświeckie” (tym samym słówkiem posłużyła się Aru, kiedy wymieniała z Burtonem Praterem pozieleniałego pensa na nowiutką dwudolarówkę i pół batonika). Ponieważ za oknami rosły wysokie lagerstremie i wiązy, światło wpadające do Sali Bogów było zawsze nieco przyćmione. Niemalże przymglone. Jakby posągi nosiły świetliste wieńce.
Aru stawała w wejściu, zatrzymując wzrok na ulubionych rzeźbach: boga Indry, króla niebios, trzymającego w ręku piorun, Pana Kriszny grającego na flecie, Buddy siedzącego w medytacyjnej pozie – z wyprostowanymi plecami i splecionymi nogami. A potem jej wzrok wędrował nieuchronnie ku szklanej witrynie z lampą zwaną diją.
Stała tak przez kilka minut, jakby czekała na coś… cokolwiek, co sprawi, że kolejny dzień w szkole okaże się ciekawszy niż poprzednie albo że ludzie zauważą, że ona, Aru Shah, nie jest po prostu zwykłą uczennicą, ale kimś niezwyczajnym…
Aru czekała na magię.
A kolejne dni przynosiły rozczarowanie.
– Zróbcie coś – szepnęła do posągów bogów. Był poniedziałkowy ranek, a ona wciąż miała na sobie piżamę. – Macie mnóstwo czasu na to, żeby dokonać czegoś niesamowitego, ponieważ teraz jest przerwa jesienna.
Posągi nie zrobiły nic.
Aru wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno. Drzewa w Atlancie w stanie Georgia nie zorientowały się jeszcze, że jest październik. Tylko ich wierzchołki przybrały już szkarłatnozłoty odcień, jakby ktoś zanurzył je do połowy w wiadrze z ogniem, a następnie ustawił z powrotem na trawniku.
Zgodnie z przewidywaniami Aru dzień zapowiadał się na zwyczajny. To powinno stanowić pierwsze ostrzeżenie. Świat lubi oszukiwać ludzi. Sprawia, że dzień wydaje się leniwy i jasny, niczym ogrzany na słońcu miód spływający ze słoika i tylko czekający na chwilę twojej nieuwagi…
I wtedy uderza.
Tuż przed tym jak zadźwięczał dzwonek, mama Aru prześlizgiwała się przez ich zagracone dwupokojowe mieszkanko przy muzeum. Sprawiała wrażenie, jakby czytała trzy książki naraz, rozmawiając jednocześnie przez telefon w języku, który brzmiał jak orkiestra maleńkich dzwoneczków. Aru natomiast leżała na brzuchu na kanapie i rzucała w mamę popcornem, usiłując zwrócić na siebie uwagę.
– Mamo, nie mów nic, jeśli możesz wziąć mnie do kina.
Jej mama zaśmiała się wdzięcznie do telefonu. Aru skrzywiła się. Dlaczego ona nie umie tak się śmiać? Kiedy Aru się śmiała, brzmiało to tak, jakby krztusiła się powietrzem.
– Mamo, nie mów nic, jeśli mogłybyśmy wziąć psa. Pirenejskiego psa górskiego. Możemy dać mu na imię Pan Mihau!
Teraz mama kiwała głową z zamkniętymi oczami, co oznaczało, że słucha uważnie. Tyle że nie Aru.
– Mamo, nie mów nic, jeśli…
Dzyń!
Dzyń!
Dzyń!
Matka uniosła wąską brew i spojrzała na Aru. „Wiesz, co robić”. Aru wiedziała. Tyle że nie miała ochoty tego robić.
Zsunęła się z kanapy i niczym Spider-Man przepełzła po podłodze, po raz ostatni usiłując zwrócić na siebie uwagę matki. Było to niełatwym zadaniem, ponieważ podłogę zastawiono książkami i niedopitymi kubkami ćaju. Zerknęła za siebie i zobaczyła, że mama notuje coś na kartce. Aru powlekła się przygarbiona do drzwi i zwróciła kroki ku schodom.
