- promocja
Atlantis Rising. Tom 3. Świt Atlantydy - ebook
Atlantis Rising. Tom 3. Świt Atlantydy - ebook
Gdy ludzkość wyruszyła na wojnę z demonami, najwaleczniejsi wojownicy odnosili zwycięstwa w każdej bitwie… tylko po to, by ostatecznie przegrać wojnę.
Teraz mieszkańcy Atlantydy pod przewodnictwem Elanthielle mają szansę sprawić, by role się odwróciły.
Demony wygrały niezliczone bitwy, czy jednak wyjdą zwycięsko z tej, która naprawdę się liczy?
Zbliża się decydujące starcie.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-68-6 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Atlantyda
Elanthielle spoglądała na spokojne morze o zachodzie słońca. Rozmyślała o tym, jak zaskakujące potrafią być zmiany w życiu. Gdy dorastała na pustyni, nie mając nikogo prócz matki, w ogóle nie myślała o przyszłości.
W przeciwieństwie do wielu ludzi, których od tamtej pory poznała, Elan nigdy nie uskarżała się na głód, jednak każdy dzień wypełniony był pracą konieczną do zapewnienia innym wyżywienia, picia i schronienia na kolejne dni. Elan doszła do wniosku, że przyszłość jest dla ludzi, którzy mają zbyt wiele wolnego czasu.
Większość mogła liczyć jedynie na to, że teraźniejszość jakoś się ułoży.
Teraz jednak spoglądała poprzez teraźniejszość ku przyszłości. Było to niemal magiczne doświadczenie. Troska i nadzieja związane z tym, co może nadejść… Dziewczyna nie potrafiła się tego pozbyć, mimo iż doprowadzało ją to do szału.
„Minął już cały cykl pór roku…”
Oczywiście demony nie zniknęły, jednak nikt na Atlantydzie nie widział ich, odkąd Elan zatopiła Lemurię, wielkie miasto, które wpadło w szpony potworów.
Dziewczyna starała się nie myśleć, ilu zginęło wówczas zniewolonych ludzi, a także… nieludzi, którzy nie byli tak wrogo nastawieni, jak wcześniej sądziła. Zdała sobie sprawę, że świat nabrał choć trochę lepszych barw, gdy poznała braci, Brokkra i Sindriego.
Przez ten czas Atlantyda prężnie się rozwijała. Zasoby udostępnione przez Merlina wykorzystywano jak najlepiej się dało, budując domy, tworząc narzędzia dla myśliwych i rybaków, edukując rolników.
Na pustyni trwała teraz bezlitosna pora sucha. Z kolei na północy ludziom groziłaby zapewne śmierć z zimna lub głodu. Natomiast Atlantyda leżała w ciepłym klimacie, żywności było pod dostatkiem i choć burze bywały dość gwałtowne, dało się je przetrwać.
Mała zbiorowość rozrastała się. Merlin często meldował Elan o stanie populacji, choć dla dziewczyny liczby miały niewielkie znaczenie. Zauważyła, że choćby nie wiadomo jak się starała, pewne liczby były po prostu za duże, by mogła je objąć rozumem.
Wystarczyła jej wiedza o rozwoju. Regularnie potrzebowali nowych siedzib, a na osobliwym archipelagu należało uprawiać rolę i łowić ryby.
Takie życie powinno wszystkim wystarczyć.
Elan ponownie zwróciła myśli ku przyszłości, to znaczy czemuś, co istniało tylko w jej umyśle, a mimo to nie przestawało zaprzątać jej głowy.
Gdy jej rodzice zostali zamordowani, i to przez człowieka na usługach demonów, Elan poprzysięgła zemstę. Oczywiście zamierzała ją wywrzeć na zdrajcy, ale także na demonach, które pozyskały go jako sojusznika i kierowały jego potwornymi poczynaniami.
„Czy zatopienie całego miasta wyrównało nasze rachunki?” – zastanawiała się ponuro. „Czy wciąż jestem im winna zemstę? A może teraz przyszła kolej na ich ruch?”
Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie po upływie zaledwie jednego pełnego cyklu pór roku. A mimo to nie była w stanie o nim zapomnieć.
Podniosła się i stanęła na spokojnie kołyszącej się platformie, którą wypłynęła Kanałami Atlantydy na otwarte morze. Miała teraz dość czasu na rozmyślania, jednak wydawały się one przynosić tylko coraz więcej zwątpienia w sens jej działań.
Zatęskniła za aktywnością. Za nieustającym zagrożeniem ze strony demonów. Za prostotą sytuacji, gdy miała przed sobą wroga, w dłoni trzymała kij i mogła liczyć na sprzymierzeńców. Gdy umysł wyparł cały związany z tym lęk, pozostawała jedynie ekscytacja.
Elanthielle nie wiedziała, czy wszyscy zaczęli postrzegać przeszłość tak samo, w miarę jak uwalniali się od dawnych udręk… Jeśli tak, obawiała się o los rodzaju ludzkiego. Znaczyłoby to, że sama uwielbia walkę do tego stopnia, by pozostać ślepa na prawdziwą grozę.
„Mam nadzieję, że to tylko mój wymysł”.
Cytatela demonów
– Pani…
Demon pokłonił się, gdy wysoka, kształtna postać, zasiadająca na połyskującym, czarnym tronie, zaszczyciła sługę zdegustowanym spojrzeniem. Zdeformowany demon w porównaniu z alabastrową perfekcją swojej pani wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle.
– Możesz mówić – oznajmiła demonessa władczym tonem, zachęcając sługę gestem i starając się nie okazywać obrzydzenia.
Najsłabsze spośród demonów bywały nawet urodziwe, gdyż nie uległy jeszcze całkowitej Przemianie. Nadal egzystowały w formie zaplanowanej przez Stwórcę, dlatego ich piękno pozostawało nienaruszone. Potwory średniego poziomu, jakkolwiek potężniejsze, miały jedną wspólną cechę. Prezentowały się odrażająco.
Przemiana skaziła ich umysły w równym stopniu jak ciała. Zamysł Stwórcy był odzwierciedlony w postaci jego stworzenia, więc wypaczenie jednego koniec końców musiało odbić się na drugim.
Pani Cytadeli wiedziała, że jeśli te demony przeżyją, z czasem będą mieć szansę osiągnąć taką potęgę i doskonałość, by mierzyć się nawet z wybrańcami samego Stwórcy… Tak jak ona, gdy jej ciało zakończyło Przemianę i gdy zyskała siłę potrzebną, by doprowadzić się do ładu.
W przeciwieństwie do demonów Pierwszego Kręgu, które zrodziły się na obraz myśli Stwórcy i odwróciły się od niego bez Przemiany, ich mniej doskonali pobratymcy musieli przejść piekło, zanim mogli wstąpić na wyższy poziom.
Kimś takim był sługa stojący przed swoją panią. Dotarł do połowy Przemiany. Minie co najmniej kilka wieków, zanim zyska choć cień szansy na odwrócenie efektów transformacji i dalszy rozwój. Jeżeli do tego czasu zachowa siłę ducha, a jego ciało przetrwa, być może okaże się wart poświęconego mu wysiłku.
Tymczasem… Cóż, nawet najbardziej szkaradne bestie mogły okazać się użytecznymi narzędziami.
– Pani, zakończono przygotowania do wznowienia przerwanego rytuału. Możemy przejść do ostatecznego przyzwania na twój rozkaz.
Kobieta-demon westchnęła i przygryzła wargę, drżąc lekko z podniecenia na samą myśl.
Ostateczny konflikt będzie oznaczać koniec świata, a dla niej stanie się znakiem, że wypełniła swoje zadanie. Nareszcie!
Przez pewien czas bawiła się całkiem dobrze. Początkowe wojny obrosły legendami i były pełne bitew o epickim rozmachu. Ludzie spalili niezliczone demony w obronie własnego świata. Wyrżnęli ich biliony… Jednak w pogotowiu czekało bilion razy więcej posiłków, więc ludzkość musiała ponieść druzgocącą klęskę.
Po wygranej wojnie rutyna związana z zarządzaniem światem, który dopiero zaczynał się zmieniać, szybko dała się demonessie we znaki. Ile to już lat? Sto? Dwieście? Może pięćset albo i więcej? Straciła rachubę. Zresztą nie miało to znaczenia.
Dla istoty w takim wieku wszystkie lata zlewały się w jedno. Liczyły się tylko te dobre, pełne emocji i satysfakcji… A potem cała reszta. Ta „reszta” ciągnęła się w nieskończoność, miło było więc wiedzieć, że zbliża się upragniony koniec.
„Oczywiście już dawno powinniśmy z tym skończyć”.
Na jej twarzy wykwitł ponury grymas. Widząc to, demon średniego poziomu cofnął się lękliwie, jednak jego pani nie zwróciła na to uwagi.
Utrata zdobyczy wojennej, jaką była Lemuria, stanowiła skazę na prawie doskonałej kampanii. Każdy podległy jej obserwator zaręczał, że zajęte Miasto pozostanie użyteczne jeszcze przez kilka stuleci, nawet bez należytej dbałości o jego stan.
Na tym polegał prawdziwy problem. Sama utrata Miasta była zniewagą dla Pani Cytadeli i jej dowództwa, jednak bardziej niepokojący był fakt, iż do tej straty w ogóle nie powinno dojść.
Pojawił się ktoś nieprzewidziany, a jego działania miały bezpośredni wpływ na bardzo skonkretyzowaną wizję obserwatorów.
Rzecz jasna, oznaczało to, że zwycięstwo pozostaje realną perspektywą.
Kobieta-demon uśmiechnęła się lekko, oblizując wargi i czując, jak przez jej ciało przebiega dawno zapomniany dreszczyk emocji.
– Znakomicie. – Odetchnęła, uniosła się z czarnego tronu i zeszła z podium, gdy sługus jednocześnie starał się zachować dystans i okazać szacunek.
Zignorowała go. Demon był postawiony tak nisko, że nie zasługiwał nawet na to, by go odepchnąć czy podeptać. Mimo to władczyni wbiła stopę w jedną z jego kończyn… Prawdę mówiąc, nie wiedziała, czy to ręka, czy noga. Zmiażdżyła ją, a demon jęknął z bólu, choć robił, co mógł, by trwać w milczeniu.
Za Panią Cytadeli ruszyli służący, chcąc przekazać jej płaszcz, osobistą broń i sprzęt. Władczyni wyszła z sali tronowej na spory podest, z którego rozciągał się widok na ziemie wokół twierdzy.
W większości były to jałowe pustynie, choć na zachodzie dało się dostrzec biało-zielone góry, natomiast na wschodzie i południu połyskiwał błękit morza.
Cytadelę postawiono na jednej z trzech wielkich studni mocy tego świata.
Na pierwszej znajdowała się Lemuria. Druga leżała pośrodku płytkiego morza, o jedną trzecią drogi wokół globu, zarówno od Lemurii, jak i od Cytadeli. Przejęcie dwóch ośrodków zadecydowało o ostatecznym zwycięstwie nad siłami ludzi. Trzeci z nich uważano za raczej niezdatny do użytku, ponieważ nie dało się w żaden sposób czerpać stamtąd mocy.
Mając dwa pozostałe, władczyni dysponowała wystarczającą siłą, by zmiażdżyć ludzki opór w jednej bitwie, która rozciągnęła się na aż czterdzieści lat nieustających walk.
Teraz została jej tylko jedna studnia.
Nie było to poważne utrudnienie. Nieprzyjaciel i tak został rozgromiony. Nieliczni nędzni głupcy, którzy wciąż walczyli, nie mieli na podorędziu strategicznych zasobów. Brakowało im magii, mocnych pancerzy i okrętów. Czy choćby wystarczającej siły w ludziach.
„I tak się właśnie kończy świat”. Demonessa rozkoszowała się tą myślą z uśmiechem. „Nie hukiem, ale skomleniem. Jakże odpowiednio dla tak nędznych stworzeń”.
Wszyscy ludzie, którzy mogli się na coś przydać, już dawno rozpoczęli Przemianę.
Reszta? To tylko szumowiny.
Ich los nie obchodził nikogo, nawet ich samych. A już na pewno nie Panią Cytadeli.
Avalon
Byt znany jako Merlin określano różnymi mianami na przestrzeni jego egzystencji, okresu, którego nie dało się wyjaśnić zwykłym bytom linearnym. Sam zainteresowany uważał, że najdokładniejszym określeniem jest „międzywymiarowa inteligencja”. Istota, której całe jestestwo zakotwiczono nie w ciele, lecz w fundamentalnej sile.
Właśnie to dawało mu elastyczność i moc, które zachował wiele wieków po swoim powstaniu i po domniemanej śmierci tych, którzy stworzyli go, czy też dali mu życie.
Domniemanej, ponieważ sam Merlin nie wiedział, kto tego dokonał.
Nie chodziło o to, że utracił jakieś dane. Nigdy nie znał tej informacji. Ludzie, z którymi współpracował, nigdy mu o tym nie mówili… O ile sami mieli na ten temat jakąkolwiek wiedzę, w co Merlin szczerze wątpił.
Zagadka jego stworzenia irytowała go najbardziej spośród nielicznych rzeczy umykających jego przenikliwemu spojrzeniu. Poza tym jednak widział naprawdę wiele. Szkoda tylko, że spora część tego, co widział, prezentowała się tak… ponuro.
Rok wcześniej świat dostąpił chwili wytchnienia. Wydarzenia, których sam Merlin nie przewidział, choć przecież tak dobrze rozumiał ludzkość, pozwoliły odroczyć wyrok śmierci na planetę i jej prawowitych właścicieli.
Czas odroczenia dobiegł jednak końca.
Merlin odczuwał zmianę w studniach mocy. Wszystkich, choć głównym źródłem zaburzeń z pewnością była druga z trójki.
Musiało do tego dojść.
„Czeka nas ostatnia bitwa… Nie możemy jednak liczyć na powtórzenie ostatniego zwycięstwa, bo to z pewnością położyłoby kres naszej historii”.
Merlin sposępniał, bardziej w duchu niż na twarzy, ponieważ nie uważał fizyczności za niezbędną. Następnie przystąpił do pracy nad rozwiązaniem, dzięki któremu ta bitwa rzeczywiście okaże się ostatnią.
***
Elan zeszła z platformy, gdy ta łagodnie osiadła na piasku. Dziewczyna zostawiła ją, wiedząc, że trzeba by było gwałtownego sztormu, by przenieść platformę wbrew woli posiadacza, a już od dawna nie zapowiadało się na burzę. Elan skierowała się do starej reduty.
Gdy przybyli na wyspę, wejście było prawie całkowicie ukryte pod powierzchnią morza.
Teraz jednak szło się do niego głównie suchą nogą. Merlin ogrodził wejście i wypompował morze, stosując swoją magię… Choć on nazywał to inaczej.
Elanthielle starała się spędzać w tym miejscu jak najwięcej czasu, by dzięki pozyskanej wiedzy wspierać miasto, które sama pomogła założyć.
Kaleb był w głębi serca rolnikiem. Elan nauczyła go wszystkiego, co na ten temat mówiły księgi i archiwa, a potem dała mu wolną rękę. Chłopak dopracowywał resztę na bieżąco. Wydawał się z tego zadowolony i rzadko przychodził z pytaniami, a jeśli już, to tylko wtedy, gdy natrafił na problem nie do przejścia.
Jolnir, no cóż… On nie był rolnikiem.
Elan zarumieniła się lekko, przypominając sobie pewne rzeczy, o których napomykał dorodny młodzieniec. Rzeczy, których jak się później dowiedziała, nauczył się od samej Pani Miasta. Wiedza ta zaspokoiła u Elan pewne… ciekawe podejrzenia.
Naprawdę lubiła Jolnira, jednak przechodziły ją ciarki na myśl o tym, że spółkował z demonem, choćby nie wiadomo jak pięknym i pomimo iż młody wojownik nie miał innego wyboru.
Jol spędzał dni na polowaniach lub łowieniu ryb dla mieszkańców miasta, a noce… na dokładaniu najlepszych starań, by zapewnić ciągły rozrost populacji.
Najważniejsze, że każdy, kto miał jakieś cenne umiejętności, czynił z nich użytek.
Elan przestąpiła wejście do reduty i zeszła po wygładzonych schodach do wnętrza obiektu. Stąpała bosymi stopami prawie bezgłośnie.
Oczywiście i tak została dostrzeżona przez gospodarza.
– Witaj, dziecko – pozdrowił ją Merlin rozbawionym tonem. Nadal czerpał wielką przyjemność z wytykania Elan młodego wieku.
Dziewczyna jednak nie pozwoliła mu napawać się swoją reakcją. Przeszła przez wejście i przedsionek, obecnie opustoszałe, wreszcie po raz kolejny podążyła do biblioteki.
– Jeśli łaska – zagadnął Merlin – prosiłbym o zajęcie miejsca przy Stole.
Elan zatrzymała się, przekrzywiając głowę i unosząc brwi. Merlin nieczęsto dopuszczał kogokolwiek do Stołu. Tak naprawdę przedmiot pod żadnym względem nie wyglądał na typowy mebel, choć sama Elanthielle nie potrafiłaby go trafniej opisać.
– W porządku. Mogę wiedzieć dlaczego? – zapytała, zmieniając kierunek.
– Coś się zaczęło – odparł Merlin zagadkowo, a jego projekcja prawie od razu rozpłynęła się w powietrzu.
Elan stłumiła drżenie, słysząc te słowa i ton. Nauczyła się już, że gdy prastara istota wypowiada się w ten sposób, nie wróży to nic dobrego maluczkim śmiertelnikom.
Ruszyła przez kolejne pomieszczenia, na razie ignorując bibliotekę i archiwa, aż w końcu zawędrowała do centralnej komnaty.
I do Stołu.
Tak naprawdę był to lewitujący dysk. Elan nigdy nie miała szansy przyjrzeć mu się dokładniej. Dla niej wyglądał niczym okrągła płyta rozciągająca się jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach, a mimo to istniejąca w ograniczonej przestrzeni mało przestronnego pomieszczenia.
Rozmyślania o tym zawsze przyprawiały ją o ból głowy.
– Usiądź – poprosił Merlin łagodnie, wskazując miejsce przy Stole naprzeciwko drzwi.
Elan z wahaniem postąpiła naprzód. Jej krzesło… cóż, również nie przypominało krzeseł, jakie widziała, zanim znalazła się w domenie Merlina. Nie zostało wykonane z drewna, kamienia czy innego solidnego materiału, wyglądało raczej na zrobione z metalu, a mimo to, gdy się usiadło, wydawało się miękkie jak futro.
Otulona z każdej strony, Elan czuła się niezręcznie, unosząc się nad ziemią. Za każdym razem spodziewała się, że mebel gwałtownie rozpadnie się pod jej ciężarem.
– O co chodzi? – zapytała, kierując swoje myśli w inną stronę.
– O coś, co przerwaliśmy dokładnie rok temu – odparł Merlin. – To coś zaczęło się na nowo.
Elan z sykiem wciągnęła powietrze. Przed zniszczeniem Lemurii nikt tak naprawdę nie wiedział, co zamierzały demony, jednak z pewnością nie wróżyło to nic dobrego.
– Skąd wiesz?
– Skażenie linii mocy tego świata albo, z punktu widzenia demona, magii tej planety… powróciło – oznajmił Merlin z grobową powagą. – Nie wiem, co przyniesie, ale mam złe przeczucia.
– Nie ty jeden. – Elan skrzywiła się, zaciskając pięści.
W swoim życiu wystarczająco napatrzyła się na… nieludzkie zachowanie demonów. Słyszała, do czego są zdolne i czego dokonały. Nikt nie musiał jej przekonywać, że najgorsze dopiero nadejdzie.
– Co możemy zrobić? – zapytała stanowczo.ROZDZIAŁ 1
Atlantyda
Kaleb cieszył się pięknym dniem. Wcześniej pracował na roli, jak zawsze z entuzjazmem. Teraz, o zmierzchu, mógł się odprężyć i nacieszyć spokojem, który udało się zapewnić ludziom na Atlantydzie.
Choć przyznawał to z coraz większym wstydem, młodzieniec wciąż miał ciągoty do walki. Dziwnie czuł się z tą myślą. Próbował sobie przypomnieć, dlaczego tak bardzo palił się do boju, jeszcze zanim los pchnął go ku prawdziwej bitwie.
Stwierdził, że jego wyobrażenia na ten temat okazały się zwykłą ułudą. Mocno osadzona w jego umyśle idea heroicznego zdobywcy, spieszącego wszystkim z pomocą, poważnie ucierpiała w trakcie zeszłorocznych starć z demonami. Teraz Kal wciąż widział potrzebę walki, jednak nie pragnął jej już tak bardzo.
Co nie znaczy, że w ogóle jej nie chciał.
Niejednokrotnie tęsknił za dreszczem emocji, teraz by jednak wolał, żeby wspomnienie o nim przestało go dręczyć. Wolałby skupić się na mniej ryzykownych zajęciach, mimo iż zawsze uważał je za nudne.
To ciekawe, jak bardzo perspektywa rolniczego żywota zmieniła się w jego oczach.
Dorastając, zawsze starał się unikać obowiązków, mimo iż wiedział, jak wiele znaczą. Aby inni mogli jeść, trzeba było uprawiać rolę, polować lub łowić ryby. W końcu żaden wojownik nie wytrzyma zbyt długo z pustym żołądkiem.
Kaleb nabrał przekonania, że gdyby już nigdy nie dane mu było walczyć i gdyby do końca życia miał dostarczać żywność swojej społeczności, mógłby być z siebie zadowolony.
Niestety, wiedział, że demony wciąż gdzieś tam są. Dopóki nie znikną, nie zazna spokoju.
– Witaj, Kalebie! – Z zadumy wyrwał go czyjś głos. – Jak ci się powodzi?
Chłopak uniósł oczy na podchodzącego Brokkra. Przysadzisty mężczyzna wydawał się poruszać niezdarnie, a mimo to szedł bezszelestnie, nawet na nierównym gruncie.
– Brokkr. – Kaleb skinął mu głową.
Nie znał tego niskiego osobnika zbyt dobrze. Brokkr i Sindri przybyli wraz z Elan po jej ostatniej wyprawie w świat. Kaleb wiedział tylko, że dwaj przybysze są zbrojmistrzami, bardziej utalentowanymi niż ktokolwiek inny na Atlantydzie.
Było w nich coś dziwnego. Coś, czego Kaleb nie mógł dokładnie wskazać, ale co od początku go niepokoiło.
– Słyszałem, że hodujesz rośliny – zagaił Brokkr wesoło, rozglądając się z szerokim uśmiechem. – Chyba mamy dobry sezon na uprawy.
Kaleb wzruszył ramionami.
– Nie narzekam. Pogoda dopisuje, a gleba staje się coraz żyźniejsza dzięki wiedzy, którą obdarzył nas Merlin.
Brokkr parsknął.
– Tak, ten zdziwaczały staruch pewnie wie to i owo o uprawie roli. Rzecz jasna, to nie moja specjalność.
– Tak słyszałem. – Kaleb przytaknął. – Co pana tu sprowadza, mości Brokkrze?
– Wystarczy Brokkr, przyjacielu, darujmy sobie tytuły – zaproponował mężczyzna przyjaźnie. – Rozmawiałem z radą i z paroma innymi ludźmi. Ciekawiło mnie, do czego mógłbym się tu przydać. Ponoć zdążyłeś się trochę wprawić w sztuce mordobicia, zanim mój brat i ja zjawiliśmy się tutaj. Mam rację?
– To były… ciekawe czasy – przyznał Kaleb ostrożnie.
– A zatem jesteś jednym z obrońców tej małej społeczności, czy tak? – zapytał Brokkr. – Sindri i ja znamy się na wyrobie broni i uznaliśmy, że mógłbyś wypróbować któryś z naszych towarów, oczywiście jeśli chcesz.
Kaleb przez chwilę milczał, niepewny, co powinien odrzec. Na pewno nie zamierzał odrzucić propozycji uzyskania lepszego oręża. Widział jednak niektóre z wytworów braci w rękach Elan i Jola.
– Zależy, o czym mowa – powiedział w końcu. – Nie wyobrażam sobie, żebym miał machać młotem albo wywijać kijem.
Brokkr zaśmiał się cicho.
– To nie w twoim stylu, co? Myślę, że znajdziemy coś, co będzie ci pasować. Czym uczyłeś się walczyć?
– Mieczem – odparł chłopak. – I to od wczesnej młodości.
Brokkr pokiwał głową, nie przestając się uśmiechać.
– Chłopcze, według mojej rachuby dalej jesteś młodzikiem – odparł. – Ale poradzimy sobie. Masz tu gdzieś swój ulubiony oręż?
Kaleb westchnął, powiódł wzrokiem po polu i uznał, że dość się już napracował.
– Chodźmy do mnie – powiedział. – Pokażę ci, czego używam.
– Wspaniale, chłopcze. Prowadź!
***
Jolnira obudziły ciepłe promienie słońca wpadające przez okno. Młodzieniec zamrugał, oblizał spierzchnięte wargi i przetoczył się na bok, chcąc skryć głowę w cieniu. Okazało się jednak, że nie jest w łóżku sam.
Mrugnął jeszcze parę razy, wspominając minioną noc i usiłując sobie przypomnieć, kim jest ta dziewczyna, jednak na próżno. W końcu dał za wygraną, wyswobodził się spod ramienia śpiącej i usiadł na łóżku.
Sądząc po umiejscowieniu słońca, było już prawie południe. Znaczyło to, że pora wstać i znaleźć sobie jakieś zajęcie wśród lokalnej wspólnoty.
Jol tak naprawdę nie uważał się za członka tutejszej społeczności, przynajmniej jeszcze nie teraz, choć bardzo chciał się nim czuć. W mieście, w którym dorastał, każdy człowiek mógł w najlepszym razie być niewolnikiem. W najgorszym… Cóż, nawet on wolał o tym nie myśleć.
Wszyscy, których udało się stamtąd uratować, przybyli tutaj, by połączyć się z ocalałymi z innego miasta. Dla ludzi takich jak Jol była to zarówno radość, jak i udręka. Ostatni rok upłynął spokojnie, ale to jedynie drażniło Jolnira.
W okolicy nie brakowało chętnych kobiet, co pozwalało nieco rozładować napięcie, jednak tak czy inaczej, Jol czuł się zagubiony.
W Lemurii miał opinię nierozważnego głupca. Wszyscy wiedzieli, że zabija demony, które weszły mu w drogę, ale dzięki względom, jakimi darzyła go Pani, nie spotykała go za to żadna kara. Gdyby przypłacił walkę życiem, władczyni raczej by się tym nie przejęła, ale jej… zainteresowanie Jolnirem przynajmniej chroniło go przed pościgiem.
A tutaj? Nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Polował, czasami łowił ryby, żeby mieć co położyć na stół i wesprzeć społeczność. Czasami pomagał gdzie tylko się dało. Zawsze znalazło się zajęcie wymagające siły. Mimo to Jol czuł, że tu nie pasuje. Nie było to nowe odczucie, teraz jednak zaczęło mu doskwierać.
Ubrał się. Jego proste odzienie zaczynało cuchnąć. Był to niechybny znak, że zbliża się pora wielkiego prania. Jeszcze zanim choćby zbliżył się do drzwi, przytroczył do pasa młot, jedyną rzecz, która tak naprawdę należała do niego.
Mimo wszystko nigdzie nie ruszał się nieuzbrojony.
Wiedział, że któregoś dnia przyjdzie mu umrzeć. Modlił się tylko, by mógł skonać, trzymając demona za gardło jedną ręką, a w drugiej ściskając młot, którym rozwali czaszkę potwora.
***
Simone podniosła wzrok, zauważając jakiś ruch. Młody mężczyzna, bodaj Jolnir, wykradł się z domu panny, z którą ostatnio go widziano.
Simone wróciła do przerwanej pracy, skrywając szyderczy uśmieszek.
Nie było tajemnicą, że młodzieniec skacze z łóżka do łóżka. Cóż, jego sprawa, dopóki nie wejdzie w drogę nieodpowiedniej osobie. Był dość przystojny, choć o parę dekad za młody jak na gust Simone. Kobieta słyszała o jego talencie do walki od kilku uchodźców z Lemurii, wiedziała więc, że dobrze będzie mieć w pobliżu kogoś takiego pomimo wszelkich jego wad.
Sama spędziła ostatni rok, usiłując stworzyć i podtrzymać wspólnotę oraz dbając o jej rozwój, zarówno pod względem siły, jak i liczebności.
Nie był to łatwy rok, ale udało się osiągnąć rzeczy, na które Simone wcześniej nie liczyłaby w najśmielszych snach.
Już dzięki samej pomocy Merlina cuda wydawały się chlebem powszednim, chodziło jednak o coś więcej. Zmiana mentalności najdobitniej świadczyła, że wysiłek się opłacił. Ludzie przeszli od bezradnej walki o przetrwanie do czegoś o wiele trwalszego.
Mieli teraz nadzieję, bez względu na to, ile była warta. I poczucie zwycięstwa, jakkolwiek złudne.
Simone nie była pewna, czy to dobrze. Nadzieja nadawała powietrzu świeży, ożywczy posmak, o którym kobieta zdążyła zapomnieć z biegiem lat. Już wcześniej jednak zdarzało się, że ktoś niweczył lub odbierał jej nadzieję. Simone obawiała się, że nie przeżyje kolejnego takiego rozczarowania.
Na razie pozostawało jej jedynie wypełniać misję do czasu, aż nadejdzie kolejny kryzys, zmieniający oblicze świata.
„Jeśli mi się poszczęści, może kryzys zaczeka, aż odejdę w spokoju, najlepiej we śnie”.
Parsknęła. To by dopiero był prawdziwy cud!
***
Wewnątrz reduty Elan patrzyła na obraz tego, co według zapewnień Merlina miało być światem pod jej stopami.
Prawdę mówiąc, nie miała pewności, jakim cudem mogłaby stać na kuli. Coś jej w tym nie pasowało, ale Merlin zaręczał, że planeta ma właśnie taki kształt i że jej dół nie jest… na dole, a raczej bliżej środka kuli.
Dla Elanthielle nie miało to żadnego sensu, jednak dziewczyna niechętnie stwierdzała, że przyznawanie się do własnej niewiedzy idzie jej coraz lepiej. Oczywiście nie podobało jej się, że czegoś nie rozumie, jednak musiała się pogodzić z tym, że niektóre sprawy przechodzą jej pojęcie.
Merlin twierdził, że takie pogodzenie się to „pierwszy krok do oświecenia”. Chyba miało to brzmieć zachęcająco.
Jednak w tym momencie uwaga Elan była skupiona nie tyle na świecie, co na energii pod powierzchnią lądów i mórz.
Planetę przecinała siatka linii mocy, czy też linii geomantycznych, jak nazywał je Merlin. Według skanów większość z tych linii tętniła jasną, czystą energią… Większość, ale nie wszystkie.
Z jednego z węzłów rozchodziła się chorobliwa ciemność. Był on jednak tak oddalony od Atlantydy, że Elan musiała zapytać, czy w ogóle ma to jakieś znaczenie. Demony były tak daleko, że w normalnej sytuacji machnęłaby na to ręką.
Oczywiście sprawa nie mogła być aż tak prosta.
Merlin wyjaśnił, że mroczna siła toczy planetę niczym choroba. Sądząc po tonie, mocno upraszczał tę kwestię, bo w końcu tłumaczył ją dziecku. Elan była tym zirytowana, choć odczuwała też odrobinę wdzięczności.
Merlin nie był w stanie dokładnie objaśnić tego zjawiska, mógł jednak wskazać miejsce, z którego pochodziło.
Był to punkt leżący niemal w równej odległości tak od Atlantydy, jak od miasta demonów. Czyli bardzo, ale to bardzo daleko. Wcześniej taki dystans był dla Elan nie do pojęcia, jednak widziała, jak świat przemyka pod jej stopami, gdy mknęła z zawrotną prędkością… A mimo to bez pomocy systemu transportowego reduty droga powrotna zajęłaby niewiarygodnie wiele czasu.
– Zdaję sobie sprawę, że to jakieś niebezpieczeństwo – powiedziała w końcu Elan, marszcząc brwi w zamyśleniu. – Nie jestem jednak pewna, co możemy na to poradzić, ani nawet, czy ma to wpływ na tutejszą ludność.
– Będzie miało ogromny wpływ, jeśli potwierdzą się najgorsze przeczucia – zapewnił Merlin. – Wprawdzie nie byłem w stanie przeanalizować dokładnych intencji stojących za tym zjawiskiem, mogę jednak powiedzieć, że ma ono wiele wspólnego z zaklęciami otwierającymi portale, przez które demony weszły do tego świata. Tyle tylko, że jest o wiele silniejsze… Tak przynajmniej sądzę.
– Czyli będą przyzywać więcej demonów… – westchnęła Elan. – Merlinie, mnie też w ogóle się to nie podoba, ale… czy to ważne? Potwory i tak mają nad nami przewagę liczebną, która nie mieści mi się w głowie. Jeśli przyjdzie ich jeszcze trochę więcej… – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, jak mogłoby to pogorszyć sytuację. Pozwólmy im zużyć całą moc.
Merlin spojrzał na nią karcącym wzrokiem.
– Wojownicy zawsze powinni mieć się na baczności, kiedy nieprzyjaciel robi coś, co pozornie nie ma znaczenia. Jeśli podejmuje takie działania, z całą pewnością nie chcielibyśmy, aby mu się powiodło.
– Nie mówię, że chcę, żeby demonom się powiodło – zaprotestowała dziewczyna. – Po prostu nie wiem, ile istnień warto będzie poświęcić, aby je powstrzymać, nawet zakładając, że uda nam się zebrać wystarczające siły.
Przez chwilę milczała, po czym dodała ciszej:
– Ostatnim razem straciliśmy tak wielu ludzi…
– I stracicie jeszcze więcej – odparł Merlin beznamiętnie. – Nieważne, jak postąpicie, ludzie będą padać ofiarami demonów, żywiołów, starości… Dziecko, wojownik nie może się bać strat w ludziach.
– Może już nie chcę być wojownikiem – powiedziała, spuszczając wzrok.
Merlin milczał. Tak naprawdę nie mógł nic na to odpowiedzieć. Dziewczyna, którą poznał dawno temu, okazała się urodzoną przywódczynią, ale brakowało jej obycia w świecie. Była dość dobrze przeszkolona, zważywszy na okoliczności, jednak rozlała krew jedynie w kilku bezpośrednich starciach.
Łatwo być wojownikiem w słusznej sprawie, stając przeciwko uporządkowanym zastępom nieprzyjaciela, złego do szpiku kości. Gorzej, jeśli patrzy się na śmierć tych, którzy zawsze padają ofiarami wojny jako pierwsi. Słabych, dzieci, niewinnych uwięzionych w samym środku „słusznej sprawy”.
W przeszłości taki ból zawrócił niejednego wojownika z obranej ścieżki.
Teraz jednak było inaczej.
– Elanthielle, ludzie w Lemurii byli już straceni. Wszyscy, łącznie z tymi, których udało ci się ocalić. – Merlin zaakcentował ostatnie słowo. – Gdyby nie zginęli teraz, to za rok…
– Ale przeżyliby choć o jeden rok dłużej.
– Rok męczarni i zniewolenia pod jarzmem demonicznych władców. Czy wolałabyś taki los?
Podniosła oczy, w których na nowo rozgorzał płomień.
– Tak! Mieliby jeszcze cały rok, żeby wziąć odwet!
– Ty tak to widzisz. Ale oni? W większości już dawno się poddali.
– Jol się nie poddał.
Merlin uśmiechnął się, gdy jego bezkształtny awatar przybrał postać starca, w jakiej byt lubił się pojawiać.
– Twój przyjaciel, Jolnir… Nie nazwałbym go typowym przedstawicielem rodzaju ludzkiego.
Prychnęła, przewracając oczami.
– O tym nie musisz mnie przekonywać. – Westchnęła. – Ale niektórzy z tamtych ludzi mogli być jak on.
– Może. A może nie. Tego nie wiesz i musisz podejmować decyzje w oparciu o to, co wiesz. Biorąc pod uwagę to, czego się nauczyłaś… czy dziś zachowałabyś się inaczej?
Elan wbiła wzrok w ziemię, rozważając pytanie.
– Tak – odparła w końcu. – Byłam… lekkomyślna. Powinnam zachować większą ostrożność. Częściej korzystać z pomocy, może nie bez przerwy, ale czasami… Sądzę, że pewne rzeczy zrobiłabym inaczej, choć nie wiem dokładnie które.
– Znakomicie. – Merlin skinął głową, zadowolony z odpowiedzi. – Czy jednak odwróciłabyś się od problemów?
– Nie – zapewniła bez wahania. – Zagrożenie było oczywiste, a ludzie zasługiwali na wszelką pomoc, jakiej mogłam udzielić.
Merlin wzruszył lekko ramionami.
– Co do drugiej kwestii mam ambiwalentne odczucia, ale podejrzewam, że mogli zasługiwać na wsparcie. To się jeszcze okaże… Masz jednak rację, jeśli chodzi o zagrożenie. Było oczywiste. Tak samo jak obecne.
Elan westchnęła ciężko, spoglądając na obrazy wyświetlone przez Merlina.
– Portal – rzuciła obojętnie, śledząc skażone kanały geomantyczne.
– Ma tylko podobną sygnaturę – poprawił ją Merlin. – Nie odpowiadają mu żadne precyzyjne dane, które wcześniej przeanalizowałem.
– A zatem nie wiesz, co to takiego.
– Wiadomo mi tylko, że to coś złowieszczego, co pochodzi z twierdzy demonów i rośnie w siłę.
Elan przytaknęła powoli, spychając na bok własną niepewność i zwątpienie. Merlin nie musiał się wdawać w szczegóły. W jego słowach zawarta była prawda.
Jak zwykle.
– Zgoda – powiedziała Elanthielle. – Zbadam to.
– Sama?
Dziewczyna uśmiechnęła się blado.
– Potrafię uczyć się na błędach. Zapytam Kaleba, Jola, a może i braci, czy nie mają ochoty na wycieczkę.
– Wyśmienicie.