Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

As - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

As - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Al­bin Za­brze­ski. – Były wła­ści­ciel ma­jąt­ku ziem­skie­go i były nad­le­śny. – Wy­żeł.-

Wa­ro­wa­nie i apor­to­wa­nie. – Psy na pla­cu Ewan­ge­lic­kim i na Zie­lo­nym. – Sześć sióstr pa­nien. – Czar­ne oczy Mo­ru­sień­ki.

Pan Al­bin Za­brze­ski, war­szaw­ski ele­gant, je­den z ta­kich, co to pierw­szy by się nie za­wa­hał cho­dzić na czwo­ra­kach, gdy­by mu bie­żą­ca moda na­ka­zy­wa­ła. Przed kil­ku laty moż­na go było wi­dzieć wy­sta­wa­ją­ce­go przy szy­bach róż­nych mod­nych skle­pów ga­lan­te­ryj­nych iju­bi­ler­skich. Uper­fu­mo­wa­ny, z grzyw­ką na czo­le, z wło­sa­mi tro­skli­wie przez sam śro­dek gło­wy roz­cze­sa­ny­mi, płasz­czyk z pe­le­ryn­ką, la­ska o rącz­ce z ko­ści sło­nio­wej – wszyst­ko, od ka­pe­lu­sza aż do skar­pe­tek, ostat­ni żur­nal. Na to przy­ozdo­bie­nie swej oso­by nie po­trze­bo­wał wca­le pra­co­wać. Dzię­ki spu­ściź­nie po ojcu mógł żyć do­stat­nio i w bez­czyn­no­ści. Ta­kie­mu do­brze na świe­cie: rzad­kie roz­ryw­ki i przy­jem­no­ści in­nych lu­dzi są to jego zwy­czaj­ne za­ję­cia. Coś dzie­sięć lat tak prze­żył i w trzy­dzie­stym pią­tym roku ży­cia za­czął się od­zy­wać do lu­dzi, z któ­ry­mi żył bli­żej: "Sło­wo ho­no­ru daję, nie­zno­śne i głu­pie jest ży­cie". Mó­wił to zie­wa­jąc i to­nem ofia­ry, któ­ra wśród po­świę­ceń od­kry­wa świa­tu nie zna­ną do­tąd praw­dę.

Zro­bił się kwa­śny, w rze­czy­wi­sto­ści nic szcze­rze nie lu­bił. Do te­atru uczęsz­czał te­raz tyl­ko przez na­łóg, na ba­lach tań­czył jak z musu, w win­ta prze­gry­wał lub wy­gry­wał obo­jęt­nie, za­rzu­cił mod­ny obec­nie sport na bi­cy­klu i już nie chciał o nim sły­szeć. Ale co tu mó­wić, on na pięk­ną ko­bie­tę spo­glą­dał przez szkieł­ko w oku z fi­zjo­no­mią czło­wie­ka, któ­ry po raz trze­ci zo­stał wdow­cem.

Wśród ta­kie­go roz­bi­cia pan Al­bin za­czął po­szu­ki­wać oca­le­nia w knaj­pach, gdzie nie­kie­dy moż­na zna­leźć we­so­łe to­wa­rzy­stwo i za­ba­wić się cu­dzym dow­ci­pem. Przy­padł mu ja­koś do­sma­ku ten ro­dzaj spo­koj­ne­go sy­ba­ry­ty­zmu na no­wym fo­rum. Za­glą­dał na­przód do­syć pil­nie Pod Da­szek, gdzie,jak wia­do­mo, ja­da­ją śnia­da­nia i ko­la­cje dzien­ni­ka­rze, li­te­ra­ci, ar­ty­ści i roz­ma­ity na­uko­wy pro­le­ta­riat, któ­ry lubi wy­dać, a nie może czę­sto­kroć za­ro­bić. Nie każ­de­go tam cią­gnie pół­mi­sek i bu­tel­ka, wię­cej chęć spo­tka­nia lu­dzi, uprzy­jem­nie­nia so­bie nud­ne­go aktu od­ży­wia­nia. Sto­sun­ków przy­jaź­ni, ko­le­żeń­stwa nikt za­pew­ne nie po­szu­ku­je na tej­dro­dze, ale spo­tkać się w knaj­pie z przy­ja­cie­lem, ko­le­gą jest rów­nie do­brze, jak i gdzie in­dziej. Je­den dru­gie­mu nie­mo wte­dy mówi: "Bądź moim ulu­bio­nym kwia­tem pod­czas bie­sia­dy!". Ni­czy­im kwia­tem nie był Za­brze­ski, tyl­ko jemu sa­me­mu przez pe­wien czas było tu do­brze. Śnia­da­nie ja­dał przy sto­li­ku dzien­ni­ka­rzy i gry­wał o ko­niak w tak zwa­ną "der­dy­mał­kę ", co się nie­kie­dy za­cią­ga­ło do czwar­tej po po­łu­dniu. Gdy przy­cho­dził wie­cze­rzać, za­wa­dzał o inne ja­kie ko­le­gium i tak mu dzień scho­dził.

Męż­czyź­ni, gdy już przej­dą poza okres doj­rza­ło­ści i za­czy­na­ją więd­nąć, w roz­mo­wach swo­ich bar­dzo chęt­nie zwra­ca­ją się ku płci pięk­nej. Nie­je­den sam z sobą pro­wa­dzi mo­no­lo­gi na ten­że te­mat bo­daj nie z pła­czem, ale od­bi­ja się za to w to­wa­rzy­stwie drwiąc we­so­ło zta­kich spraw, któ­re go przed chwi­lą moc­no bo­la­ły. Wie­le to­mów da­ło­by się uło­żyć z dow­ci­pów, żar­tów i aneg­dot, opo­wia­da­nych w kół­ku ar­ty­stycz­no – li­te­rac­kim Pod Dasz­kiem, a za­wsze sto­so­wa­nych do ro­dza­ju żeń­skie­go. Pa­trząc na tych, po naj­więk­szej czę­ści do­brze już pod­ta­tu­sia­łych bie­siad­ni­ków, mu­sia­łeś mi­mo­wol­nie po­my­śleć: "Co za­mie­ra w ży­ciu, zmar­twych­wsta­je w pie­śni ". I to jest do­bre jako mały do­da­tek do ży­cia. Ta sfe­ra jed­nak­że nie była od­po­wied­nia dla pana Al­bi­na, któ­ry z owym gro­nem lu­dzi, oprócz sym­pa­tii dla ta­kich roz­mów, nie miał zresz­tą nic a nic wspól­ne­go. Czuł on przy tym, że go tu­taj lek­ce­wa­żą, i to wra­że­nie za­tru­wa­ło mu roz­kosz słu­cha­nia dow­ci­pów. Kie­dy na­resz­cie pe­wien zło­śli­wy li­te­rat wy­ra­ził się o ja­kimś bu­dyn­ku, że to jest "styl cie­lę­cej głów­ki z grzyw­ką nad czo­łem, roz­cze­sa­nej przez śro­dek i w płasz­czy­ku z pe­le­ryn­ką", Za­brze­ski wziął przy­ci­nek do sie­bie i za­kład Pod Dasz­kiem stra­cił go­ścia.

Ja­dał po­tem śnia­da­nia na Mio­do­wej z ad­wo­ka­ta­mi. Ale wśród wszyst­kich za­wo­dów sy­ba­ry­tyzm pa­le­stry jest naj­mniej po­wab­ny: praw­ni­cy je­dzą i piją szyb­ko, roz­ma­wia­ją o rze­czach po­waż­nych i naj­czę­ściej są za­ro­zu­mia­li jak pro­ro­cy. W gło­wie prze­cięt­ne­go war­szaw­skie­go ad­wo­ka­ta tkwi za­wsze pod­czas śnia­da­nia ostat­ni pro­ces, ostat­nia par­tia win­ta, ostat­nie wiel­kie ban­kruc­two. Na­tu­ral­nie, nie bra­ku­je wy­jąt­ków. Mię­dzy praw­ni­ka­mi pan Al­bin zno­wu za­czął wąt­pić o war­to­ści ży­cia i po­sta­no­wił ja­dać śnia­da­nia sa­mot­nie.