Poniedziałkowe popołudnia w muzeum są spokojne. Nawet Sherrilyn, szefowa muzealnej ochrony i nieszczęsna opiekunka Aru w weekendy, nie przychodziła w poniedziałki. W każdy inny dzień – z wyjątkiem niedzieli, kiedy muzeum było zamknięte – Aru pomagała rozdawać zwiedzającym bilety. Kierowała ich do konkretnych zabytków i wskazywała drogę do toalety. Raz nawet zdarzyło jej się nakrzyczeć na kogoś, kto głaskał kamiennego słonia, przy którym widniał bardzo czytelny znak „Nie dotykać” (zdaniem Aru odnoszący się do wszystkich poza nią).
W poniedziałki można się było spodziewać przypadkowych gości szukających schronienia przed deszczem. Albo takich, którzy przychodzili wyrazić (najgrzeczniej, jak się dało) swoje zaniepokojenie tym, że Muzeum Starożytnej Sztuki i Kultury Indyjskiej czci szatana. A czasem po prostu kuriera, któremu trzeba było zaparafować odbiór paczki.
Natomiast nie mogła się spodziewać, że kiedy otworzy drzwi, żeby powitać nowych gości, zobaczy trójkę uczniów z Augustus Day School. Aru poczuła się niczym w zbyt szybko zatrzymującej się windzie. Żołądek ścisnął się jej od nagłego uderzenia paniki, kiedy troje uczniów patrzyło na nią i jej piżamę ze Spider-Manem.
Pierwsza z nich, Poppy Lopez, skrzyżowała opalone, piegowate ramiona na piersi. Ciemne włosy miała związane z tyłu głowy jak baletnica. Drugi, Burton Prater, wyciągnął przed siebie rękę z brzydką pensówką na dłoni. Burton był niski i blady, a w koszulce w czarno-żółte paski wyglądał jak żałosny trzmiel. Trzecia, Arielle Reddy – najładniejsza dziewczyna w ich klasie, mająca ciemnobrązową skórę i lśniące czarne włosy – po prostu rzuciła jej wściekłe spojrzenie.
– Wiedziałam – oznajmiła triumfalnie Poppy. – Powiedziałaś wszystkim na matmie, że mama zabiera cię na ferie do Francji.
„Mama mi to obiecała” – pomyślała Aru.
Zeszłego lata mama Aru zwinęła się na kanapie, wyczerpana kolejną podróżą międzykontynentalną. Zanim zasnęła, ścisnęła rękę Aru i powiedziała: „Może zabiorę cię jesienią do Paryża, Aru. Nad Sekwaną jest kawiarnia, gdzie słychać pojawiające się gwiazdy, zanim zaczną tańczyć na nocnym niebie. Będziemy chodzić po piekarniach i muzeach, sączyć kawę z maleńkich filiżanek i spędzać całe godziny w ogrodach”.
Tamtej nocy Aru nie mogła zasnąć, marząc o wąskich, krętych uliczkach i ogrodach tak niezwykłych, że nawet kwiaty wyglądały w nich wyniośle. Mając w pamięci słowa mamy, Aru bez szemrania posprzątała swój pokój i zmyła naczynia. A w szkole ta obietnica stała się jej zbroją. Wszyscy uczniowie z Augustus Day School spędzali wakacje w miejscach takich jak Malediwy albo Prowansja i narzekali, kiedy ich jachty miały iść do remontu. Obietnica Paryża sprawiła, że Aru zrobiła mały kroczek ku przynależności do grupy.
A teraz usiłowała nie skurczyć się pod spojrzeniem niebieskich oczu Poppy.
– Mama ma supersekretną misję z muzeum. Nie mogła mnie zabrać.
To była po części prawda. Mama nigdy nie zabierała jej w podróże służbowe.
Burton rzucił na ziemię pozieleniałego pensa.
– Oszukałaś mnie. Dałem ci dwa dolce!
– I dostałeś starą monetę… – zaczęła Aru.
Arielle przerwała jej.
– Wiemy, że kłamiesz, Aru Shah. Tym właśnie jesteś: kłamczuchą. I kiedy wrócimy do szkoły, powiemy wszystkim…
Wnętrzności Aru skręciły się. Kiedy w zeszłym miesiącu przyszła do Augustus Day School, była pełna nadziei. To jednak trwało krótko.
W przeciwieństwie do innych uczniów nie podjeżdżała do szkoły smukłą czarną limuzyną. Nie miała domu na wybrzeżu. Nie miała pokoju do nauki oraz pokoju do wypoczynku, ale po prostu pokój, a nawet ona zdawała sobie sprawę, że ten jej pokój jest raczej szafą, która tylko w jej głowie urosła do rangi czegoś więcej.
Ale tym, co miała, była wyobraźnia. Aru snuła marzenia na jawie przez całe swoje życie. W każdy weekend, kiedy czekała, aż mama wróci do domu, wymyślała historię: jej mama była szpiegiem, wydziedziczoną księżniczką, czarodziejką.
Matka zawsze jej powtarzała, że nie ma ochoty na wyjazdy służbowe, ale były one konieczne, żeby muzeum działało. A kiedy przyjeżdżała do domu i o wszystkim zapominała – na przykład o zawodach szachowych albo o próbie chóru Aru – to nie dlatego że jej to nie obchodziło, ale że była zbyt zajęta permanentnym stanem wojny, pokoju i sztuki.
Dlatego jeśli jakieś dzieci w Augustus Day School zadawały pytania, Aru opowiadała im różne historie. Podobne do tych, które tworzyła dla samej siebie. Opowiadała o miastach, w których nigdy nie była, i o potrawach, których nigdy nie kosztowała. Jeśli przychodziła w zdartych butach, to dlatego że poprzednia para została wysłana do Włoch do naprawy. Przyswoiła sobie to subtelne uniesienie brwi, które wszyscy inni stosowali, i celowo niepoprawnie wymawiała nazwy popularnych sieciówek, gdzie kupowała ubrania, jakby to były francuskie butiki. A kiedy to nie skutkowało, prychała i mówiła:
– No tak, oczywiście nie rozpoznajecie marki.
W ten sposób zdołała się dostosować.
Przez jakiś czas te kłamstwa działały. Została nawet zaproszona na weekend nad jeziorem w towarzystwie Poppy i Arielle. Ale zaprzepaściła wszystko, kiedy pewnego dnia zobaczono ją przemykającą się z parkingu. Arielle zapytała, który samochód należy do niej. Aru wskazała na pierwszy lepszy i uśmiech znikł z twarzy Arielle.
– Tak się składa, że to jest samochód mojego szofera.
Teraz Arielle spoglądała na Aru z tą samą pogardą.
– Mówiłaś nam, że masz słonia – powiedziała Poppy.
Aru wskazała na kamiennego słonia za jej plecami.
– Bo mam!
– Mówiłaś, że został uratowany w Indiach!
– No, mama powiedziała, że ocalał ze zrujnowanej świątyni, a to coś w rodzaju ratunku…
– Podobno masz też jakąś przeklętą lampę – przerwała jej Arielle.
Aru zobaczyła czerwone światełko na telefonie Burtona: świeciło bez przerwy, nie migając. On ją nagrywał! Spanikowała. Co jeśli to nagranie znajdzie się w sieci? Miała dwie możliwości do wyboru: 1) mieć nadzieję, że wszechświat się nad nią zlituje i pozwoli jej zniknąć przed godziną wychowawczą, 2) zmienić imię i nazwisko, zapuścić brodę i przeprowadzić się.
No chyba żeby całkowicie uniknąć obciachu… mogła pokazać im coś zaskakującego.
– Przeklęta lampa jest prawdziwa – oznajmiła. – Mogę to udowodnić.Rozdział 2 Ojoj
Była godzina szesnasta, kiedy Aru i troje jej klasowych kolegów wmaszerowali razem do Sali Bogów.
Godzina szesnasta jest jak piwnica. Teoretycznie całkowicie niewinna. Ale jeśli dobrze pomyśleć, piwnica to jest trochę betonu wlanego w niespokojną ziemię. Jest to cuchnąca, niewykończona przestrzeń i drewniane belki rzucające zbyt ostre cienie. Jest to coś, o czym można powiedzieć „niby, ale nie całkiem”. Godzina szesnasta jest podobna. Niby, ale już nie całkiem popołudnie. Niby, ale jeszcze nie całkiem wieczór. A magia i koszmary lubią wybierać te chwile „niby, ale nie całkiem” i czekać.
– A tak w ogóle, gdzie jest twoja mama? – zapytała Poppy.
– We Francji – odparła Aru, usiłując trzymać prosto głowę. – Nie mogłam z nią pojechać, ponieważ muszę się zajmować muzeum.
– Ona pewnie znowu kłamie – oznajmił Burton.
– Na pewno kłamie. Tylko to umie dobrze robić – stwierdziła Arielle.
Aru objęła się rękami. Była dobra w mnóstwie rzeczy, tylko ludzie tego nie zauważali. Świetnie zapamiętywała to, co usłyszała zaledwie raz. Była też niezła w szachach, do tego stopnia że mogłaby wziąć udział w stanowych mistrzostwach, gdyby Poppy i Arielle nie powiedziały: „Nikt nie zapisuje się na szachy, Aru. Nie możesz tego zrobić”. W związku z tym Aru wycofała się z drużyny szachowej. Kiedyś była też niezła na klasówkach. Ale teraz kiedy siadała do jakiegoś testu, myślała tylko o tym, jak bardzo droga jest ta szkoła – kosztowała jej mamę fortunę – i że wszyscy oceniają jej buty, które były modne rok temu, ale już nie teraz. Aru chciała być zauważana. I była zauważana, choć z niewłaściwych powodów.
– Mam wrażenie, że wspominałaś o apartamencie w centrum, ale w szkolnym rejestrze jako adres była ta rudera – syknęła Arielle. – Naprawdę mieszkasz w muzeum?
„Aha”.
– Nie. Rozejrzyjcie się… widzicie mój pokój?
„Jest na górze”.
– Skoro tu nie mieszkasz, to czemu jesteś w piżamie?
– W Anglii wszyscy chodzą w ciągu dnia w piżamie – odparła Aru.
„Może”.
– W każdym razie rodzina królewska.
„Gdybym ja była rodziną królewską, chodziłabym w piżamie”.
– Nieważne, Aru.
Cała czwórka stała teraz w Sali Bogów. Poppy zmarszczyła nos.
– Dlaczego wasi bogowie mają tyle rąk?
Aru poczuła, że czerwienią się jej uszy.
– Po prostu tacy są.
– A tych bogów to nie są tysiące?
– Nie wiem – odparła Aru.
Tym razem powiedziała prawdę. Jej matka wspominała, że hinduscy bogowie są bardzo liczni, ale nie zawsze są jedną osobą przez cały czas. Czasami się reinkarnują – ich dusze odradzają się w kimś innym. Aru podobała się ta perspektywa. Nieraz się zastanawiała, kim mogłaby być w innym życiu. Może tamta wersja Aru wiedziałaby, jak pokonać potwora o nazwie szkoła prywatna.
Jej koledzy rozbiegli się po Sali Bogów. Poppy wysunęła biodro i uniosła rękę, naśladując jeden z posągów, po czym wybuchnęła śmiechem. Arielle pokazała palcem pełne kształty bogiń i przewróciła oczami. Aru czuła, że w środku robi się jej gorąco.
Marzyła o tym, żeby wszystkie te posągi rozpadły się w proch. Żeby nie były takie… nagie. Takie inne.
Przypomniał jej się ostatni rok, kiedy mama zabrała ją na komers na zakończenie starej szkoły. Aru miała na sobie coś, co wydawało jej się przepięknym strojem: jasnoniebieski salwar kamiz z lusterkami w kształcie gwiazdek i mnóstwem srebrnych haftów. Jej matka założyła ciemnoczerwone sari. Aru czuła się jak w bajce. W każdym razie do momentu kiedy weszły na salę i zobaczyła litościwe spojrzenia wszystkich zebranych. Albo zażenowane. Któraś z dziewczyn szepnęła głośno: „Czy ona nie wie, że dziś nie Halloween?”. Aru zełgała, że boli ją brzuch, byle wyjść wcześniej.
– Przestań! – krzyknęła, kiedy Burton zaczął trącać trójząb boga Śiwy.
– Dlaczego?
– Bo… Bo tu są kamery! A kiedy mama wróci, napisze do rządu Indii i oni się tobą zajmą.
Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Ale zadziałało. Burton cofnął się.
– No więc gdzie ta lampa? – zapytała Arielle.
Aru poszła na tył sali. Szklana witryna połyskiwała w świetle wczesnego wieczoru. Leżąca w niej dija sprawiała wrażenie spowitej w cienie. Zakurzona i nudna.
– To jest to? – zdziwiła się Poppy. – Wygląda jak coś, co mój brat ulepił w przedszkolu.
– Muzeum zakupiło diję Bharaty po roku 1947, kiedy Indie uzyskały niepodległość od Wielkiej Brytanii – oznajmiła Aru, naśladując najlepiej, jak umiała, głos matki. – Uważa się, że lampa Bharaty była niegdyś przechowywana w świątyni. – „Nie powiedz Kurekszetra” – Na Ku-ruk-szet-rze…
– Kuruk-co? Dziwaczna nazwa. Dlaczego tam była? – zapytał Burton.
– Bo tam się rozegrała wojna Mahabharaty.
– Wojna czego?
Aru odchrząknęła i przeszła w tryb pracownika muzeum.
– Mahabharata to jeden ze starożytnych eposów. Został napisany w sanskrycie, starożytnym języku indyjskim, którego już nie używa się na co dzień. – Zrobiła pauzę dla efektu. – Mahabharata opowiada dzieje wojny domowej między pięcioma braćmi Pandawami i ich stu kuzynami…
– Stu kuzynami? – parsknęła Arielle. – To niemożliwe.
Aru zignorowała ją.
– Według legendy zapalenie lampy Bharaty obudzi Śpiącego, demona, który wezwie Śiwę, przerażającego Pana Zniszczenia, a ten zatańczy nad światem i przyniesie koniec czasu.
– Tańcem? – zakpił Burton.
– Kosmicznym tańcem – odparła Aru, starając się nadać temu więcej powagi.
Kiedy myślała o tańcu Śiwy, wyobrażała sobie kogoś, kto tupie nogami w niebie. Na chmurach pojawiają się szczeliny jak błyskawice. Cały świat rozpada się i rozsypuje. Ale jej szkolni koledzy najwyraźniej wyobrażali sobie raczej kogoś, kto naśladuje Michaela Jacksona.
– Czyli jeśli zapalisz tę lampę, świat się skończy? – zapytał Burton.
Aru zerknęła na lampę, jakby ta mogła się włączyć do rozmowy. Ale lampa milczała, jak to lampy mają w zwyczaju.
– Tak.
Arielle wydęła wargi.
– No to zrób to. Jeśli mówisz prawdę, zrób to.
– Jeśli mówię prawdę, to macie pojęcie, czym to się może skończyć? – spytała, jednocześnie myśląc, że akurat teraz nie kłamie.
– Nie próbuj się wywinąć. Po prostu ją zapal. Wyzywam cię.
Burton uniósł telefon. Czerwone światełko drwiło sobie z Aru.
Ta przełknęła ślinę. Gdyby mama była tu na dole, odciągnęłaby ją stąd za uszy. Ale ona była na górze i przygotowywała się do kolejnego wyjazdu. Szczerze mówiąc, jeśli ta lampa jest taka groźna, to czemu mama nie zamyka jej przed Aru? No tak, jest jeszcze Sherrilyn. Ale Sherrilyn przez większość czasu ogląda sitcomy.
Może to nic takiego. Można przecież zapalić mały ogienek, a następnie go zdmuchnąć. Albo po prostu zbić szybę i udawać, że przekleństwo zadziałało. Aru mogłaby zacząć chodzić jak zombiak albo pełzać jak Spider-Man. Wszyscy przeraziliby się tak, że nigdy nie powiedzieliby, co się stało.
„Proszę, och, proszę, ja już nigdy nie skłamię, obiecuję” – pomyślała.
Powtarzała to sobie w głowie, sięgając ku witrynie i otwierając ją. Kiedy tylko zdjęła szkło, lampę oświetliły cienkie czerwone promienie światła. Gdyby na któryś z tych laserowych promieni spadł choćby włos, pod muzeum podjechałby pędem radiowóz.
Poppy, Arielle i Burton jednocześnie wciągnęli głośno powietrze.
Aru poczuła zadowolenie: „Widzicie? Mówiłam wam, że to ważne”. Zastanawiała się, czy nie mogłaby teraz tego skończyć. Może to wystarczy. Ale wtedy Poppy nachyliła się do przodu.
– Zrób coś z tym – powiedziała. – Nudzę się.
Aru wstukała kod zabezpieczający – własną datę urodzin – i patrzyła, jak czerwone promienie znikają. W powietrzu czuło się zapach glinianej diji. Był to zapach wnętrza świątyni: różnych spalonych przedmiotów i przypraw.
– Powiedz tylko prawdę, Aru – odezwała się Arielle. – Jeśli tak zrobisz, wystarczy, że zapłacisz każdemu z nas po dziesięć dolarów, i nie zamieścimy filmu z tym, jak przyłapaliśmy cię na twoim własnym głupim kłamstwie.
Ale Aru wiedziała, że na tym się nie skończy. Mając do wyboru demona, który może doprowadzić do końca świata, i nastolatkę, Aru – a zapewne i większość innych ludzi – wybrałaby zawsze demona.
Kiedy znikły czerwone promienie, lampa sprawiała groźne wrażenie. Jakby wyczuła w jakiś sposób, że znikła jedna zapora. Po plecach Aru przebiegł zimny dreszcz, jej palce były zdrętwiałe. Malutki metalowy talerzyk na środku lampy wyglądał zupełnie jak nieruchome oko. Wpatrujące się prosto w nią.
– N-nie mam zapałek – powiedziała Aru, robiąc krok w tył.
– Ja mam. – Poppy podała jej zieloną zapalniczkę. – Zabrałam z samochodu brata.
Aru wzięła od niej zapalniczkę. Zakręciła małym metalowym kółkiem, z którego uniósł się maleńki ogienek. Wstrzymała oddech. Tylko szybki płomyczek. Potem może wcielić w życie Melodramatyczny Plan Aru, wyplątać się z tej afery i już nigdy, przenigdy nie kłamać.
Kiedy zbliżyła płomień do lampy, Sala Bogów pociemniała, jakby jakieś pokrętło wyłączyło całe naturalne światło. Poppy i Arielle podeszły bliżej. Burton też usiłował się przybliżyć, ale Poppy go odepchnęła.
– Aru…
Głos zdawał się dobiegać z wnętrza glinianej lampy. Aru omal nie upuściła zapalniczki, ale ścisnęła ją w dłoni na czas. Nie była w stanie odwrócić wzroku od lampy, która jakby przyciągała ją bliżej i bliżej.
– Aru, Aru, Aru…
– Skończ z tym wreszcie, Shah! – pisnęła Arielle.
Na samym skraju jej pola widzenia zamigotało czerwone światełko telefonu Burtona. Stanowiło obietnicę koszmarnego roku: sałatki ze stołówki w szafce, smutna i przygnębiona twarz matki. Ale może jeśli to zrobi, jeśli jakimś cudem uda jej się oszukać Arielle, Poppy i Burtona, może pozwolą jej usiąść koło siebie na lunchu. Może nie będzie musiała się kryć za zmyślonymi historiami, ponieważ jej własne życie wreszcie wystarczy.
Więc to zrobiła.
Przyłożyła płomień do krawędzi diji.
Kiedy jej palec dotknął gliny, w głowie Aru pojawiła się dziwaczna myśl. Przypomniała sobie przyrodniczy film dokumentalny o podwodnych stworzeniach. O tym, że niektóre z nich używają przynęty, na przykład świecącej kulki, żeby przyciągać ofiary. Kiedy tylko ryba podpłynie do światełka unoszącego się w wodzie, taki stwór kłapie na nią swoimi wielkimi szczękami. Tak samo było z tą lampą: malutka aureola światła w ręce potwora czającego się w mroku…
Oszustwo.
Gdy tylko płomień rozbłysnął, w oczach Aru eksplodowała jasność. Z lampy wynurzył się cień, wyginając plecy i prostując się. Wydał przeraźliwy dźwięk – czy był to śmiech? Nie potrafiła pozbyć się tego głosu. Przylgnął do jej myśli niczym oleista maź. Było to tak, jakby cała cisza została zabrana i gdzieś wyrzucona.
Aru cofnęła się, kiedy mroczny stwór wykuśtykał z lampy. Poczuła panikę przenikającą ją do kości. Usiłowała zdmuchnąć świeczkę, ale płomień nawet nie drgnął. Cień powoli zamieniał się w koszmar. Był wysoki i chudy, miał rogi, kły i futro.
– Och, Aru, Aru, Aru… Co ty narobiłaś?Rozdział 3 Pobudka
Aru obudziła się na podłodze. Światła migały. Coś w tym pomieszczeniu pachniało nie tak jak należy, jakby coś rdzewiało.
Podniosła się na łokciach, poszukując wzrokiem lampy. Ale lampa zniknęła. I nie było po niej żadnego śladu, jeśli nie liczyć roztrzaskanego szkła na podłodze. Aru wykręciła szyję, żeby spojrzeć za siebie…
Wszystkie posągi były zwrócone ku niej.
Poczuła lodowaty dreszcz na plecach.
– Poppy?! – zawołała, usiłując wstać. – Arielle? Burton?
W tej samej chwili ich zobaczyła.
Stali w zbitej grupce. Wyglądali jak w filmie zatrzymanym w środku sceny walki.
Dłoń Poppy leżała na piersi Burtona, który stał na piętach, wygięty do tyłu, jakby miał upaść. Powieki Arielle były mocno zaciśnięte, usta otwarte niby w niemym krzyku. Wszyscy byli zawieszeni w czasie. Aru wyciągnęła rękę i dotknęła ich. Mieli ciepłą skórę. Na ich szyjach widać było pulsujące żyły. Ale nie ruszali się. Nie mogli się poruszyć.
Co się stało?
Jej wzrok spoczął na czerwonym światełku w kieszeni Burtona. Telefon. Może uda jej się odtworzyć nagranie. Ale aparatu nie dało się wyjąć z kieszeni. Wszystko zamarło. Oprócz niej.
To był sen. To musiał być sen. Aru się uszczypnęła.
– Au! – pisnęła, krzywiąc się.
Zdecydowanie nie spała. Jej koledzy w pewnym sensie też nie. Ale dlaczego wszystko było takie… nieruchome? Gdzieś poza Salą Bogów rozległ się trzask. Aru wyprostowała się. To brzmiało jak trzaśnięcie drzwi.
– Mamo? – szepnęła i pobiegła w tamtym kierunku. Jej matka musiała usłyszeć hałas i zejść na dół. Ona będzie wiedziała, co zrobić.
Przy wejściu do Sali Bogów Aru zobaczyła trzy rzeczy, które nie miały sensu:
1. Jej matka również była skamieniała, z obiema stopami nad ziemią, jakby zatrzymało ją w biegu. Jej czarne włosy nie opadły nawet na plecy. Oczy i usta były otwarte w wyrazie paniki.
2. Cała sala wyglądała dziwacznie, jak pozbawiona światła i płaska – nic nie rzucało cienia.
3. Trzasku nie wydały drzwi. Wydał go słoń.
Aru patrzyła, z mieszaniną zachwytu i przerażenia, jak kamienny słoń, który stał przez dziesięciolecia w muzeum, nagle opada na podłogę. Unosi trąbę – tę samą, której Aru od lat używała jako wieszaka na plecak – do swojego czoła. W jednym krótkim, trzeszczącym ruchu jego szczęka się poruszyła.
Aru w panice podbiegła do matki. Chwyciła ją za rękę, usiłując ściągnąć na ziemię.
– Mamo! Słoń jest opętany! Musisz się obudzić!
Ale kobieta się nie poruszyła. Aru podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem. Matka w chwili, kiedy została zamrożona, spoglądała na Salę Bogów.
– Mamo?
Z wnętrza słonia rozległ się dudniący głos. Głęboki, szorstki i chrapliwy. Aru skurczyła się w sobie.
– KTO ŚMIAŁ ZAPALIĆ LAMPĘ?! – zagrzmiał głos. Był mroczny jak burza gradowa. Aru wyobraziła sobie błyskawice wystrzelające z pyska słonia, co w każdych innych okolicznościach byłoby bardzo ekscytujące.
– KTO OŚMIELIŁ SIĘ OBUDZIĆ ŚPIĄCEGO Z JEGO SNU?
Aru wzdrygnęła się.
– Ja… ja to zrobiłam… ale nie chciałam!
– Kłamiesz, wojowniku! Zostałem przecież wezwany.
Z otwartego pyska słonia dochodził odgłos skrzydeł. Aru przełknęła ślinę.
To już koniec, Aru była tego pewna. Czy ptaki zjadają ludzi? To zapewne zależy od rozmiaru ptaka. Albo od rozmiaru człowieka. Nie zamierzając tego sprawdzać, usiłowała ukryć twarz w piersi mamy, ale nie była w stanie wcisnąć się pod jej sztywną rękę. Dźwięki dochodzące z wnętrza słonia stawały się coraz donośniejsze. Na posadzce pojawił się cień. Wielki i skrzydlaty.
Cokolwiek mówiło, wyfrunęło teraz z pyska słonia.
To był…
Gołąb.
– Fuj! – krzyknęła Aru.
Jej mama zawsze twierdziła, że gołębie to „skrzydlate szczury”.
– Gdzie on jest? – zapytał gołąb. – Jeden z pięciu starożytnych wojowników zapalił lampę Bharaty…
Aru przekrzywiła głowę, a pytanie wyfrunęło z jej ust, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Dlaczego twój głos brzmi inaczej?
Z wnętrza słonia ptak brzmiał, jakby był w stanie przekonać górę do przemiany w wulkan. Teraz raczej jak jej nauczyciel matematyki wtedy, kiedy usiłował śpiewać a cappella, ale nadepnął na klocek Lego i przez resztę dnia mówił niepewnym, nadąsanym tonem.
Gołąb wypiął pierś.
– Czy coś jest nie w porządku z brzmieniem mojego głosu, ludzka dziewczyno?
– Nie, ale…
– Czy nie wyglądam na ptaka zdolnego dokonać wielkich zniszczeń?
– To znaczy…
– Pragnę albowiem, byś wiedziała, że całe miasta mnie piętnują. Wymawiają moje imię niczym przekleństwo.
– A to coś dobrego?
– To coś potężnego – prychnął ptak. – A mając wybór między dobrym a potężnym, zawsze wybieram to drugie.
– Dlatego jesteś gołębiem?
Czy ptaki mrużą oczy? Jeśli nie, ten niewątpliwie opanował tę konkretną sztukę.
– Lampa została zapalona. Śpiący zacznie się budzić. Moim świętym obowiązkiem jest poprowadzić tego z braci Pandawów, który ją zapalił.
– Pandawów? – powtórzyła Aru.
Znała to nazwisko. Należało do pięciu braci z Mahabharaty. Matka mówiła jej, że każdy z nich miał wielkie moce i posługiwał się wspaniałą bronią, ponieważ byli synami bogów. Bohaterami. Ale co to miało wspólnego z tą lampą? Czyżby uderzyła się w głowę, nie zauważając tego? Pomacała się w poszukiwaniu guza.
– Tak. Pandawowie – parsknął gołąb, wypinając pierś. – Tylko jeden z pięciu braci Pandawów mógł zapalić lampę. Wiesz może, dokąd się udał, ludzka dziewczyno?
Aru uniosła podbródek.
– To ja zapaliłam lampę.
Ptak wpatrywał się w nią przez chwilę. A potem jeszcze troszkę dłużej.
– No cóż, w takim razie możemy równie dobrze pozwolić światu się skończyć.