Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Atrament Serc - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 czerwca 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Atrament Serc - ebook

W aksamitnych mrokach Krakowa, Kacper, konserwator zabytków uwięziony w przeszłości, spotyka Igę – artystkę street artu, której farby eksplodują buntem i wolnością na wiekowych murach. Dwa światy, dwa żywioły. Ona to ogień, on – kustosz popiołów dawnej pasji. Z ich zderzenia rodzi się namiętność potężniejsza niż strach, kwestionująca wszystko, co znali. Czy sztuka może stać się mostem między chaosem a porządkiem? Czy odważą się na miłość, która jest jak nielegalny mural – efemeryczna, a jednak boleśnie obecna? "Atrament Serc" to historia o przebudzeniu, o rewolucji dusz i odcieniach uczuć zbyt intensywnych, by zamknąć je w ramach.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 243 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Kazimierz tonął w aksamitnej czerni majowej nocy, przetykanej jedynie gdzieniegdzie ciepłym blaskiem latarni ulicznych, które rzucały długie, rozedrgane cienie na wiekowe bruki. Powietrze drżało od niewypowiedzianych historii, szeptów przeszłości i ledwo uchwytnej woni bzów, przemykającej z ukrytych podwórek. Kacper szedł bez celu, z rękami w kieszeniach wytartej marynarki, pozwalając, by nogi niosły go przez labirynt uliczek. Każdy krok był próbą ucieczki przed jałową pustką pracowni, przed duszącym poczuciem bezsensu, które od tygodni wysysało z niego resztki twórczej energii, pozostawiając jedynie wypalony popiół dawnej pasji. Konserwator zabytków, który utracił wiarę w sens ocalania przeszłości, gdy teraźniejszość zdawała się tak dotkliwie pusta, a przyszłość jawiła się jako niekończąca się seria identycznych, szarych dni.

Skręcił w jedną z ciemniejszych ulic, gdzie fasady kamienic zlewały się w jednolitą, mroczną masę. I wtedy go usłyszał. Cichy, rytmiczny syk, niemal jak oddech, dobiegający z głębi zapomnianego zaułka, odgrodzonego od świata wysokim, omszałym murem. Coś w tym dźwięku – jakaś pierwotna determinacja, surowa, nieokiełznana energia – przyciągnęło go niczym magnes, przerywając monotonię jego wewnętrznej pustki. Zaintrygowany, podszedł bliżej, odnajdując wąską szczelinę w murze, ledwo widoczną w gęstniejącym mroku.

Przecisnął się przez nią i znalazł na niewielkim, zaniedbanym dziedzińcu, nad którym górowała ślepa ściana opuszczonego budynku. A na niej, w ostrym, niemal chirurgicznym świetle przenośnej lampy LED postawionej na ziemi, poruszała się postać. Kobieca sylwetka, ubrana w ciemny, luźny strój, z kapturem nasuniętym na głowę, malowała. Szybkie, pewne ruchy ręki dzierżącej puszkę z farbą tworzyły na szarej powierzchni muru pulsujący życiem, barwny kształt. Mural. Nielegalny, efemeryczny, a jednak tak intensywnie, niemal boleśnie obecny. Kacper poczuł, jak jego oddech więźnie w gardle.

Stał jak wryty, obserwując. Było w jej ruchach coś hipnotyzującego, niemal drapieżnego – taniec precyzji i anarchii, skupienia i dzikiej wolności. Nie zauważyła go. Cała jej istota zdawała się skoncentrowana na płaszczyźnie muru, na dialogu, jaki prowadziła z jego chropowatą fakturą. Kolory eksplodowały na szarości betonu – głębokie fiolety sączące się jak atrament, krwiste czerwienie pulsujące jak żywe serce, elektryzujące błękity rozdzierające mrok – splatając się w abstrakcyjną kompozycję, która jednak dziwnie, niepokojąco rezonowała z jego własnym, wewnętrznym chaosem. Była w tym gniew i piękno, rozpacz i nadzieja.

W pewnym momencie cofnęła się o krok, by ocenić swoje dzieło. Kaptur zsunął jej się z głowy, odsłaniając profil ostro zarysowany w sztucznym świetle, i kaskadę ciemnych włosów, które na chwilę zapłonęły miedzianym refleksem. I wtedy go zobaczyła. Jej ruch zamarł w pół gestu, puszka z farbą zawisła w powietrzu. Przez moment mierzyli się spojrzeniami ponad niewielką przestrzenią dziedzińca. Czas jakby zgęstniał, naelektryzował się. W jej oczach, dużych i ciemnych jak studnie bez dna, dostrzegł błysk zaskoczenia, może niepokoju, ale też – i to uderzyło go najmocniej – jakąś hardą, nieujarzmioną ciekawość. Żadnego strachu. Tylko czyste, intensywne wyzwanie.

Napięcie między nimi było niemal namacalne, gęste jak nocne powietrze. Kacper poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej, gwałtownie, a w jego żyłach budzi się dawno zapomniane drżenie – niepokój zmieszany z fascynacją, która graniczyła z pożądaniem czegoś nieuchwytnego. To było jak dotknięcie prądu, jak nagłe wyrwanie z letargu, które pozostawiło go obnażonym i drżącym.

Pierwsza odezwała się ona. Głos miała niski, lekko zachrypnięty, zmysłowy, jakby od długiego milczenia lub pyłu unoszącego się z farby.

– Zgubiłeś drogę do muzeum czy po prostu lubisz podglądać pracujące kobiety? – W jej tonie nie było agresji, raczej nuta ironicznego, prowokującego rozbawienia.

Kacper przełknął ślinę. Słowa ugrzęzły mu w gardle. On, człowiek, który potrafił godzinami rozprawiać o niuansach średniowiecznych fresków, teraz czuł się jak uczniak przyłapany na czymś znacznie bardziej intymnym niż wagary.

– Ja… – zaczął, ale głos mu się załamał. Odchrząknął. – Przypadkiem. Ale tak, podziwiam. To… niezwykłe. Hipnotyzujące.

Podszedł kilka kroków bliżej, nie spuszczając z niej wzroku. Teraz widział jej twarz wyraźniej – ostre, inteligentne rysy, pełne, zmysłowe usta, które zdawały się prosić o pocałunek lub bluźnierstwo, i te oczy, które zdawały się przenikać na wskroś, widzieć więcej, niż chciałby pokazać. Była uosobieniem czegoś, co dawno w sobie pogrzebał – odwagi, by tworzyć wbrew regułom, by krzyczeć kolorami w milczącej przestrzeni miasta.

– Niezwykłe, bo nielegalne? Czy może dlatego, że w końcu coś poczułeś? – spytała, unosząc lekko brew. W jej spojrzeniu tańczyły niebezpieczne iskierki.

– Też – przyznał cicho, czując, jak rumieniec wpełza mu na policzki. – Ale przede wszystkim niezwykłe w swojej sile. Ma… życie. Ma prawdę.

Iga uśmiechnęła się nieznacznie, powoli, jakby jego słowa ją zaskoczyły, a może dotknęły jakiejś czułej, ukrytej struny. Odstawiła puszkę z farbą.

– Życie to wolność – stwierdziła cicho, bardziej do siebie niż do niego, ale jej wzrok wciąż go badał. – A sztuka to jej najwyższy wyraz. Przynajmniej dla mnie. Bez wolności nie ma prawdziwej sztuki. Jest tylko rzemiosło, odtwarzanie schematów. Pięknie opakowana nuda.

Jej słowa uderzyły w Kacpra z siłą fizycznego ciosu. "Odtwarzanie schematów. Pięknie opakowana nuda." Czyż nie tym właśnie stała się jego praca, jego życie? Skrupulatne odtwarzanie tego, co już było, bez śladu własnej, autentycznej kreacji. Poczuł ukłucie wstydu, ale też dziwny rodzaj ulgi, że ktoś wreszcie nazwał to po imieniu, bez znieczulenia.

– Czasem schematy dają poczucie bezpieczeństwa – odparł, bardziej by sprowokować dalszą rozmowę, by zatrzymać ją przy sobie na dłużej, niż bronić swojego stanowiska.

– Bezpieczeństwo to klatka – odparła natychmiast, a w jej głosie zabrzmiała pasja, która niemal fizycznie go dotknęła. – Piękna, złota, wyściełana aksamitem, ale jednak klatka. Ja wolę ryzyko, chaos. Wolę ból prawdy niż komfort kłamstwa. Tam rodzi się to, co prawdziwe.

Podeszła do swojego dzieła, przesuwając dłonią po jeszcze wilgotnej farbie. Gest ten był tak naturalny, tak intymny, jakby dotykała skóry kochanka, badając jego kontury, jego ciepło. Kacper poczuł dziwne, niepokojące mrowienie rozchodzące się od karku w dół kręgosłupa, obserwując jej palce muskające jaskrawą powierzchnię. Było w tym coś tak surowo erotycznego, choć nie miało nic wspólnego z fizycznym kontaktem między nimi. To była czysta, nieskrępowana zmysłowość artystycznej pasji, manifestacja jej wewnętrznego ognia. Emanowała od niej energia tak potężna, że zdawała się wypełniać cały dziedziniec, wibrować w powietrzu między nimi, wnikać pod jego skórę.

– Kim jesteś? – zapytał cicho, niemal szeptem, nie mogąc powstrzymać tego pytania, które cisnęło mu się na usta od chwili, gdy ją zobaczył, palące jak rozżarzony węgiel.

Odwróciła się znów w jego stronę. Uśmiech na jej twarzy stał się bardziej zagadkowy, bardziej drapieżny.

– Kimś, kto nie boi się kolorów ani ciemności. A ty? Kim jesteś, człowieku, który zakrada się nocą do cudzych światów, szukając… czego właściwie?

Kacper milczał przez chwilę, czując, jak jej spojrzenie wwierca się w jego duszę, odsłaniając wszystkie pęknięcia, wszystkie niespełnione tęsknoty, całą tę jałową pustynię, którą stało się jego wnętrze.

– Jestem… – zawahał się. – Kimś, kto chyba zapomniał, czym jest wolność. I czym są prawdziwe kolory. Kimś, kto boi się obu.

W jej oczach dostrzegł coś na kształt zrozumienia, a może nawet współczucia. Ale zaraz potem pojawił się w nich ten sam buntowniczy, nieokiełznany płomień.

– Nigdy nie jest za późno, żeby sobie przypomnieć – powiedziała, a jej głos, choć cichy, niósł w sobie obietnicę. Obietnicę czegoś nieznanego, zakazanego, ale niezwykle, śmiertelnie kuszącego. – Czasem wystarczy tylko jeden krok w nieznane. Jedna rysa na idealnym obrazie.

Stali tak jeszcze przez chwilę, zawieszeni w tej nocnej, miejskiej bańce, gdzie zderzyły się dwa światy – jego, uporządkowany, sterylny świat konserwatora zabytków, i jej, pulsujący nieokiełznaną energią, niebezpieczny świat street artu. Czuł, że to spotkanie, tak przypadkowe, tak nieoczekiwane, było czymś więcej niż tylko chwilowym epizodem. Było jak rzucona iskra, która mogła rozpalić dawno wygasłe ognie, strawić stare struktury. Albo spopielić wszystko, co znał, pozostawiając go nagim i wolnym. I, o dziwo, ta druga perspektywa wcale go nie przerażała. Wręcz przeciwnie – budziła w nim nieznany dotąd, perwersyjny dreszcz podniecenia, obietnicę rewolucji, która miała zacząć się tej nocy.ROZDZIAŁ 2

Kilka dni później, po nieprzespanych nocach wypełnionych obrazem jej tańczącej sylwetki i echem jej prowokujących słów, Kacper odnalazł ją. Nie było to łatwe. Iga nie zostawiła po sobie żadnego śladu, żadnego imienia, prócz tego, które sam jej nadał w myślach – Kobieta Kolorów, Pani Nocy. Popytał wśród znajomych krążących w artystycznym półświatku Krakowa, opisał mural, opisał ją. W końcu ktoś, z niechęcią i po długich namowach, rzucił mu nazwę zapomnianej fabryki na Zabłociu, gdzie podobno czasami tworzyła. "Ale uważaj," ostrzegł go znajomy, rzucając mu spojrzenie pełne mieszaniny podziwu i lęku. "Ona jest jak dziki ogień. Można się ogrzać, ale łatwo też spłonąć." Ta myśl, zamiast go odstraszyć, tylko podsyciła jego determinację.

Zabłocie przywitało go surowością ceglanych murów, zapachem rdzy, wilgoci i dawno zapomnianego przemysłu. Stare, pofabryczne hale drzemały w popołudniowym słońcu, nosząc na sobie ślady minionej świetności i obecnej dekadencji. Kacper czuł się tu obco, jak intruz w świecie, który rządził się własnymi, niepisanymi prawami, świecie tak odległym od sterylnych korytarzy muzeów i cichej samotności jego pracowni. Po dłuższych poszukiwaniach, kierując się bardziej intuicją niż wskazówkami, trafił na ciężkie, metalowe drzwi ukryte na tyłach jednego z najbardziej zrujnowanych budynków. Zardzewiała tabliczka z nieczytelnym napisem wisiała krzywo obok. Zastukał niepewnie, a dźwięk jego knykci odbił się głucho w otaczającej go ciszy.

Cisza. Już miał odejść, przekonany, że to pomyłka, że goni za duchem, gdy drzwi uchyliły się z metalicznym, przeciągłym zgrzytem, jakby otwierały wrota do innego wymiaru. Stanęła w nich Iga. Bez kaptura, w zwykłym, poplamionym wieloma kolorami podkoszulku, który opinał jej smukłą sylwetkę, i wytartych dżinsach, wyglądała inaczej, bardziej… realnie, niemal krucho. Ale jej oczy wciąż płonęły tą samą, niepokojącą intensywnością, jak dwa rozżarzone węgle w półmroku wejścia. Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, jej spojrzenie było jak rentgen, prześwietlające jego intencje, jego niepewność.

– Czego chcesz? – spytała w końcu, jej głos był pozbawiony tej nocnej, zmysłowej chrypki, teraz brzmiał bardziej bezpośrednio, niemal szorstko, jakby broniła dostępu do swojego terytorium.

– Chciałem… porozmawiać – odparł Kacper, czując się nagle niezręcznie, jak intruz przyłapany na gorącym uczynku. – O sztuce. O wolności. O tym, co mówiłaś. O ogniu.

Na jej ustach pojawił się ledwie zauważalny, ironiczny uśmieszek, który jednak nie sięgnął jej oczu.

– Myślałam, że konserwatorzy zabytków wolą rozmawiać z umarłymi artystami. Są mniej kłopotliwi. I rzadziej podpalają świat.

Nie cofnęła się jednak, nie zamknęła drzwi. Zamiast tego, otworzyła je szerzej, gestem niedbałym, ale jednak zapraszającym go do środka.

– Wejdź. Skoro już tu jesteś i znalazłeś drogę do mojej jaskini. Ale ostrzegam, mój świat nie jest tak uporządkowany jak twój. I łatwo się w nim pobrudzić. Nie tylko farbą.

Pracownia Igi była ogromną, wysoką halą, z wielkimi, brudnymi oknami sięgającymi prawie sufitu, przez które sączyło się blade, rozproszone światło, tworząc wewnątrz atmosferę niemal sakralną, choć pełną twórczego nieładu. Powietrze pachniało intensywnie terpentyną, świeżą farbą olejną, metalem, kurzem i czymś jeszcze – jakąś surową, niemal zwierzęcą energią, która zdawała się emanować z każdego kąta, wibrować w każdej cząsteczce pyłu tańczącej w słonecznych smugach. Wszędzie piętrzyły się płótna – niektóre gigantyczne, oprawione w proste ramy lub w ogóle bez nich, inne mniejsze, bardziej intymne; niektóre ukończone, porażające intensywnością barw i form, inne ledwie zaczęte, noszące ślady pierwszych, gwałtownych pociągnięć pędzla i niepokojących zestawień kolorystycznych. Na podłodze, pokrytej plamami zastygłej farby niczym mapa nieznanych kontynentów, leżały puszki, pędzle grube jak jego nadgarstek, szpachle, noże, fragmenty metalu, kawałki drewna, potłuczone szkło, manekiny pozbawione kończyn – cały ten chaotyczny arsenał artysty, który nie boi się eksperymentować, ranić i być ranionym przez materię. Było w tym miejscu coś brutalnego, ale i przejmująco pięknego, fascynującego. Jakby znalazł się we wnętrzu jej umysłu – dzikiego, nieokiełznanego, pełnego sprzeczności i niebezpiecznych idei.

– Imponujące – powiedział cicho Kacper, rozglądając się z mieszaniną podziwu, lekkiego onieśmielenia i narastającego podniecenia. Czuł, jak ten chaos rezonuje z czymś głęboko ukrytym w nim samym. – To… twoje sanktuarium? Twoja twierdza?

Iga wzruszyła ramionami, podchodząc do jednego z większych płócien, na którym dominowały ciemne, niemal czarne barwy, przełamane gdzieniegdzie smugami krwistej czerwieni i oślepiającej bieli, jakby ktoś próbował uchwycić moment eksplozji gwiazdy.

– Raczej pole bitwy. Codziennie walczę tu sama ze sobą. Z materią, która stawia opór. Z oczekiwaniami, których nienawidzę. Z pustką, która czasem próbuje mnie pożreć. – Przesunęła palcem po zaschniętej, grubej grudce farby, a jej dotyk był jednocześnie czuły i badawczy. – Samotność artysty, znasz to uczucie? Ten moment, kiedy stoisz przed czystym płótnem, albo zniszczonym freskiem, i wiesz, że jesteś tylko ty i ono. I że musisz znaleźć w sobie siłę, by tchnąć w to życie, albo przynajmniej ocalić jego resztki przed ostatecznym zapomnieniem.

Kacper skinął głową, czując ukłucie w sercu. Jej słowa trafiły w sedno jego własnych zmagań, choć ich światy artystyczne były tak różne. On próbował ocalić przeszłość, ona – stworzyć przyszłość, nawet jeśli miała ona trwać tylko chwilę.

– Znam. Aż za dobrze. Czasem ta pustka wydaje się nie do pokonania. Jakby wszystkie kolory wyblakły, a świat stał się monochromatyczną fotografią.

– Wtedy trzeba szukać inspiracji – odparła Iga, odwracając się do niego. Jej spojrzenie było intensywne, badawcze, jakby chciała zajrzeć w głąb jego duszy. – Ale nie w starych księgach czy muzealnych gablotach, gdzie wszystko jest już skatalogowane, opisane i martwe. Inspiracja jest na ulicy, w ludziach, w ich bólu, w ich radości. W ich buncie. W przekraczaniu granic. W dotyku. W smaku. W krzyku.

Podeszła do stołu zawalonego szkicami, narzędziami, pustymi kubkami po kawie i zaczęła w nich przebierać. Kacper zauważył, że wiele z tych szkiców było mrocznych, prowokacyjnych, przedstawiających zdeformowane ciała, splątane sylwetki, symbole społecznego sprzeciwu, ale też fragmenty niezwykłej, niepokojącej zmysłowości.

– Mój manifest artystyczny jest prosty – podjęła, wyciągając jeden ze szkiców i pokazując mu go. Przedstawiał ludzką postać próbującą rozerwać krępujące ją łańcuchy, a z jej rozerwanej piersi zamiast serca wydobywało się oślepiające światło. – Przekraczać bariery. Te społeczne, te mentalne, te artystyczne. Te własne. Sztuka ma być jak nóż, który rozcina ropnie obłudy. Ma boleć, ma niepokoić, ma zmuszać do myślenia, do czucia. Inaczej jest tylko ładną tapetą, która ma ukryć brudne ściany.

Kacper wpatrywał się w szkic, a potem w jej twarz. Czuł, jak narasta w nim fala emocji – podziw dla jej odwagi, jej bezkompromisowości, ale też pewien rodzaj lęku przed taką konfrontacją z prawdą. I jednocześnie, nie mógł zaprzeczyć, że jej słowa, jej sztuka, jej cała istota, budziły w nim coś uśpionego. Jakiś dawny głód prawdy, autentyczności, intensywności.

– Ale gdzie jest granica? – zapytał, bardziej siebie niż ją, jego głos był ledwie szeptem. – Granica między prowokacją a… destrukcją? Między wolnością a chaosem? Między tworzeniem a samounicestwieniem?

Iga uśmiechnęła się lekko, tym razem bez ironii, a w jej oczach pojawił się dziwny, miękki błysk. Podeszła bliżej, tak blisko, że mógł poczuć delikatny zapach farby, terpentyny i jej skóry – zapach tak odmienny od sterylnej woni jego świata, tak niepokojąco pociągający. Zatrzymała się tuż przed nim, zmuszając go do uniesienia głowy.

– Granice są po to, żeby je badać, Kacper. Żeby je przesuwać. Żeby je gwałcić, jeśli trzeba. Czasem trzeba coś zniszczyć, spalić do gołej ziemi, żeby na gruzach mogło powstać coś nowego, coś prawdziwszego. Nawet jeśli to dotyczy nas samych. Myślisz, że nie wiem nic o konserwacji? Czasem, żeby ocalić obraz, trzeba zdrapać wszystkie późniejsze, fałszywe warstwy, nawet jeśli są piękne.

Ich spojrzenia spotkały się i zatrzymały. W powietrzu zgęstniało napięcie, inne niż tamtej nocy na Kazimierzu. Tam było elektryzujące, nieoczekiwane. Tu, w surowej intymności jej pracowni, wśród jej dzieł będących odbiciem jej duszy, napięcie było bardziej świadome, ciężkie od niewypowiedzianych pytań i możliwości, podsycane intelektualną grą i wzajemnym odkrywaniem swoich wrażliwości, swoich lęków i pragnień. Było jak powolne, hipnotyczne zbliżanie się dwóch naładowanych cząsteczek, które nieuchronnie dążyły do kolizji, do eksplozji. Kacper czuł, jak jego serce przyspiesza, jak krew szybciej krąży w żyłach, jak każdy nerw w jego ciele jest napięty do granic możliwości. Jej bliskość była niepokojąca, ale i niezwykle, obezwładniająco pociągająca.

Nie było tu miejsca na typowy flirt, na zdawkowe komplementy, na społeczne maski. Ich intymność budowała się na wspólnym odkrywaniu artystycznych obsesji, na odważnym dzieleniu się myślami, które rzadko wypowiadali na głos. Było to spotkanie dwóch umysłów, dwóch dusz, które, choć tak różne, zdawały się rezonować na tej samej, głębokiej, niebezpiecznej częstotliwości. I Kacper wiedział, z przerażającą jasnością, że to dopiero początek. Że ta kobieta, ten dziki ogień, już zaczęła wypalać w nim stare ścieżki, otwierając przestrzeń na coś zupełnie nowego, nieznanego i niebezpiecznie, uzależniająco kuszącego. Coś, co mogło go ocalić, albo zniszczyć. A może jedno i drugie jednocześnie.ROZDZIAŁ 3

Kilka dni po wizycie w jej pracowni, która wciąż rezonowała w Kacprze niczym echo potężnego uderzenia w dzwon, Iga zadzwoniła. Jej głos w telefonie, niski i lekko ochrypły, natychmiast przywołał obraz jej oczu, zapach farby i terpentyny, całą tę surową energię, która zdawała się go magnetyzować.

– Mam coś dla ciebie – powiedziała bez zbędnych wstępów. – Coś, co może ci pomóc odnaleźć zagubione kolory. Albo przynajmniej poczuć, że żyjesz. Jesteś gotów na małe przekroczenie granic?

Pytanie było retoryczne. Kacper czuł, że od ich pierwszego spotkania równowaga jego dotychczasowego życia została bezpowrotnie zachwiana. Był jak człowiek stojący na krawędzi przepaści, który wie, że powinien się cofnąć, ale jakaś perwersyjna siła ciągnie go do przodu, obiecując za upadkiem nieznaną wolność.

– Gdzie i kiedy? – zapytał tylko, a w jego głosie brzmiała nuta podniecenia, której sam się po sobie nie spodziewał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij