- W empik go
Ateista - ebook
Ateista - ebook
Co oznacza bycie ateistą? Z jakimi wiąże się konsekwencjami ? Dlaczego niektórzy decydują się na życie bez religii? I czy jest to rzeczywiście wybór, czy raczej jedyna możliwa droga? Współczesny dyskurs, w którym narracja dotycząca wiary, religijności i kościoła już dawno straciła nawet ślady neutralności, to teren wyjątkowo delikatny i trudny. Mimo to Autor, z właściwą sobie błyskotliwością i inteligencją, pokazuje, co to znaczy żyć bez bogów i – co najważniejsze – że jest to możliwe. To książka, której nie może przegapić nikt, kto pragnie zachować niezależność nie tylko od instytucji kościoła katolickiego, ale od jakiejkolwiek innej religii.
„Każdy z nas jest produktem miliardów przypadkowych zdarzeń. Jestem produktem ewolucji, a więc trwającego nieprzerwanie od plus minus czterech miliardów lat łańcucha przekazywanego z pokolenia na pokolenie DNA. Przypadek sprawił, że urodziłem się w Polsce, że moim językiem jest język polski, że kultura, w której wyrosłem, była zdominowana przez katolicyzm. Mówię czasem, że jestem katolickim ateistą, a moi przyjaciele z muzułmańskiego świata doskonale rozumieją, co mam na myśli." (fragment)
Andrzej Koraszewski
Urodzony w 1940 roku, dorastał w Poznaniu, a następnie studiował na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, w czasach, gdy wykładali tam m.in.: Tadeusz Kotarbiński, Maria i Stanisław Ossowscy, Stefan Nowak, Leszek Kołakowski. W 1971 roku wraz z żoną Małgorzatą wyjechał do Szwecji, a w 1986 roku przeniósł się do Londynu, gdzie przez 12 lat pracował w polskiej sekcji BBC. Współpracował z wieloma czasopismami emigracyjnymi, w tym z paryską „Kulturą”. Został laureatem Nagrody im. Juliusza Mieroszewskiego. W 1998 roku przeszedł na emeryturę i wrócił do Polski. Mieszka w Dobrzyniu nad Wisłą i wraz z żoną Małgorzatą prowadzi stronę internetową „Listy z naszego sadu” poświęconą nauce, religii i sprawom międzynarodowym.
Spis treści
Zamiast wstępu
Dlaczego jestem ateistą?
Dwa wyznania powodów niewiary
Sumienie, czyli moralność bez smyczy
Infantylizm marzeń o życiu wiecznym
Mroczny cień udrapowanych autorytetów
Religia i tożsamość
Nie rydzykujmy Polski
Żyjemy w epoce drugiej kontrreformacji
Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno
Zwierzę moralne
Kochaj Bliźniego swego
Czy Bóg nienawidzi kobiet?
Czy religia jest nałogiem?
Ateiści nie pomagają, pewnie źle patrzyłeś
Nie będziesz brał imienia żadnego Pana Boga nadaremno
Zakładać się nie warto, warto być przyzwoitym
Długi ateistów
Nowy ateizm
Duchowość ateisty
Agnostyk czy ateista?
Wybór tekstów na temat religii i ateizmu
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-174-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dnia zadzwonił do mnie Stanisław Pisarek, właściciel i dyrektor wydawnictwa „Stapis”. Zaintrygowany moim artykułem Dlaczego jestem ateistą zaproponował rozwinięcie go do formatu książki. Roześmiałem się na tę propozycję. Prowadzimy z żoną stronę internetową „Listy z naszego sadu”, publikując każdego dnia dwa artykuły, co stanowi miesięcznie 60 lub 62 dwa teksty, czyli solidne czasopismo. Na żadne pisanie książki po prostu nie mam czasu.
Oboje z żoną jesteśmy z wykształcenia socjologami, poznaliśmy się jeszcze na studiach. Nasza strona informuje o tym, co w życiu społecznym wydaje nam się szczególnie ważne, a więc o rozwoju nauki, o konfliktach politycznych i zbrojnych, o antysemityzmie i innych przesądach, ale również o religii, która jest niezwykle ważnym elementem kultury. Na religię patrzę głównie oczyma socjologa, ale również historyka gospodarki. Jestem zewnętrznym obserwatorem, bo ostatecznie przestałem wierzyć w Boga koło trzynastego roku życia i nigdy nie znalazłem powodu, aby do wiary ojców wracać czy żeby próbować jakiejś innej.
Propozycja Stanisława Pisarka zaczęła mnie jednak prześladować. Podczas spacerów z psem zastanawiałem się, jak taka książka powinna wyglądać i co chciałbym w niej przekazać. Ponad dwadzieścia lat temu wydałem książkę W grzechu poczęci – wiara i seks we współczesnym świecie. Koncentrowałem się w niej na stosunku Kościoła katolickiego do kobiet, seksu, planowania rodziny, środków antykoncepcyjnych i aborcji. Od tamtej pory do problemu religii powracałem dziesiątki razy i chyba wszystko, co miałem do powiedzenia na ten temat, już powiedziałem. Być może jednak niektóre z tych rzeczy warto przypomnieć. W przepastnym brzuchu komputera znajdują się setki moich artykułów. Postanowiłem sprawdzić, czy rzetelnie odpowiadają na pytanie, dlaczego jestem ateistą? Zacząłem je zestawiać, przestawiać, odrzucać jedne, dorzucać inne i nadal mam ogromne poczucie niepewności. W końcu postanowiłem pozostawić decyzję innym.
Każdy z nas jest produktem miliardów przypadkowych zdarzeń. Jestem produktem ewolucji, a więc trwającego nieprzerwanie od plus minus czterech miliardów lat łańcucha przekazywanego z pokolenia na pokolenie DNA. Przypadek sprawił, że urodziłem się w Polsce, że moim językiem jest język polski, że kultura, w której wyrosłem, była zdominowana przez katolicyzm. Mówię czasem, że jestem katolickim ateistą, a moi przyjaciele z muzułmańskiego świata doskonale rozumieją, co mam na myśli.
Zanim jednak przejdę do próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego jestem ateistą i co ten mój ateizm właściwie znaczy, pozwólcie, że opowiem o początkach mojego życia poprzez fragment autobiograficznego opowiadania Ojhyzna. Pisałem w nim o zdarzeniach znanych z opowieści rodziców i bardzo istotnych dla kształtowania się moich późniejszych poglądów
***
Urodziłem się we wtorek po południu. Padał deszcz, w miasteczku stał niemiecki garnizon. W szpitalu, którego większość sal zajęto dla niemieckich żołnierzy, było dwóch lekarzy Wehrmachtu, z których jeden chętniej zaglądał na porodówkę, niż chodził do rannych. Nie wiadomo, jak się nazywał, wiadomo jednak, że z ciekawością przyglądał się noworodkowi z zajęczą wargą, rozszczepionym podniebieniem, przepukliną i silną żółtaczką.
– Niepiękny ten twój syn – powiedział do kobiety, która niewiele rozumiała, ale widziała po jego twarzy, że dzieje się coś złego.
Lekarz Wehrmachtu kazał przynieść sobie dziecko do gabinetu, położył je na wadze i przez chwilę zastanawiał się, czy operować najpierw podniebienie, czy przepuklinę. Potem zawołał niemiecką siostrę, która nigdy nie asystowała przy operacji niemowlęcia i nie była pewna, jak się w takiej sytuacji zachować.
Lekarz nie miał właściwych narzędzi, zapewne również pomyślał, że wolałby mieć przy sobie doświadczonego anestezjologa. Jak opowiadała później jedna z pielęgniarek, zdecydował się operować na żywo, tylko z lokalnym znieczuleniem, gdyż doszedł do wniosku, że niemowlę łatwiej przeżyje ból niż narkozę.
Urodziłem się więc we wtorek po południu. Lekarz Wehrmachtu operował do późnej nocy, najpierw przepuklinę, potem podniebienie, a dopiero w środę wargę. Osobiście ściągnął mleko położnicy i wyczyniając przedziwne sztuki, kropla po kropli wpuszczał je w gardło kwilącego dziecka. W środę drugi lekarz Wehrmachtu zrobił mu awanturę, na co odpowiedział z gniewem i jeszcze przez tydzień bardziej zajmował się potworkiem niż rannymi żołnierzami Wehrmachtu. Kiedy po operacjach przyniósł dziecko matce, coś mówił, rozkładał ręce, pocieszał i wyjaśniał, ale nie mogła go zrozumieć i tylko jedno było pewne, że nie pozwalał dziecka karmić piersią.
Po latach z tamtych dni matka miała pamiętać tylko moją odrażającą brzydotę. Pamiętała również deszcz, dni tygodnia i twarz niemieckiego lekarza.
Urodziłem się, kiedy już wszystko było przegrane. Ojciec nie zginął na froncie i uciekł z rosyjskiej niewoli, w dziwaczny sposób odnalazł żonę i nie był tylko pewien, czy fakt przeżycia był sukcesem, czy należało raczej zazdrościć kolegom. Niepewny niczego, ukrywał się z żoną we wsi, na plebanii. Podejrzewał teraz, że moje pojawienie się może oznaczać wyrok dla całej rodziny.
Historia nie była już dla niego wyzwaniem. Niepokoił się tylko o żonę i córkę. Z czasem nabrał przekonania, że nastąpił koniec świata i że szczęśliwi byli tylko polegli. Jego żona, Maria, której nie mógł odwiedzić w szpitalu, przejęła się moją brzydotą oraz bezradnością i zapomniała o podeptanej ojczyźnie, o mężu, a nawet o czteroletniej córce, która nie ułatwiała proboszczowi ukrywania na plebanii oficera i jego rodziny. Maria masowała swoje obolałe piersi, wyciskała mleko do szklanki i łyżeczką, kropla po kropli, godzinami karmiła niemowlę, zmieniała opatrunki i przewijała, przysypiając na kilka minut, żeby budzić się z przerażeniem i słuchać, czy oddycham.
Oddychałem. Oddychałem powietrzem, w którym nie czuć już było zapachu prochu, w którym pojawił się niepokojący zapach wiosny, wiosny 1940 roku, w której pierwsze kwiaty witane były ze zdumieniem i odrazą.
Major cierpiał na tę samą dolegliwość, co jego żona Maria, zasypiał na kilka minut i budził się z przerażeniem. Ilekroć zamykał oczy, widział obrazy, które z powodu ustawicznego przemęczenia przechodziły w realny sen. Repertuar jego krótkich snów obejmował twarz zadźganego bagnetem Niemca, jedynego Niemca, którego zabił białą bronią. Twarz, która go budziła z wymiotami w ustach, którą bez trudu umiał przywołać, ale której nie umiał odpędzić.
W jego snach powracała również scena śmierci trzech żołnierzy, kiedy już po przegranej kampanii błąkali się po lasach i natrafili na porzucone niemieckie działo, przy którym nie wiedzieć po co zaczął majstrować. We śnie widział swoją rękę na dźwigni i słyszał huk, budził go dopiero widok zabitych kolegów, gdy pocisk rozbił się o pobliskie drzewo, rażąc odłamkami jak szrapnel.
Major budził się z krzykiem, ze świszczącym oddechem, zdrętwiałą jeszcze po postrzale ręką przecierał czoło, niepewny, czy kiedykolwiek zdoła normalnie zasnąć.
Tylko moja siostra nie zauważyła końca świata, biegając po plebanii i przedrzeźniając zakochanego w niej proboszcza.
Wiosna 1940 roku nie była tak piękna jak jesień 1939, ale była na pewno wiosną. W końcu marca stopniał śnieg i na południowych stokach wzgórz wystrzeliły pierwsze krokusy, chłopi zaczęli już oglądać ziemię, zastanawiając się, kiedy przystąpić do orki. Uwięziony na plebanii Major próbował się dowiedzieć, czy świat jeszcze istnieje i był na równi zdziwiony własną ciekawością i stoickim spokojem proboszcza. Podczas gdy proboszcz bezskutecznie nakłaniał go do modlitw, Major z równie małym powodzeniem przekonywał proboszcza, żeby zdobył aparat radiowy. Proboszcz zalecał modlitwy na bezsenność, ale, widząc zacięte usta Majora, wyciągał węgierską śliwowicę, co do której cudownych właściwości obaj byli zgodni.
W miarę przedłużającej się nieobecności Marii Major coraz intensywniej próbował wydedukować istotę nowej rzeczywistości. Pakt Hitlera ze Stalinem, który w pierwszej chwili wydawał mu się niemożliwy, teraz jawił mu się jako naturalny i zgoła oczywisty. Po doświadczeniach Monachium należało się domyślać, że Anglia i Francja grać będą na zwłokę i trzeba było być głupcem, żeby w czasie kampanii czekać na odsiecz. W odczuciu Majora przegrana była nie tylko ta wojna, ale przegrane było wszystko na wiele pokoleń. Proboszcz zalecał ufać Opatrzności i zapewniał Majora, że jeszcze przez kilka miesięcy może pozostać z rodziną na plebanii.
W połowie kwietnia nadal żyłem i zaczynało mi się to podobać. Lekarz był również zadowolony, pozwalał czasem Marii karmić mnie piersią, ale wtedy mleko wylewało mi się nosem, bo w gojącym się podniebieniu była jednak jakaś szczelina. Różne płyny ulewać mi się miały nosem, w miarę jak przechodziłem kolejne fazy rozumienia rozterek Majora. Tymczasem nadeszła Wielkanoc 1940 roku i po raz pierwszy miałem go zobaczyć. Najpierw jednak zobaczyłem proboszcza, który przyjechał bryczką po mnie i po Marię. Lekarz Wehrmachtu na pożegnanie otworzył mi palcem usta i pokiwał z zadowoleniem głową. Przyjaźnie popchnął Marię w kierunku drzwi i spraw, o których przez dwa tygodnie nie pamiętała. Chwilowo miała jednak inny problem – jak osłonić moją twarz, żeby proboszcz mnie nie oglądał, ponieważ zażenowanie i litość, jakie wywoływał widok mojej twarzy, budziły w niej złość i wybuchy gniewu. Proboszcz zaś, który opowiadał, że Maria jest jego siostrą i że uciekła z Kresów, myślał tylko o tym, jak zniknąć z miasteczka, by nie prowokować ludzkiej ciekawości, nie tyle moją brzydotą, co młodą dziewczyną z dzieckiem na plebanii.
Ruszyli. Dopiero za miastem Maria zauważyła, jak szybko po tej zimie świat ponownie budził się do życia. Drzewa były jeszcze nagie, ale brzozy i niektóre krzaki otoczone były delikatną mgiełką zieleni. Zapach powietrza, natarczywy śpiew ptaków, nabrzmiałe pąki na gałązkach krzaków. Maria sięgnęła do kieszeni kurtki po papierosa. Nauczyła się palić poprzedniej jesieni i teraz papierosy były jej prawdziwym narkotykiem. Ukradkiem odchyliła koc i spojrzała na moją twarz. Uśmiechnęła się z triumfem, tak jak wtedy, kiedy wygrała pierwszy przetarg.
– Śpi? – zapytał proboszcz, nie odwracając się.
– Śpi – odpowiedziała Maria, zasłaniając pospiesznie moją twarz.
– Niech śpi – mruknął ksiądz. – Jeszcze się napatrzy.
– Uratował go niemiecki lekarz – powiedziała Maria.
– Nauczyliśmy się myśleć jak zwierzęta – odpowiedział ksiądz. – Sarny i wilki, wilki i sarny, a wszystko ludzie.
Na plebanii doszło wreszcie do mojego spotkania z Majorem. Odważnie odchylił koc i wtedy po raz pierwszy mogliśmy się sobie przyjrzeć. On z podkrążonymi z niewyspania oczyma i ja, ze świeżą szramą na górnej wardze. Głębokie milczenie przerwała dopiero moja siostra, która z wysokości ramion Marii zobaczyła moją twarz i dała wyraz niekłamanemu zdumieniu moją brzydotą. Proboszcz z dobroci serca próbował kłamać, ale Maria zaczęła się śmiać.
– Pierwszego dnia był tak brzydki – powiedziała – że mi go nie chcieli pokazać. Teraz, zacerowany, zaczyna być podobny do ludzi.
– Jak ma na imię? – zapytała moja siostra, ponownie przyspieszając bieg spraw, które powinny toczyć się wolniej.
Do przyjazdu na plebanię Maria nazywała mnie potężnym imieniem ON, teraz spojrzała bezradnie na męża, nie chcąc wypowiedzieć imienia, którego używała, ani też przyznać, że żyłem bez imienia.
Zaczęła się dyskusja, w której proboszcz pragnął obdarzyć mnie patronatem świętego Jerzego, Major zaś, który żywotów świętych nie znał, a z pisarzy najwyżej cenił Sienkiewicza, ze względu na osobliwość czasów pragnął, bym nosił imię pana Andrzeja. Moja siostra, której dzień wcześniej pokazano martwego nietoperza, patrząc na moje uszy, nazwała mnie Gackiem. Pod tym imieniem zacząłem swój cichy lot w mroczną przyszłość.
Chwilowo zmęczona podróżą Maria ukryła się w kącie, żeby ściągnąć mleko, a mężczyźni dobili targu w sprawie mojego chrztu. Tego samego wieczora przez szczelinę w podniebieniu wlały mi się do gardła krople święconej wody. W parafialnych księgach istniałem teraz jako Andreas Gregorias i byłem już legalnym dziedzicem tradycji – greckiej przez Bizancjum, Kijów i Moskali, rzymskiej przez Berlin, judejskiej przez ślepą nienawiść dwóch pierwszych do trzeciej, swojskiej, wyrosłej w błotnej przestrzeni, na krańcach handlowych szlaków.
***
Między początkiem istnienia a początkiem wątpienia upłynęło kilkanaście lat. Przed kilkoma laty spróbowałem w żartobliwej formie opowiedzieć historię mojego przepoczwarzania się w ateusza:
Czort wie, dlaczego zostałem pogodnym ateuszem, a nie kostycznym mistykiem, piętnującym grzechy bliźnich. Mogłem równie dobrze zostać jowialnym, lubiącym swoich parafian proboszczem albo ateistą fanatycznym, który z ogniem w oczach pali kościoły i morduje ludzi w imię przyszłego szczęścia całej ludzkości. Splot niezliczonych przypadków spowodował, że urodziłem się w określonym dniu i roku, w tym, a nie innym kraju, z taką, a nie inną historią, tą religią, w tej, a nie innej rodzinie, że spotykałem tych, a nie innych ludzi. Z przyczyn ode mnie niezależnych mam określony zestaw genów, które zadecydowały o moim wyglądzie i o moich predyspozycjach.
Niektórzy mówią o bożym planie, doszukują się wyższej, wszystkowiedzącej i wszystko planującej, niemal socjalistycznej inteligencji, inni mówią o biologicznym determinizmie. Ja powiadam, że jesteśmy tworami nieskończonego łańcucha przypadków, a że charakter mam łagodny, tłumaczę więc mojemu Aniołowi Stróżowi, żeby z tego powodu nie dramatyzował.
W Anioła Stróża wyposażyła mnie babka, która kazała mi się do niego modlić każdego wieczora, prosząc, żeby ode mnie nie odchodził. Dość wcześnie zacząłem się domyślać, że te modły są konieczne, bo Anioł musi się nudzić i najwyraźniej ma ochotę na jakiś wyskok do kolegów, na lampkę wina czy mały romans. Żal mi go było, że musi tak za mną łazić całymi dniami, słuchać tych głupstw, które opowiadali nauczyciele i stać przy łóżku w nocy, pilnując, żebym trzymał ręce na kołdrze. Wyobrażałem sobie, że na lekcjach nasze Anioły Stróże zbierają się w kącie i grają w karty. Nocą natomiast mój Anioł Stróż musiał przysypiać albo nawet znikać z mojego pokoju, bo każdego ranka budziłem się z rękoma pod kołdrą.
Zapytasz, jak zostałem ateuszem? Nie od razu, pomalutku przepoczwarzałem się w ateusza i jestem teraz ateuszem katolickim, bo nie mogę być ateuszem buddyjskim ani ateuszem muzułmańskim, ani żydowskim czy jakimś innym. Religia jest zawsze plemienna, nasz żydowski bóg tu, nad Wisłą, ma słowiańską duszę i czuwa nad naszym polnische Wirtschaft.
Pomalutku zostawałem katolickim ateuszem i próbuję teraz dociec, ile w tym było przypadku, a ile wolnej woli, ile własnej refleksji, a ile fascynacji nauczycielami oraz królikami faktów, które wyciągali z kapelusza.
Moje rozstanie z Panem Bogiem nie było gniewne, zgoła przeciwnie, więcej tu było rozbawienia i śmiechu niż gniewu. Dzięki Bogu spotkałem na swojej drodze królewskich błaznów, którzy w czapeczkach z dzwoneczkami siedzieli na pniu i patrzyli na ten świat z miną Jezusa frasobliwego oraz błyskiem przyjaznej kpiny w oczach.
Więc na początku było słowo, ale kiedyś musiałem usłyszeć, że nic na słowo honoru, zacząłem więc przymierzać klocki faktów do pierwotnego zawierzenia na słowo. Oczywiście moja droga do bioangelologii, czyli genetycznie zmodyfikowanych aniołów i nanoegzorcyzmów, nie była usiana różami. Czasem Anioł Stróż mnie prowadził, czasem ja prowadziłem Anioła Stróża. Lubiliśmy chodzić po bezdrożach, wdrapywać się na drzewa i czytać zakazane książki.
O ile z Aniołem Stróżem dawało się jakoś dogadać, to Duch Święty wydawał się postacią nieco komiczną. Po wykradzionej z szafy lekturze Anatomii człowieka zaintrygowały mnie niektóre praktyczne aspekty poczęcia z Ducha Świętego. Ledę z łabędziem widziałem już na rycinach, Ducha Świętego też malowano w charakterze ptaka, ale coś w tym wszystkim wzbudzało mój niepokój. Anioł Stróż nie był w stanie wyjaśnić mi pewnych szczegółów technicznych, które zaczynały mnie coraz bardziej intrygować.
Moje wrodzone lenistwo umysłowe nie pozwalało mi uwierzyć w cuda i powodowany sceptycyzmem powiedziałem kiedyś do kolegi, że jeśli Boga nie ma, to my się chyba strasznie wygłupiamy. Powiedziałem to szeptem w kościele, a kolega był starszy, silniejszy fizycznie i silniejszy w wierze. Po wyjściu z kościoła dał mi w nos, co skłoniło mnie do powstrzymania dalszych dyskusji teologicznych, żeby nie urażać niczyich uczuć religijnych.
Rozstaliśmy się z Panem Bogiem bez gniewu. On poszedł w jedną stronę, ja w drugą, ale nie było w nas żadnej zapiekłości. Łaskę niewiary przynosiła wiosna, zachwyt nad dziełem stworzenia oraz wdzięczność, że nie kuszą mnie mistyczne odpowiedzi na trudne pytania. Chociaż o genetyce miałem usłyszeć znacznie później, ufałem, że istnieją wyjaśnienia nieco bardziej rozsądne od opowieści o cudownym rozmnożeniu gwiazd.
Niebo gwiaździste było nade mną i naturalną rzeczy koleją skłaniało do pytań o źródła prawa moralnego. Prawa stanowił towarzysz Stalin i gromada jego fanatycznych ateuszy, więc to prawo moralne, które było we mnie, wydawało się ciekawsze. Tylko skąd ono się tam wzięło? Coś mi mówiło, że cała sprawa jest bardziej skomplikowana, niż przedstawiał to ksiądz wikary. Na tym etapie tajemnica pochodzenia dobra i zła wydawała się mimo wszystko mniej ciekawa niż tajemnica nieba gwiaździstego nade mną. Hipoteza, że jesteśmy zaledwie kropką na nieboskłonie, skłaniała do pytania o mieszkańców innych kropek i przez moment kusiła ideą jakiegoś pankosmicznego chrystianizmu. Tymczasem wikary nie zauważył, co się dzieje w naszych głowach, pozostając na etapie boga lepiącego plastusia i jego dziewczynę, którzy żyli w raju na kocią łapę, bo o ślubie nikt nie wspominał.
Byłem wciąż jeszcze ateuszem pierwotnym, zdumionym faktem, że myślę i uradowanym tym, że myślę inaczej, co mogło być dowodem na to, że myślę samodzielnie. Cieszyły łatwe zwycięstwa myślenia odmiennego niż nauczycieli i wikarego. Domyślałem się jednak, a może ktoś mi powiedział, że ta samodzielność też ma swoje ograniczenia. Jako ateusz pierwotny byłem nieco rozdarty, bo przekonywały mnie argumenty strony, której nie darzyłem sympatią. Gdyby nie pomosty, byłbym w kłopocie, ale dzięki Bogu kilku królewskich błaznów siedziało na pniach w czapeczkach z dzwoneczkami, z miną Jezusa frasobliwego oraz dobrotliwą kpiną w oczach. Rzucali złośliwości na prawo i na lewo, co pozwalało się domyślać, że albo nikomu nie zaprzedali duszy, albo nie mieli jej wcale i próbowali się wykpić przed wszelkimi próbami zawłaszczenia.
Rozstanie z plemiennym bogiem wystawiało na szwank moją plemienną przynależność, bo jak niekatolik, to i nie-Polak, a więc kto? Z jakiegoś powodu nie pociągał mnie agnostycyzm, ateistyczny oportunizm, gotowość przyznania, że chciałbym się rozstać, ale się boję. Trzeba również powiedzieć, że Polak agnostyk to nie brzmi dumnie, zatem odrzuciłem ideę lewicy laickiej, zanim zdążyła wyartykułować swoje lękliwe wyznanie niewiary. Wiedziałem już, że dowodów na istnienie nie ma i nie interesowały mnie dowody na nieistnienie. Uznałem za słuszne argumenty, że pojęcie Pana niczego nie wyjaśnia, niczego nie pozwala zrozumieć, że odpowiedzi na moje pytania muszę szukać gdzie indziej.
Prawda, nie mogłem lekceważyć tysięcy lat religijnej tradycji, jej obecności w literaturze i sztuce, nie mogłem lekceważyć religijności sąsiadów i krewnych. Mój nastoletni ateizm wymagał odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie chodzę już do kościoła.
Chciałem być ateistą przez zaniechanie, bez demonstracji, ateistą prywatnym, któremu nie przeszkadza wiara innych, ale który chce bez przeszkód korzystać ze swojej łaski niewiary.
Zauważyłem jakieś plamki na skrzydłach mojego Anioła Stróża. Były barwne i symetryczne. Najwyraźniej stanowiły oznakę dojrzewania płciowego, co potwierdzało jego coraz mniejsze zainteresowanie moją osobą. Ja również całkowicie utraciłem zainteresowanie moim Aniołem Stróżem. Do dziś żałuję, że nie pobrałem przynajmniej próbek z upierzenia, które mógłbym poddać kilku testom.
Moja świeżo zdobyta łaska niewiary rozpraszała mnie. Zamiast dziękować Bogu, że stał się kategorią zbędną, i skupić na tym, co bez mitów jest ciekawsze niż z mitami, nie umiałem przestać się cieszyć z odzyskanej wolności. Wczorajsza wiara stawała się z każdym dniem coraz bardziej groteskowa. Tropiłem niezliczone gwoździe ze świętego krzyża, ciernie z korony, łzy gipsowych panienek w kryształowych fiolkach. Byłem już człowiekiem szczerze i głęboko niewierzącym, ale nadal odczuwałem osobliwą radość na myśl o nonsensie spowitym w całun turyński i o radościach cudownego przemienienia wierzącego w myślącego.
Dziwił mnie teraz umysłowy celibat ludzi, którzy poprzysięgli sobie nigdy nie dotknąć rzeczywistości. Gdybymż jeszcze porzucił to zdziwienie i zajął się oglądaniem owej rzeczywistości, ale poszedłem za głosem mody intelektualnej i udałem się na studia socjologiczne, gdzie trafiłem między wielkie umysły przekonane, iż myślą więcej niż myślą oraz znające tysiąc dowodów na wyższość spekulacji nad empirią.
Na ateusza pierwotnego czyhają pułapki szamańskiego mistycyzmu namaszczanego maścią na porost włosów, czyha tu również skłonność do nagłych zachwytów bioterapią i wszelką paraliżującą mózg paranormalnością. Niebo gwiaździste nade mną wyludniało się stopniowo i obaj z kotem (w którego przepoczwarzył się mój Anioł Stróż) wpadaliśmy nieraz w zadumę nad pytaniem, czy naprawdę rozumiemy, co to znaczy milion lat świetlnych i perspektywa samotności w plus minus nieskończoności. Kot miał podejście stoickie, mój umysł wyczyniał natomiast łamańce charakterystyczne dla akrobatów, którzy cierpią na lęk wysokości. Co i rusz miałem wrażenie, że wyniosło mnie na zbyt wysoki poziom abstrakcji i że oderwany od przyziemnej rzeczywistości zaczynam podlegać odmiennym prawom.
Ziemia jest okrągła, ale miejscami płaska, a jej okrągłość niewiarygodna, jeśli nie mamy szansy na uzyskanie odpowiedniej perspektywy.
„ Kopernik mówi, że Ziemia
Wokół Słońca chodzi.
Musiał pijany być
Albo siedział w łodzi.
Teraz ten wierszyk polskiego szlachcica z XVI wieku smakował bardziej, dawał miłe poczucie rozstania z długą tradycją i pozwalał spoglądać z wyższością na wędrujących za oknem pielgrzymów.
Kiedy wkrada się poczucie wyższości i niebezpieczna pewność siebie, lepiej uciekać. Uciekałem po bezdrożach obcości, bo swojskość straszyła pokracznością. Byłem teraz ateuszem wyzwolonym, wyrwanym z kontekstu, ateuszem wolnym. W tym stanie zaskoczyła mnie wiadomość o białym dymie i czerwono zrobiło mi się przed oczami. Polak walczył we mnie o lepsze z ateuszem, gdy czytałem, że Duch Święty pomógł rodakowi. Od dawna nie wygrywaliśmy w żadnej konkurencji, a w tych najważniejszych przegrywaliśmy zawsze, trudno się więc dziwić, że to zwycięstwo rodaka na konklawe stanowiło wielki zastrzyk adrenaliny dla naszego ducha zbiorowego.
Polska jest afrodyzjakiem, podnosi poziom testosteronu, który bez możliwości spełnienia wywołuje jedynie agresję. Ten polski papież był jakimś spełnieniem albo namiastką spełnienia. Wszyscy mieli wrażenie, że coś się udało. Nareszcie staliśmy się narodem wybranym, ale w wyborach pośrednich i tylko w jednoosobowej reprezentacji. Ta jednomandatowa gratyfikacja ze strony Opatrzności wynosiła ducha zbiorowego na przepastne wyżyny.
Unosiłem się zbiorowo, ale z pewnego oddalenia, a więc zbiorowo, a zarazem samotnie. Przyjaciele pisali ze współczuciem, że nie uczestniczę w tych uniesieniach ducha zbiorowego i wtedy coś mi zaczęło mówić, że oddalenie może oferować perspektywę zgoła niepojętą dla uczestników uniesionego uniesieniem tłumu.
Nasza świętość była uniwersalna w treści i narodowa w formie, a czasami odwrotnie. Z pewnym zdziwieniem słuchałem Irlandczyka, kiedy się cieszył, że to nie jego papież, bo on woli cuda gospodarcze. Próbowałem wyjaśnić Patrykowi, że odkąd Jan Kazimierz zastawił ojczyznę w lombardzie u Matki Boskiej, jakoś nic nam nie idzie. Anglik by nie zrozumiał, ale Patryk kiwnął głową i westchnął, najwyraźniej dobrze wiedząc, co mam na myśli. Dopiero w rozmowie z nim zawęźlił mi się ten polsko-watykański problem. Nagle zrozumiałem, jak wielko-polski jest ten nasz małopolski papież, bardziej polski niż papież, bo gdyby nie polski, to co to byłby za papież i kto by się nim interesował? Z pewnością nie Polacy, bo Polacy mieli własne problemy i nie w głowie by im było interesować się jakimś obcym papieżem.
Nie ma lekko Polak ateusz, bo jakby mniej ubogacony uniesieniem nie doświadcza, a nawet przeciwnie, jak gdyby jest doświadczony odmiennie, ostrością widzenia tego, co jest, i dolegliwością niewidzenia tego, czego nie ma. Powróciwszy do swojskości licheńsko-przaśnej, do transcendencji lokalno-globalnej, do transgresji niepojętego w niewyuczone, słucham śpiewu słowików i pełną piersią korzystam z mojej łaski niewiary w księżycowe noce, ufając sile empirii oraz trzeźwego chodzenia po ziemi.