Prze­niósł się więc na plac Te­atral­ny do Mül­le­ra, gdzie jed­nak nie zdo­łał unik­nąć zna­jo­mo­ści z nie­ja­kim pa­nem Win­cen­tym, by­łym wła­ści­cie­lem ma­jąt­ku ziem­skie­go, i zpa­nem Mar­ci­nem, by­łym nad­le­śnym. Ci dwaj nowi to­wa­rzy­sze, jako lu­dzie bez za­ję­cia, mie­li bar­dzo wie­le cza­su do za­bi­cia. Opo­wia­da­li oni, że po­szu­ku­ją w War­sza­wie po­sad, że tu­taj nie­daw­no przy­by­li, że im się mia­sto bar­dzo po­do­ba, cho­ciaż dro­ży­zna itd. Bar­czy­ści, ogo­rza­li, pro­sto­dusz­ni wie­śnia­cy na­zy­wa­li Za­brze­skie­go "pa­nem do­bro­dzie­jem " i oka­zy­wa­li mu tyle szcze­re­go sza­cun­ku; że go tym dziw­nie za ser­ce wzię­li. Słu­cha­li uważ­nie, a śmia­li się do roz­pu­ku, kie­dy im opo­wia­dał roz­ma­ite aneg­do­ty za­czerp­nię­te z li­te­rac­kie­go kół­ka Pod

Dasz­kiem. Po­chle­bia­ło to wy­wię­dłe­mu miesz­czu­cho­wi, że ta­kie żu­bry mają dla nie­go uzna­nie, któ­re­go on gdzie in­dziej nie znaj­do­wał. Kie­dy się bli­żej już z nimi po­znał, a wy­czer­pał pra­wie wszyst­ko, co miał do po­wie­dze­nia, za­czę­li oni do­pie­ro mó­wić. Do­świad­cza się znacz­nej przy­jem­no­ści czy­ta­jąc róż­ne opi­sy i opo­wia­da­nia uta­len­to­wa­nych au­to­rów, ale po­tę­gu­je się jesz­cze za­do­wo­le­nie, gdy nam ktoś ży­wym sło­wem i z ta­len­tem przed­sta­wia ob­ra­zy przy­gód, któ­rych on sam oso­bi­ście do­świad­czał. Pan Win­cen­ty i pan Mar­cin byli to za­pa­le­ni my­śli­wi, a w opo­wia­da­nia swo­je my­śliw­ski wkła­da­li cały za­pał, całą ener­gią owej na­mięt­no­ści, co to bez wzglę­du na nie­wy­go­dy, nie­bez­pie­czeń­stwa pę­dzi czło­wie­ka z kniei w knie­ję i ska­zu­je go na ży­cie cy­gań­skie. Usta­li­ło się prze­ko­na­nie, że my­śli­wi sław­nie kła­mią. Jest to przy­zna­nie my­śli­wym zdol­no­ści, ja­ki­mi się od­zna­cza­li: Ho­mer, We­rgi­liusz, Tas­so, Dan­te, Ce­rvan­tes i inni po­eci. Niech zmy­śla ten, kto umie pięk­nie zmy­ślać!Naga praw­da bo­wiem jest nie­raz nud­na, gdy jej sztu­ka nie­przy­stroi w na­dob­ne sza­ty zmy­śle­nia.

Były zie­mia­nin i były nad­le­śny po­sia­da­li waż­ne wa­run­ki au­tor­stwa: szcze­rze ko­cha­li swój przed­miot opo­wia­da­nia, zna­li go na wy­lot i po­sia­da­li ję­zyk pro­sty, jędr­ny. Każ­dy wie, że mnó­stwo ar­cy­dzieł nie dru­ko­wa­nych prze­pa­da ra­zem z imio­na­mi swych twór­ców. Czyż ta­lent i mi­łość two­rze­nia ja­kie­go Sa­ba­ły ko­niecz­nie cho­dzi w pa­rze z pre­ten­sją do dru­ko­wa­nia?

Pach­nia­ło na­oko­ło roz­próż­nia­czo­ne­go pa­ni­czy­ka, gdy jego to­wa­rzy­sze żywo ma­lo­wa­li ob­ra­zy kniej, nie­do­stęp­nych wer­te­pów, ja­rów w róż­nych po­rach roku. Nikt le­piej od­my­śli­we­go nie zna pięk­no­ści wscho­du i za­cho­du słoń­ca, uro­ków nocy na peł­ni księ­ży­ca i ciem­no­ści peł­nej gro­zy. Cóż mó­wić o śmier­tel­nych nie­raz za­pa­sach z dzi­ki­mi ol­brzy­ma­mi bo­rów, o zgieł­ku psiar­ni, ro­gów my­śliw­skich, o huku strza­łów? Tak jak przy­go­dy Ro­bin­so­na ogar­nia­ją umysł dzie­się­cio­let­nie­go chłop­ca, po­dob­nież opo­wia­da­nia my­śli­wych pod­bi­ły zu­peł­nie umysł Za­brze­skie­go. Oni cią­gle wy­cze­ki­wa­li na ja­kieś po­sa­dy, cią­gle ich spo­ty­kał za­wód, cią­gle mie­li dużo cza­su do za­bi­cia i to­nę­li we wspo­mnie­niach ży­cia prze­szłe­go. On wy­sy­sał nie­ja­ko ich za­pał i co­raz bar­dziej przej­mo­wał się żył­ką my­śliw­ską.

Pod ta­kim wpły­wem po­zo­sta­wał pan Al­bin pew­nie ze trzy mie­sią­ce i zo­stał czy­sto teo­re­tycz­nym my­śli­wym. "My­śli­stwo jest bar­dzo przy­jem­ną i szla­chet­ną roz­ryw­ką, mu­szę się wziąć do tego spor­tu!" – tak so­bie nie­raz my­ślał w du­szy.

Tym­cza­sem owi nie­oce­nie­ni to­wa­rzy­sze śnia­da­nio­wi na­przód za­czę­li kwa­śnieć i tra­cić chęć do ga­wę­dy, na­stęp­nie prze­sta­li by­wać u Mül­le­ra, gdzie ich służ­ba na­zy­wa­ła "ćwi­ka­mi ". Po panu Win­cen­tym i po panu Mar­ci­nie zo­sta­ło tyl­ko wspo­mnie­nie, że pierw­szy zja­dał na śnia­da­nie kopę koł­du­nów, dru­gi ło­kieć kieł­ba­sy z ka­pu­stą i że obaj brzy­dzi­li się czar­ną kawą z li­kie­rem, a pi­ja­li wę­grzy­na tyl­ko. Gdzież się po­dzie­li ci lu­dzie? Może wy­je­cha­li z War­sza­wy, może do­sta­li po­sa­dy i wzię­li się do pra­cy, a może ja­da­li śnia­da­nie gdzie in­dziej.

Kie­dy się te­raz Za­brze­ski prze­niósł do Stęp­kow­skie­go i tam na śnia­da­niach spo­tkał zno­wu to­wa­rzy­szy, ale już nie my­śli­wych, roz­pra­wiał z nimi tyl­ko o po­lo­wa­niu. Prze­jął się zaś do ta­kie­go stop­nia du­chem my­śliw­skim, że praw­dzi­we i nie­praw­dzi­we zda­rze­nia przed­sta­wiał jako wła­sne ży­cio­we do­świad­cze­nia; co wię­cej, zu­peł­nie sa­mo­dziel­nie two­rzył nowe opo­wie­ści, aneg­do­ty. Moż­na go istot­nie po­dzi­wiać z tego wzglę­du, iż nig­dy w ży­ciu nie był na po­lo­wa­niu, lasy znał je­dy­nie z okien wa­go­nu ko­lei że­la­znej i z ma­lo­wa­nych pej­za­żów, a strze­lał tyl­ko do za­wie­szo­nych bu­te­lek na Sa­skiej Kę­pie, do tek­tu­ro­wych zwie­rząt w Pro­me­na­dzie, do jaj­ka na wy­try­sku fon­tan­ny w Bel­le­vue. Jego cie­ka­we opo­wia­da­nia wy­two­rzy­ły ato­li w umy­słach no­wych to­wa­rzy­szy nie­złom­ne prze­ko­na­nie, iż mają do­czy­nie­nia ze zna­ko­mi­tym my­śli­wym, w co osta­tecz­nie i on sam uwie­rzył z cza­sem. Żeby opi­nii ta­kiej nadać po­waż­ny cha­rak­ter, po­czął uczęsz­czać do strzel­ni­cy, gdzie usil­nie wpra­wiał się w cel­ne strze­la­nie. Na­stęp­nie po­szedł jed­ne­go dnia do ma­ga­zy­nu Ron­czew­skie­go i spra­wił so­bie tam wszyst­ko, cze­go my­śli­wy po­trze­bu­je, na­tu­ral­nie oprócz rze­tel­nie my­śliw­skie­go ani­mu­szu. Ku­pił więc od­tyl­co­wą du­bel­tów­kę z dwie­ma pa­ra­mi luf i w ma­ho­nio­wym pu­dle, ła­dun­ki pierw­sze­go ga­tun­ku z pro­chem ce­sar­skim, tor­bę my­śliw­ską, trąb­kę, świ­staw­kę, kor­de­las, flasz­kę na wód­kę i co tam jesz­cze. Jak­kol­wiek nie za­rzu­cił ani­grzyw­ki, ani roz­cze­sy­wa­nia wło­sów przez śro­dek gło­wy, no­sił te­raz jed­nak nie­kie­dy bury strze­lec­ki ka­pe­lusz z piór­kiem i po­le­cił kraw­co­wi, aby mu spo­rzą­dził my­śliw­skie ubra­nie.

