- W empik go
Aszanturi. Tom 1. Dziecko odrodzenia - ebook
Aszanturi. Tom 1. Dziecko odrodzenia - ebook
Potężne bestie, zwane Prasmokami, od tysięcy lat śpią głęboko pod postacią gór i lądów, nie ingerując w losy otaczającego świata. Do czasu…
Demony, władcy jednej z krain kolejnego wymiaru, chcą sterroryzować ludzkość i zaprowadzić nowy porządek. Aby tego dokonać, budzą Prasmoki i wywołują wojnę w Znanym Świecie. Ratunek jest tylko jeden: magiczne moce Dzieci Odrodzenia. By uratować to, co dla nich najważniejsze, Salkhada, Loki i Klaryk muszą szybko dorosnąć, uwierzyć w siebie i pogodzić się ze swoim przeznaczeniem. Tymczasem zagrożeń przybywa: do inwazji szykują się również duchy pod wodzą okrutnego Bardena. Wkrótce może okazać się, że jedynym sposobem na uniknięcie zagłady jest zaprzedanie duszy diabłu…
Kiedyś, w zamierzchłych czasach, dwie wyspy zamieszkiwało jedno plemię. Żyło w dostatku, korzystając z bogactw oceanu. Kres spokojnego i harmonijnego życia nastąpił ponoć po pojawieniu się wielkich skrzydlatych węży. Zaraz po nich nadeszła straszliwa burza, sztorm napędzany nieznaną pierwotną magią. W trakcie tej straszliwej nocy wyspy wyrosły wysoko ponad ocean, śmiejąc się z praw logiki i natury. Wtedy także pojawiła się trzecia wyspa. I tajemnica.
R.F.K. Sosiński
Pochodzę z przeciętnej rodziny zamieszkującej warszawskie blokowisko. Jestem kierownikiem magazynu w firmie zajmującej się sprzedażą internetową. Mimo dorastania w dość ponurych okolicznościach, zawsze byłem pełen optymizmu i uśmiechu. W dużej mierze zawdzięczam to bratu, który zeswatał mnie z literaturą. Jako dziecko zaczytywałem się komiksami, a potem poznawałem nowe światy powieściopisarzy. Na początku liceum, wraz z garstką przyjaciół odkryliśmy gry RPG. Szybko stałem się mistrzem gry, osobą odpowiedzialną za wymyślanie przygód i dopieszczanie scenariuszy. Gdy dorośliśmy, zabrakło nam czasu na wspólne granie. Naturalnie zacząłem pisać, aby uzewnętrznić swoje wizje oraz pomysły i dalej móc wieść awanturniczy styl życia!
W wolnych chwilach staram się podróżować i zdobywać nowe doświadczenia. Żeglarstwo, jazda konna, nurkowanie czy snowboard... – w tym świecie także ciągnie mnie do przygód.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-717-4 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postacie
Andor z Wodiji – kapitan piratów
Ahmedor – łowca nagród
Lee Lu – łowca nagród
Vavock, syn Vavucka – wojownik z Trzech Wysp
Olaf – weteran, nauczyciel fechtunku
Zylf – przyjaciel Olafa
Pierwszy – jeden z braci najemników
Drugi – jeden z braci najemników
Trzeci – jeden z braci najemników
Czwarty – jeden z braci najemników
Piąty – jeden z braci najemników
Salkhada – Dziecko Odrodzenia (Aszanturi)
Loki – Dziecko Odrodzenia (Aszanturi)
Klaryk – Dziecko Odrodzenia (Aszanturi)
Doman – półdemon
Boid – pierwszy czarodziej Yellongu (Starszyzna)
Ludwiś – uczeń Boida
Alicja – siostra Ludwisia
Goran – herszt więźniów
Walter – więzień
Szałwia – więzień
Klepsydra – więzień
Patyk – więzień
Willy – więzień
Psikus – więzień
Niemowa – więzień
Sztorm – więzień
Piasek – więzień
JingLin – minstrel
Zazook – wolny duch
Wallder Posępny – król Yellongu
Luktryk – król Muztyrii
Pollip – senator-demon
Xorak – zakonnik z Zakonu Tańczącego Anioła (Starszyzna)
Węgorz – człowiek z półświatka Arkongu
Cień – smok
Blask – smok
Tęczowa Pani – smok, Pani Snu
Kościan – Pan Snu
Barden – samozwańczy władca duchów (Starszyzna)
Amelia – zjawa
Wspólnicy Kajdan – przeklęci
Azezhr z Gór Obłoków – syn wodza Mocarowców
Ilmund – kultysta
Stara Maryna – wiedźma potrafiąca przywrócić utracone członki
Radwan – czarodziej (Starszyzna)
Gabriel – władca Królestwa Aniołów
Lucyfr – władca Piekieł
Mocarowcy – lud gór
Puszczki – dzieci lasu
Głazarze – dzieci skał
Prasmoki – Ojcowie Gór (bóstwa)
Miejsca
Yellong – państwo
Warkong – stolica Yellongu
Oltar-dźir – miasto portowe w Yellongu
Muztyria – państwo
Kartyria – państwo graniczące z Muztyrią
Kaszkad – stolica Muztyrii
Kantlyna – państwo
Baszwir – miasto w Górach Obłoków
Aszwir – osada położona wysoko w górach
Oltast – państwo
Basztad – miasto i kraina na wyspie o tej samej nazwie
Antropia – państwo-wyspa pod rządami Muztyrii
Sydej – stolica Antropii
Totu – miasto portowe w Antropii
Łza Fal – jedna z Wysp Kojca
Pierścień Stworzyciela
Królestwo Anielskie
Rubież Duchów
Królestwo Demonów
PiekłoPROLOG | ZGROMADZENIE
Stoję na środku placu, czuję na sobie ich nienawistny wzrok i nie mogę uwierzyć w to, co zamierzają… Moja babka, która potrafiła przewidywać przyszłość, powiedziała mi kiedyś, że zginę z rąk setki ludzi. Ciekawiło mnie to, ponieważ nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób tyle osób mogłoby mnie uśmiercić – wydawało mi się to fizycznie niemożliwe.
Całe życie poświęciłem ludziom i badaniom nad polepszeniem ich bytu. Całą swoją energię przeznaczyłem na dążenie do tego celu. Szkoliłem się po to, by to ludzie mieli władzę! Zarówno nad tym światem, jak i nad tamtym. Lata poświęceń, knowań, rokowań, mordów… To prawda, że nie mam czystego sumienia… Cel uświęca środki. Nigdy nie lubiłem mordować czy manipulować, lecz nie miałem wyboru. Nie bałem się konsekwencji, bo wierzyłem w słuszność sprawy i zwycięstwo. Nie bałem się diabła, nie bałem się aniołów, gdyż wszystko wskazywało na to, że to my – ludzie – będziemy panami wszechrzeczy. Zaraz po Bogu, oczywiście.
A tu…
Ludzie pojmują mnie podstępem i ucinają język – moją największą broń. Przytępiają moje zmysły, i to czym! – zwykłymi grzybami. Ha, ha, ha. Fakt, sprytnie. Na magię już dawno się uodporniłem. I teraz widzę te wszystkie twarze, powykrzywiane w pełnym nienawiści grymasie, z oczyma wychodzącymi z orbit. Wrzeszczą, domagając się pozwolenia na rozerwanie mnie na strzępy. Jak zwierzęta. Ciekawa scenka, ogarnia mnie nawet lekkie rozbawienie. Może to te grzyby… Nie, to raczej oni mnie bawią. Zaczynam się powoli obracać, z lekkim uśmieszkiem na ustach, co ich jeszcze bardziej rozwściecza. Tłum, który mnie otacza, z minuty na minutę gęstnieje. Dlaczego oni mnie tak nienawidzą? Przecież nigdy nawet nie widziałem żadnej z tych twarzy. Kręcę się coraz szybciej. Oj, to małe owieczki, za które trzeba podejmować trudne decyzje. Nic nie rozumieją. I właśnie przez to – tak jak teraz – działają na oślep.
– Ha, ha, ha, ha!!! – Śmiech zabrzmiał raczej jak charczenie.
Zareagowali na ten nieudolny śmiech jeszcze większą wściekłością. Tłum kołysze się, zlewając się w jedną całość. Przypominało mi to pustynny obraz, gdy gorące powietrze drży i migoce. Ja kręcę się nadal, rozbawiony. Wspomnienie pustyni i tego, co się tam wydarzyło… Ha, ha, ha. Myślałem, że szerzej już nie mogę się uśmiechać. Ha, ha, ha! Kręcę się i szczerze śmieję, a bestia stworzona z ludzkich ciał wije się i szaleje. Nieopodal mnie – przed bestią, na środku placu – stoi jakiś człowieczek i coś do mnie woła. Harmider panujący wokół i to, że widzę go jedynie przez krótki moment, kiedy akurat mam twarz zwróconą w jego stronę, nie pozwala mi się skupić na tym, co mówi. Zresztą to mnie nie interesuje. To kręcenie się sprawia mi radość.
Po jakimś czasie zatrzymuję się. Obraz tańczy przede mną. Człowieczek, odchodząc, raz rośnie, a raz maleje przed moimi oczami. Wraz ze zniknięciem zawrotów głowy zniknął mój dobry humor. Czuję, że znów narasta we mnie wściekłość. Jak oni, kurwa, mogą być tak głupi? JAK ONI, KURWA, MOGĄ BYĆ TAK, KURWA, BEZNADZIEJNI! Chcę im to wykrzyczeć, ale pozbawili mnie języka – całe ich, kurwa, szczęście!
Poczułem uderzenie w tył głowy, a po chwili obok mojego ucha świsnął kamień. Kolejny trafił mnie w brzuch, a następny w łokieć. Posypała się setka kamieni, które wybijały mi zęby, łamały kości, zdzierały skórę – mimo to stoję. Stoję pod tym gradem kamieni i narasta we mnie gniew. Czuję, jak rozbudza się prawdziwa, pierwotna wściekłość. Nie mam już dla nich litości, została tylko zajebista złość. Moc we mnie kipi, lecz nie ma jak się wydostać.
Mam pomysł… Nie zmarnuje się…
Cholerne miasto!!!
Miasto głupców!!!
MASZ PRZEJEBANE!!!1. | ZĘBY OCEANU
Statek trzeszczał, skrzypiał i pomrukiwał, niezadowolony ze swego żywota. Dopełniał tę kakofonię odgłosów: ryk fal, a wraz z nim gwizd wiatru, który słabł, by zaraz dmuchnąć ze zdwojoną siłą z drugiej strony. Rozdarty żagiel łopotał na wietrze, zagłuszając przekleństwa wykrzykiwane przez wycieńczonych marynarzy. Harmider był potęgowany przez fale, które wdzierały się na pokład i próbowały zabrać ze sobą jednego ze śmiałków. Najgorsze w tym wszystkim było to, że pogoda dopiero zaczęła się pogarszać, a okręt i tak już niebezpiecznie się przechylał. Ster oprócz sternika trzymało jeszcze dwóch marynarzy. Każdy z załogantów był przywiązany grubą liną do jednego z masztów lub innego w miarę pewnego miejsca. Tylko jedna osoba nie była zabezpieczona – pękaty mężczyzna, który stał na pokładzie rufowym na szeroko rozstawionych nogach. W jednym ręku trzymał róg obity srebrem, a w drugim powykręcany drąg.
– Zwinąć grot! Odpaść od wiatru! Jeszcze trochę, darmozjady, i odpoczynek, obiecuję! Nagroda was nie minie. Musimy dotrzeć do tych skał przed burzą. Ruszać się, dziewczęta!!!
Ocean falował niczym koc otrzepywany po pikniku przed schowaniem go do kosza. Fale uderzały z coraz większą prędkością, prostowały się, by następnie urosnąć dwukrotnie. Poziom wody zmieniał się tak nagle, że statek co rusz zatrzymywał się w powietrzu, pokazując prawie cały kadłub, po czym spadał z głośnym trzaskiem na kolejną falę. Wody były niespokojne i nieżyczliwe. Były nieokiełznaną bestią, bezczelnym zwiastunem śmierci tych dzielnych marynarzy. Jednak oni, mimo wszystko, nie tracili wiary. Walczyli z coraz gwałtowniejszym żywiołem, kierując się nadal w stronę trzech gór – tajemniczych gór na środku Oceanu Grozy.
Niebo przykrywał gruby dywan ciemnych chmur, które z każdym uderzeniem serca gęstniały i czerniały. Świat pod nimi nabierał tempa i wariował. Fale, łamiąc się, wydawały dźwięk przypominający gromki śmiech; ich radość narastała, gdyż zbliżał się potężny sztorm. Okręt lawirował wśród olbrzymich fal i konsekwentnie przybliżał się do celu. Widzieli go już wyraźnie. Z tej odległości wyglądał jak wystające zęby morskiego demona, który otworzył paszczę, by opić się tej kipieli. Jeśli góry z daleka wydawały się strzelistymi, gładkimi i niemalże identycznymi skałami, to w miarę, jak się do nich zbliżali, rosły, i to w zastraszającym tempie. Po jakimś czasie załoga zorientowała się, że ma przed sobą trzy wyspy, tyle że ich brzegi są położone wysoko w burzowych chmurach. Ściany tych gór nie nadawały się do wspinaczki, mimo to morale załogi nie spadały. Każdy zajmował się tym, co do niego należało, by mogli utrzymać statek masztem do góry. Fale wściekle rozbijały się o skały, uderzając raz z jednej, a raz z drugiej strony, za każdym razem coraz wyżej i mocniej. Na rufie statku zagrał róg, lecz nikt nie mógł usłyszeć tej melodii, bo zagłuszył ją przerażający grzmot dobiegający z rozdzieranych piorunem chmur.
A jednak… Pod pokładem otworzyły się trzy pary oczu. Każde oko miało po dwie niemalże przezroczyste źrenice, które powoli zmierzały do środka, by tam się spotkać i przybrać śnieżnobiałą barwę. Mimo niewyobrażalnych przechyłów okrętu trzy postacie w jednym momencie wyprostowały się na posłaniu. W całkowitej ciemności, a mimo to zwinnie, ominęły przeszkody, które powstały w trakcie sztormu, i wydostały się na pokład. Tu stanęły wyprostowane, tak jakby nie zauważyły, że znajdują się w samym środku szalejącego sztormu. Wpatrywały się w górę położoną najbardziej na zachodzie. Jedna z nich zdjęła łańcuch z szyi i rzuciła go w stronę kapitana, nie odrywając wzroku od przybliżającej się góry. Ten zwinnie przeskoczył linę łączącą sternika z burtą i rzucił się do przodu, wyrzucił z dłoni róg i z głośnym stęknięciem wyciągnął rękę po łańcuch. W momencie, w którym kapitan uderzał ciałem o mokry pokład, trzy postacie wskoczyły w olbrzymią falę. Ta, pieniąc się z rykiem, uderzyła o ścianę góry.
– Nie dopuścić do połamania steru!!! Pomóc im tam na górze, a reszta do wioseł!!! – wydarł się brodacz, który jakimś cudem znów stanął na pokładzie. Jedną ręką podpierał się drągiem, drugą zakładał łańcuch na szyję.
Okręt niemal roztrzaskał się o jedną z wysp, próbując zmienić kierunek. Niewiele brakowało! Dzięki niesamowitym umiejętnościom załogi zrobili zwrot i morska jednostka odskoczyła od trzech posępnych gigantów, które teraz były otoczone nie tylko przez fale, lecz także błyskawice. Następnie po obu stronach niepokornego statku pojawiły się wiosła.
Skulona postać, walcząc z falami, zacinającym deszczem oraz zniszczeniami na pokładzie, kroczyła powoli do przodu. Gdy doszła na sam dziób, statkiem z powrotem rzuciło na ogromne wyspy i… Czas jakby stanął w miejscu. Fale tak olbrzymie, że zasłoniły czarne niebo i wszystko dookoła, złączyły się z hukiem kilka wysokości człowieka nad okrętem i utworzyły tunel. Tunel w oceanie. Tunel, który dał ciszę i wytchnienie marynarzom. Każdy z wilków morskich z ulgą odsapnął i po chwili wziął te wiosła, które przetrwały. Tylko stojący na dziobie kapitan drżał i syczał z bólu. Z kija, którego nie wypuścił z ręki ani na moment, przepływała energia. Dwa strumienie, jakby górskie, wypływały ze środka lagi w przeciwnych kierunkach i owijały niczym żywy szal cały kij wraz z dowódcą statku. Energia strzelała z końców kija w gniewny ocean strumieniami przypominającymi długie palce, zaczęła tworzyć w nim tunel, jakby wykopywała go w mokrej glinie. W jednej chwili stworzyła w tym piekle piękne przejście pośród nieustannie się kotłującej niepojętej ilości wody. Te magiczne, piękne palce mocy uspokoiły wodę pod nimi, tak by mogli spokojnie wiosłować do przodu, i opiekuńczo odcięły ich od szalejącej nad nimi burzy.
Nikt z załogi nie wyglądał na zaskoczonego tym, co się wydarzyło. Ci, którzy nie wiosłowali, naprawiali szkody lub po prostu ogarniali bałagan, który powstał w czasie sztormu. Tylko kapitan stał nieruchomo na dziobie, a po jego naznaczonej bliznami twarzy przebiegał grymas bólu. Skóra zaczęła w różnych miejscach pękać, po brodzie i policzkach spływały strużki krwi. Kapitan nadludzkim wysiłkiem najpierw zacharczał, a następnie wykrzyczał to, co krzyczał już tak wiele razy:
– JA, ANDOR Z WODIJI, KLNĘ SIĘ: JUŻ NIGDY NIE WYPŁYNĘ NA MORZE!2. | DZIADYGA
Siedział przy kominku i obserwował ją znad kufla z piwem. Wyglądała na wesołą. Odpowiadała zalotnikom uśmiechem i uspokajała swoich ochroniarzy, gdy ci uznawali, że młodzieńcy na zbyt wiele sobie pozwalają. Zachowywała się jak każda młoda panna. Flirtowała, śmiała się i kusiła swoją urodą. Bawiła się przednio, widząc, jak reagują na to młodzi kawalerowie. Rzeczywiście była piękna, a w jej oczach łatwo można było się zatracić. Jej pewność siebie zapewne była spotęgowana również fortuną ojca i wysokim urodzeniem. Owijała sobie tych młodych zapaleńców wokół palca, nie do końca nawet będąc tego świadomą. Nie wyglądała na zepsutą, wręcz przeciwnie – spojrzenie miała dobre i świeże, co dobrze świadczyło o jej rodzicach. O rodzicach, w których żyłach płynęła inna krew – ciekawe, czy się tego domyślała… Zostało mało czasu, musiał działać.
Zakapturzony człowiek wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia, a ludzie schodzili mu z drogi, robiąc za jego plecami znak chroniący od złego. Był wysoki, sękaty, odziany w gruby płaszcz podróżny z wyszytym złotą nicią na plecach znakiem przypominającym twarz szalonego króla. Idąc, patrzył pokornie w podłogę, lecz i tak biła od niego groza – wywoływał niepokój, a także powodował ciszę. Gdy opuścił oberżę, zaraz zaczęły się szepty i rozważania nad jego pochodzeniem i celem wizyty w mieście. Młodsi, którzy sobie bardziej popili lub chcieli zrobić wrażenie na kobietach, wybiegli po chwili za starcem z myślą o zatrzymaniu go i wypytaniu. Jednak, ku dobrze skrywanej uldze i niemałemu zdziwieniu, przybysz zniknął, nie zostawiając po sobie śladu.
•••
O, Panie! Czemu zakochałem się tak nieszczęśliwie? Dlaczego spotkałem prawdziwą miłość u kresu swojego życia? Ta miłość jest tak niedorzeczna jak silna… Nie mogę przestać myśleć o tej pięknej, młodej istocie – jakże samolubne jest to uczucie! Cóż ja mogę jej podarować? Co mogę zaoferować? Czy to uczucie jest moją pokutą, karą za życie, które wiodę? Ech… Do końca swoich dni będę wpatrywał się w nią jak jakiś młodzik.
Usychał, śniąc o miłości, która nie ma racji bytu.
Sama myśl o tym, że mogłaby się spełnić, napawa mnie wstrętem. Ona – piękna, młoda i bogata i ja – stary wojak z powoli usychającą ręką… Panie, jaka to żałosna wizja! Czy przez resztę życia będę już skazany na wieczne rozkojarzenie, unoszenie się na głębokich wodach marzeń, w których tak łatwo utonąć? Czy nie lepiej skończyć z tą marną, pozbawioną jakiegokolwiek sensu egzystencją?
– Nie. Nie lepiej.
Barczysty mężczyzna wzdrygnął się i powoli podniósł głowę z kolan.
– Cóż za diabelskie nasienie mnie nawiedziło i śmie czytać w moich myślach?
Powiedziawszy to, zerwał się zwinnie z krzesła, wyciągając przy tym nóż zza pasa, i skierował ostrze w stronę nieznajomego. Miał przed sobą wysokiego starca o twarzy aniołka. Gdyby nie sytuacja, pewnie by parsknął śmiechem.
– Nie lepiej – powtórzył spokojnie starzec. – Jeśli twoje uczucie jest prawdziwe, to na pewno nie urodziło się w twym sercu po to, byś miał je zmarnować, i choć wydaje ci się, że jest pozbawione sensu, to nieprawda.
– Jak śmie…! – próbował wykrzyczeć wojownik o oczach czerwonych od łez. Zamarł jednak w bezruchu.
– Przykro mi, że musiałem cię unieszkodliwić, lecz czas nagli. Pozwolisz, że usiądę. – Mówiąc to, starzec minął mężczyznę, który zastygł w bezruchu z wyciągniętą do przodu uzbrojoną ręką. Podniósł krzesło, które przewróciło się, gdy gwałtownie się z niego zerwał. Następnie powoli, z głośnym stęknięciem, usadowił się na nim i kontynuował swój monolog. – Znalazłem cię dzięki twemu uczuciu, ktoś pomógł mi cię znaleźć. Nie było to trudne, gdyż to uczucie jest silne i prawdziwe. Uwierz mi, że byłem równie zdziwiony, gdy dowiedziałem się, że tę młodą szlachciankę pokochał… podstarzały mężczyzna. Człowiek, który mimo swego doświadczenia życiowego nie wyzbył się tej, umówmy się, niedorzecznej miłości. Mało tego! Gotów jest umrzeć dla niej, bo nie może z nią żyć! – Mężczyzna ów wyglądał, jakby był uwięziony w idealnie zalanej formie; tylko niemal wychodzące z orbit oczy zdradzały emocje, które nim targały. Zdawało się, że napina wszystkie mięśnie, by zniszczyć, roztrzaskać tę obudowę, którą tworzyło jego ciało. Chciał rzucić się na starca. Ten jednak, jakby nie zauważając jego daremnych wysiłków, kontynuował: – Zgadzam się z tobą, że szanse na to, by to skończyło się szczęśliwym finałem, są małe. Ubolewam nad tym, lecz takie są realia. Podziwiam cię, muszę to powiedzieć, jednak mógłbyś przecież być jej ojcem. Masz urodę wojownika: blizny i zmarszczki od wiatru, wilgoci, od życia w drodze. Serce też nie takie, co mogłoby dorównać młodej pannie, a raczej lepiej nie będzie. To miłość szczera, ale skazana na porażkę. To miłość melodramatyczna, nieszczęśliwa. Zgadzam się, że udręczyłbyś się na śmierć tudzież popełnił samobójstwo. Zgadzam się z tobą, że życie pozbawione celu i miłości jest niewiele warte. – Po masce, w której uwięzione były oczy mężczyzny, spływały łzy. – Mogę dać ci cel – głos starca nabrał siły – cel związany z twoją miłością. Mogę uczynić cię potrzebnym tej piękności. Bo ty jesteś jej potrzebny. Jej życie jest w niebezpieczeństwie. Tak się składa, że zakochałeś się w bardzo ważnej osobie, która potrzebuje jak najwierniejszego i najbardziej oddanego sługi. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym sługą będzie… Miłość. Czy chcesz może dokończyć tę rozmowę na siedząco?3. | RYTUAŁ OGNIA
Kiedyś, w zamierzchłych czasach, dwie wyspy zamieszkiwało jedno plemię. Żyło w dostatku, korzystając z bogactw oceanu. Kres spokojnego i harmonijnego życia nastąpił ponoć po pojawieniu się wielkich skrzydlatych węży. Zaraz po nich nadeszła straszliwa burza, sztorm napędzany nieznaną pierwotną magią. W trakcie tej straszliwej nocy wyspy wyrosły wysoko ponad ocean, śmiejąc się z praw logiki i natury. Wtedy także pojawiła się trzecia wyspa. I tajemnica.
Tajemnica trzeciej wyspy podzieliła plemię równie skutecznie, co przepaść dzieląca bratnie niegdyś lądy. Między ich mieszkańcami narodziły się nieufność i wrogość, skutecznie podsycana zmianą stylu życia. Lud, który korzystał wcześniej z bogactw oceanu, musiał nauczyć się żyć inaczej, zmienić się tak, jak ich otaczająca przyroda. Zmieniła się sytuacja, zmieniła się przyroda i zmienił się wygląd ludzi. Plemię, żyjące teraz głównie w koronach wielkich drzew, wyewoluowało wraz z naturą. Palce ich rąk i nóg stały się chwytniejsze, a ramiona stały się dłuższe. Zmieniły się perspektywy. Zmieniło się życie – ze słodkiego i dostatniego na wolności w gorzkie w niewoli… Pozostał tylko szary kolor skóry, który świetnie podkreślał nastroje wrogich sobie plemion. Od tamtego momentu mieszkańcy wyspy sąsiadującej z nowo powstałą ziemią pilnują jej przeklętej tajemnicy, a ci z bardziej oddalonej próbują poznać te tajemnicę i odnaleźć odpowiedź na pytania o swój los…
•••
Od czasu, gdy okazało się, że wyspy, na których mieszkali, stały się czubkami olbrzymich gór; od czasów powstania trzeciej wyspy; od tak zamierzchłych czasów, że pamięć o nich przetrwała tylko dzięki przekazom kolejnych szamanów, ci dzicy ludzie zamieszkujący pierwszą z gór obserwują swoich wojowników, a jeśli jakiś się wyróżnia, przygotowują go do Tańca Ognia – rytuału, który ma pomóc przedostać się do miejsca owianego tajemnicą. I tak on, Vavock, syn Vavucka, został wybrany do tego, by przemierzyć teren wroga i dostać się tam, gdzie jeszcze nikomu z jego plemienia nie udało się dostać.
Od tak długiego czasu…
•••
Niebo chmurzyło się w zawrotnym tempie, a to wróżyło potężną burzę i oznaczało, że szaman zaczął przygotowania. Gęste runo pełne było obalonych, starych drzew i gałęzi, teren porastały gęstwiny krzaków oraz wysokich traw pełnych węży i innego rodzaju zagrażających życiu stworzeń. Nad nimi rozrastała się dżungla – gęsta i trudna do okiełznania. Dlatego najbardziej dogodnym miejscem do zamieszkania stawały się olbrzymie drzewa, zwane Drzewami Bogów. Nazywano je tak nie tylko ze względu na ich niewiarygodną, potężną i majestatyczną budowę, ale również z uwagi na samo drewno, które doskonale nadawało się do wyrobu broni oraz innych przydatnych narzędzi. Było miękkie, co sprawiało, że łatwo tworzyło się z niego potrzebne przedmioty, a zarazem – po odpowiednim zahartowaniu – niebywale twarde. W koronach drzew powstała prawdziwa osada.
By opuścić wioskę, skakał z gałęzi na gałąź i z liany na lianę, kierując się coraz niżej. Gdy już znalazł się na dole, na wykarczowanej ścieżce prowadzącej do miejsca rytuału, zerwał się silny wiatr i zaczął padać deszcz. W kilka chwil dotarł na miejsce.
Krąg o sporej średnicy do wysokości łydek wypełniony był żarem, który syczał i dymił się – powodem tego był coraz mocniej zacinający deszcz. Jednak siedzący dookoła i grający z pasją na swoich instrumentach bębniarze zupełnie nie zwracali na niego uwagi i tłukli w napiętą skórę instrumentów. Tłum, który zebrał się wokół nich, tańczył w rytm muzyki i wył bez opamiętania. Szaman mruczał i, rzucając co rusz lewą nogą w stronę żarzącego się miejsca, chodził w kółko. Vavock wiedział, że powinien się wsłuchać i skupić, by również wpaść w trans. Rozpraszały go jednak dźwięki towarzyszące ścinaniu jednego z Drzew Bogów. Drzewo miało stać się jego mostem prowadzącym na sąsiadującą wyspę – a raczej mostem z życia do śmierci. Zdawał sobie sprawę, że miał umrzeć, jak wszyscy śmiałkowie, którzy podjęli się tego zadania. Jeśli nie podczas rytuału, to w czasie próby pokonania wrogiego terytorium. Nie było jednak innego wyjścia. Taki zwyczaj panował tu od wielu pokoleń. Od czarnych myśli oderwało go uderzenie w twarz otwartą ręką. Umalowana facjata szamana znajdowała się teraz przy samej twarzy wojownika. Jego oczy miały obłąkańczy wyraz.
– Nadchodzi mrok, a wraz z nim burza! Nadchodzi twój czas! Skup się, jeśli chcesz przeżyć! – powiedział, po czym złapał go za rękę i poprowadził do paleniska.
Vavock wiedział, co robić. Widział już kiedyś całą ceremonię i nie zapomniał, i wiedział, że nie zapomni… Bębnienie i wycie tłumu przybrało na sile, a wraz z nim wzmogła się burza. Farba spływała ciurkiem z twarzy szamana, tworząc na jego ciele długie czerwone smugi. Miało się wrażenie, że płakał. Krwią. Błyskawice, jakby chcąc się przyłączyć do rytuału, tańczyły jak szalone na horyzoncie, dodając do dzikiej muzyki odgłos grzmotów. Czarownik wpadł w trans. Zaczął wykrzykiwać niezrozumiałe słowa, które przemieniły się w nieartykułowane dźwięki. Jego ciało wygięło się w nienaturalny sposób. Ręce rozłożył szeroko, tak jak i nogi. Wojownik bezwiednie ruszył w sam środek głębokiego paleniska. Ogień buchnął. Muzyki już nie słyszał, pot mieszał się z wodą, która po nim spływała. Pioruny uderzały coraz bliżej, potęgując atmosferę grozy – atmosferę, która go zdominowała. Nagle poczuł się tak, jak gdyby jeden z nich uderzył wprost w niego. Przestał widzieć, zrobiło mu się jasno przed oczami. Następnie ciało jego opanowały dreszcze tak gwałtowne, że mało nie uniosły go w górę, po czym całkowicie opuściły go siły i przewrócił się w sam środek syczącego żaru. Nie wiedział, ile czasu tak leżał, czas przestał mieć znaczenie. Na razie… Nie czuł ognia, niczego nie czuł. Zdał sobie sprawę, że może się podnieść. Tak też zrobił. Stanął wśród płomieni, a one lizały jego skórę, buchając przy tym raz po raz, jakby złe z bezsilności. Zdumiony, wyszedł z ogniska. Nie zauważył na swoim ciele żadnych poparzeń. Rytuał się powiódł! Stało się tak, jak obiecał szaman – jego ruchy były o wiele pewniejsze i szybsze, wszystkie mięśnie i ścięgna napięte i jakby mocniejsze. Czuł się wspaniale. Czuł, że mógł dostać się na trzecią wyspę!
•••
Drzewo Bogów szczęśliwie opadło na drugą z wysp całą koroną, tworząc w ten sposób most, a także wywołując niemały rozgardiasz wśród ptactwa i zwierzyny po drugiej stronie. Drzewo Bogów było tak szerokie, że mimo deszczu biegli po nim z pełną prędkością. W połowie długości pnia wiatr nie pozwolił jego ziomkom dotrzymać mu kroku. Trudno. Vavock pochylił się tylko i pognał ile sił ku koronie drzewa. Czuł się wspaniale. Jedna z gałęzi szła prawie pionowo do góry; wbiegł na nią bez namysłu. Wspinał się, używając rąk i stóp – były tak samo chwytliwe jak u jego pobratymców. Czym wyżej się wdrapywał, tym silniej uderzał w niego wiatr. Burza się rozkręcała. Gdy gałąź powalonego drzewa była już tak cienka, że nie tylko chwiała się od wiatru, ale także uginała pod jego ciężarem, wybił się z niej. Wyleciał w górę, ku wysokim partiom dżungli na terenie wrogiej wyspy, wyciągając się przy tym najbardziej, jak mógł. Złapał się jednej gałęzi pobliskiego drzewa i po chwili zniknął w jego koronie.
Znalazł się na sąsiedniej wyspie. Ludzie z jego plemienia zostali z tyłu, lecz oni byli potrzebni tylko po to, by zrobić zamieszanie i odwrócić uwagę. Nie czekał więc na nich, tylko chwytając się lian i pnączy, parł do przodu. Korzystał teraz z tego, czym obdarzyła go natura. Skakał, wspinał się i huśtał bez najmniejszych problemów, prąc w głąb lądu. Po pewnym czasie zatrzymał się w bezruchu. Miał obok siebie rozwrzeszczane małpy, wystraszone z powodu grzmotów i piorunów. Wiatr nabrał takiej siły, że wyrywał lub łamał co mniejsze drzewa, a większe drzewa niebezpiecznie przechylał. Pozostanie na tej wysokości było zbyt ryzykowne… Przechodziła nad nim potężna burza. Wydawało mu się, że słyszał za sobą jakieś krzyki, ale ze względu na paniczną kakofonię zwierząt, wycie wiatru oraz ogłuszające grzmoty trudno było wziąć to za pewnik. Nie mógł sobie pozwolić na nasłuchiwanie czy czekanie. Podjął decyzję. Póki burza nie przycichnie, będzie się poruszał po ziemi.
Chwilę po tym, jak wybił się z gałęzi, w pień drzewa, na którym stał, na wysokości jego torsu wbiła się włócznia. Vavock wylądował w wielkiej kałuży i o mało nie stracił równowagi na śliskiej nawierzchni. Ruszył biegiem w stronę przeciwną niż ta, z której do niego mierzono. Wiedział, skąd wyleciała włócznia, i zdawał sobie sprawę, że przy takiej pogodzie trudno tak celnie wymierzyć – przeciwnik musiał być dobrym i groźnym myśliwym. Jego odwieczni wrogowie byli z tego znani. Pędził, ile sił, przeskakując lub biegnąc po leżących drzewach; czasem łapał się gałęzi i poruszał się po nich, by potem znów znaleźć się w błocie i biec przed siebie. Burza robiła wokół niego rozgardiasz, wyrywała drzewka, łamała gałęzie. On postanowił skupić się wyłącznie na biegu, na jak najszybszym zgubieniu od pościgu. Osoba, która w niego rzucała, musiała zostać w tyle. Musiała jednak także w jakiś sposób dać znać współbraciom o jego położeniu… Wbiegł na coś w rodzaju dużej łąki, porośniętej olbrzymimi liśćmi, które na terenie jego góry służyły za hamaki lub zadaszenie. Dookoła raz po raz uderzały pioruny, przypominając demoniczny taniec. Jedna błyskawica z potężnym grzmotem rozwidliła się nieopodal, rozjaśniając wszystko wokół niebieskawą poświatą. Blask był tak silny, że Vavock ujrzał kontury czających się za wielkimi liśćmi postaci. Nie czekał. W biegu zdjął z pleców swój maczutis – miecz o szerokiej klindze, wyważony tak, by można nim było również rzucić. Zrobił kilka długich kroków, wybił się i oburącz cisnął zza pleców potężną bronią w sam środek wielkiego liścia. Prawie w tym samym momencie, w którym maczutis z impetem przebił roślinę i stojącą za nią osobę, on rzucił się na liść obok. Nie widział przeciwnika, gdyż jego sylwetka kryła się za grubym zielonym płaszczem. Siedząc na nim, bił go z całej siły w głowę. Po kilku uderzeniach gruby liść pękł i z deszczówką zmieszała się krew, która spłynęła ciurkiem i wsiąknęła w glebę. Wyrywając broń z ciała, ujrzał zbliżających się wojowników. Biegli od jego lewej strony, kilkuosobowymi grupami; niektórzy już rzucali w niego włóczniami, co raczej miało go wystraszyć niż narobić szkód.
Vavock nie miał czasu. Zerwał się do biegu. Lawirując między przeszkodami, gnał, ile sił, w kierunku ostatniej z wysp. Starał się unikać potyczek. W końcu udało mu się zostawić pogoń za plecami. Przed sobą znów miał gęsty las. W dżungli czuł się najlepiej i wierzył, że gdy znajdzie się pod osłoną drzew, będzie bezpieczny. Mylił się. Pech chciał, że wiatr zaczął wiać mu prosto w twarz z taką siłą, że ledwo się poruszał. Co jakiś czas uderzały w niego gałęzie, które gęsto latały ponad rozmokłą ziemią. Odwrócił głowę, aby chronić oczy, i dalej parł do przodu. Zobaczył wojowników, których zostawił z tyłu. Przewracali się, a nawet – przez mocarne podmuchy – przelatywali po kilka długości ciała. Nie widział natomiast wojowników czających się naprzeciwko… Gdy już był bliski granicy gęstej dżungli, która wyglądała, jakby kłaniała mu się wszystkimi koronami drzew – tylko Drzewa Bogów ponad nimi stały nieporuszone – wiatr osłabł na tyle, że Vavock mógł się wyprostować. Gdy tylko to zrobił, posypał się na niego grad pocisków. Jedna włócznia zawadziła o jego lewy bok, przelatujący maczutis uciął mu małego palca u ręki, reszta broni albo lekko zahaczyła o niego, albo przeleciała tuż obok. Plemię pilnujące ostatniej z wysp było bardzo dobrze wyszkolone.
Padł na kolana, w głęboką kałużę. W jego udzie tkwiła włócznia. Szyderczo wskazywała na to, co działo się przed nim. Szaroskórzy wojownicy w szarych przepaskach przez tę szarą pogodę byli niemal niewidoczni. Zeskakiwali z drzew i biegli w jego kierunku. Poruszali się w milczeniu, w rytmie burzy. Jego misja musiała skończyć się porażką… Pogoń, którą zostawił za plecami, dała o sobie znać – poczuł, że coś ciężkiego uderzyło go w łopatkę. W tym momencie w jedno z najbliżej położonych drzew uderzył piorun. Rozbił je w drzazgi w akompaniamencie ogłuszającego grzmotu. Pogłos był tak potężny, że wszyscy z lękiem padli na ziemię. Wziął to za dobry znak. Przygryzł wargę i wyrwał włócznię z pleców. Sprawiło mu to o wiele mniej bólu, niż się spodziewał; wyciekło mniej krwi, niż myślał. Zerwał się na równe nogi, rozejrzał się i z powrotem skierował w stronę łąki, która teraz była raczej bagniskiem i na której walały się gałęzie oraz całe drzewa z korzeniami. W gęstym błocie, przy wichurze i zacinającym deszczu, trudno było się poruszać. Jednak jego przeciwnikom było jeszcze trudniej… Trzymał swój maczutis w prawym ręku; lewą oszczędzał z powodu rany. Na razie. Po kilku powolnych krokach, gdy uspokoił oddech, zaryczał i przyspieszył tempo. Słyszał okrzyki bojowe za plecami, widział strach w oczach trzech wojowników stojących przed nim; to mu dodało pewności. Jak ma umrzeć, to zabierze ze sobą kilku z nich.
Dwóch rzuciło w niego włóczniami. Trzeci musiał zrobić to wcześniej – jego ręce były puste – i zaczął się nerwowo cofać. Obie włócznie przeleciały obok niego, nawet nie musiał zwalniać. Usłyszał za sobą ryk bólu, musieli trafić w swojego. Świetnie. Dopadł tych dwóch jednym ciosem, łamiąc pierwszemu w przedramionach ręce, którymi próbował się zasłonić, i rozpłatując drugiemu klatkę. Trzeci, cofając się, upadł i zniknął w brudnej sadzawce.
Po udanym ataku sam szybko kucnął najniżej, jak mógł. Kilka włóczni przeleciało nad nim, jedna trafiła wojownika z połamanymi rękoma. Podskoczył do góry, kręcąc dookoła maczutisem, by zapewnić sobie odpowiednio dużo miejsca. Wokół niego znajdowały się dwie drużyny – ta, która go ścigała, oraz ta, która czekała w zasadzce. Byli na coraz większym grzęzawisku, w którym do tego powstawał wartki nurt. Pewnie po takiej ulewie z trzech ogromnych wysp powstaną trzy ogromne wodospady. To kolejny problem. Nie miał jednak teraz czasu, by o tym myśleć. Wojownicy rzucili się na niego. Wszystko wyglądało tak, jakby toczyło się w zwolnionym tempie, jakby bogowie urządzili sobie przedstawienie z udziałem tych dzielnych ludzi. Przedstawienie o tyle zabawne, a dla Vavocka szczęśliwe, że niektórzy za sprawą wiatru, napierającej wody, ulewy i innych anomalii przewracali się i przeszkadzali sobie nawzajem. Jedynie Vavock poruszał się w normalnym tempie. Nie zaprzepaścił szansy, którą otrzymał. Ciął mocno, ciął wrednie, z zaciekłością i wściekłością wykorzystując swoją przewagę. Szedł po trupach przeciwników, by stać pewniej i lepiej panować nad ruchami, co w nowo powstałym bagnisku było bardzo trudne, przede wszystkim dla reszty, która nie brała udziału w rytuale. Nie ustępował, napierał i zabijał. Rzucił im wyzwanie. Rzucił wyzwanie ulewie spadającej z czarnych chmur i raz za razem wywoływał deszcz krwi. Sam został zraniony wiele razy, jednak nie odczuwał bólu. Był w ekstazie; rozpruwał brzuchy, miażdżył czaszki, uderzał i rąbał. Ogarnęło go uczucie, którego wcześniej nie znał. Nie chciał się przyznać sam przed sobą, ale podobało mu się to. Poczuł zew krwi. W tym piekielnym tańcu kręcił piruety, skakał z powalonych drzew na sterty trupów, wskakiwał do wody. Uciekał, by potem móc gonić. Wokół niego unosiła się czerwona chmurka, której zapach jeszcze bardziej go nakręcał.
Po jakimś czasie zorientował się, że na placu boju zostało trzech przerażonych wojowników i ogrom trupów. Wcześniej aż tylu ich nie było, musieli dobiegać… Zdał sobie sprawę, że deszcz zamienił się w mżawkę, a burza znikła. Nad jego głową było jeszcze czarno, ale gdzieniegdzie dało się już zauważyć granat nocnego nieba. Woda również stawała się coraz płytsza. Spojrzał na siebie: na ciele miał kilka ran, z których skóra zwisała mu płatami, prócz tego parę ran kłutych i przetrącony bark. Jak to możliwe, że w ogóle stał i jeszcze mógł walczyć?
– I tak nie przedostaniesz się na ostatnią z gór!
Vavock odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Z dżungli wyszedł starzec w towarzystwie chłopca. Na opasce, którą miał na głowie, wisiały martwe węże z rozwartymi paszczami. Domyślił się, że ten człowiek to tutejszy szaman.
– Czy tajemnica, którą się od nas odgrodziliście, była warta śmierci tych wojowników? – powiedział, brodząc po kolana w czerwonawym od krwi błocie. Kierował się w stronę szamana, nie zwracając uwagi na trójkę ocalałych szczęśliwców. – Czy warta była śmierci wszystkich moich braci, którzy zginęli na tej ziemi, ścigani jak zwierzyna przez waszych myśliwych?! – Zatrzymał się przy powalonym drzewie i zaczął odrywać od niego pasy kory, która znana była z właściwości leczniczych. – Doskonale zdajesz sobie sprawę, że gdy nasi przodkowie stracili dostęp do Wielkiej Wody, to nie było trzeciej wyspy. Wraz z nią zostaliśmy tutaj uwięzieni i opuszczeni przez dobre duchy. Musimy się dowiedzieć, jak wrócić tam, gdzie żyli nasi praojcowie w dostatku i szczęściu! Gdzie dzieci nie spadały w przepaść otaczającą każdą stronę krainy! Czujecie się mądrzejsi… A może czujecie się naszymi panami?! – Znów narastał w nim dziki gniew. – Odpowiedz!!!
– Dlaczego boicie się wężów? Są szybkie, podstępne i silne, a do tego potrafią zabijać swoją śliną. A wyobraź sobie, wojowniku, co by było, gdyby potrafiły się dostać do waszych położonych wysoko domostw…
– Przecież potrafią! – przerwał mu Vavock, przywiązując do ciała odstającą wraz z mięśniem skórę kawałkiem włókna z kory.
– Potrafią, ale wasz szaman (zdolny, muszę przyznać) pewnie smaruje pnie Drzew Bogów maścią lub czymś podobnym po to, by się tam nie dostawały. Wyobraź sobie, że one latają, a do tego nie tylko posiadają instynkt, lecz także są inteligentne…
Syn Vavucka oderwał wzrok od kolejnej rany, której opatrywaniem się zajmował, i spojrzał w stronę starca. Wokół niego stało już zapewne całe plemię: reszta wojowników oraz kobiety i dzieci, wszyscy uzbrojeni. Zdał sobie sprawę, że drugi raz nie powtórzyłby takiego wyczynu.
– Wy macie decydować za nas wszystkich o tym, czego się boimy, a czego nie?! Jakim prawem?!
– Zostaliśmy związani przysięgą i jej dotrzymamy. Okazałeś się wielkim wojownikiem, pokonałeś wielu naszych braci. Teraz moglibyście zaatakować nas otwarcie, więc nie puścimy cię z powrotem. Możesz próbować dalej podążać swoją drogą. Zgiń, próbując wrócić, albo zgiń, próbując dotrzeć do celu, bo ani jedno, ani drugie nie jest możliwe. Przykro mi, że nie możecie zrozumieć, że teraz nasze miejsce jest tu. I tyle. Trzeba się z tym pogodzić. Ty jednak musisz zginąć, twoja misja jest skazana na porażkę.
Wojownik zerwał się do biegu, co było ciężkie na tym terenie, jednak po raz kolejny zauważył, że gdy szybciej się porusza i jego tętno przyśpiesza, to opuszczają go zmęczenie i ból. Zupełnie na odwrót, niż można się spodziewać… Wrogie plemię nie próbowało go atakować, tylko mu się przyglądało; w oczach młodzieńców dostrzegł nawet podziw. Dało mu to trochę satysfakcji. Gdy tylko znalazł się w dżungli, ruszył ku wyższym partiom drzew. Tu już było o wiele łatwiej. Mieszkańcy wysp w poruszaniu się po drzewach bardzo przypominali małpy, zmieniali ręce w powietrzu, zwinnie przeskakiwali z drzewa na drzewo i w ten sposób szybko pokonywali odległości. Wiedział, że ruszyli za nim, ale mimo że był ranny, nie mogli go dogonić i musieli zostać z tyłu. Według jego oceny – biorąc pod uwagę, że obie wyspy są prawie bliźniaczo podobne – musiał zbliżać się do jej końca. I rzeczywiście – w szparach między drzewami widział pustą przestrzeń przed sobą. Po kilku susach zwieńczonych saltem wylądował na podmokłym gruncie. Poczuł, że dopadła go rezygnacja. Rany zaczęły mu dokuczać, a w oczach stanęły mu łzy. Miał przed sobą płot zbudowany z lasku stworzonego z krzewów cierni. To był mur, którego nie dało się obejść. Widział te krzewy także u siebie na wyspie, jednak zazwyczaj rosły tylko pojedynczo… To nie w porządku! Ich wredny szaman musiał maczać w tym palce! Nie… Padł na kolana, położył na nich głowę i zaszlochał. Zdał sobie sprawę, że jest przemęczony i z tego zmęczenia oraz bólu ledwo żyje, a przede wszystkim zrozumiał, że jego misja skończyła się…
Usłyszał za sobą odgłos ruchów. Stali tam w milczeniu i przyglądali się jego porażce. Jego i jego plemienia. Ile razy już musieli oglądać taką scenę! Uniósł głowę. Za murem z cierni widział ostatnie drzewa tejże góry, a wśród nich jedno Drzewo Bogów, nad którym wysoko krążyły rozbudzone ptaki. Burza minęła, a wraz z jej gwałtownością minęła także gwałtowność jego podróży. Trudno… Podjął decyzję. Jeszcze ten jeden raz.
Wstał. Wiedział, że stali za nim i przyglądali mu się z ciekawością, z wycelowanymi w niego włóczniami. Czekali, aż się cofnie, by mogli go zabić. Poprawił maczutis, który wcześniej umieścił na plecach, zaryczał najgłośniej, jak potrafił, i ruszył pędem przed siebie. Z każdym krokiem czuł się coraz lepiej, biegł coraz szybciej. Gdy od wielkich ciernistych krzewów oddzielała go już tylko nieduża odległość, zasłonił rękoma twarz i jeszcze bardziej przyśpieszył. Był w takim amoku, że bardziej wiedział niż czuł, jak kolce rwały jego skórę na strzępy. Łamał gałęzie i biegł, a haki z cierni próbowały go zatrzymać. Ze łzami w oczach parł do przodu, gubiąc skórę, włosy i sporo krwi. W pewnym momencie przedarł się przez ostatni z krzewów i padł po drugiej stronie tego ogrodzenia. Krew spływała po nim ciurkiem.
Złapał oddech i ruszył dalej. Wiedział, że już nie może się zatrzymać. Tu burza również dała się we znaki otaczającej go przyrodzie: drzewa leżały poprzewracane lub połamane. Co i rusz widać było skupiska krzaków, drzew i martwych zwierząt, które stworzyła płynąca tędy woda. I tylko ten paskudny mur, na którym zostawił sporą część swojego ciała, nie poddał się wiatrowi i spływającemu potokowi. Dobiegł do skraju wyspy; miał przed sobą osławioną górę. Różniła się od dwóch pozostałych – choćby tym, że rosły na niej tylko jałowe krzaczki, nie widział żadnych drzew. A przynajmniej stąd tak to wyglądało. Ściana nie była płaska, tak jak na pozostałych wyspach. Można było się po niej wspinać. Odległość wydawała się mniejsza niż ta, którą musiał pokonać, biegnąc po prowizorycznym moście z Drzewa Bogów, jednak nadal spora. Musiał działać, inaczej zemdleje i pewnie już nigdy się nie obudzi.
Vavock pobiegł wzdłuż przepaści oddzielającej go od celu. Znalazł. Wiatr wraz z wodą doprowadziły do przewrócenia się jedynego Drzewa Bogów – które rosło na samym skraju góry – tak, że uderzyło koroną w skałę po drugiej stronie, łamiąc się w jednej trzeciej długości. Leżało wyrwanym korzeniem na jednej wyspie, a korona oparta była o ścianę przeciwległej wyspy, tworząc kolejne przejście. Szczęście mu sprzyjało. Podziękował dobrym duchom i pobiegł, ile sił, zostawiając za sobą strużkę krwi, która – o dziwo – powoli przestawała cieknąć. Przedarł się przez ogromne korzenie i zaczął ostrożnie schodzić w dół po pniu. Zwolnił, aby skupić się na wspinaczce, i poczuł, że siły znów zaczęły go opuszczać. Gdy znalazł się na złamanej części drzewa, zawiał mocny wiatr, który o mało nie zrzucił go w przepaść. Przytulił się do pnia i złapał oddech. Był bliski poddania się. Spojrzał za siebie i zobaczył krwawy ślad swojej wędrówki. Był pod ogromnym wrażeniem rytuału, w którym wziął udział, pomyślał jednak, że tu mu przyjdzie zginąć. Zaczął go ogarniać ból tak mocny, że mało nie postradał zmysłów.
Spojrzał pod siebie. Zobaczył wściekłe fale, rozbijające się daleko pod nim, i zrozumiał, po co to wszystko. Zawsze był uparty, może właśnie dlatego został wybrany. Resztkami sił – choć sam nie wierzył, że jeszcze je miał – podniósł się. Z ogromnym bólem zaczął wspinaczkę w stronę korony drzewa, co rusz otwierając liczne świeże rany. Mimo śliskich od krwi rąk, gdy dotarł do końca drzewa, zaczął wspinaczkę po skale. Im mocniej zaciskał zęby, im bardziej walczył ze sobą i kontynuował drogę, tym łatwiejsza się stawała. W pewnym momencie przestał odczuwać ból. Tylko parł do góry. Znalazł się na trzeciej z wysp i usłyszał śpiew. Nie spodziewał się spotkać tutaj nikogo, jednak wrogie plemię musiało i tu zostawić swoich wojowników!
Mylił się. Przed sobą miał wejście do groty, którego pilnował człowiek o bladej cerze i prawie przezroczystych źrenicach. Był nieuzbrojony, ubrany w mokry, prosty, czarny strój. Vavock nigdy wcześniej takiego nie widział. Zdezorientowany, zatoczył się, nie wiedząc, co począć, zdjął maczutis i spojrzał mu w oczy. Tamten zaczął powoli iść w jego kierunku, dziwnie przechylając głowę. W jego ruchach było coś tak pełnego gracji i pewności, że Vavock mimo swojej determinacji zaczął się cofać. Tamten, gdy zbliżył się do niego na odległość dwóch mężczyzn, zaczął głośno pociągać nosem, tak jak dzikie zwierzęta, gdy poczują krew. Nieznajomy oblizał się nieludzko długim językiem i skrzywił twarz w dziwnym grymasie. Z każdym ruchem, który wykonywał, wydawał odgłos przypominający brzdęk. Vavock wyskoczył w jego stronę, biorąc zamach maczutisem, tak, by sprowokować go do działania; nie wiedział, co ma myśleć. Jasnooki zrobił nieznaczny ruch, potrzebny do uniknięcia ciosu, i zaczął krążyć wokół wojownika, co chwilę się oblizując i nie przestając pociągać nosem. Wyglądał tak, jakby delektował się widokiem pysznej potrawy. Po krótkiej chwili z groty dobiegł głośny huk; śpiewy ucichły. Następnie z jaskini wybiegły dwie bliźniaczo podobne postacie o równie dziwnych co u tego człowieka źrenicach. Na moment stanęły zdziwione, przyglądając się Vavockowi, po czym jedna z nich skinęła na strażnika i po ułamku sekundy cała trójka, nie zwracając już uwagi na poharatanego wojownika, zaczęła się rozbierać.
Vavock, zdezorientowany, ciężko usiadł i przyglądał się im. Pod czarnym odzieniem mieli mnóstwo łańcuchów z wisiorami ze srebrzystego metalu, który odbijał światło księżyca. Nigdy wcześniej takiego nie widział. Ziemia pod nimi zaczęła drgać. Gdy cała trójka pozbyła się dziwnych naszyjników, nad ich głowami zaczęła się tworzyć trąba powietrzna, a grunt pod ich nogami zaczął się przechylać. Vavock nigdy w życiu tak się nie bał.
Trzy postacie skuliły się z nieludzkim rykiem. Podniosły się dwukrotnie większe, z bordową cerą, umięśnionymi kończynami i torsem oraz długimi rogami na głowie. Na ich przerażających obliczach było widać okrutną satysfakcję. Zatrzepotali kilka razy skrzydłami, które pojawiły się na ich plecach, a następnie zniknęli, wciągnięci w trąbę, która znikła tak szybko, jak się pojawiła.
Wojownik nawet nie zdążył się nad tym zastanowić, gdy cała góra jakby ożyła – zaczęła rosnąć, przechylając się niebezpiecznie. Krzaki wraz z kamieniami toczyły się i spadały w kipiel pod nimi. Vavock chwycił się nowo powstałego, wyglądającego dość solidnie pagórka. Czekał na to, co się stanie. Po obu stronach góry powstały dwie olbrzymie półki skalne, a jedna całkowicie zasłoniła dwie pozostałe wyspy. Następnie półki schowały się, z powrotem ukazując wyspy, jednak Vavock widział je teraz z góry.
Wyspa, na której się znajdował, urosła.
Wyspa, na której się znajdował, ożyła.
Wyspa stała się olbrzymim potworem.
Teraz widział to dokładnie. Dwie kolosalne łapy unosiły się lekko, tak jakby chciały się wyprostować, wywołując przy tym ogromne fale. On znajdował się na grzbiecie tej boskiej istoty. Po obu stronach widział przeogromne skrzydła, które prostowały się i chowały. Nad nim natomiast był olbrzymi, rogaty łeb. Widział, jak stwór kręcił nim i się rozglądał. Vavock spojrzał w dół i ujrzał, jak ogon rozprostował się, rozsypując odłamki skalne, po czym zwinął się niczym wąż i uderzył w wyspę obok, przebijając się przez nią bez większych problemów. Ta niebezpiecznie się przechyliła i uderzyła w jego rodzimą wyspę, która nie wytrzymała uderzenia, i obie runęły w ocean, wywołując olbrzymią falę i potężny sztorm. Całe jego plemię zostało zabite w ciągu kilku uderzeń serca.
Serce, tak jak jego właściciel, zaczęło krwawić. Wszystko zaczął rozumieć, a zarazem nie rozumiał już nic…
Potężny stwór, który spał przez wiele pokoleń w postaci trzeciej góry, zaczął się unosić. Jedno uderzenie skrzydeł i zaczął się przemieszczać niewyobrażalnie szybko. Wzbijał się, by chwilę potem zanurkować. Cieszył się lataniem. Vavock nie trzymał się już skały, która okazała się częścią biegnącego wzdłuż kręgosłupa aż do końca ogona grzebienia. Nie trzymał się niczego, bo było mu już wszystko jedno. Miejsca na grzbiecie było wystarczająco dużo, by mogły na nim lecieć obie wioski. Położył się i czekał na to, co się stanie. Miał nadzieję, że jego cierpienia – tak cielesne, jak i duchowe – zaraz się zakończą. Stwór w pewnym momencie zanurzył się w wodach oceanu, gubiąc w nim wojownika, który po krótkiej walce ze wzburzonym żywiołem odpuścił, by połączyć się z najbliższymi…