- W empik go
Ataraksja - ebook
Ataraksja - ebook
Wacław Wolf, zmęczony życiem 40-latek, jedzie do Jastrzębia-Zdroju. Ma stawić się na odczyt testamentu swojej ciotki, o której istnieniu nie miał pojęcia. W drodze do uzdrowiska dochodzi do zastanawiającego incydentu — czyżby ktoś celowo próbował zepchnąć Wacława z autostrady?
Na miejscu okazuje się, że odziedziczył dom ciotki, a raczej to, co z niego zostało, czyli przede wszystkim sejf z mnóstwem starych listów, w których zrozumieniu pomaga mu poznana w Jastrzębiu przebojowa młoda blogerka, Klementyna Jaworek. W listach zawarte są dzieje pewnej zakazanej miłości, które stają się kluczem do odkrycia tajemnic dotyczących rodziny Wacława oraz przyczynkiem do zmierzenia się z bardzo niebezpieczną nacjonalistyczną organizacją.
W Ataraksji Tomasza Żaka tajemnica goni tajemnicę, jednak tę największą i tak skrywa człowiek.
Stare listy
Niebezpieczna organizacja
Masa tajemnic
Jeśli jakiś region ma duszę, to na pewno ma go Górny Śląsk spisany piórem Tomasza Żaka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-986-3 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co za pieprzone bzdury – pomyślał Wacław, zmieniając stację radiową.
W wypożyczonym samochodzie przestał działać Bluetooth, choć Wacław sądził, że równie dobrze mógł zawieść jego wiekowy telefon. Telefon, mało używany iPhone 7, był jednak w stu procentach sprawny. W przeciwieństwie do prawdziwie wiekowego właściciela. Wacław Wolf, lat czterdzieści jeden, w rzeczywistości miał ich więcej. Dużo, dużo więcej. Wolf nie znajdował się pod wpływem czarnej magii, żadna wiedźma znająca tajemne, sięgające średniowiecza arkana nie rzuciła na niego uroku, nie. Wolf był po prostu zepsuty. Nie w taki sposób, w jaki zepsute są dzieci bez rodzeństwa lub, dla równowagi, z nadgorliwymi dziadkami rozpieszczającymi delikwenta lub delikwentkę, zmieniającymi słodkiego bobasa w rozwydrzonego bachora. Tak właśnie wygląda współczesna alchemia, transmutacja za pomocą słów i czynów.
Tymczasem Wolf był zepsuty immanentnie, od dnia narodzin. Ze swej matki wyszedł z bujną czupryną włosów, rozwichrzonych tak, jakby za moment miał złapać za mikrofon i krzyczeć do niego antysystemowe hasła. Mało płakał i kiedy koleżanki jego rodzicielki kazały jej się z tego cieszyć, ona była przerażona. Jego pusty wzrok, często godzinami wbity w jedno miejsce, przyprawiał ją o palpitacje serca. I ta cisza. W nocy to częściej ona budziła jego niż on ją. Tylko po to, żeby sprawdzić, czy dziecko nadal żyje. Bo oddychać nie znaczy żyć. Przynamniej nie tak, jak większość jego rówieśników.
W przedszkolu dzieci bawiły się w dom czy inne czynności, których w przyszłości miały znienawidzić. Wacław musiał wiedzieć, że gotowanie i prasowanie to nic, czym chciałby się zajmować teraz czy w przyszłości. Siedział więc i obserwował. Owszem, zapytany odpowiadał, a kiedy nauczycielka prosiła go o dołączenie do innych dzieci, robił to bez mrugnięcia okiem. Wolał jednak patrzeć i… I nie wiadomo, co dalej. Ważna była obserwacja sama w sobie, bez żadnego górnolotnego celu. W podstawówce, zamiast grać w piłkę nożną i ekscytować się mundialem we Włoszech, wpatrywać w kapitalne akcje Schillaciego czy Maradony – wolał pielęgnować pomidory na rodzinnym ogródku działkowym jego rodziców. Zamiast godzinami ganiać się po jeżyckich ulicach, bramach i piwnicach – wybierał czytanie przy otwartym oknie, przy gwarze rówieśników, który absolutnie mu nie przeszkadzał. Nie przeszkadzało mu to, że niektórych słów kompletnie nie rozumiał, nieraz też całe linie fabularne nie miały dla niego sensu. Lubił zapach papieru i widok liter układających się w zdania. Podobnie było w liceum, a później na studiach. Wacław zawsze znajdował się z boku i wyglądał na kogoś, kto czegoś szuka. Czego jednak, tego nie wiedział nawet on sam. Trudno więc powiedzieć, ile dokładnie lat miał Wacław. Może i sto, bo przynajmniej tak się czuł. Zmęczony niczym stetryczały, krzyczący na chmury za sam fakt ich istnienia stulatek. Odkąd pamiętał, czuł, że coś z nim jest nie tak, że jest jak ten mebel z Ikei, do którego ktoś zapomniał spakować kilku elementów, i teraz, po złożeniu, Wacław nie był w pełni funkcjonalnym człowiekiem. Nie był kompletny.
Teraz siedział w tym wynajętym złomie i co pół godziny słuchał, jak w wiadomościach dziennikarze ekscytują się martwymi rybami w Odrze.
– Sebastian Staśkiewicz z Fundacji Ratuj Ryby powiedział mi, że na miejscu nie znalazł życia, znalazł za to mnóstwo śmierci. Posłuchajmy – relacjonował z głośników Mateusz Chłystun.
– Patrzę w tej chwili na węgorza, który kolejny raz startuje do nurtu i czując pewnie, że tam nie jest w stanie po prostu oddychać i funkcjonować, wraca natychmiast na brzeg, wręcz chce wyskoczyć. Widzę mnóstwo…
Co widział Staśkiewicz, tego już Wacław się nie dowiedział i dowiedzieć nie chciał. Sam czuł się jak taki niemogący oddychać węgorz. Może właśnie dlatego ruszył na tę wyprawę? Może to był jego brzeg? Tego nie wiedział, wiedział jednak, że dłużej tego pieprzenia nie zniesie. Wyłączył radio, ale po kilku minutach poczuł niesamowitą senność. Otworzył okna po stronie kierowcy i pasażera, żeby nocny chłód choć trochę go rozbudził.
– Ryby – powiedział pod nosem. – Czemu akurat ryby?
Miał wrażenie, że od dwóch lat symulacja zaczęła się sypać, że niektórzy z reptilian albo innych kosmitów odpowiedzialnych za ten cyrk zwany ludzkością zaczęli tworzyć związki zawodowe i praktykować strajk włoski. Albo zmienili scenarzystów na jakichś grafomanów wypluwających te szalone opowieści.
Najpierw covid, przez którego prawie wszyscy dostali
jakiegoś pierdolca na niespotykaną skalę. Początkowo wierzył w wirusa, zaszył się w mieszkaniu, wychodził tylko wtedy, kiedy było to absolutnie niezbędne, w kieszeni wszystkich spodni, kurtek i bluz miał przygotowaną maseczkę, a na Allegro kupował płyny do dezynfekcji, nabijając kieszenie cwaniaków sprzedających je z astronomiczną marżą. Kiedy rząd sugerował mu się zaszczepić – zrobił to bez zająknięcia, choć jeśli czegoś w życiu się bał, to właśnie igieł. Później jednak zaczęły się nieścisłości. Na jaw zaczęły wychodzić wałki na respiratorach, imprezy w ministerialnych gabinetach w okresie absolutnego lockdownu, setki małych incydentów rozpędzających kulę śnieżną jego wątpliwości. Bo wtedy były to jedynie wątpliwości.
Kiedy jednak nadeszła wojna w Ukrainie, wirus znikł. Wyparował, a wszystko wróciło do jako takiej normy. Nie mógł przyjąć żadnych Ukraińców do swojego mieszkania, ale pomagał tyle, ile mógł, i tak, jak potrafił. Raz nawet pokłócił się z kimś w internecie o rzucanie słów takich jak „banderowiec”. Interlokutor, po krótkiej, acz burzliwej wymianie zdań, obiecał, że już niedługo odwiedzi Wacława osobiście i pokaże mu prawdziwą polską siłę. Wacław trochę się bał, ale rozmówca nigdy obietnicy nie dotrzymał.
Wojna trwała i trwała, dopóki ryby w Odrze nie zaczęły umierać. I nagle puf! Wojna niet. Miał nieodparte wrażenie, że jest okłamywany. Że reptilianie siedzą w swoim jaszczurzym biurze, rzucają coraz głupszymi pomysłami i wdrażają je w życie. A on, tak jak zawsze, robi to, czego się od niego oczekuje. Teraz oczekiwano, że pojawi się na Śląsku, więc ku nikogo zaskoczeniu – jechał na Śląsk. Nigdy wcześniej tu nie był, nie miał takiej potrzeby ani tym bardziej chęci. Śląsk kojarzył mu się jedynie z tym dziwnym etnolektem, gdzie połączenie liter „rzy” wymawia się „rzi”, oraz z węglem i modrą kapustą. Tyle. Zdawał sobie sprawę ze swojej ignorancji, ale było mu z nią dobrze. Pewnie lokalsi również ją wykazują, mówiąc o Pyrlandii, pomyślał i głośno ziewnął.
Oddychał nosem, głęboko, wciąż pokładając nadzieję w tym, że rześkie, nocne powietrze wygoni chęć zaśnięcia. Karcia mówiła w takich momentach, żeby zjechać na stację albo parking i uciąć sobie krótką drzemkę. Lepsze to niż śmierć, mówiła. Mówiła, czas przeszły. Wacław i tak nigdy jej nie słuchał, nie czułby się komfortowo, śpiąc w miejscu, gdzie byłby łatwym kąskiem dla złodziei. A może i morderców, kto ich tam wie.
Ziewał coraz częściej, a powieki stawały się cięższe i cięższe. Najpierw zamknął je na kilka sekund, droga była przecież pusta i relatywnie prosta. Ciemność, ta całkowita, dawała ukojenie, zapraszała do dłuższego pobytu w jej cudownej krainie, w której wszystko i wszyscy są równi. Spojrzał na drogę, później na telefon. Wciąż prosto. Żałował, jak zwykle zresztą, swojego wyboru. Przyoszczędził na samochodzie, a należało wynająć teslę z autonomicznym autopilotem i nie przejmować się zbytnio ciężkimi oczami.
Znowu zamknął powieki, nie miał pojęcia na jak długo. Ciemność mamiła, nęciła swoją dobrocią i obietnicą spokoju. Może i wiecznego. Przeniósł się do jej dominium i było mu tu bardzo dobrze, dopóki nie zjawił się on. Sen. Nienawidził go i nienawidził jego mocy. Bo Sen, często przecież działający w duecie z Ciemnością, okazał się jej przeciwieństwem. W jego działaniach nie było ani krzty dobroci, a jedyne, co obiecywał, to ból i cierpienie. Cierpienie, na które – pomimo licznych zapewnień – Wacław nie czuł się gotowy.
Sen znowu wyprosił Ciemność i zaczął wysyłać do jego głowy obrazy. Obrazy, które niczym nasączone trucizną sztylety nie trafiały prosto w serce, a jedynie raniły ciało, obiecując długą i bolesną agonię. Tamto zdarzenie było jego katastrofą eschatologiczną, na której awangardzie mknęli jeźdźcy prywatnej apokalipsy. Bo jeśli istnieje apokalipsa, to tylko taka. Dotykająca jednostki.
W przypadku Wacława jeźdźcami nie byli Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć, nie nieśli oni tak złowrogich i budzących przerażenie imion, o nie. Jego jeźdźcy byli dużo bardziej banalni i być może właśnie przez to nawet groźniejsi.
Ziemniaki. Awokado. Worki na śmieci. Grana padano.
Nazwa tego ostatniego brzmiała jak włoski zabójca na zlecenie, ale reszta? Ziemniaki. Awokado. Worki na śmieci. Grana padano. Znowu to widział i znowu Sen zepchnął go w świat, który nie mógł być niczym innym jak Pandemonium. Ziemniaki. Awokado. Worki na śmieci. Grana padano. Tym razem widział coś jeszcze, mrugające światła. Jakby latarnie wzywające go do brzegu, do ostatecznego bezpieczeństwa. Do uszu zaczęły docierać strzępy dźwięków, czegoś w rodzaju syren alarmowych wwiercających się w bębenki.
Obudził się i w ostatniej chwili odbił, omijając jadący z naprzeciwka samochód. Ostro zahamował. Tętno przekroczyło wartość maksymalną dla jego wieku. Spocone dłonie trzymał kurczowo na kierownicy. Po chwili zdał sobie sprawę, że były to automatyczne odruchy jego ciała, do głosu doszedł gadzi mózg. Nie przejmował się, że już mógłby nie żyć. W innym uniwersum pewnie tak jest. Trochę zazdrościł tamtemu sobie. Bo każdego dnia pytał sam siebie, czy bliżej mu do tchórza, czy bohatera. Nie mógł zdecydować.
Spojrzał na telefon, Google Maps twierdził, że do hotelu zostało kilka minut. Z ulicy Wodzisławskiej zjechał w Mikołaja Witczaka. Obiecał sobie, że później sprawdzi, kim był ów Witczak, zawsze tak robił, jeśli nie kojarzył człowieka, od którego nazwiska nazwano ulicę. Nigdy nie zrozumiał tego dziwnego sposobu na upamiętnianie kogoś. Bardziej trafiało do niego jakieś banalne nazewnictwo. Przecież ulica Długa czy Krótka brzmi dużo lepiej niż nazwisko jakiegoś typa. Przecież po tej ulicy jeżdżą auta, przy których Niemiec płakał, jak sprzedawał. Popowodziowe graty gubiące olej szybciej niż ten ulatniający się z głów głosujących na jedyną słuszną partię. Chodzą po niej ludzie, którzy chwilę wcześniej, gdy szli przez skwer nazwany po jeszcze innym typie, wdepnęli w psie gówno i roznoszą je po całym mieście, smarując owym gównem imię papieża, Prezesa czy innego Witczaka.
Malarz pewnie jakiś, pomyślał, gdy znalazł się na wysokości basenu miejskiego. Wtedy zrównało się z nim jakieś auto. Przekonany, że to kierowca, w którego chwilę temu by wjechał, otworzył okno. Chciał pomachać i przeprosić – nie był gotowy na dłuższą konfrontację i wymianę zdań. Z chronologią kolejnych zdarzeń miał mały problem. Nikt nawet nie uchylił szyby w tamtym aucie. Wacław poczuł uderzenie i znalazł się na poboczu, jadąc wprost na reklamę pizzerii Naro. Zdążył jeszcze pomyśleć, że naprawdę wiele by teraz dał za kawałek dobrego włoskiego specjału. Później wróciła Ciemność, a po niej ten skurwysyn Sen.
Ziemniaki.
Awokado.
Worki na śmieci.
Grana padano.ROZDZIAŁ 2
– Miał pan dużo szczęścia, panie…
– Wolf.
– No tak, no tak. Fajne nazwisko. Zęby wilcze, ale zgryz zajęczy.
– Słucham?
– Nic śmiesznego.
– Też tak uważam.
– Co?
– Co?
– Ten tekst o zębach. To z filmu Nic śmiesznego. No wie pan. Wolf, wilczy. Tak mi się skojarzyło. Nie widział pan?
– Nie widziałem.
– Fajny. Śmieszny nawet.
– A podobno nic śmiesznego.
– No tak, ale to tylko tytuł taki, sam film jest…
– Wiem, panie doktorze. To żart. Ha, ha. Boki zrywać.
Wacław podniósł się wyżej na łóżku, lewą ręką poprawił poduszkę. Prawa była niedysponowana. Lekarz, chudy jak patyk i wyjątkowo niski, starszy mężczyzna, sam wyglądał na potrzebującego pomocy medycznej. Sucha skóra sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz popękać, jakby medyka pokrywał jakiś wiekowy papirus. I tak jak na papirusie znajdowały się na niej hieroglify. Na przedramieniu lekarz wytatuowane miał jakieś dwa skrzyżowane ze sobą narzędzia, a pod nimi wieniec laurowy. Tatuaż musiał być równie stary jak jego właściciel, tusz bowiem zrobił się zielonkawy. Chyba że taki właśnie miał być.
– W każdym razie – zaczął ponownie wysuszony jegomość – szczęście. Musi go mieć pan sporo.
– Przypuszczam, że wątpię.
– Co się stało na tej drodze? Przysnęło się?
Wacław przez chwilę tak myślał. Kiedy ratownicy medyczni wyciągali go z rozbitego auta, a wzrok ponownie łapał ostrość na odpalonych policyjnych kogutach, był przekonany, że zjechał z drogi sam. A chwilę wcześniej – spowodowałby tę kraksę, czy nie spowodowałby? Pamięć potrafiła być zawodna, szczególnie kiedy przeżyło się wypadek samochodowy. Wypadek, złe słowo. Egzekucja. Pytanie tylko, czy faktycznie ktoś zepchnął go z drogi, czy to jego id próbowało zaspokoić potrzebę śmierci.
– Zresztą – podjął lekarz, nie mogąc doczekać się odpowiedzi – nie moja sprawa. My tu tylko ratujemy życie, czy się tego chce, czy nie. Szczęście. Proszę o tym pamiętać. Jego pokłady potrafią się bardzo szybko wyczerpać. Niech pan odpoczywa. Jutro pewnie będzie wypis.
Dziwny typ, pomyślał Wacław, sięgając po telefon. Miał wrażenie, że doktor czuł od niego jakąś antypatię, jakby już sam fakt, że żył, było przewinieniem. Pewnie przez to, że jestem obcy, że nie urodziłem się, wdychając drobinki węgla.
Ekran telefonu poinformował go o dwóch nieodebranych połączeniach. Słyszał, że ktoś się dobija, ale przecież niegrzecznie byłoby odebrać, kiedy rozmawiał z lekarzem. Karcia często go za to opieprzała. Tymczasem ten świat nie nadaje się dla ludzi, którzy są zawsze mili, sympatyczni i ulegli. Tak naprawdę nigdy nie chodziło o grzeczność, nie. Wacław bał się, że lekarz uzna go za buca. Nie motywowało nim dobre wychowanie, a jedynie strach przed czyjąś oceną. Niby wiedział, że to jedynie efekt światła rampy, że przecenia swoją trzecioplanową rolę w cudzym życiu, ale pomimo wszystko chciał w oczach innych wyglądać dobrze. Dlatego teraz zaczął się stresować tym, co o nim pomyśli dobijający się do niego notariusz. Zanim oddzwonił, wziął kilka głębokich wdechów, mając nadzieję, że mężczyzna się nie obraził.
– Jak zdrowie, panie Wacku? – zapytał na wstępie notariusz, a w jego głosie słychać było szczerą radość. – Poskładali pana?
– Nie mieli za bardzo czego składać. Wystawiony bark. Wstrząśnienie mózgu. Nic poważnego.
Chciał być zły na notariusza, ale słysząc jego uradowany głos, po prostu nie umiał. Wacek. Nienawidził tego zdrobnienia. Wacka to się ma w spodniach, a on jest Wacław. Pewnie wystarczyłoby upomnieć sympatycznego notariusza, grzecznie wyjaśnić, żeby nie używał takiej formy. Ale zwracanie komuś uwagi z powodu takich drobiazgów? Nie chciał wyjść na małostkowego.
Zresztą mogło być gorzej. Mógł urodzić się w czasach Brajanów, Kewinów czy innych Hawierów. W porównaniu do tych obrzydliwości, których Rada Języka Polskiego powinna zakazać, Wacek nie brzmiał źle.
– Dobrze, panie Wacku, bo dwie takie tragedie, jedna po drugiej, to już byłby pech, straszny pech. No! – zakrzyknął uradowany rozmówca. – Musi pan mieć dużo szczęścia.
– Słyszę to drugi raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut.
– Czyli prawda! To co, przekręci pan do mnie, jak już opuści szpital? Widzimy się?
– Jasne. Chciałbym to już mieć za sobą.
– Rozumiem. Nie byliście ze sobą zbyt blisko, prawda?
Wacław nie chciał kontynuować tej rozmowy przez telefon. W gruncie rzeczy nie chciał jej kontynuować wcale. Jeszcze do niedawna nawet nie wiedział, że ma ciotkę Sabinę i że jego korzenie, przynajmniej w połowie, są na Śląsku. Że jego matka tutaj się urodziła i – to już mógł jedynie zakładać – spędziła jakąś część życia. Powiedziała mu o tym dopiero wtedy, gdy było pewne, że chemioterapia za wiele już nie zdziała. Kiedy przestała się przejmować łysiną, denerwującą sąsiadką, odrobinę za ciasnymi butami, starym piekarnikiem, kurzem na meblach. Kiedy przestała przejmować się wszystkim. Kiedy śmierć przestała być abstrakcyjnym pojęciem, a czymś, co odwiedzi ją lada dzień, zaprosiła Wacława na kawę. Zażądała, żeby przyszedł sam, bez Karci. Nigdy za sobą nie przepadały. To, że Wacław się z nią ożenił, było jego największym buntem przeciwko matce. Ba, przeciwko komukolwiek.
Matka podała kawę i ciastka – zawsze były to delicje szampańskie o smaku pomarańczowym i zawsze starannie ułożone na talerzu. Nawet kiedy zżerał ją rak, nie potrafiła nie hiperfiksować się na nic nieznaczących detalach. Wtedy powiedziała mu, ile ma na koncie i komu sprzedać mieszkanie po jej śmierci. Tak, miała już kupca, którego sama znalazła. Wacław wielokrotnie chciał jej przerwać ten wywód, bardzo dla niego bolesny. Mówiła o tym z taką lekkością, jakby recytowała listę zakupów. Oznajmiła też, że na pogrzebie może się zjawić jej siostra Sabina, chociaż przypuszczalnie tego nie zrobi. Sabina mieszka w Jastrzębiu-Zdroju. Matka wyznała, że to jej rodzinne miasto. Stamtąd pochodzi. Tyle. Wrócili do konsumowania delicji. Nigdy wcześniej nie słyszał o żadnej ciotce ze strony matki. Wtedy się tym nie przejął i wiadomość o istnieniu Sabiny odłożył na półkę w mózgu, gdzie znajdowały się inne niewiele znaczące informacje.
Sabina nie pojawiła się na pogrzebie, zresztą mało kto się pojawił. Tak jak jego matka nigdy nie zaakceptowała Karci, tak rodzina jego ojca nigdy nie zaakceptowała matki. Dziwnie było przesiadywać u dziadków Wolfów i wysłuchiwać, jaka to mama jest beznadziejna. Jakim jest nierobem i jak ich syn marnuje sobie z nią życie. Z tego gadania wynikło sporo afer, największa chyba wtedy, gdy trzecioklasista Wacław miał opisać swoich rodziców i w przypływie jakiejś nagłej inspiracji użył dziadkowych słów. Te tarcia doprowadziły w końcu do słów, których nie da się cofnąć, do zachowań, po których zwykłe „przepraszam” nie wystarczy.
Pogrzeb matki był skromny. Wziął w nim udział Wacław, Karcia i jej rodzice. Do tego kilku sąsiadów, i to raczej tych wścibskich, chcących jedynie zabić czas między wizytą w przychodni, wybieraniem wędlin w dino i narzekaniem na wszystko, czego nie rozumieją. Wtedy, kiedy sypali ziemię na trumnę, pomyślał o Sabinie. Cieszył się, że ostatecznie nie przyjechała, bo o czym niby miałby z nią rozmawiać? Jak ugościć?
Nie spodziewał się, że po sześciu latach od pamiętnej rozmowy z matką usłyszy o niej w radiu. Zakładał, że gdyby nie sezon ogórkowy w mediach, nie byłoby zbyt dużych szans na to, żeby ta informacja przebiła się do głównego nurtu. A jednak chyba nieźle pasowała do ryb z Odry. Jeśli chodzi o czas antenowy, Jastrzębie-Zdrój miało w tym tygodniu dobrą passę. Najpierw dziennikarze informowali o trzylatce, która wypadła z okna jednego z bloków przy ulicy Zielonej. Dziewczynka o pięknym imieniu Olimpia krzyczała wniebogłosy, a zanim zadziałała ostateczna siła grawitacji, kurczowo trzymała się parapetu kuriozalnie silnymi, małymi dłońmi. Ten krzyk uratował jej życie, bo to właśnie dzięki niemu w odpowiednim miejscu znalazł się chłopak, Grzegorz. Spadająca z siódmego piętra dziewczynka wylądowała prosto w jego ramionach. Takie rzeczy to nawet w filmach się nie dzieją, pomyślał Wacław. Kiedy więc nazwa śląskiego miasta po raz drugi trafiła na języki ogólnopolskich dziennikarzy, nabrał przekonania, że jest ono polskim Derry i grasuje w nim równie polski Pennywise. Skoro Wacława namawiano, by wierzył w to, co obecnie dzieje się na świecie, to zmiennokształtny klaun z innego wymiaru nie wydawał się aż tak szalonym pomysłem.
– Dziś w nocy śląskim miastem wstrząsnął wybuch – ekscytował się reporter. – Na ulicy Boża Góra Prawa doszło prawdopodobnie, takie bowiem są wstępne ustalenia strażaków, do wybuchu butli z gazem, która była źle przechowywana. Jeden z domów jednorodzinnych znajdujących się w Jastrzębiu-Zdroju uległ praktycznie całkowitemu zniszczeniu. Jak się dowiedzieliśmy, życie straciła sześćdziesięciosiedmioletnia kobieta, która na co dzień…
– Ała! Możesz delikatniej?
Wacław przeprosił pacjenta i zamiast na serwisie informacyjnym ponownie skupił się na prawym mięśniu podgrzebieniowym i stożku rotatorów. Leżący na kozetce olbrzymi mężczyzna był jego klientem już od kilku lat i Wacław nie mógł wyjść z podziwu, jaki ten człowiek zrobił progres. Pamiętał, kiedy przyszedł do jego gabinetu pierwszy raz. Po dwóch wizytach na siłowni bolało go wszystko i spanikował, bo nigdy wcześniej się tak nie czuł. Wacław tłumaczył mu wtedy, że nie jest masażystą, tylko fizjoterapeutą, ale gość wyglądał na tak bardzo przybitego, że nie potrafił mu odmówić i go przyjął.
Mężczyzna miał na imię Krzysiek i właśnie rozstał się z narzeczoną. Jak większość mężczyzn przeżywających porozstaniowy kryzys Krzysiek najpierw przez cały weekend balował z kumplami, a od poniedziałku obiecał sobie, że jego ciało stanie się świątynią. Z poniedziałku zrobił się czwartek i to w następnym tygodniu, ale zgodnie z daną sobie obietnicą odwiedził jedną z popularnych sieciowych siłowni. Raz w tygodniu pojawiał się u Wacława i naprawiali wyimaginowane kontuzje, a później poważne urazy. Średnica prawie każdego mięśnia w ciele Krzyśka rosła w tempie wykładniczym. Z jego opowiadań wynikało, że „pedalską sieciówkę dla bab i ciot” zamienił na „prawdziwą mordownię dla dzików”, gdzie przygotowywał się do jakiegoś konkursu debiutów kulturystycznych.
Wacław go lubił, a raczej lubił obserwować jego drogę. Za każdym razem, kiedy mężczyzna wchodził przez jego drzwi, widział tego przestraszonego, załamanego Krzyśka, co na przestrzeni kilku lat stał się Krzysztofem, którego łapska powinny być zarejestrowane jako broń biała. Patrząc na niego, widział nadzieję również dla siebie. Może i on zdoła się wykaraskać z własnego bagna. Może zostanie czterdziestoletnim bykiem z siłowni i zamiast płakać nad własnym losem, będzie płakać nad tym, że tricepsy nie chcą rosnąć. Próbował skupić się na ciele Krzyśka, ale wciąż zastanawiał się, co się znowu stało w tym nieszczęsnym Jastrzębiu-Zdroju.
Po dwóch dniach zadzwonił do niego wesoły notariusz, Kacper Uszok. Nawet kiedy próbował być smutny i tłumaczył Wacławowi, co się stało z jego ciotką Sabiną i co należy teraz zrobić, brzmiał tak, jakby chciał opowiedzieć jakiś niezły dowcip.
Dom, który należał do ciotki Sabiny, eksplodował. Ta na wypadek własnej śmierci zostawiła nie tylko testament, lecz także list, właśnie do Wacława. Kilkukrotnie pytał Uszoka, czy na pewno chodzi o niego, bo owszem, słyszał, że ktoś taki jak ciotka Sabina istnieje, ale nigdy w życiu jej nie widział. Wszystko jednak się zgadzało. Pomimo początkowych oporów wynajął więc samochód i ruszył ku nieznanemu, a nieznane prawie odebrało mu życie.
To naprawdę wygląda na polskie Derry, pomyślał, przykładając głowę do poduszki. Najpierw cudem uratowany dzieciak, później ciotka, teraz miałem być ja. Tylko jakie pradawne zło może tu czyhać? Demon węglowy? Bóg rolady i modrej kapusty?
Do pokoju, który dzielił z dwoma innymi pacjentami, weszła pielęgniarka z pytaniem, czy któryś z nich chciałby coś na sen. Chcieli wszyscy. Hydroksyzyna za wiele Wacławowi nie pomogła, był to zbyt słaby oręż w walce z chrapaniem i jakąś durną polską komedią lecącą w telewizji na monety. Kiedy w końcu zasnął, nie śniło mu się absolutnie nic.ROZDZIAŁ 3
– …i rozumiysz, stanōłch na poboczu, coby sie odlać – opowiadał mu kolega z sali, którego imienia nigdy nie poznał. – Wiela mōg żech wypić? Może po pōł litra i trzi piwka. No i pech chcioł, iże jak wyjmnōłch fiuta, to sie niefortunnie potknąłem ô włŏsne galŏty i śleciołch w przikopa. Dobrze, iże bōłch znieczulony, bo tak nogã połōmać to niełatwo, tak aby gŏdali dŏchtory. I widzisz, motyka jego mać, siedzã sam już drugi tydziyń, już miołch trzi ôperacyje. Durch coś tam sznupiōm w tyj nodze, zaś łōmiōm, zaś sznupiōm. Aby urlaub mōm ôd tyj mojij heksy. Na zicher niy chcesz zapŏlić?
Wacław najpierw pokręcił głową, ale po kilku sekundach się zreflektował i poprosił o papierosa. Bezimienny wyciągnął z kieszeni szlafroka opakowanie tytoniu, a z niego gotowy już skręt. Sam zapach sprawił, że Wacławowi zakręciło się w głowie. Nie chciał jednak zrobić przykrości nowo poznanemu koledze, którego za kilka godzin pożegna i już nigdy więcej nie zobaczy.
Mój mózg jest zepsuty, pomyślał Wacław, zapalając papierosa i zaciągając się gęstym dymem. Kiedy ten znalazł się w płucach, Wacław zaniósł się kaszlem i ponownie zaczęło mu się kręcić w głowie. Czuł, jakby zaraz miał zwymiotować.
– Wybacz, dawno nie paliłem – powiedział i zaciągnął się ponownie. Tym razem poszło mu lepiej.
– Widzã. Ino zerkaj, eli żŏdnŏ flyjgerka niy idzie, bo dostanymy po szłapach.
– Dobra, dobra. Zerkam. Ale to mocne.
– Co, cygaryta? Normalny chopie. Skōnd ty sie w cołkości wziąłaś, co? Niytukejszy chyba je żeś.
– No nie. Z Poznania przyjechałem.
– Na urlaub?
– Nie. Ciotka mi zmarła i coś dla mnie zostawiła.
– Moje kōndolyncyje. A znōm jã? Jak miano?
– W sensie nazwisko? Borowska Sabina.
– Ta z Bożyj Gōry?
– Dokładnie ta. Znał ją pan?
– Boże Świynty! Panie, ôkropicznŏ to tragedyjŏ! Cołke miasto ô tym gŏdŏ! Calutkie! Biydnŏ kobiyta, świyć Panie nad jeji duszōm. Wiadōmo, co to tam sie zadziało?
– Tyle wiem, co i pewnie całe miasto. Coś z butlą gazową. Prawdopodobnie się rozszczelniła. Technicy chyba jeszcze to sprawdzają.
Wacław bardzo chciał mu powiedzieć, że to nie jego interes i niech lepiej nie jeździ po pijaku, ale jak zwykle – nie potrafił odmówić. Poza tym skoro całe miasto o tym gada, to musi się przygotować na setki tego typu pytań. Miał nadzieję, że jutro, góra pojutrze wróci do siebie i swojego nudnego życia.
Bezimienny poklepał go po ramieniu, dłoń miał ciężką i dużą. Tak właśnie wyobrażał sobie Wacław chłopa śląskiego. Duży, silny i żywiący się dymem.
– Terŏz tanty je w lepszym placowi. A kedy ôdbydzie sie…
– Idzie! Siostra idzie! – krzyknął Wacław, z bólem serca przerywając swojemu rozmówcy.
Wyrzucili niedopałki, a przygotowany na każdą ewentualność nowy znajomy z drugiej kieszeni szlafroka wyciągnął małą perfumetkę i szaleńczo popsikał siebie, Wacława i powietrze wokół nich.
– A panowie co tu robią? Nudzi się wam? – zapytała piskliwym głosem pielęgniarka. Była wściekła. – Przecież tu nie wolno wychodzić!
– Trochã świyżego luftu chcieli my chycić. U nŏs w izby jedyn chop niy dbŏ ô higinię – powiedział Ślązak, łapiąc za swoje kule.
Tymczasem Wacław stał jak zamurowany i strasznie chciało mu się wymiotować.
– Mhm. Czy wy myślicie, że jesteśmy tu głupi? Przecież tu papierochami cuchnie! I jakimiś tanimi perfumami! Gorzej niż dzieci! A pan, jak będzie łaził z tą nogą, to się nigdy nie wyleczy!
Wacław na chwilę zamknął oczy, ale nudności tylko się nasiliły. Bardzo chciał wrócić do pokoju i położyć się na łóżku. Stał jednak w miejscu i słuchał wymiany zdań między pielęgniarką a palaczem. Żadne z nich nie robiło tego pierwszy raz. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał się włączyć w tę konwersację, bo mogłoby się to skończyć nieciekawie. Konwersację, która zresztą była na swój sposób fascynująca, bo początkowa agresja szybko uleciała i teraz rozmawiali ze sobą tak, jakby znali się całe życie. O czym, tego już Wacław nie wiedział. Przed oczami zaczęły mu wirować kolorowe plamy, a całe ciało pokryło się potem.
– A pan co taki blady się zrobił? Wszystko w porządku?
Wacław jedynie pokiwał głową, zaciskając zęby i połykając ślinę. Ten sposób zawsze się sprawdzał, kiedy wypił odrobinę za dużo, a zawartość żołądka bardzo chciała się wydostać przednim wejściem.
– Na pewno? Może lepiej będzie, jak…
Tego już się nie dowiedzieli. Wacław nie wytrzymał, a różowe scrubsy pielęgniarki pokryły się wymiocinami. Od razu poczuł się lepiej fizycznie, ale jedyne, na co miał ochotę, to zapaść się pod ziemię. Kolega z pokoju parsknął śmiechem, ale widząc na sobie karcący wzrok pielęgniarki, przybrał poważną minę i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Ja… – zaczął Wacław i wytarł rękawem usta – bardzo przepraszam, nie chciałem.
– No, ja myślę! – ryknęła pielęgniarka. – Gorzej, jakbyś chciał! Pite było? Ja z wami oszaleję, durne chopy!
– Palone było…
– Koniec tego dobrego, wynocha do siebie! I biada, jak któregoś z was zobaczę szlajającego się po korytarzu!
Wrócili do swojego pokoju, bezimienny kompan czerwony ze śmiechu, a Wacław nadal blady jak ściana. Rzucił się na łóżko, schował głowę w poduszkę i czekał, aż będzie mógł opuścić szpital.
***
Z budynku wyszedł po trzynastej. Słońce stało wysoko i absolutnie nie brało jeńców. Okulary przeciwsłoneczne zostały w samochodzie. Dopiero teraz dotarło do niego, że będzie jeszcze musiał się użerać z firmą, która wypożyczyła mu auto. Nie mógł sobie pozwolić – szczególnie teraz – by cała ta wyprawa skończyła się na finansowym minusie. Miał ochotę zadzwonić do Karci, ale o tej godzinie jeszcze była w pracy. Poza tym pewnie i tak nie chciałaby z nim gadać. Prawdą a Bogiem to nie miał z kim usiąść i szczerze porozmawiać, od serca. Nie miał prawdziwych przyjaciół, a koledzy przychodzili i odchodzili. Jakoś nigdy nie zabiegał o grono znajomych, nie potrafił zbliżyć się do kogoś na tyle, żeby móc się komfortowo zwierzać z największych tajemnic. Nigdy, nie licząc Karci, ale to już czas przeszły.
Zamiast do niej dzwonić, odpalił Google Maps i wpisał adres swojego celu – hotel Dąbrówka. Na piechotę jedynie dwa kilometry; stwierdził, że przyda mu się spacer. Nie miał ochoty odpowiadać na pytania wścibskiego taksówkarza, poza tym – uwielbiał upał. Nie ciepło, ale upał właśnie. Kochał, kiedy było tak gorąco, że psom nie wolno wychodzić na spacer, lody topiły się w mgnieniu oka, podobnie jak asfalt, a osiedlowe dresy zrzucały górę i woziły się jak rezusy, prezentując muskulaturę i tatuaże mówiące o tym, kto może ich sądzić. Uwielbiał zasypiać latem pod lekkim kocem i tulić się do Karci, uwielbiał uczucie klejących się do siebie ciał. Nie było w tym nic erotycznego, ot taka preferencja. Ze szpitala szedł aleją Jana Pawła II, po prawej stronie mijając jakiś kompleks sportowy. Na przynależnym do niego parkingu dzieciaki jeździły na deskorolkach, a z przenośnego głośnika leciał jakiś rap, którego on już nie rozumiał i zrozumieć nie mógł. Czterdziestoletni koleś bujający głową do rymów hulanki szklanki? Bez przesady. Przez cały czas coś uwierało go w głowie, jakby symulacja znowu szwankowała.
W końcu jest sezon urlopowy, pomyślał. Widocznie reptilianie również preferują wakacje w najgorętszą z pór roku. Logiczne, jaszczury lubią słonko.
Po kilkuset metrach zdał sobie sprawę, o co chodzi. Zieleń sprawiała wrażenie zbyt intensywnej, a kolor drzew kontrastował z błękitnym, bezchmurnym niebem. Może kiedy był nieprzytomny, to reptilianie zamknęli go w jakimś olbrzymim studiu filmowym, jak w Truman Show? Boże, jak on uwielbiał ten film!
Ta myśl nie dawała mu spokoju. W końcu podszedł do jednego z drzew, dotknął jego kory i liści. Jak nic prawdziwe. Zastanawiał się, czy go nie przytulić, Karcia zawsze twierdziła, że to uspokaja. Miała w swoim życiu newage’owy okres, kiedy szukała ukojenia w różnych dziwnych rzeczach, a on jej w tym nie przeszkadzał.
Z miejsca, w którym stał, widać było jak na dłoni Beskid Śląski i jego najwyższą górę, Skrzyczne. Pięknie tu, pomyślał Wacław. Czuł się nie jak na robotniczym Śląsku, tylko w jednej z urokliwych podgórskich miejscowości, które oboje z Karcią tak lubili odwiedzać.
Przejeżdżające ciągnącą się wzdłuż drogi ścieżką rowerową dzieciaki coś do niego krzyczały, ale nie do końca zrozumiał co. Wyłapał jedynie słowo „pijak”. Ruszył dalej, delektując się upałem. Zero wiatru, powietrze ruszało się jedynie wtedy, kiedy ulicą przemknęło jakieś większe auto. Ponownie spojrzał w niebo, które na pierwszy rzut oka było jeszcze mniej realistyczne niż drzewa. Zbyt idealne, żadnych chmur, żadnych śladów samolotów, żadnych smug chemicznych. Z każdym kolejnym krokiem zdawał sobie sprawę, jak bardzo pagórkowate jest to miasto i na jakim trudnym terenie stanęło. Jary, a w nich bloki z wielkiej płyty – poczuł w tym dzieło jakiegoś szalonego, ale bardzo kreatywnego demiurga. Z ulicy Armii Krajowej skręcił w Karola Miarki. Kolejne nazwisko do sprawdzenia, pomyślał Wacław, i wtedy podszedł do niego starszy mężczyzna w okularach przypominających te noszone przez Stępnia z Trzynastego posterunku.
– Panie, nie wiesz pan, gdzie tu jest najbliższe dino? – zapytał z uśmiechem nieznajomy, wycierając sobie czoło chusteczką.
Wacław dawno nie widział klasycznych, bawełnianych chusteczek, takich, jakich używała jego matka. Gość wydawał się niegroźny, ale z drugiej strony – kto w dzisiejszych czasach pyta o drogę? I to obcego na ulicy? Wacław był przyzwyczajony do dużego miasta, gdzie preferuje się styl pochylonej głowy, zazwyczaj nad smartfonem, i alienację od dźwięków zewnętrznych. Zachowywał się dokładnie tak samo, ale tym razem jego słuchawki zostały w samochodzie. Rozejrzał się dookoła, nic nie wskazywało na to, żeby dziadek był członkiem jakiegoś gangu napadającego na przechodniów. Najwyraźniej faktycznie chciał się dowiedzieć którędy do marketu.
– Nie mam pojęcia, nie jestem stąd. Mogę panu sprawdzić w aplikacji.
– Wew czym?!
– W takim… Nieważne. Zaraz panu powiem.
– Zobowiązany będę. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i znowu wytarł czoło chusteczką.
Według Google Maps najbliższy sklep Dino znajdował się daleko stąd. Wacław próbował wytłumaczyć nieznajomemu drogę. Niestety, zerowa znajomość topografii miasta nie ułatwiała tego zadania. Skończyło się na tym, że podał mężczyźnie jedynie adres. Tamten, uradowany, mocno uścisnął mu dłoń i poszedł w swoją stronę, marudząc coś pod nosem o pieprzonych promocjach na indyka. Jak na razie Ślązacy jawili mu się jako otwarci i rozgadani. Może archetyp silnego i milczącego śląskiego twardziela istniał jedynie w jego głowie? Silnego to na pewno, uścisk czuł do teraz.
Wacław ruszył dalej, a kiedy w końcu skręcił w ulicę, przy której miał znajdować się hotel, zaklął pod nosem. To nie była ulica, tylko jeden wielki plac budowy. Wszędzie kręcili się budowlańcy mówiący biegle w dwóch językach, a odgrodzone od reszty przejście dla pieszych pękało w szwach. Jeśli czegoś nienawidził, to dźwięków budowy z samego rana. Mieszkał w Poznaniu, stolicy remontów, i miał ich już serdecznie dość. Jego niezadowolenie szybko jednak ustąpiło miejsca zachwytowi, ponieważ wzdłuż ulicy ciągnął się park, który z jego perspektywy wyglądał niczym las, a wpadające przez gęste liście drzew światło tworzyło urokliwy klimat.
Okazało się, że hotel schowany jest w głębi ulicy, a za nim znajduje się kolejny park. Wacław, rezerwując pokój, nie miał pojęcia, że będzie mieszkał między dwoma tak pięknymi terenami zielonymi. Zastanawiał się, dlaczego matka stąd wyjechała i nigdy o tym z nim nie rozmawiała. Gdzie ten węgiel, gdzie szyby kominowe, gdzie smutni, spracowani ludzie? Wszystko wyglądało nie tak, jak to sobie wyobrażał.
Kompleks hotelu Dąbrówka składał się z kilku budynków, recepcja znajdowała się w największym. Młoda dziewczyna za kontuarem uśmiechnęła się, pytając go, w czym może pomóc. To było to, czego dzisiaj potrzebował. Życzliwość obcych osób. Tylko obcych, bo przecież bliskich nie miał.
– Nazwisko? – zapytała, patrząc w ekran komputera.
– Wolf. Wacław.
– Mhm, zgadza się. Nie miał pan być u nas już wczoraj?
– Miałem. Coś jednak pokrzyżowało moje plany. To będzie jakiś problem?
– W żadnym wypadku. I zostaje pan… tylko do jutra? Ach, jest pan ze strony pana młodego czy panny młodej?
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– Nie przyjechał pan na wesele? Tak założyłam, skoro jest pan tylko do jutra.
– N-nie. Przepraszam, będzie tu dzisiaj wesele?
– Jasne. Dzisiaj, jutro i pojutrze. Mamy sezon weselny w pełni, tyle pięknych aut podjeżdża, tyle pięknych sukni. Jak z bajki.
– Chyba nie mojej – burknął pod nosem. Jeśli czegoś nienawidził bardziej niż odgłosów budowy, to odgłosów wesel.
– Słucham?
– Nieważne. Jaki mam numer pokoju?
– Trzysta jeden, w Willi I. To ten mniejszy budynek.
– Dziękuję.
Wyszedł na zewnątrz i przysiadł na ławeczce. Bolała go ręka i głowa, z tego wszystkiego zapomniał nawet kupić wodę, tak zaaferował go wygląd Jastrzębia-Zdroju. Dlaczego matka nigdy mu o nim nie mówiła? Początkowo myślał, że się wstydziła, że będzie to najbrzydsze miasto świata, gdzie panem i władcą jest smog blokujący mieszkańcom dostęp do słońca. Tymczasem było tu naprawdę urokliwie. Doprawdy, nie rozumiał tajemniczości matki.
Minęła czternasta, do spotkania z notariuszem miał jeszcze półtorej godziny. Najchętniej spędziłby je w parku (może skontrolowałby jeszcze kilka drzew pod kątem prawdziwości), ale był mokry jak szczur i co więcej – śmierdział jak stare dziady w sobotniej kolejce w Lidlu. Posiedział więc na ławeczce jeszcze kilka minut, delektując się słońcem. Naraz pacnął się w czoło, zorientowawszy się, czego zapomniał. Wrócił do głównego budynku, poprosił o klucz, podziękował i wyszedł.
Nie usłyszał już, jak recepcjonistka melduje komuś, że Wacław właśnie dotarł.