U wszyst­kich zna­jo­mych do­wia­dy­wał się, czy kto nie ma na zby­cie do­bre­go wy­żła, a gdy go za­wo­dzi­ły te po­szu­ki­wa­nia, po­dał do ku­rie­ra tre­ści­we ogło­sze­nie: "Chcę ku­pić ra­so­we­go ido­brze uło­żo­ne­go wy­żła ".

Kto po­sia­da do­bre­go psa, przy­pad­kiem tyl­ko zmu­szo­ny może go mieć do sprze­da­nia; prze­to róż­ni lu­dzie zgła­sza­ją­cy się z wy­żła­mi usi­ło­wa­li we­tknąć panu Al­bi­no­wi psy po­ko­jo­we, któ­re umia­ły wy­ko­ny­wać naj­roz­ma­it­sze sztucz­ki; je­den ska­kał przez kij i na za­wo­ła­nie "cie­pło!" zry­wał czap­kę z gło­wy, inny zno­wu wy­cią­gał z kie­sze­ni chust­ki do nosa, no­sił za pa­nem la­skę itd. Mnó­stwo było do zby­cia tych psich bła­znów, a Za­brze­ski cią­gle się wa­hał. Na­resz­cie przy­szło mu do gło­wy, że naj­le­piej bę­dzie na­być mło­de­go wy­żła i albo gow­ła­sną pra­cą uło­żyć, albo od­dać gdzie na na­ukę. Wpadł mu zaś był w oko bar­dzo przy­jem­ny z po­wierz­chow­no­ści, fer­tycz­ny, czar­ny jak kruk pon­ter imie­niem As. By­wa­ją lu­dzie z bar­dzo krew­kim tem­pe­ra­men­tem, ale naj­więk­szy na­wet na­rwa­niec – czło­wiek nie daje się po­rów­nać z psem – wa­ria­tem, zwłasz­cza gdy pies oka­zu­je we­so­łość, ocho­tę. Gdy się zda­rzy taki san­gwi­nicz­ny wy­żeł wpa­da­ją­cy w sza­ły, po­trze­bu­je on wy­traw­nej ręki wy­cho­waw­czej, aby go uczy­ni­ła do­brym, mą­drym psem my­śliw­skim – i to we wła­ści­wym wie­ku. As sta­no­wił ide­ał psa – sza­leń­ca. Sprze­dał go był ja­kiś miesz­ka­ją­cy na Se­we­ry­no­wie eme­ryt, któ­ry miał sześć có­rek i te z mło­dym wy­żłem wy­pra­wia­ły w domu ta­kie ha­ła­sy, że sta­ry nie mógł się od­da­wać swej na­ło­go­wej po­obied­niej drzem­ce. Ty­ra­ni­zo­wa­ny przez cór­ki, nie śmiał im za­bro­nić swa­wo­li zgieł­kli­wej i prze­my­śli­wał tyl­ko, jak by się tu po­zbyć nad­zwy­czaj­nie ha­ła­śli­we­go psa. Otóż, kie­dy wy­czy­tał w ku­rie­rze ogło­sze­nie pana Al­bi­na, ni­ko­mu nic nie mó­wiąc wy­pro­wa­dził po­ta­jem­nie z domu Asa i sprze­dał go szczę­śli­wie.

Za­brze­ski nie­ba­wem spra­wił so­bie książ­kę o ukła­da­niu wy­żłów i sys­te­ma­tycz­nie roz­po­czął do­mo­wą edu­ka­cją psa, po­le­ga­ją­cą na na­ucza­niu wa­ro­wa­nia i apor­to­wa­nia. Wy­raz "wa­ruj!" był te­raz cią­gle na ustach pana Al­bi­na. Jed­nak­że As, któ­ry wiek szcze­nię­ce­go ży­wo­ta spę­dził mię­dzy pan­na­mi, kar­mio­ny przy­sma­ka­mi i piesz­czo­ny do zbyt­ku, uwa­żał so­bie ta­kie "wa­ruj!" za pro­ste we­zwa­nie do fi­glów i w od­po­wie­dzi na to szcze­kał za­pal­czy­wie, wy­ska­ku­jąc jak sza­lo­ny przed swym na­uczy­cie­lem. Sto­sow­nie do prze­pi­sów książ­ki, na­uczy­ciel przy­ci­skał nie­raz ucznia ręką do zie­mi, z ogrom­nym na­ci­skiem wy­krzy­ku­jąc: "Wa­ruj, wa­ruj!" Ale sko­ro­tyl­ko ręka po­fol­go­wa­ła, As się na­tych­miast zry­wał i w dwój­na­sób wy­na­gra­dzał so­bie ta­kie przy­mu­so­we za­ha­mo­wa­nie ener­gii. Co tu po­cząć?

Książ­ka ra­dzi­ła, aże­by – w ra­zie, gdy nie skut­ku­ją środ­ki ła­god­ne i pies oka­zu­je upór – użyć spo­so­bów su­ro­wych, to jest za­sto­so­wać po­wszech­nie zna­ną, a słusz­nie przez dłu­gi czas ce­nio­ną me­to­dę pa­ty­ka. Cho­ciaż nie­fa­cho­wy pe­da­gog, Za­brze­ski wie­dział, że ból do­świad­czo­ny na wła­snej skó­rze obu­dza po­ży­tecz­ne uczu­cie oba­wy, któ­ra z ko­lei rze­czy wie­dzie do po­słu­szeń­stwa, czy­li do za­nie­cha­nia upo­ru. Zda­wa­ło­by się, że to spo­strze­że­nie psy­cho­lo­gicz­ne jest praw­dą nie­za­prze­czo­ną i że trze­ba nie mieć ole­ju w gło­wie, aby się zrzec tak sku­tecz­ne­go środ­ka, a jed­nak…

Nie wskó­raw­szy nic a nic w pierw­szym tym dzia­le do­mo­wej edu­ka­cji, na­uczy­ciel uznał za rzecz wła­ści­wą przy­stą­pić do dzia­łu dru­gie­go, to jest do nie­zmier­nie trud­nej na­uki apor­to­wa­nia. Dla psa-fleg­ma­ty­ka z uspo­so­bie­niem le­ni­wym wa­ro­wa­nie nie­wie­le na­strę­cza trud­no­ści, gdyż spo­czy­wa ono już w uspo­so­bie­niu:pies – próż­niak i bez na­uki kła­dzie brzuch­na zie­mi, gło­wę mię­dzy wy­cią­gnię­te przed­nie łapy i leży. Wy­żeł z ży­wym, go­rą­cym tem­pe­ra­men­tem ma już we krwi nie­ja­ko apor­to­wa­nie.

Och, As oka­zy­wał aż nad­to po­chop­no­ści do chwy­ta­nia w zęby wszyst­kie­go, co się nada­rzy­ło. Gdy raz zna­lazł na so­fie otwar­tą książ­kę o ukła­da­niu wy­żłów, wlazł z nią pod sofę i tam do­szczęt­nie po­darł, po­gryzł. Za to otrzy­mał zno­wu chło­stę szpi­cró­zgą i wpraw­dzie nie­utra­cił chę­ci do bra­nia w zęby in­nych przed­mio­tów, ale sam wi­dok książ­ki na­peł­niał go nie­opi­sa­ną trwo­gą. Po­ka­zu­je się, że aby od­uczyć, trze­ba bić za każ­dą rzecz; aby na­uczyć, bi­cie czę­sto nie po­ma­ga. Moc­na wia­ra w uogól­nio­ne teo­rie pro­wa­dzi wy­cho­wa­nie psów na­ma­now­ce: psy – są to in­dy­wi­du­al­no­ści.

Pan Al­bin też coś jak by poj­mo­wał, iż speł­nie­nie roz­ka­zu "wa­ruj!" brzmi dla Asa po­nu­ro, prze­cho­dzi po­nie­kąd jego siły; tym­cza­sem "aport!" po­bu­dza go do czyn­no­ści. Za pod­no­skę do apor­to­wa­nia miał po­słu­żyć okaz wy­pcha­nej wie­wiór­ki, sta­ry grat wy­cią­gnię­ty spo­mię­dzy ru­pie­ci. Na­sze­mu wy­żło­wi aż się śle­pie za­iskrzy­ły, gdy pan jego z wy­ra­zem "aport" na ustach trzy­mał w ręku wie­wiór­kę. Owe lek­cje tak wy­peł­nia­ły czas Za­brze­skie­mu, że te­raz póź­niej ja­dał śnia­da­nia, wcze­śniej po­wra­cał do domu z ko­la­cyj, wsta­wał re­gu­lar­nie o ósmej z rana i za­raz się za­bie­rał do lek­cyj z wy­żłem.

Już po upły­wie dwóch dni na­uki wy­da­ło się panu Al­bi­no­wi, że As zro­bił znacz­ne po­stę­py w apor­to­wa­niu, gdyż jak­kol­wiek nie od­no­sił jesz­cze panu pod­nie­sio­ne­go przed­mio­tu, po­zwa­lał go so­bie jed­nak od­bie­rać. To­też trze­cie­go dnia rano na­uczy­ciel, dum­ny z osią­gnię­tych re­zul­ta­tów, a pe­łen na­dziei na przy­szłość, pod naj­lep­szą wróż­bą roz­po­czął swo­ją­pra­cę. Za pierw­szym rzu­ce­niem pod­no­ski i na za­wo­ła­nie "aport!" As z wła­ści­wą so­bie skwa­pli­wo­ścią i zwin­no­ścią po­sko­czył śli­zga­jąc się po wo­sko­wa­nej po­sadz­ce, o któ­rą stu­ka­ły jego pa­zur­ki. Pe­łen za­pa­łu po­chwy­cił w zęby upra­gnio­ny przed­miot, ale ani my­ślał od­no­sić go panu, tyl­ko co tchu zmy­kał gdzieś tam na tyły miesz­ka­nia. Wła­śnie o tej po­rze słu­żą­cy Fran­ci­szek po­wy­no­sił z miesz­ka­nia na dzie­dzi­niec me­ble, aby z nich ku­rze wy­trze­pać, i zo­sta­wił tyl­ne drzwi otwar­te, co po­zwo­li­ło wy­żło­wi swo­bod­nie wy­mknąć się z domu.

– As, do nogi!… As, aport!… – wo­łał Za­brze­ski sta­nąw­szy w ne­gli­żu przy luf­ci­ku. Pies spoj­rzał parę razy w okna pierw­sze­go pię­tra, jak gdy­by drwił z krzy­ków swe­go mi­strza, a po­tem wy­cią­gnął się pod pom­pą we­dług prze­pi­sów o wa­ro­wa­niu i trzy­ma­jąc mię­dzy przed­ni­mi ła­pa­mi wy­pcha­ną wie­wiór­kę, za­czął ją pra­co­wi­cie pa­tro­szyć.

Krzyk pana Al­bi­na po­sły­szał trze­pią­cy me­ble Fran­ci­szek i chciał wy­żła za­wró­cić do­miesz­ka­nia. To mu się nie uda­ło, gdyż zbieg po­rwał pod­no­skę i z pod­nie­sio­nym w górę ogo­nem bar­dzo raź­no, ocho­czo derd­nął za bra­mę. Za­raz na uli­cy spo­tkał go inny pies, pu­del z po­cho­dze­nia, wła­śnie koń­czą­cy ob­wą­chi­wa­nie wę­gła domu, a te­raz za­cie­ka­wio­ny w naj­wyż­szym stop­niu przed­mio­tem nie­sio­nym przez Asa w zę­bach. – "Co by to mo­gło być ta­kie­go?"…

Po­nie­waż Za­brze­ski miesz­kał przy Ery­wań­skiej, prze­to wy­żeł wy­do­staw­szy się na uli­cę nie­da­le­ko miał plac Ewan­ge­lic­ki, do­kąd też żwa­wo się pu­ścił, a za nim pę­dził w der­dy ów roz­cie­ka­wio­ny pu­del, pra­gną­cy na­mięt­nie zaj­rzeć z bli­ska Aso­wi w zęby. Za psa­mi w od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków po­dą­żał słu­żą­cy Fran­ci­szek z trze­pacz­ką w ręku, zło­wro­gim spoj­rze­niem w oku i prze­kleń­stwem na ustach:

– Bo­daj ja­sne pio­ru­ny spa­li­ły taką służ­bę!…

Mało kto może zwró­cił uwa­gę na to, że plac Ewan­ge­lic­ki jest od daw­na ulu­bio­nym punk­tem zbor­nym psich scha­dzek, szcze­gól­niej w go­dzi­nach po­ran­nych. W po­rze let­niej, jak tyl­ko się roz­pocz­nie dzien­ny ruch miej­ski, moż­na się tu­taj przyj­rzeć wiel­ce uciesz­nym sce­nom psich fi­glów. Wła­śnie i te­raz wy­pra­wiał tam har­ce, sko­ki, plą­sy ja­kiś nad­zwy­czaj­nie zwin­ny mop­sik z ogon­kiem w kół­ko za­krę­co­nym i w ob­róż­ce z dzwo­necz­ka­mi. Za współ­za­wod­ni­ka w tur­nie­ju po­pi­so­wym miał ten psi akro­ba­ta atle­tę, ogrom­ne­go po­pie­la­te­go doga z ob­cię­ty­mi uszy­ma, w sze­ro­kiej me­ta­lo­wej ob­ro­ży z mo­no­gra­mem swe­go pana. Kil­ka in­nych psów w cha­rak­te­rze wi­dzów zda­wa­ło się brać żywy udział w wi­do­wi­sku: opa­sły, gru­by w kar­ku i py­sku, z ob­wi­sły­mi po­licz­ka­mi bul­dog; de­li­kat­ny, wą­tłej bu­do­wy char­cik, na któ­rym mimo cie­płych pro­mie­ni słoń­ca drża­ła fe­brycz­nie skó­ra przy­wy­kła do po­ko­jo­wej at­mos­fe­ry; pu­del przez no­ży­ce na lwa wy­strych­nię­ty; wy­żeł, co sfi­li­strzał w mie­ście uży­wa­jąc ze swym pa­nem tyl­ko raz na dzień prze­chadz­ki od domu do knaj­py; na­resz­cie ja­kiś mie­sza­niec skro­bią­cy się nie­ustan­nie tyl­ną łapą po weł­ni­stym kar­ku.

Nie­któ­re z nich sta­ły, inne przy­sia­dły na ogo­nie, przy­le­gły na brzu­chach, a z ich fi­zjo­no­mii moż­na było wy­czy­tać, że gdy­by tyl­ko po­sia­da­ły ludz­kie dło­nie, z pew­no­ścią bi­ły­by mop­si­ko­wi okla­ski. In­te­li­gen­cją i peł­ną wdzię­ku zręcz­ność mal­ców wi­docz­nie psy na­wet ce­nią wy­żej ani­że­li bru­tal­ną siłę ol­brzy­mów. Po­ja­wie­nie się na pla­cu Asa i pu­dla nie­ustan­nie Aso­wi za­glą­da­ją­ce­go w zęby prze­rwa­ło we­so­łą za­ba­wę. Wszyst­kie psy, ile ich tam było, zwró­ci­ły cie­ka­we oczy na przy­by­szów, a każ­dy zda­wał się wzro­kiem za­py­ty­wać:

"Co też ten wy­żeł może nieść w zę­bach?"

Nie­ba­wem wiel­ki dog pierw­szy przy­sko­czył do Asa, na­stro­szył się okrut­nie i mu­siał mu wark­nąć do ucha ja­kąś bru­tal­ną groź­bę, gdyż mło­dy wy­żeł bo­jaź­li­wie spu­ścił ogon, po­kor­nie się przy­płasz­czył i jed­no­cze­śnie wy­pu­ścił z zę­bów wie­wiór­kę. W tej­że chwi­li lo­tem strza­ły przy­sko­czył mop­sik, chwy­cił upusz­czo­ną pod­no­skę i po­gnał z nią w cwał przez plac, a za nim po­pę­dzi­ły te­raz wszyst­kie psy, nie wy­łą­cza­jąc Asa i przy­by­łe­go z nim pu­dla. Cała ta gro­ma­da obie­gła na­oko­ło ko­ściół, po czym zja­wi­ła się zno­wu na pla­cu, na­prze­ciw­ko pa­ła­cu Kro­nen­ber­ga. Już ten, już ów za­ska­ki­wał dro­gę mop­so­wi, któ­ry jed­nak­że umiał się za­wsze zręcz­nie wy­wi­nąć, a w ostat­nim ra­zie ucho­dził po­pod brzu­cha­mi psów więk­szych.

Ży­wym ru­chem ro­iło się to psiar­stwo; z wie­wiór­ki na wszyst­kie stro­ny wy­ła­zi­ły ja­kieś kła­ki, a co ją któ­ry pies do­padł, skub­nął, po­tem się za­trzy­my­wał, sma­ko­wał i usi­ło­wał wy­pluć pa­ku­ły, ob­le­ga­ją­ce mu pod­nie­bie­nie.

Tak się tu­taj rze­czy mia­ły, kie­dy nie­spo­dzie­wa­nie wtar­gnął na plac Fran­ci­szek, uzbro­jo­ny w trze­pacz­kę do me­bli. Fi­zjo­no­mia czło­wie­ka peł­na go­ry­czy, jego chód nie­cier­pli­wy, ru­chy nie­spo­koj­ne i ta trze­pacz­ka, wy­glą­da­ją­ca ja­koś po­dej­rza­nie w rę­kach ludz­kich, wszyst­ko to­spra­wi­ło, że As jak­by po­czu­wa­jąc się do winy za­czął rej­te­ro­wać. Inne psy wi­docz­nie po­zo­sta­wa­ły w nie­pew­no­ści, co czy­nić, i wy­cze­ki­wa­ły dal­sze­go prze­bie­gu wy­pad­ków. Ato­li­mop­sik na­raz wy­pusz­cza z py­ska pod­no­skę, od­waż­nie na­cie­ra na Fran­cisz­ka i szcze­ka za­pal­czy­wie. Po­zo­sta­łe psy, za­chę­co­ne przy­kła­dem, tak da­le­ce na­bra­ły otu­chy, że na­wet As, de­zer­ter, za­wró­cił i do­pie­ro cała ta psiar­nia opa­dła słu­żą­ce­go, zu­chwa­le nań na­cie­ra­jąc, za­ja­dle go oszcze­ku­jąc na róż­ne gło­sy. Za­sko­czo­ny Fran­ci­szek uży­wał trze­pacz­ki jako bro­niod­por­nej, przy tym idąc ty­łem wy­co­fy­wał się z traw­ni­ka, pew­ny, że sko­ro do­trze do głów­nej alei pla­cu, psy za­nie­cha­ją dal­szej na­pa­ści. Bie­dak za­po­mniał, że ale­ję głów­ną od­dzie­la­ją od traw­ni­ka prę­ty gru­be­go dru­tu, prze­cią­gnię­te mię­dzy drew­nia­ny­mi słup­ka­mi! Sko­ro więc w swo­im co­fa­niu się na­tra­fił na­resz­cie no­ga­mi na ową zdra­dli­wą prze­szko­dę, po­de­rwa­ny­znie­nac­ka, padł ty­łem jak dłu­gi na głów­ną ale­ję na­kry­wa­jąc się no­ga­mi. Nie prze­wró­cił on wpraw­dzie prze­cho­dzą­cej tam­tę­dy wła­śnie ja­kiejś oty­łej nie­wia­sty, ale upad­kiem swo­im na­ro­bił jej ta­kie­go stra­chu, że baba wrzesz­cza­ła jak opę­ta­na. Po­wsta­ły stąd za­męt uspo­so­bił psy do od­wro­tu, do cze­go może się też przy­czy­nił i wi­dok stój­ko­we­go, któ­ry już nad­cho­dził w groź­nej po­sta­wie.

Cała cze­re­da z mop­si­kiem na cze­le po­wy­wie­szaw­szy ję­zy­ki pu­ści­ła się dro­gą poza ko­ścio­łem, na­stęp­nie prze­bie­gła w skok uli­cę Ery­wań­ską mię­dzy snu­ją­cy­mi się do­roż­ka­mi iwy­pa­dła na plac Zie­lo­ny, obie­cu­ją­cy da­le­ko wię­cej swo­bo­dy.

Mar­kot­ny, bo po­tłu­czo­ny, Fran­ci­szek po­wró­cił do domu, gdzie krót­ko a wę­zło­wa­to oświad­czył Za­brze­skie­mu, że on go­dzi się tyl­ko do ob­słu­gi­wa­nia pa­nów, nie my­śli zaś na sta­re lata zbi­jać psy po mie­ście, gdyż od tego są stró­że, po­słu­ga­cze i inne pod­lej­sze ga­tun­ki czło­wie­ka. Po­tem usiadł w przed­po­ko­ju i wy­mru­ki­wał, że go prze­pła­ca­no, aby przy­jął służ­bę w Ogro­dzie Zoo­lo­gicz­nym, a nie chciał, po­nie­waż uwa­ża so­bie za ostat­nie upodle­nie usłu­gi­wa­nie zwie­rzę­tom.

Pan Al­bin, czło­wiek mało sta­now­czy, zmil­czał uda­jąc, iż nie sły­szy tych prze­mów iprzy­cin­ków; wy­py­tał się tyl­ko słu­żą­ce­go, gdzie obec­nie As prze­by­wa, i sam oso­bi­ście wy­ru­szył na ob­ła­wę.

Na Zie­lo­nym pla­cu było nad­zwy­czaj­nie we­so­ło. Tym ra­zem w przed­sta­wie­niu głów­ne role przy­pa­dły Aso­wi i pu­dlo­wi. Oba psy w od­le­gło­ści ja­kich trzy­dzie­stu kro­ków przy­wa­ro­wa­ły je­den na­prze­ciw­ko dru­gie­go i bacz­nie spo­glą­da­ły so­bie w oczy. Na­gle As po­wstał i cza­jąc się szedł noga za nogą w kie­run­ku pu­dla, aże­by go niby też to znie­nac­ka na­paść. Ta psia za­ba­wa­jest jak­by pro­to­ty­pem zna­nej gry dzie­ci:" baw­my się w za­ją­ca ". Mę­dr­szy bie­rze zwy­kle na sięw tej za­ba­wie rolę głu­pie­go, a tak się za­cho­wu­je, jak gdy­by rze­czy­wi­sty głu­piec był bar­dzo­mą­dry.

– As, do nogi! – krzyk­nął Za­brze­ski, a głos jego roz­ka­zu­ją­cy na miej­scu stro­pił wy­żła i zu­peł­nie mu ode­brał chęć do dal­szej za­ba­wy.

