- W empik go
ASSA - ebook
ASSA - ebook
Firma Art Company kieruje się tylko jedną zasadą: „pełna dyskrecja”. Gdy niemiecki marchand prosi o zrobienie kopii zaginionego podczas wojny obrazu, nikt nie zadaje zbędnych pytań. Zadanie zostaje powierzone utalentowanemu artyście Danielowi Asmanowi.
Kilka dni później w Rumii umiera biedna emerytka. Listonosz twierdzi, że słyszał strzały, ale w ciele kobiety nie ma śladu po kulach. W domu wszystko jest na swoim miejscu. Dwie brudne filiżanki leżą w zlewie, łóżko jest zasłane, a nad nim wisi niewielki obraz.
Śledztwem kieruje Malena Marklund, żona Daniela. Wkrótce okazuje się, że sprawa tajemniczych zleceń, niewyjaśnionej śmierci staruszki i przybycia do Trójmiasta pięknej holenderskiej jubilerki Anastazji mają ze sobą więcej wspólnego, niż ktokolwiek jest w stanie podejrzewać…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-235-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GAZETA BAŁTYCKA, 18 LUTEGO 2011
Wczoraj, tuż przed południem po raz ostatni z portu w Gdyni wypłynęła Lady Assa. Przez ostatnich kilka lat statek pływał z Ustki i Darłowa na wyspę Bornholm oraz z Trójmiasta do Kaliningradu. Ostatniej zimy jednostka była remontowana w gdańskiej stoczni Nauta. Żegluga Gdańska Sp. z o.o. sprzedała Lady Assę firmie Cassen Eils z Cuxhaven. Tym samym statek wrócił do swojego pierwszego właściciela, a także do pierwotnej nazwy, czyli Fair Lady. Udało nam się dowiedzieć, że w najbliższym czasie statek będzie pływał z portu Bremerhaven na wyspę Helgoland. Niemiecki armator nie podał jeszcze oficjalnych cen biletów, ale można być pewnym, że chętnych nie zabraknie. Pierwszy rejs odbędzie się na początku maja 2011 roku.I
WARSZAWA, 1 SIERPNIA 2008
Pani Olecka przyniosła dwie porcelanowe filiżanki i ustawiła je obok ekspresu do kawy.
– Latte czy czarną? – zapytała młodszą o piętnaście lat dziewczynę, która właśnie kończyła myć okno.
– Poproszę latte, pani Katarzyno – odpowiedziała uprzejmie, ścierając z czoła kropelki potu.
Posprzątanie całej cukierni zajęło jej dwie godziny. Sprawdziła jeszcze, czy nie pozostawiła na szybach smug, po czym poszła na zaplecze. Uczesała włosy, umyła ręce i poprawiła makijaż.
– Marto, kawa gotowa! Pora na odrobinę relaksu – zawołała właścicielka cukierni.
Nałożyła sobie oraz swojej pracownicy po porcji szarlotki z lodami waniliowymi i bitą śmietaną. Dziewczyna usiadła przy stoliku obok szefowej i podziękowała za zaproszenie. Pomyślała, że to miło pracować z kimś, kto traktuje ją jak człowieka. Sklep pani Oleckiej nie przynosił takich zysków jak firma, w której była ostatnio zatrudniona, co z kolei przekładało się na jej zarobki, ale to nie było najważniejsze.
Cukiernia mieściła się przy ulicy Chłodnej, mniej więcej w połowie drogi między Żelazną Bramą a Halą Mirowską. Klientelę stanowili w dużej mierze mieszkańcy okolicznych wieżowców, szczególnie dzieci. W okresie wakacyjnym ruch zaczynał się dopiero późnym popołudniem. Każdego ranka Marta zabierała się za sprzątanie, co bardzo cieszyło jej szefową. Gdy już nie było nic do zrobienia, często siadały przy jednym ze stolików i piły kawę, rozmawiając o wszystkim i o niczym.
– Zaraz będziemy miały klienta – stwierdziła właścicielka.
Marta spojrzała przez szybę, ale nikogo nie zauważyła. Szefowa uśmiechnęła się w jej kierunku, po czym wskazała palcem na zgarbionego mężczyznę, który stał na chodniku po drugiej stronie ulicy.
– Skąd pani to wie? – zdziwiła się Marta.
– Zawsze przychodzi, kochanie – na twarzy Oleckiej pojawił się tajemniczy uśmiech. – Możesz dopić kawę. Obsłużę go.
Dziewczyna próbowała protestować, ale wobec uporu szefowej musiała ustąpić.
– No dobrze. Skoro tak sobie pani życzy… – Ucieszyła się, że może w spokoju skończyć deser. – Mimo wszystko – dodała, przełykając duży kęs ciasta – nie kojarzę tego człowieka.
– Nic dziwnego. Jesteś tu od trzech miesięcy. – Pani Olecka wypiła ostatni łyk kawy i zjadła resztę lodów. – Przychodzi do nas – mówiąc te słowa, wskazała ponownie palcem na majaczącą w oddali sylwetkę mężczyzny – raz do roku. Zawsze pierwszego sierpnia – uzupełniła.
Marta spojrzała pytającym wzrokiem na właścicielkę cukierni.
– Zostawia bukiet kwiatów pod tamtą klatką, po drugiej stronie ulicy – po raz trzeci użyła palca wskazującego – a potem zagląda do nas na ciastko.
– Pytała pani, czemu to robi? – Martę zaintrygowała ta historia.
– No cóż. Nie mówi zbyt wiele. W zasadzie tylko prosi o coś słodkiego i herbatę. Siedzi godzinę, czasami dwie, a potem wychodzi.
– Tajemniczy gość – stwierdziła dziewczyna, próbując nakłonić szefową do dalszych zwierzeń.
– Raz tylko udało mi się z nim porozmawiać… – Marta wbiła wzrok w rozmówczynię, czekając na finał opowieści. – To było kilka lat temu. Przyszedł tu, jak zwykle. Usiadł tam, gdzie ty teraz, i patrzył przez okno. Szlochał. Podałam mu chustkę, a on podziękował. Spytałam, czy mogę mu jakoś pomóc. Wtedy rozpłakał się na dobre. Powiedział, że „Marii już nic nie pomoże”, po czym wyszedł.
Wraz z ostatnim słowem pani Oleckiej zabrzmiał dźwięk umieszczonego nad drzwiami do cukierni dzwonka, który informował o przybyciu klienta. Mężczyzna miał na sobie nienagannie skrojony garnitur i wypastowane na połysk czarne pantofle. Jego twarz była poorana bruzdami, a włosy, chociaż jeszcze dość liczne, zupełnie siwe. Nosił okulary w srebrnych oprawkach. Wyglądał na około siedemdziesiąt lat – jak oceniła Marta. Zawiesił kapelusz oraz marynarkę na wieszaku, po czym zajął miejsce przy jednym ze stolików. Nieśpiesznie przejrzał menu i zatapiając się we wspomnieniach, zwrócił wzrok w stronę miejsca, z którego właśnie przyszedł.
*
Mężczyzna, nie pytając uprzednio o rachunek, położył na stole pięćdziesiąt złotych. Przysunął delikatnie krzesło do stolika, po czym włożył marynarkę. Skinął głową w kierunku pani Oleckiej i wyszedł. Na zewnątrz było bardzo duszno, o wiele mniej komfortowo niż w klimatyzowanej cukierni. Pomyślał sobie, że może byłoby lepiej, gdyby wrócił do lokalu i zamówił jeszcze jedną bądź dwie szklanki jakiegoś orzeźwiającego napoju. Szybko jednak odrzucił tę myśl i podążył żwawym krokiem w kierunku alei Jana Pawła II. Dojście do Hali Mirowskiej zajęło mu pół godziny. Oparł się o słup, próbując wyrównać oddech. Żar lał się z nieba. Spacer, chociaż dość krótki, mocno nadwątlił jego siły. Wyjął z kieszeni spodni zupełnie niemodną jedwabną chusteczkę z ręcznie haftowanym monogramem, by przetrzeć spocone czoło. Następnie kupił bilet jednorazowy i kolejny bukiet, tym razem czerwonych róż.
Czekając na tramwaj, wydobył z kieszeni starą srebrną cygarnicę. Wyciągając papierosa, obiecywał sobie po raz kolejny, że rzuci palenie. Zaciągnął się dwa, może trzy razy, po czym wyrzucił niedopałek do kosza. Podjechał dwa przystanki tramwajem i wysiadł przy skrzyżowaniu ulic Stawki i Dzikiej. Spojrzał w kierunku wykonanego z granitu pomnika Umschlagplatz. Miał on formę muru, który otaczał niewielki plac. Został zbudowany w 1988 roku, w czterdziestą piątą rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim. Nad wejściem znajdował się czarny, półokrągły blok wykonany ze sjenitu. Granitowe ściany zdobiły napisy w języku hebrajskim, polskim i angielskim.
– „Ziemio, nie kryj mojej krwi, iżby mój krzyk nie ustawał” – przeczytał na głos dobrze mu znaną inskrypcję. Podszedł do jednego ze skąpanych w promieniach południowego słońca granitowych bloków. Odnalazł napis, którego szukał. Po naznaczonym licznymi zmarszczkami policzku spłynęła pierwsza łza, potem druga i jeszcze kilka kolejnych. Przesunął palcem po wyrytych w murze zgrubieniach. – „Maria, Maria Ajzensztadt” – przeczytał ponownie na głos. Bukiet przyniesionych przez niego czerwonych róż cudownie kontrastował z bielą pomnika. Nie zważając na pytające spojrzenia i szepty przechodniów, klęczał i modlił się. Musiał wstać po upływie kilku minut, gdy tylko ból w prawym kolanie dał o sobie znać. Miał dopiero sześćdziesiąt cztery lata, ale przebyte niedawno ciężkie choroby mocno nadwątliły jego siły.
**
Po odwiedzeniu pomnika Umschlagplatz wybrał się jeszcze do Muzeum Powstania Warszawskiego. Z ulicy Stawki można było tam dotrzeć w ciągu pół godziny, ale biorąc pod uwagę swoje możliwości oraz fakt, że powinien zachować siły na popołudniowe spotkanie, postanowił zamówić taksówkę. Wewnątrz budynku panował przyjemny chłód. „Jakże odmienny od temperatury na zewnątrz” – pomyślał. Starał się, aby obcasy jego eleganckich pantofli nie robiły zbyt dużego hałasu w zetknięciu z brukowanym podłożem. Zebrał kilka kartek z kalendarza, które symbolizowały kolejne dni Powstania Warszawskiego, po czym skręcił w lewo, do sali z liberatorem. Obszedł samolot dookoła, a następnie wszedł po schodach na piętro.
Kobieta, z którą się umówił, miała dwadzieścia siedem lat, a w muzeum pracowała od dwóch. Przedstawiła się jako Dorota Masłowska. Przywitali się serdecznie i przez chwilę rozmawiali o błahostkach, wymieniając tradycyjne uprzejmości. Następnie Masłowska wskazała mu ręką drzwi z napisem „Wstęp wzbroniony”. Wyjaśniła, że tuż za nimi znajduje się jej gabinet. Gdy tylko weszli do środka, kazała swojemu rozmówcy rozgościć się, sama zaś od razu wstawiła wodę na kawę. Mężczyzna nie miał ochoty na kolejną porcję kofeiny, ale z grzeczności nie odmówił.
Rozmawiali długo. Ona pokazywała mu fotografie, a on przy każdej kręcił przecząco głową. Uśmiechnął się dopiero pod koniec, niemal wyrywając zdjęcie z jej rąk. Teraz zasypywał ją lawiną pytań, a ona ze spokojem udzielała odpowiedzi na większość z nich. Na koniec zostawił jej swoją wizytówkę i białą kopertę. Kobieta pośpiesznie schowała ją do torebki. Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. On zadzwonił ponownie po taksówkę i kazał się zawieźć do jednej z restauracji na Mokotowie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od wizyty w cukierni nic nie jadł. Zamówił podwójną whisky z colą i lodem oraz pieczonego pstrąga z frytkami i zestawem surówek. Z ulgą stwierdził, że w jego wieku nie trzeba już dbać o kalorie, cholesterol i inne błahostki, które sprawiają, że człowiek nie potrafi czerpać radości z jedzenia.
Jego gość przyszedł pół godziny później. Odsunął pośpiesznie krzesło, nie dbając o zasady dobrego wychowania. Miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem i płócienne spodnie. Jego oczy były ukryte za szczelną zasłoną przyciemnianych okularów.
– Tak więc jestem, panie… – powiedział, zdejmując okulary.
– Moje nazwisko nie jest dla pana ważne – odpowiedział starszy mężczyzna. Upił jeszcze jeden łyk whisky, po czym położył na stole tekturową teczkę przewiązaną wstążką. – No, niech pan zajrzy, panie Bermeer – ponaglił przybysza. – Jest tu dość informacji, żeby pogrążyć pańskiego szefa, a także pana – dodał po krótkiej przerwie – ale mnie to nic nie obchodzi. Może pan spokojnie kontynuować swoją działalność. Jeśli policja z Trójmiasta daje na to przyzwolenie, ja tym bardziej nie zamierzam się wtrącać.
– Skoro tak, to po co chce pan kopać pod nim dołki? Facet ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Rok, może dwa i sam się przekręci.
– A wtedy pan, panie Bermeer, przechwyci cały ten parszywy interes, prawda?
Młodszy mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Na chwilę zapanowała niezręczna cisza. Gość udawał, że przegląda znajdujące się w teczce dokumenty. W rzeczywistości zastanawiał się nad tym, czy warto grać w tak niebezpieczną grę. Tym razem to on zamówił po drinku dla siebie i swojego rozmówcy. Próbował wziąć nieznajomego na przeczekanie, ale ten patrzył mu prosto w oczy, domagając się odpowiedzi. Przejrzawszy pobieżnie kilka dokumentów, Bermeer odezwał się:
– Z tych papierów wynika, że mój szanowny szef – mówiąc to, uśmiechnął się – po śmierci trafi do największego kotła.
– Panie Bermeer – starszy mężczyzna zrobił bardzo poważną minę – mnie bardzo zależy, żeby on zdążył doświadczyć piekła tutaj, na ziemi. Przyjmuje pan to zlecenie?
– Milion euro – zabrzmiała odpowiedź.
– Słucham? – zapytał, jakby nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał.
– Powiedziałem milion euro za wystawienie go policji. Połowa teraz, reszta, jak już się znajdzie za kratkami. Jeśli to panu nie pasuje…
– Proszę nie kończyć. Jestem gotowy kupić pańską lojalność. Proszę przyjść jutro w południe pod ten adres. – Podał swojemu rozmówcy serwetkę, na rogu której napisał kilka słów.
– Zapamiętam – odpowiedział Bermeer. Dopił szybko drinka, po czym odsunął krzesło i odszedł bez pożegnania.II
EL ARENAL, 10 PAŹDZIERNIKA 2010
Jeśli ktoś twierdzi, że człowieka zawsze spotyka kara za popełnione grzechy, jest w błędzie! W rzeczywistości dosięga ona tylko tych, którzy dają się złapać na gorącym uczynku lub nie znają nikogo, kto w decydującym momencie wyciągnie pomocną dłoń. Na szczęście nie zaliczam się ani do jednych, ani do drugich.
Zresztą, nie mam pewności, czy te wszystkie małe, noszące znamiona magii rzeczy zasługują na potępienie. Ocena naszych czynów przez postronnych obserwatorów zależy tak naprawdę od tego, skąd nas obserwują. W poprzednim liście pytałaś mnie, czy zamierzam opowiedzieć Malenie całą tę historię? Szczerość i uczciwość to broń, która może zarówno ocalić ludzką duszę, jak i obrócić ją w popiół. Dlatego przedstawię jej „najlepszą” wersję prawdy. Taką, która nikogo nie skrzywdzi. Chciałbym wiedzieć, jak ona się czuje? Czy bardzo cierpi? Jeśli zdobędziesz nowe informacje w sprawie śledztwa, nie zwlekaj. Zanim opowiem jej „najlepszą” wersję tej historii, chcę wiedzieć, jak się skończyła.
Jeśli chodzi o Assę, muszę przyznać, że jest oszałamiająco piękna. Często nastawiam budzik na szóstą rano. Śpi koło okna. Obecnie pracuję wyłącznie przy użyciu ołówka. Farby i terpentyna mogłyby jej zaszkodzić. Używam miękkiego grafitu. Idealnie oddaje jedwabistość jej skóry. Zanim zacznę rysować, studiuję zarys twarzy. Podziwiam kurtynę długich rzęs i złocisty odblask lekko kręconych, miękkich włosów. Obserwuję promienie słońca, które tańczą na jej policzku. Dopiero potem przelewam całe to śpiące piękno na kartkę. Wraz z listem przesyłam Ci jeden z moich rysunków. Sama oceń.
Od około miesiąca mieszkamy w El Arenal. Piszę, „około”, ponieważ nie jestem w stanie dokładnie określić, którego dnia przyjechaliśmy. Wcześniej myślałem, że moja sytuacja jest wystarczająco zagmatwana. Po tym, co się wydarzyło, wszystko legło w gruzach. W tym całym smutku odkryłem jednak, że człowiek zawsze znajdzie sobie powód, dla którego warto żyć. Ja muszę, ze względu na obietnicę, którą złożyłem, jak również na tę parę pięknych, błyszczących oczu, które pokładają we mnie całą ufność i nadzieję.
Dlatego wrócę i będę się cieszył swoim nowym życiem, jak tylko potrafię najmocniej, pozostawiając jednocześnie w bolesnej pamięci okruchy magii, która otworzyła przede mną bramy nieba. To największe szczęście istnieje, Klaudio! Trzeba w nie tylko mocno wierzyć i nie bać się, gdy niespodziewanie pojawia się w naszym życiu, oferując coś nowego w zamian za zburzenie dotychczasowego ładu.
Dzięki pomocy pani M. mam nową twarz i nowe imię. Mam świadomość, że nie będzie mi dane żyć dawnym życiem, ale to nieistotne. Mam cel, do którego podążam i który nada temu wszystkiemu nowy, głębszy sens.
PS Dziękuję za to, że jesteś…
D.A.
Przeczytał list jeszcze raz, zanim włożył go do koperty. Kątem oka spojrzał na małe, stojące pod ścianą łóżeczko. Wyjął z półki okrągłą puszkę modyfikowanego mleka dla niemowląt i zaniósł ją do kuchni. Starał się pamiętać o godzinach karmienia, zwłaszcza teraz, gdy nie mógł już liczyć na niczyją pomoc. Odgłosy dochodzące z pokoju świadczyły o tym, że jego córka właśnie się obudziła. Szybko wystudził wodę do odpowiedniej temperatury i wymieszał ją z białym proszkiem z pudełka. I chociaż na początku miał z tym spore trudności, z dumą stwierdził, że w jego ruchach pojawił się pewien automatyzm. Strach przed myciem czy przewijaniem, powodowany delikatnością tego „małego szczęścia”, ustąpił szybko. Innego wyjścia niż „dać sobie radę” ojciec dziewczynki nie miał.
Najedzona i przewinięta Assa leżała w wyłożonym miękkim, bawełnianym kocem wózku, pobrzękując trzymaną w ręku grzechotką. Bardziej niż zabawką interesowała się jednak kilkoma rzędami różnokolorowych koralików, które spoczywały na lewym nadgarstku jej ojca. Spoglądała raz na nie, raz na trzymaną przez mężczyznę grzankę, posyłając mu niewinne uśmiechy. On odwzajemniał je z czułością, zapominając o problemach, którym w najbliższym czasie będzie musiał stawić czoła.
Idąc w kierunku przystani jachtowej, wstąpił na pocztę. Jeszcze raz sprawdził, czy koperta jest dobrze zaklejona, po czym wrzucił ją do skrzynki. Pomyślał sobie, że chętnie przeszedłby się brzegiem plaży, mocząc gołe stopy w ciepłej o tej porze dnia wodzie. Odwrócił jednak gondolę w swoją stronę, tak żeby dziewczynka widziała jego plecy, gdy będzie ciągnął wózek po piachu. Okres wakacyjnego boomu już minął, toteż na plaży było w miarę pusto i cicho, a w każdym razie o wiele lepiej, niż w lipcu czy sierpniu. Nie śpieszył się. Co jakiś czas zatrzymywał się i przechylał wózek, żeby pokazać dziewczynce jakiś piękny widok. Opisywał go, używając nazw takich jak turkus, lazur, ultramaryna… i wszystkich innych barw, których Assa znać jeszcze nie mogła. Mimo to starał się mówić do niej jak najwięcej. Odpowiadała mu zwrotami, których z kolei on nie mógł zrozumieć i pewnie nigdy nie zrozumie, ale w ich specyficznym, dwuosobowym świecie liczył się przede wszystkim sam dialog: że ona mówiła, a on odpowiadał, oraz fakt, że wierzyła w każde jego słowo. Fakt, że nie rozumiała jeszcze, o czym mówi, nie miał większego znaczenia…III
OKOLICE SOPOTU, 13 SIERPNIA 2009
Spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Co prawda nie skończyła się malować, ale zdziwiło ją, że jeszcze nie wrócił. Zawsze był punktualny i denerwował się na tych, którzy nie potrafili przychodzić na umówioną godzinę. Mimo że znali się już kilka lat, nadal nie umiała go jednoznacznie ocenić. Często zapominał wyłączyć telewizor czy zamknąć drzwi na klucz, gdy wychodził z domu. Raz tylko, dzięki sąsiadom spod dziewiątki udało im się uniknąć zalania.
Było to dwa lata temu, w lipcu. Daniel chciał wziąć prysznic, lecz administrator budynku wyłączył dopływ wody z powodu wymiany instalacji hydraulicznej. Jej mąż, po dziesięciominutowej walce z kranem, w końcu ustąpił. Wkrótce zakończono roboty i można było się umyć, ale Daniel zdążył już wyjść z domu. „Na szczęście” ich sąsiad pobił swoją żonę, a ta zawiadomiła policję. Malena była akurat w okolicy i zgłosiła przełożonym, że pojedzie sprawdzić, co się stało. Po spisaniu zeznań świadków, którymi byli dziesięcioletni syn poszkodowanej oraz osiemdziesięcioletnia sąsiadka spod dziesiątki, poprosiła swojego kolegę, Artura, aby dokończył formalności. Tego ranka zaspała i nie zdążyła zjeść porządnego śniadania. Stwierdziła, że skorzysta z okazji i wstąpi na chwilę do mieszkania, żeby zaparzyć prawdziwą kawę dla siebie i kolegi oraz zjeść kilka kanapek z serem, szynką i świeżym pomidorem. Jej wilczy apetyt zniknął, gdy tylko otworzyła drzwi i zobaczyła dużą kałużę pod drzwiami łazienki. Udało jej się posprzątać, zanim pojawił się Artur. Dzięki temu uniknęła złośliwych docinków na temat swojego męża.
Układając włosy, przypomniała sobie jeszcze o tym, jak Daniel zapomniał wyłączyć żelazko. Tym razem skończyło się na zniszczonej koszuli i desce do prasowania. Podobnych przykładów – świadczących o roztargnieniu jej męża – mogłaby przytoczyć jeszcze sporo, jak chociażby „przypadkowe” spalenie szafek w kuchni, gdy przyrządzał obiad oraz zbicie akwarium podczas gry w baseball w Boże Narodzenie z jego siedmioletnim kuzynem.
Z drugiej jednak strony Daniel, w odróżnieniu od innych znanych jej malarzy, dbał o swój wygląd. Zawsze miał na sobie czystą, wyprasowaną koszulę, bądź T-shirt, o ile akurat nie spalił go podczas prasowania, a jego długie, czarne włosy były starannie uczesane. Nigdy też nie widziała go z dwudniowym zarostem. Poza tym, w odróżnieniu od niej, chciało mu się wstawać codziennie o szóstej rano, żeby pobiegać i kupić świeże pieczywo.
Jednak tym, co najbardziej w nim kochała, i czego zarazem nienawidziła, była jego spontaniczność i pomysłowość. Potrafił ją zadziwić wspaniałym, niebanalnym prezentem urodzinowym. Na pierwszą rocznicę ślubu wynajął stary samolot, którym mieli polecieć na jedną ze słabo zaludnionych wysp Bałtyku. Tam, na plaży czekała na nich kolacja z bardzo dobrym winem, świeżymi rybami i muzyką na żywo. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie jeden drobny szczegół. Na wyspie nie było żadnego lotniska, zaś samolot leciał na Bornholm. Dowiedziała się o tym w chwili, gdy zobaczyła, jak jej uśmiechnięty od ucha do ucha mąż zakłada spadochron, mówiąc, że to część prezentu. Wściekła się wtedy strasznie, chociaż musiała przyznać, że jej pierwszy w życiu krok w chmurach był fantastycznym przeżyciem.
„A właśnie, o wilku mowa” – pomyślała, słysząc skrzypienie drzwi.
– Daniel, to ty? – zapytała z przyzwyczajenia.
Odpowiedziała jej głucha cisza. Ktoś krzątał się po pokoju. Pomyślała, że jej mąż po prostu nie usłyszał, ale wiedziona policyjnym instynktem wolała się upewnić, czy to na pewno on.
– Cześć, kochanie – powiedział, całując ją w policzek.
– Po raz pierwszy w życiu jestem świadkiem twojego spóźnienia – odparła.
Spojrzał zmieszany na zegarek.
– Fakt. Musiałem coś załatwić na mieście. No, ale to tylko dziesięć minut po czasie – dodał na swoje usprawiedliwienie.
– Nie musisz się tłumaczyć. Chciałam cię tylko trochę podrażnić. Nie jest ci gorąco w tej bluzie? – zapytała, wyciągając jednocześnie w jego kierunku rękę.
– Nie – odsunął się szybko, unikając dotyku jej dłoni. – Nie przytulaj się do mnie, bo jestem strasznie spocony – wyjaśnił. – Pójdę się najpierw trochę odświeżyć.
– Nie ma sprawy. Wypiję jeszcze kawę i możemy jechać.
Szef Daniela, Antoni Blinkiewicz, jak co roku organizował na swojej działce pod miastem imprezę na pożegnanie lata. „Co prawda wakacje jeszcze nie minęły, ale widocznie facet ma w tym roku napięty harmonogram” – pomyślała Malena. Ostatnim razem powiedziała, że źle się czuje, a dwa lata wcześniej prowadziła ważne śledztwo i nie mogła jechać. Tym razem nie miała żadnego wytłumaczenia, a on bardzo ją prosił, aby pojechali razem. Po długich namowach w końcu uległa. W duchu liczyła jednak, że zdarzy się jakiś cud i będą mogli zostać w domu. Wyobrażała sobie, jak może wyglądać takie spotkanie: najpierw będzie musiała uścisnąć piętnaście albo dwadzieścia spoconych dłoni i zapamiętać tyle samo imion. Potem zje jakąś tanią kiełbasę z grilla i przez cały wieczór będzie się trzymać Daniela, bo w końcu lepiej uczepić się swojego męża niż gadać z nieznajomymi facetami o malowaniu obrazów i tym podobnych pierdołach.
– Jestem już gotowy – przerwał jej rozmyślania.
Wyglądał zupełnie inaczej niż przed chwilą. Śnieżnobiała koszula z granatowymi dodatkami miała rozpięte mankiety. Na lewym ręku nosił stary zegarek z granatowym cyferblatem i srebrną bransoletką. Była to pamiątka rodzinna, którą otrzymał od ojca na dwudzieste piąte urodziny. Na prawy nadgarstek założył kilka rzędów koralików, głównie błękitnych, fioletowych i białych. Nie lubiła ich i uważała, że noszenie takich rzeczy jest niezbyt męskie, ale musiała przyznać, że tym razem ich kolorystyka przynajmniej pasowała do koszuli, podobnie jak jasnoniebieskie dżinsy z licznymi przetarciami na udach i kolanach. Całości dopełniały czarne buty ze skóry.
– Teraz chętnie cię przytulę – powiedział, rozkładając ręce. Podeszła do niego, a on objął ją w pasie. – Maleno, pamiętaj, że cię kocham – szepnął jej do ucha. Uśmiechnęła się, lecz on nie odwzajemnił gestu. – Jedźmy już, bo naprawdę się spóźnimy.
– Może warto kupić jakieś wino? – zaproponowała, gdy stali na parkingu pod domem.
– Świetny pomysł. Masz tu pieniądze, a ja jeszcze muszę na chwilkę wrócić do domu.
– Do domu? – zdziwiła się.
– Czegoś zapomniałem, ale tym razem nie chodzi o żelazko – zażartował.
*
Musiała przyznać, że dawno już się tak dobrze nie bawiła. Sądziła, że przebywali na „parkiecie” godzinę, może półtorej. Gdy spojrzała na zegarek, uświadomiła sobie, że tańczyli dwa razy dłużej. Nie była to typowa impreza grillowa, na której pije się piwo, podrywa samotne koleżanki i narzeka na niską pensję. Spotkanie, jeśli mogła tak to nazwać, odbywało się na działce w lesie. Na ogrodzonym siatką terenie stał mały, drewniany domek, obok którego ustawiono kilka rzędów ław, grill i podobne sprzęty. Tańczyli na ubitej ziemi, między wysokimi drzewami, na konarach których Blinkiewicz nakazał umieścić stroboskopy i inne światła. Wokół było pełno sztucznego dymu, a gdzieś w krzakach, na małym stoliku ustawiono laptop, z którego odtwarzano muzykę. Mogłaby się założyć, że puszczają pirackie nagrania. Dzisiaj jednak postanowiła się zrelaksować, uznając, że przemysł fonograficzny nie ucierpi z powodu ściągnięcia z sieci kilku nielegalnych płyt więcej.
Dopiero teraz, gdy usiadła, spróbowała poszukać wzrokiem głośników. Udało jej się dostrzec tylko dwa. W migocącym paletą kolorów świetle smukłe pnie sosen zlewały się z sylwetkami tańczących kobiet i mężczyzn. Ucieszyła się, że założyła wygodne obuwie. Co prawda buty wyglądały, jakby przeszła w nich przez dżunglę amazońską, ale to nie miało większego znaczenia. Bawiła się świetnie. Szaleństwa na „parkiecie” zajęły jej tyle czasu, że nie musiała go trwonić na nudne rozmowy z nieznajomymi i odliczanie czasu do końca spotkania. Zdążyła jedynie poznać gospodarza i jedną z koleżanek Daniela.
Antoni Blinkiewicz był starszy od Maleny o jakieś dwadzieścia lat i mógłby uchodzić za jej ojca. Szczupły, lecz nieco niższy od jej męża. Miał niebieskie oczy i orli nos. Wydawało jej się, że ma jasne włosy, lekko przyprószone srebrnym odcieniem na wysokości uszu, ale nie była pewna, do jakiego stopnia na jej spostrzeżenia mają wpływ zmieniające się co chwilę światła.
Szef Daniela podał jej rękę i przedstawił się jako pierwszy. Wspomniał w kilku słowach o zeszłorocznej imprezie, na której jej nie było, i życzył dobrej zabawy. Sam o nic nie wypytywał. Jak można było się spodziewać, nie tańczył zbyt wiele, a nawet w ogóle, za to brylował w towarzystwie, wznosząc kolejne toasty i opowiadając kawały.
Policjantka z zaciekawieniem przyglądała się tej scenie. Blinkiewicz stał przy ławie, zwrócony plecami w stronę lasu. Opierał się o drzewo lewym barkiem, ponieważ dłoń miał w gipsie. W prawej ręce trzymał butelkę piwa. Otaczający go goście – niezależnie od wieku – sprawiali wrażenie, jakby bawili się w najlepsze i doprawdy trudno było poznać, że stojący obok mężczyzna jest szefem większości z nich. Jej mąż stał przy grillu, w odległości kilku metrów od znajomych i nakładał kiełbaski, o co zresztą sama go przed chwilą poprosiła. Zdziwiło ją, że Daniel nie podziela entuzjazmu innych, mimo iż z całą pewnością słyszał opowiadane przez Blinkiewicza kawały.
– Cześć, jestem Klaudia! – Młoda, niewysoka dziewczyna uśmiechnęła się w jej kierunku, wyciągając dłoń. – Mogę się przysiąść? – Nie usłyszała odpowiedzi. – Dobra, już sobie idę – dodała, niezrażona brakiem reakcji z drugiej strony.
– Siadaj, proszę… – Policjantka wskazała miejsce obok siebie. – Jestem Malena Marklund, to znaczy Malena Asman, żona Daniela – wyjaśniła.
Teraz to ona wyciągnęła rękę w kierunku koleżanki jej męża.
– Przepraszam. Zamyśliłam się. Obserwowałam tę grupkę pod drzewem. Wszyscy pracujecie w galerii?
– Nie, skąd. W zasadzie można powiedzieć, że tylko ja, Daniel, Tomek i Feliks. To tamten grubasek w żółtej koszulce – wskazała palcem na tańczącego mężczyznę. Aha, jest jeszcze Marta, ale dzisiaj jej tu nie ma. Podobno zachorowała. My zajmujemy się malowaniem obrazów na zlecenie oraz robieniem reprodukcji. Sprzedajemy też własne prace w galerii i przy okazji różnych wystaw, ale nie mówmy o tym. W końcu przyjechaliśmy tu, żeby się bawić.
Malena poczuła się przez chwilę zazdrosna. „Ta cała Klaudia musi być w porządku” – pomyślała. Przyjrzała się jej dokładnie. „W dodatku chyba jest z niej nawet niezła laska. Ciekawe, czy podoba się Danielowi?” Zanotowała w myślach, że musi go o to spytać, gdy będą wracać do domu. Jej mąż nadal stał przy grillu, nie reagując na dowcipy swojego szefa. „Coś długo pieką się te kiełbaski” – pomyślała, czując coraz większy głód.
– Jak ci się podoba impreza? Założę się, że wyobrażałaś to sobie trochę inaczej? – Klaudia uśmiechnęła się do policjantki. Była od niej o kilka lat młodsza, lecz w żaden sposób nie przeszkadzało jej to w swobodnym prowadzeniu konwersacji z nieznajomą.
– Poniekąd – odpowiedziała zdawkowo Malena. – Spodziewałam się, sama wiesz – dodała po chwili.
– Jasne. To moje drugie spotkanie. Za pierwszym razem też się wykręciłam, myśląc, że będzie jedzenie karkówki ze zboczonymi ochroniarzami i przynudzanie tych staruchów, którzy są odpowiedzialni za naszą księgowość i marketing.
Malena uznała, że nadają na tych samych falach. Znała ją od dziesięciu minut, a rozmawiały ze sobą jak najlepsze przyjaciółki. Klaudia była otwarta i miła. Poza tym nie przynudzała o swojej pracy, ani nie wypytywała jej, jak to jest pracować w policji. Zazwyczaj musiała odpowiadać na głupie pytania w stylu „czy zdarzyło ci się kiedyś strzelać do człowieka?” lub „czemu poszłaś do akademii policyjnej?”, a już najgłupsze ze wszystkich było: „Czy to prawda, że policjanci codziennie rano piją kawę i jedzą pączki?”. Za każdym razem odpowiadała tak samo: „Tak, strzelałam do człowieka i wstąpiłam do policji z powodów osobistych” i wreszcie to trzecie, po którym zawsze żegnała się z przypadkowym rozmówcą: „Nie, nienawidzę pączków”. Zamiast tego opowiedziała Klaudii o dziadku Johanie mieszkającym w Sztokholmie, ostatnich wakacjach i o dziecku, o które bezskutecznie się starali.
– Przepraszam, jeśli jestem wścibska, ale mam pytanie…
Klaudia zawahała się, dając Malenie czas na pozwolenie zadania go. Ta skinęła w odpowiedzi głową.
– Pochodzisz ze Szwecji. Jak udało ci się dostać pracę w policji w innym kraju?
– Mam męża Polaka i kartę stałego pobytu – zażartowała Malena. – A tak zupełnie na poważnie – dodała po chwili – zanim poznałam Daniela, pracowałam w szwedzkiej policji. Prowadziłam pewną sprawę. Potencjalną ofiarą był polski dyplomata, który akurat przebywał w Sztokholmie. Traf chciał, że uratowałam mu życie. Zamachowiec wylądował w pudle, a wasz, jak się później okazało, minister obiecał mi dozgonną wdzięczność, z której skorzystałam, gdy tylko poznałam Daniela.
– To znaczy, że dostałaś obywatelstwo i pracę za jednym razem?
Malena uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Nie myśleliście o tym, żeby to on wyemigrował za tobą do Szwecji? – zdziwiła się Klaudia.
– To nie wchodziło w grę. Całe życie wychowywałam się z dziadkiem. Dużo mu zawdzięczam, ale nie chciałabym z nim żyć pod jednym dachem, a mieszkanie w Sztokholmie kosztuje majątek. Poza tym, po waszej stronie Bałtyku jest znacznie cieplej.
Rozmawiając z Klaudią, Malena zapomniała całkiem o głodzie i o… Danielu.
– Gdzie on polazł? Tak się z tobą zagadałam, że zupełnie straciłam go z oczu.
– Jakiś czas temu widziałam go przy grillu, ale najwyraźniej znudziło mu się stanie przy kiełbaskach – wypowiadając te słowa, wyjęła z kieszeni telefon, lecz nie wybrała numeru. – Jak chcesz, możemy go poszukać – zaproponowała.
– Nie lepiej zadzwonić?
– W tym hałasie i tak nic nie będzie słychać – zauważyła przytomnie Klaudia. Nie czekając na reakcję Maleny, odłożyła piwo i podniosła się z ławy.
Policjantka podążyła za nią.
– Feliksie, widziałeś gdzieś Daniela? – krzyknęła w kierunku tańczącego mężczyzny. Ten jednak był na tyle zaabsorbowany swoją partnerką, że dopiero po zakończeniu utworu zauważył obecność koleżanki.
– Chyba poszedł się wysikać – wskazał ręką bliżej nieokreślony punkt w ciemnej otchłani lasu.
– No to raczej nie będziemy mu przeszkadzać – Malena zawstydziła się, że robi zamieszanie w sytuacji, gdy jej mąż zniknął na kilka minut z pola widzenia.
– Będzie jakieś dwadzieścia minut temu – dodał tymczasem Feliks.
– Dziwne – odparła policjantka. – Może za dużo wypił i leży gdzieś pod drzewem – próbowała zbagatelizować całe zajście, lecz czuła, że coś jest nie tak. Znała Daniela od kilku lat i nigdy nie widziała, żeby przesadził z alkoholem. Tym razem w ogóle miał nie pić, ponieważ umówili się, że jeśli impreza będzie nudna, wrócą tuż po północy. Co prawda dochodziła już druga i nic nie zapowiadało, że mają się żegnać z gospodarzem, ale nie zauważyła, żeby jej mąż pił piwo.
– Jesteś pewny, że nic ci się nie pomyliło? Malena się martwi.
– Nie, Feliks na pewno się nie myli. – Teraz to dziewczyna zabrała głos. – Nawet chciałam, żeby ze mną zatańczył, ale powiedział, że musi iść się wysikać. To było jakieś cztery albo pięć piosenek temu, bo poszłam jeszcze coś zjeść, a ostatnie trzy utwory przetańczyłam z nim! – Końcowe zdanie wypowiedziała zdecydowanie głośniej, aby przekrzyczeć Johna Bon Joviego.
– Możesz pokazać, gdzie dokładnie poszedł?
– Tam jest taka drewniana, niska furtka. Większość facetów chodzi w to miejsce, bo pod WC cały czas jest kolejka. Tylko uważaj, bo łatwo tam złamać nogę! – Wypowiedziawszy te słowa, objęła Feliksa w pasie. – No kochanie, grają piękną balladę.
Policjantka zapaliła latarkę w swoim telefonie komórkowym i poszła we wskazanym kierunku…IV
SOPOT, 14 SIERPNIA 2009
– Może chciałabyś wypić jeszcze jedną kawę? – zapytał policjant.
Dziewczyna spojrzała na niego obojętnym wzrokiem.
– Dziękuję, Arturze – powiedziała tak cicho, że ledwie było ją słychać. – Może rzeczywiście postawi mnie na nogi.
Malena spędziła pięć ostatnich godzin na posterunku policji w Sopocie, cierpliwie odpowiadając na pytania kolegów po fachu. Występowanie w roli osoby przesłuchiwanej było dla niej nowym, bolesnym doświadczeniem. Wiedząc, jakie to ważne, próbowała opanować swoje emocje i przypomnieć sobie wszystkie, choćby najdrobniejsze szczegóły, licząc, że wiedza ta pozwoli rozwikłać zagadkę zniknięcia jej męża.
Mimo usilnych starań nie udało jej się odszukać w pamięci żadnego dziwnego wydarzenia. Pamiętała tylko, że przysiadła się ta dziewczyna, Klaudia. Rozmawiały. Widziała kątem oka, jak Daniel stoi przy grillu. Jedyne, co mogło ją zdziwić, to fakt, że stał tam zdecydowanie za długo, oraz to, że był odwrócony plecami do swoich znajomych, którzy pili piwo i śmiali się. Znała go dobrze i wiedziała, że nie jest typem odludka. Chwilę później już go nie było. Rozmawiając z Klaudią, zupełnie straciła poczucie czasu.
– Wiem, że to łatwo powiedzieć, ale musisz być dobrej myśli – próbował ją pocieszać Artur.
Spojrzała na niego wymownie. Chciała podziękować za troskę, ale zamiast tego ponownie się rozpłakała. Nigdy nie czuła się tak bezsilna jak w tej chwili.
– Dostaliśmy już wstępny raport od chłopaków z Sopotu. Nie ma żadnych dowodów na to, że twój mąż nie żyje. W okolicy znaleziono sporo krwi i połamanych gałęzi, ale, co najważniejsze, nie ma ciała.
– Czy zrobili już analizę? – Malena starała się myśleć rzeczowo.
– Całą policję z Trójmiasta postawiono na nogi. Sprawa jest traktowana priorytetowo. Zanim do ciebie przyszedłem, zadzwonił Paweł Staszewski. Mówił, że już pobrano krew od ojca Daniela i właśnie wiozą ją do laboratorium, żeby porównać z próbkami znalezionymi w lesie. Paweł obiecał zadzwonić, jak tylko będą wyniki.
Zdawała sobie sprawę, że jej koledzy robią wszystko, co w ich mocy, żeby rozwiązać sprawę. Mimo to miała dziwne przeczucie, że coś zostało pominięte.
– Niech sprawdzą wszystko jeszcze raz! – zdanie to zabrzmiało jak rozkaz.
– Maleno… – Artur położył jej rękę na ramieniu.
– Dzwoń do nich! Niech sprawdzą wszystko jeszcze raz! – powtórzyła tymczasem policjantka. – Nie wyobrażam sobie, żeby Daniel tak po prostu zniknął. Skoro są połamane gałęzie i krew, to musi być tam coś jeszcze. Może jakiś fragment ubrania albo naskórka! Cokolwiek, ale niech to znajdą, do jasnej cholery!
– Dobrze, tylko postaraj się uspokoić. Pojadę do szefa i poproszę go, żeby zezwolił…
– Nie! Skoro ja nie mogę oficjalnie poprowadzić tego śledztwa, jedź ty! Jesteś moim przyjacielem?!
Mężczyzna w odpowiedzi skinął jedynie głową. Wiedział, że z nią nie wygra. Zresztą nie zależało mu na tym.
– Jedź już. – Tym razem poprosiła zamiast krzyczeć.
Artur odstawił kubek z niedopitą kawą, pożegnał się i wyszedł.