Przy­zwa­ny w chwi­li kie­dy wła­śnie miał się rzu­cić na rze­ko­me­go za­ją­ca, a po­tem go ści­gać wy­pło­szyw­szy z ko­tli­ny, As, spio­ru­no­wa­ny zna­nym so­bie gło­sem, wsty­dli­wie wtu­lił ogon pod sie­bie i cią­gle się oglą­da­jąc kłu­so­wał w prze­ciw­le­głą oko­li­cę pla­cu, byle jak naj­da­lej od pana. Pu­del jed­nak­że nie stra­cił przy­tom­no­ści umy­słu, cho­ciaż wy­stę­po­wał w roli lę­kli­we­go za­ją­ca; przez chwi­lę rzu­cał by­stro oczy­ma to na wy­żła, to na przy­by­łe­go czło­wie­ka, jak gdy­by so­bie chciał wy­two­rzyć na­le­ży­ty sąd, o co ta­kie­go może tu cho­dzić. Wi­docz­nie zro­zu­miał wszyst­ko i na tej za­sa­dzie po­sta­no­wił dzia­łać, gdyż truch­tem po­biegł do Asa i sta­nął obok nie­go. Za­brze­ski zno­wu, po­dob­nie jak znacz­na więk­szość lu­dzi, miał prze­ko­na­nie, że głu­pie­go psa czło­wiek za­wsze może po­dejść chy­tro­ścią swe­go ro­zu­mu; nie­znacz­nie więc zbli­żał się, a uda­wał ta­kie­go, któ­ry nie ma za­mia­ru ani in­te­re­su te dwa psy nie­po­ko­ić. Wszyst­kie zresz­tą psy, ile ich tam było, wie­trzy­ły wi­dać ja­kąś zdra­dę, gdyż po­czę­ły się z pla­cu wy­no­sić, za­cho­wa­niem swo­im da­jąc mniej wię­cej do zro­zu­mie­nia: "Sko­ro nie moż­na prze­wi­dzieć, co za za­mia­ry ma w du­szy ten oto czło­wiek, prze­to na wszel­ki wy­pa­dek le­piej się stąd od­da­lić ".

Rów­nież i As miał chęt­kę drap­nąć, bo skwa­pli­wie zer­kał oczy­ma za pierz­cha­ją­cy­mi to­wa­rzy­sza­mi, ale go wi­docz­nie przy­ku­wa­ła do miej­sca wia­ra w przy­jaźń i ro­zum pu­dla, gdyż po­zo­stał.

Co się te­raz pan Al­bin zbli­żył na ja­kie dwa­dzie­ścia kro­ków od­le­gło­ści od obu psów, pu­del za­raz brał nogi za pas i gnał na prze­ciw­le­gły bok pla­cu, a za nim po­dą­żał wy­żeł. W taki spo­sób Za­brze­ski ob­szedł trzy razy na­oko­ło plac Zie­lo­ny i do­pie­ro się stuk­nął w czo­łoo zdo­bio­ne grzyw­ką, gdyż zro­zu­miał na­resz­cie, iż pu­del de­mo­ra­li­zu­je Asa.

– Cze­kaj­cież, nic­po­nie, po­ka­żę ja wami – za­wo­łał i ski­nął na sto­ją­ce­go przy Ho­te­lu Fran­cu­skim po­słań­ca, któ­re­mu wy­dał po­le­ce­nie w tych sło­wach:

– Ten czar­ny pies na­le­ży do mnie i trze­ba go ko­niecz­nie od­dzie­lić od tam­te­go bia­łe­go pu­dla!

Dwaj lu­dzie, je­den w ka­pe­lu­szu, dru­gi w czer­wo­nej czap­ce, obaj uzbro­je­ni w la­ski, sta­nę­li te­raz na­prze­ciw­ko dwóch psów, aże­by ro­ze­rwać ich przy­ja­ciel­ski zwią­zek. Pu­del, jak się zda­je, od razu zro­zu­miał, że co dwaj nie­przy­ja­cie­le, to nie je­den, że więc nie­na­le­ży się si­lić na wy­naj­dy­wa­nie chy­trych środ­ków obro­ny na ma­łej prze­strze­ni pla­cu, ale trze­ba so­bie zdo­być więk­sze te­ry­to­rium. Pu­del rzu­cił się w Ry­sią uli­cę po­zo­sta­wia­jąc to­wa­rzy­sza wśród nie­przy­ja­ciół. Głu­pio się mu­sia­ło zro­bić na ser­cu Aso­wi, gdy stra­cił przy­ja­cie­la i prze­wod­ni­ka, a pan jego przy­zwał te­raz do po­mo­cy aż dwóch no­wych po­słań­ców. Tym­cza­sem pu­del obiegł tyl­ko na­oko­ło przez Mar­szał­kow­ską i nie­ba­wem zja­wił się poza łań­cu­chem ob­ła­wy, szcze­ka­niem uwia­da­mia­jąc wy­żła o for­te­lu. Usły­sza­ny głos sprzy­mie­rzeń­ca do­dał wy­żło­wi otu­chy. As roz­pę­dził się, ude­rzył na słab­szy punkt czat­nie­przy­ja­ciel­skich, a choć w prze­lo­cie do­stał od Za­brze­skie­go ki­jem, złą­czył się jed­nak z pu­dlem. Obaj dru­ho­wie pu­ści­li się te­raz kłu­sem oko­ło cu­kier­ni Szten­gla, przez krót­ką tyl­ko chwi­lę przy­sta­nę­li na rogu przy domu Blo­cha, po­ro­zu­mie­waw­czo spoj­rze­li so­bie w oczy, a po­tem w cwał ude­rzy­li na bra­mę Ogro­du Sa­skie­go. Nie zdo­by­li tu so­bie jed­nak wej­ścia, po­nie­waż bacz­ny po­li­cjant ener­gicz­nie za­gro­dził im dro­gę, przy czym pu­del otrzy­mał po­tęż­ne pchnię­cie pię­tą.

Z tej prze­szko­dy nie­wie­le so­bie wi­dać na­sze psy ro­bi­ły, gdyż pod­nio­sły w górę ogo­ny i po­bie­gły je­den obok dru­gie­go na plac Ewan­ge­lic­ki, sta­no­wią­cy, jak wie­my, ro­dzaj psiej re­sur­sy.

Nie był to czas sto­sow­ny do od­da­wa­nia się za­ba­wie po­łą­czo­nej z ru­chem fi­zycz­nym, gdyż­czerw­co­we słoń­ce wy­so­ko już ja­śnia­ło na nie­bie ża­rem swym pie­kąc zie­mię. Kom­pa­nia, któ­ra te­raz prze­by­wa­ła na pla­cu Ewan­ge­lic­kim, skła­da­ła się głów­nie z ta­kich psów, co to nie mają gdzie gło­wy schro­nić i pro­wa­dzą noc­ny spo­sób ży­cia, a w upal­ne dni let­nie wy­sy­pia­ją się po pla­cach w cie­niu drzew i krze­wów – psy bez ozna­czo­ne­go spo­so­bu do ży­cia, za­wsze głod­ne, go­to­we kraść lub przy­jąć pierw­szą lep­szą służ­bę bez na­my­słu. Te spo­nie­wie­ra­ne przez nę­dzę wy­wło­ki, o ile im los po­zwo­li ujść ręki opraw­cy, żyją nie­raz mi­ło­sier­dziem ku­cha­rek, młod­szych, nia­niek, dzie­ci; nie­kie­dy gry­zą w śmie­ciach jaki sta­ry trze­wik, są nie­śmia­łe, bo­jaź­li­we i przed każ­dym czło­wie­kiem z po­ko­rą mer­da­ją uni­że­nie ogo­nem. Je­że­li czło­wiek pę­dzi taki tryb, na­zy­wa się go upa­dłym, spodlo­nym; psa moż­na na­zwać je­dy­nie­niesz­czę­śli­wym. Kil­ku ta­kich nie­bo­ra­ków po­zie­wa­jąc i z wy­ra­zem obo­jęt­no­ści w oku spo­glą­da­ło na Asa i pu­dla, któ­re wy­glą­da­ły zu­chwa­le, but­nie, jak gdy­by świa­do­mie dum­ne, iż pro­wa­dzą wal­kę z ludź­mi.

Wkrót­ce ato­li nad­bie­gli tu tak­że spo­ce­ni, peł­ni skwa­pli­wo­ści po­słań­cy, co szli za zbie­ga­mi jak woda ma­jąc w od­wo­dzie pana Al­bi­na. Na ten wi­dok przy­wy­kłe do ludz­kie­go prze­śla­do­wa­nia psy – że­bra­ki oka­za­ły nie­po­kój i jaki taki po­czął dźwi­gać swo­je ze­mdla­łe ko­ści. Pu­del za­jąw­szy naj­bar­dziej od­kry­te sta­no­wi­sko od razu spo­strzegł, że nie­przy­ja­cie­le nie za­nie­cha­li po­go­ni, i nie­dłu­go się na­my­śla­jąc po­sko­czył w uli­cę Ery­wań­ską wraz z Asem, a z Ery­wań­skiej po­gnał na plac Zie­lo­ny. Psy od­kry­ły dro­gę Ko­lum­ba, do­brze te­raz wie­dzia­ły, że z pla­cu Zie­lo­ne­go ła­two się moż­na do­stać zno­wu na Ewan­ge­lic­ki i tak w kół­ko.

Do­pro­wa­dzo­ny do osta­tecz­no­ści Za­brze­ski jesz­cze raz krzyk­nął strasz­li­wym gło­sem:

– As, do nogi!

W od­po­wie­dzi na to oba psy po­szły w uli­cę Ry­sią.

Zgrzyt­nął zę­ba­mi pan Al­bin, zły, że wszyst­kie jego usi­ło­wa­nia roz­bi­ły się o psią­prze­bie­głość. Głod­ny, zzia­ja­ny, chmur­ny oświad­czył po­słań­com, iż ich wy­na­gro­dzi so­wi­cie, je­że­li mu tyl­ko wy­żła do­sta­wią do domu. I po­szedł na śnia­da­nie do Stęp­kow­skie­go.

Prze­cho­dząc przez Ogród Sa­ski, ze zdzi­wie­niem spo­tkał tu pana Win­cen­te­go, daw­ne­go­to­wa­rzy­sza śnia­dań od Mül­le­ra, i z miej­sca opo­wie­dział mu wszyst­kie swo­je zaj­ścia z Asem.

– Ja my­ślę – mó­wił sta­ry my­śli­wy – że pan bie­rzesz się do nie swo­ich rze­czy. Uło­że­nie wy­żła, zwłasz­cza w star­szym wie­ku, nie jest ła­twe.

To twier­dze­nie swo­je uza­sad­niał pan Win­cen­ty róż­ny­mi zna­ny­mi so­bie przy­kła­da­mi. Szli, po­sta­wa­li roz­ma­wia­jąc cią­gle i na­resz­cie, gdy już wy­szli na plac Te­atral­ny, Za­brze­ski jął za­pra­szać mi­łe­go to­wa­rzy­sza na "wó­decz­kę " do Stęp­kow­skie­go.

– Nie, nie pój­dę – od­rzekł pan Win­cen­ty po­rów­ny­wa­jąc swój ze­ga­rek z ra­tu­szo­wym. – Itak się już spóź­ni­łem, a Mar­cin z każ­dym dniem sta­je się draż­liw­szy… Wła­śnie cze­ka na mnieu Braj­bi­sza i je­że­li pan chcesz, pro­szę na go­rzał­kę, przy czym po­ga­da­my o Asie.

Pan Al­bin nie są­dził, aby mu Braj­bisz za­stą­pił Stęp­ka, ale po­szedł przez grzecz­ność i w na­dziei zna­le­zie­nia sku­tecz­nej rady, co się ty­czy ukła­da­nia wy­żła. Rze­czy­wi­ście, pan Mar­cin bli­sko już od go­dzi­ny sie­dział w ogród­ku głod­ny i zły, bo nie mógł jeść nie wy­piw­szy kie­lisz­ka wód­ki, a wód­ki zno­wu za nic w świe­cie nie pił­by w po­je­dyn­ka. Nie­gdyś po­że­ra­cze koł­du­nów i kieł­ba­sy je­dli te­raz sztu­kę mię­sa z ogór­kiem, a wę­grzy­na za­stę­po­wa­ło piwo. Po­to­czy­ła się żywa roz­mo­wa o wy­żłach i ich przy­spo­sa­bia­niu do po­lo­wa­nia; tyl­ko pan Mar­cin miał ja­kiś cierp­ki hu­mor, ni stąd, ni zo­wąd przy­pi­nał łat­ki War­sza­wie mó­wiąc:

– War­szaw­skie łgar­stwo, war­szaw­skie bła­zeń­stwo!… Ni­ko­mu sło­wa nie do­trzy­mać, a cią­gle da­wać "sło­wo ho­no­ru ", to czy­sto po war­szaw­sku!

Za­brze­ski się na­wet parę razy za­ru­mie­nił nie­co, bio­rąc do sie­bie nie­któ­re przy­cin­ki, a w du­szy so­bie my­ślał:

"Co się sta­ło z tym czło­wie­kiem? Taki uprzej­my, grzecz­ny był daw­niej!" Wy­sy­paw­szy się i zjadł­szy ogrom­ny gnat sztu­ki mię­sa z rurą pan Mar­cin czę­ściej się od­zy­wał, a go­rycz też jego prze­mó­wień zma­la­ła co­kol­wiek. – Mu­szę panu przede wszyst­kim po­wie­dzieć – mó­wił do Za­brze­skie­go – że "As" nie jest to wła­ści­wa dla wy­żła na­zwa! Ja­kieś asy, win­ty, fau­sty, bar­dy – mogą być do­bre dla mop­sów, pin­cze­rów, pu­dlów i in­nej psiej miesz­czań­skiej ho­ło­ty, ale nie dla psa my­śliw­skie­go! Na­stęp­nie, imię wy­żła po­win­no być dwu­zgło­sko­we, aby pies poj­mo­wał, że się go istot­nie na­zy­wa… Jed­nę je­dy­ną sa­mo­gło­skę może my­śli­wy z ła­two­ścią nie­dba­le wy­ma­wiać, co psa tro­pi tak samo jak czło­wie­ka… Sko­ro więc wpro­wa­dzasz pan do my­śli­stwa kar­ciar­stwo, na­zwij­że swo­je­go wy­żła przy­najm­niej As – pik!

– Pe­dan­tyzm, po­su­nię­ty do dro­bia­zgo­wo­ści! – ode­zwał się pan Win­cen­ty.

– Le­piej być pe­dan­tem ani­że­li fan­fa­ro­nem, lek­ko­du­chem! – po­wie­dział z na­ci­skiem były nad­le­śny po­pra­wia­jąc so­bie wło­sy, któ­re mu nie­ustan­nie od­sła­nia­ły ły­si­nę, na­ra­żo­ną przez to na do­kucz­li­wość much.

– Jak na my­śli­we­go masz za dużo pe­dan­ty­zmu i prze­są­dów – rzekł były dzie­dzic to­nem, z któ­re­go znać było, że do­ma­wia­jąc ostat­nich słów, ża­ło­wał, iż je wy­mó­wił. – Za dużo pe­dan­ty­zmu i prze­są­dów jak na my­śli­we­go? – za­py­tał pan Mar­cin spo­glą­da­jąc ja­do­wi­tym wzro­kiem na swo­je­go to­wa­rzy­sza. – A czy to mój pe­dan­tyzm i moje prze­są­dy wy­lę­gły się w ko­la­nie czy łok­ciu, że o nich z lek­ce­wa­że­niem mówi mój ko­le­ga my­śli­wy?… Mnie się zda­je, iż one po­wsta­ły w mó­zgow­ni­cy, gdzie się wpi­su­je wszyst­ko, cze­go czło­wiek my­ślą­cy do­świad­cza w cią­gu ży­cia. O, pa­nie Win­cen­ty, znać na to­bie kil­ku­mie­sięcz­ny po­byt w War­sza­wie!… Spu­dło­wa­łeś już dzi­siaj dwa razy: uczyn­kiem, boś się o go­dzi­nę spóź­nił na sta­no­wi­sko, i - ję­zy­kiem, mie­rząc do zwie­rzy­ny, do któ­rej nie na­le­ży strze­lać.

Po­wie­dziaw­szy to pan Mar­cin na wpół z uśmie­chem, na wpół po­waż­nie zwró­cił się do Za­brze­skie­go z tymi sło­wy:

– My­śli­wy po­wi­nien sie­bie uło­żyć przed­tem, nim chce wy­żły ukła­dać! A cóż to jest uło­że­nie my­śli­we­go? Jego pe­dan­tyzm i prze­są­dy! Prze­są­dy musi mieć rol­nik, że­glarz, ry­bak; prze­są­dy są ko­niecz­no­ścią wszę­dy, gdzie czło­wiek szcze­rze i z prze­ję­ciem się pra­cu­je.

– Szcze­rość i prze­ję­cie się pra­cą może so­bie czło­wiek zo­sta­wić, pe­dan­tyzm i prze­są­dy od­rzu­cić, a bę­dzie pra­co­wał z tym więk­szym re­zul­ta­tem – mruk­nął pan Win­cen­ty.

– Mó­wisz czy­sto po war­szaw­sku! Sło­wo w sło­wo jak ten szli­fi­bruk w oku­la­rach, któ­ry mię­przed kil­ku dnia­mi chciał gwał­tem ubez­pie­czyć na ży­cie. Ja mu po­wia­dam: "Pa­nie, to jest nie­mo­ral­nie, aże­by żona, dzie­ci, krew­ni wy­cze­ki­wa­li na śmierć ubez­pie­czo­ne­go w na­dziei za­gar­nię­cia po nim spad­ku! "A on mi od­po­wia­da: "Prze­są­dy, prze­są­dy, prze­są­dy! Trze­ba raz prze­ła­mać prze­są­dy i iść z du­chem cza­su, z po­stę­pem!" In­nym ra­zem da­łem się wcią­gnąć na ja­kiś wie­czór, gdzie mia­no ja­ko­by o czymś bar­dzo waż­nym roz­pra­wiać. Pa­trzę, wy­stę­pu­je je­go­mość chu­dy, zde­chlak wy­su­szo­ny w bi­bu­le, i pali prze­mo­wę o oszczęd­no­ści, prze­zor­no­ści. Kie­dy ten skoń­czył, wy­stę­pu­je dru­gi i przed­sta­wia róż­ne przy­kła­dy oszczęd­no­ści we Fran­cji, An­glii, w Niem­czech, mówi, że od­kła­da­jąc dzien­nie zło­tów­kę moż­na mieć za trzy­dzie­ści lat tyle a tyle, za czter­dzie­ści – jesz­cze wię­cej… Za­py­tu­ję ko­goś, co to wszyst­ko zna­czy, i od­po­wia­da­ją mi: "Bę­dzie­my się za­pi­sy­wa­li do prze­zor­no­ści skła­da­jąc co­dzien­nie po zło­tów­ce". A i po to się zbie­rać? Prze­cież ja tę sztu­kę znam daw­no, a je­że­li nie od­kła­dam, to dla­te­go, że nie mogę i nie chcę ro­bić oszczęd­no­ści nie­do­rzecz­nej, bo na wła­snym or­ga­ni­zmie. "Dzia­łal­ność ko­lek­tyw­na jest ce­chą cza­sów no­wo­żyt­nych, precz z prze­są­da­mi jed­no­stek! "-wrza­snął mi nad uchem ja­kiś ele­gant… Otóż do tego zmie­rzam, że co jest prze­są­dem dla ta­kich krzy­ka­czy, sta­no­wi dla mnie za­sa­dę ży­cia.

– O pe­dan­ty­zmie i prze­są­dach w my­śli­stwie była mowa, a ty, Mar­ci­nie, w za­pa­le Bóg wie­do­kąd za­je­cha­łeś! – zro­bił uwa­gę były wła­ści­ciel ziem­ski i zwra­ca­jąc się do pana Al­bi­na tak mó­wił: – Mój przy­ja­ciel twier­dzi na przy­kład i upie­ra się przy swo­im twier­dze­niu, że wy­żeł, któ­re­go bo­daj raz do­tknę­ła ręka ko­bie­ty, jest już zu­peł­nie stra­co­ny dla my­śli­we­go. Po­nie­waż nie mogę po­jąć, co za zwią­zek za­cho­dzi mię­dzy ko­bie­tą, wy­żłem i my­śli­stwem, na­zy­wam to prze­są­dem i będę tak na­zy­wał!…

– No, ale ja ro­zu­miem bar­dzo do­brze, a to na­wet mogę z góry prze­po­wie­dzieć, że taki pies ba­wi­da­mek jest nie­za­wod­nie przez na­tu­rę upo­śle­dzo­ny!… Do nie­wiast zbli­ża­ją się i lgną wy­żły z dol­nym wia­trem, nic­po­nie no­szą­ce łeb ni­sko, któ­re się co chwi­la za­trzy­mu­ją i tak gło­śno wę­szą w tro­pach, jak gdy­by ta­ba­kę niu­cha­ły… Jest to moja ob­ser­wa­cja, nie ża­den prze­sąd! Py­taj­cie się na­tu­ry, nie mnie, dla­cze­go wy­two­rzy­ła ten zwią­zek mię­dzy ko­bie­tą a wy­żłem!… Ho, ho, wy­ra­zem" prze­sąd "nikt mnie nie stro­pi, gdyż ja wolę swo­je wła­sne prze­są­dy ani­że­li cu­dze praw­dy! Co się zaś ty­czy pe­dan­ty­zmu, to punk­tu­al­ność, dro­bia­zgo­wość w my­śli­stwie… Tu pan Mar­cin mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką, jak­by chciał po­wie­dzieć: "Głu­pim nie ma co o tym mó­wić", nie do­koń­czył zda­nia, za­pa­lił zga­słe cy­ga­ro i za­milkł.

Za­brze­ski zwra­cał się te­raz z za­py­ta­nia­mi do­ty­czą­cy­mi wy­kształ­ce­nia Asa i otrzy­my­wał od­po­wie­dzi głów­nie od pana Win­cen­te­go. Do­pie­ro przy po­że­gna­niu, gdy się mie­li roz­cho­dzić, prze­mó­wił też i pan Mar­cin, ja­koś już udo­bru­cha­ny.

– Nie­chże się już na­zy­wa i As, choć mi to przy­po­mi­na pierw­sze li­te­ry wy­ra­zu asi­nus!… Tyl­ko żeby się na nim taki pro­gno­styk – no­men omen – nie spraw­dził, daję panu do­brą radę: jest w Ko­ście­jo­wej Wól­ce le­śni­czy, nie­ja­ki Be­ne­dykt Ocho­ta, ogrom­ny maj­ster, moż­na śmia­ło po­wie­dzieć pro­fe­sor od ukła­da­nia wy­żłów; od­daj że mu pan swe­go wy­żła na wy­ćwi­kę, a za do­bry sku­tek po­rę­czam!… Ale wi­dzisz pan, ja je­stem pe­dant, nie lu­bię nic ro­bić pstrum – brum; więc pro­szę tu za­raz za­pi­sać so­bie ad­res: "Be­ne­dykt Ocho­ta w Ko­ście­jo­wej Wól­ce, ostat­nia pocz­ta Skier­nie­wi­ce ". Mo­że­cie się po­ro­zu­mieć li­stow­nie czy oso­bi­ście, jak pan wo­lisz!…

Kie­dy na­resz­cie pan Al­bin po tym po­ży­tecz­nym dla sie­bie śnia­da­niu wró­cił do domu, za­stał tam już wszyst­kich trzech po­słań­ców, któ­rzy mu te­raz na wy­ści­gi, je­den przez dru­gie­go, opo­wia­da­li zaj­mu­ją­cą hi­sto­rią swo­ich przy­gód z Asem. Naj­cie­kaw­szy ato­li z tego wszyst­kie­go był ko­niec. Jak się po­ka­za­ło, od­dzie­li­li oni na­przód pu­dla, obi­li go i od­pę­dzi­li; a wte­dy wy­żeł, stru­dzo­ny nie­zmor­do­wa­ną po­go­nią, ucho­dząc przed ob­ła­wą za­pę­dził się aż na Se­we­ry­nów. Tam – opie­wa­ło spra­woz­da­nie po­słań­ców – wpadł do sie­ni jed­ne­go domu i na­raz stał się tak śmia­ły, jak­by na swo­ich wła­snych śmie­ciach: bie­gał po po­dwó­rzu, szcze­kał, wpa­dał do róż­nych sio­nek, uja­dał. Wkrót­ce też uka­za­ły się ja­kieś pa­nie i za­czę­ły go wi­tać zo­grom­ną ra­do­ścią wo­ła­jąc:

– Asiu­nio, Asiu­nio, ko­cha­ny Asiu­nio!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: