Auris. Tom 2. Częstotliwość śmierci - ebook
Auris. Tom 2. Częstotliwość śmierci - ebook
Seria Auris tom 2
BESTSELLER NR 1 „SPIEGLA”
Niespotykany duet śledczy: młoda podcasterka, Jula Ansorge, która specjalizuje się w rehabilitacji niesłusznie skazanych za zbrodnie, i oskarżony o morderstwo genialny fonetyk sądowy, Matthias Hegel, powracają w drugim tomie bestsellera Auris, by ratować uprowadzone niemowlę.
„Ratunku, moje dziecko zniknęło! Tu jest… krew…”.
Potem odgłos walki i paniczny telefon matki pod numer alarmowy 112 się urywa. Jeżeli z fragmentu tego nagrania ktoś jest w stanie wyciągnąć informacje mogące uratować dziecko, to tylko fonetyk sądowy, Matthias Hegel – którego niektórzy nadal uważają za mordercę.
Jula Ansorge, poszukiwaczka prawdy, twórczyni podcastów kryminalnych, znalazła dowody oczyszczające Hegla z zarzutu morderstwa. Ale wtedy aż nazbyt dobrze poznała ciemną stronę wybitnego profilera. Teraz Hegel znowu potrzebuje jej pomocy. Jula się waha. Czy może mu ufać?
Hegel przekonuje, że chce ratować dziecko i matkę, która też jest w niebezpieczeństwie. A poza tym obiecuje Juli osobistą przysługę – wyjawi, co naprawdę stało się z jej bratem.
Razem wpadają w wir nieoczekiwanych zbrodniczych rozgrywek, gdzie nikt nie jest tym, kim się wydaje i nikt nie jest bez winy, nawet jeśli ma dobre intencje.
VINCENT KLIESCH – niemiecki autor bestsellerowych kryminałów, którego talent docenił SEBASTIAN FITZEK – mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach, autor nr 1 w Niemczech (W amoku, Nocny Powrót, Prezent, Łamacz dusz, Odprysk, Lot 7a, Terapia, Pasażer 23, Przesyłka, Ostatnie dziecko, Noc Ósma, Odcięci).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7758-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cecile
Spośród wszystkich odgłosów, które mogą stanowić zapowiedź koszmaru, Cecile Dorm usłyszała zapewne ten najstraszniejszy. Nie było to gwałtowne łomotanie do drzwi mieszkania w środku nocy. Jak ostatnio, gdy przed drzwiami jej domu stanął ubrany w samą piżamę sąsiad mieszkający naprzeciwko po skosie. Friedmann, który zazwyczaj nawet jej nie pozdrawiał, przypuszczalnie dlatego, że ma się za kogoś lepszego, tu w dzielnicy willowej w Westend… _właściwie to dla nas za wysokie progi, skarbie. Nie sądzisz?_ Ale mąż Cecile, Jonathan, lubił tę okolicę, tutaj dorastał, nawet jeśli tylko w pozbawionym ogrodu domu czynszowym. Jednak teraz, w wymagającej remontu, ale przestronnej posiadłości, było im lepiej. Nawet jeżeli bardziej ustronnie, niż w jej rodzinnej wsi w Mahlow, gdzie na Cecile nigdy nie spojrzano krzywo, gdy zdarzyło jej się szybko wyskoczyć po coś na śniadanie w dresie do joggingu, bez makijażu i z niedbale zaplecionym warkoczem. _„Czy to nie ta cioteczka z urzędu do spraw młodzieży? Żona tego psychiatry? Mówi się, że on przyprowadza swoich wariatów do domu. Tak, ostatnio przeniósł nawet swój gabinet ze strychu do piwnicy. Może wyrzucono go z kliniki? A ten dom! Nawet nie mogą sobie pozwolić na malowanie”._
Raz Friedmann, który od momentu przejścia na emeryturę samowolnie mianował się tutejszym szeryfem, powiedział jej to prosto w twarz: „Wstyd, jak państwo pozwalają popaść w ruinę tej starej willi”. Jednak wtedy, gdy wyrwał ją ze snu, rozpadająca się fasada nie była dla niego istotna. Stał przed nimi boso z niesprawnym telefonem w ręku.
– Jest pan przecież lekarzem – powiedział błagalnym tonem do Jonathana. – Proszę, mój wnuk się dusi!
Czterolatek, syn córki, którym opiekowali się Friedmannowie, dostał ataku kaszlu będącego skutkiem zapalenia krtani. Cecile po prostu owinęła małego kocem i wyniosła na zewnątrz. Spazmatyczny kaszel szybko ustąpił.
Jednak teraz to nie rzężący dźwięk duszenia powodował, że serce Cecile uderzało o żebra niczym piłka do koszykówki o linoleum sali gimnastycznej. Nie był to również zbliżający się w jej kierunku z ogromną prędkością odgłos klaksonu, po którym następuje pisk opon. Ani pęknięcie szyby okiennej w pokoju gościnnym, nocą, gdy ona leżała już w łóżku, czy chrzęst kości podczas uderzenia przy upadku. Dźwięk, który tak bardzo ją niepokoił, był znacznie gorszy niż to wszystko i pochodził bezpośrednio z kołyski, w której ułożyła małą Selmę do snu. Tym dźwiękiem była cisza. Absolutna, bezlitosna cisza.
To właśnie ten zatrważający spokój obudził Cecile. Jej wyczerpanie tylko na moment wzięło górę nad opiekuńczym zwierzęciem, które tak niedawno w niej zamieszkało. Mama niedźwiedzica, która nawet na moment nie chciała spuszczać z oczu swojego młodego, zawiodła i zasnęła na kanapie z laktatorem w ręku. Nie tylko dlatego, że cisza nocna i przesypianie całych nocy od niemal sześciu tygodni stanowiły dla niej jedynie odległe wspomnienie. Wstawała co dwie godziny, żeby przygotować butelkę, ponieważ tych kilka kropel mleka, które wypływały z jej piersi do laktatora, nie wystarczyłoby nawet, żeby zaspokoić apetyt małej myszki. Pewnego razu Jonathan zaoferował swoją pomoc, zaspaną dłonią i z zamkniętymi oczami, zmęczony, szukał jej po omacku, jednak ona tylko machnęła ręką. Potrzebował snu ze względu na swoich pacjentów. Musiał być wypoczęty, nie mógł popełnić błędu. Właśnie teraz, gdy wreszcie – po ponad dekadzie na stanowisku lekarza i psychoterapeuty w różnych berlińskich klinikach – usamodzielnił się. Pacjenci cierpiący na depresję, zaburzenia jedzenia i ataki paniki, którzy odwiedzali go w domu w jego gabinecie, nie okazaliby zrozumienia, gdyby wzorem Cecile zasnął podczas sesji terapeutycznej. Przy czym to nie dziecko było tym, co tak bardzo zajmowało Cecile ubiegłej nocy, przez dwie godziny pomiędzy podawanymi Selmie butelkami, podczas których niezmiernie trudno było jej znowu zasnąć. Ale fakt, że już od wielu dni nie mogła skontaktować się ze swoją mamą. Obydwie regularnie rozmawiały ze sobą przez telefon i zupełnie niepodobne do jej matki było to, że niemal przez cały tydzień nie zareagowała na żadną z wiadomości, które Cecile nagrała na sekretarce.
„Oddzwoń, mamo, proszę, mam ci tyle do opowiedzenia. Moja koleżanka zrelacjonowała mi pewną akcję w kompletnie zaniedbanej rodzinie, która aż do mojego przejścia na urlop macierzyński była pod moją opieką. Była zmuszona zabrać im dziecko, a ja do ostatniej chwili miałam nadzieję, że da się tego uniknąć. Nie potrafisz wyobrazić sobie tych warunków. Mój Boże, jestem taka szczęśliwa, że Jonathan nie pije, ani nie zażywa narkotyków. Jednak mam wrażenie, że zmienił się, odkąd pojawiła się Selma. Czasem myślę nawet, że jest zazdrosny o małą. Ale być może się mylę, być może to wszystko, to po prostu zbyt wiele dla niego. Wiesz, jak czasem przytłaczają go sprawy osobiste. Pamiętasz wesele? Mój Boże, ależ był zdenerwowany…” Cecile, chichocząc, odłożyła słuchawkę.
Wesele! Cóż to był za wspaniały dzień. Co najmniej tak piękny, jak chwila, w której Jonathan jej się oświadczył. Brzmiał tak niewiarygodnie szczerze, gdy po wizycie w Theater des Westens w małej restauracji na Hardenbergstraße ujął jej dłoń. Spojrzał na nią tak, jak robił to tylko w momentach, gdy miał do oznajmienia coś ważnego. Z tym błyskiem w zielonych oczach, który Cecile dostrzegała jedynie wtedy, kiedy rozmawiał z nią.
– Jesteś w stanie wyobrazić sobie, że poślubisz dwadzieścia lat starszego od siebie mężczyznę, z osobliwymi hobby, który każdego dnia pracuje z psychicznie chorymi, i który rankiem po przebudzeniu zawsze najpierw jest mrukliwy i wygląda jak kobold?
Cecile śmiała się, ale nie z autoironicznych żartów Jonathana. Bądź co bądź również takim żartem po raz pierwszy zaprosił ją na randkę. „Czy poszłaby pani ze mną coś zjeść, póki jeszcze potrafię trafić widelcem do ust?”, zapytał po tym, jak niespodziewanie odwiedziła go na geriatrii. Jedna z pielęgniarek z troską podawała właśnie starszej pani posiłek, a Cecile i Jonathan przyglądali się temu przez chwilę. „Tylko, jeśli nie będę później musiała natrzeć pańskich pleców wódką francuską”, odparła Cecile, wynosząc tym samym ich związek, po wielotygodniowej wymianie maili i wiadomości na WhatsAppie, na nowy poziom.
Nie, Cecile śmiała się z zakłopotania, które te oświadczyny spowodowały. Z zakłopotania, bo nie była pewna, co powinna odpowiedzieć Jonathanowi. Nie miała żadnych wątpliwości, że poślubienie go będzie dla niej absolutnie właściwe. Że będzie to najlepsze, co kiedykolwiek mogło jej się przydarzyć. Wątpiła jednak, czy ożenek z nią będzie najlepszy również dla niego. Jakaś mało znacząca inspektor z urzędu do spraw młodzieży, która chętnie ogląda seriale telewizyjne, na koncertach klaszcze w niewłaściwych momentach, a na dodatek pochodzi z brandenburskiej wsi, nie jest osobą kalibru _Doktora Jonathana Dorma_ z zamożnego Westend, której ten mógłby oczekiwać u swego boku.
Ku radości Cecile jej matka była dumna, że dziewczyna ma obok siebie Jonathana. Co powiedziałyby inne matki? _Jest dla ciebie za stary, z pewnością jako psychiatra sam jest szalony, a jak znajdzie sobie inną, zostaniesz z dzieckiem na ulicy._ Jednak czegoś takiego matka Cecile nie powiedziałaby nigdy. Wręcz przeciwnie, nie istniało nic dobrego, czego pożałowałaby swemu jedynemu dziecku. A w końcu jej córka znalazła naprawdę dobrą partię, nawet jeśli Jonathan nie był bogaty, to przecież nadal mógł sprawić, by żyła w mieszczańskim dobrobycie. Dobrobycie, którego jej matka nigdy nie doświadczyła, i którego wyłącznie z tego powodu z całego serca życzyła Cecile.
Cisza, która torowała sobie drogę od kołyski Selmy do Cecile, była nieznośna.
_Może Jonathan przeniósł ją gdzie indziej?_ Cecile nie miała odwagi zbliżyć się do łóżeczka niemowlęcia. Zamarła w progu drzwi dzielących pokój dziecinny od sypialni. Od momentu pojawienia się Selmy drzwi ani razu nie zostały zamknięte, jeszcze nie zdarzyło się, by mała wydała z siebie jakiś dźwięk, którego Cecile by nie usłyszała. _Dlaczego Jonathan miałby wyjmować ją z kołyski? I dlaczego ona miałaby tego nie zauważyć?_
Cecile stała w progu, jakby nad pokojem dziecięcym ciążyła jakaś złowroga klątwa, jej puls przyspieszał wraz z każdym uderzeniem serca. Urządzony z czułością pokoik, ze ślicznymi obrazkami na ścianach, pluszowymi zwierzątkami na meblach i łagodnym różanym zapachem nagle wydał się Cecile tak mroczny i straszny jak grobowiec. Tkwiła tam w swoim jasnoniebieskim dresie z drżącymi kolanami i, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nadal żywiła nadzieję, że znajduje się w jakimś złym śnie.
Minęło dopiero kilka tygodni, odkąd Cecile wróciła do domu z małą Selmą. Zdrową jak ryba dziewczynką, która u każdego, kto ją zobaczył, bezwarunkowo przywoływała uśmiech na usta. Nawet jeśli ludzi, którzy do tej pory widzieli dziecko, było niewielu. Cecile i Jonathan nie pokazywali jeszcze córki, tak jak robią to inni rodzice. Nie publikowali w mediach społecznościowych kolaży utworzonych z powtarzających się zdjęć niemowlęcia, nie wysyłali do szerokiego grona znajomych kartek zadrukowanych uroczym wizerunkiem Selmy, masą urodzeniową oraz hasłem _Oto jestem!_ I to pomimo tego, że Cecile miała ogromną ochotę wykrzyczeć całemu światu: _Spójrzcie tylko, to jest Selma, najcudowniejsze dziecko na całej planecie! Zdrowa jak ryba, piękna jak z obrazka, prawdziwy anioł!_ Jednak dzięki wrażliwemu usposobieniu Jonathana udało się ją przed tym powstrzymać. _Poród był trudny i zmęczył was obie, skarbie. Pozwól, że nie będziemy o tym na razie trąbić, na początek potrzebujecie spokoju. Kiedy zjawią się tu nasze rodziny i wszyscy przyjaciele, nie tylko narazimy Selmę na stres, ale również na niebezpieczeństwo infekcji. Wiem, myślisz teraz, że przemawia przeze mnie najbardziej bojaźliwy medyk. Medyk, który podczas wykonywania zawodu przeżył zbyt wiele okropnych rzeczy i teraz przy swoim dziecku chce dmuchać na zimne. Ale przecież mamy czas i w żadnym wypadku nie powinniśmy ryzykować! Pozwól, by Selma jeszcze choć trochę pozostała naszą tajemnicą. A potem wszyscy będą mieli wielką niespodziankę!_
Lecz teraz w kołysce było zupełnie cicho.
_Może tylko całkiem spokojnie śpi?_ Cecile ostrożnie postawiła prawą stopę w pokoju dziecka. _Ale przecież zawsze dochodzi stamtąd jakiś dźwięk, nawet kiedy śpi! Oddycha albo coś szeleści. Zawsze coś słyszę._ Zacisnęła zęby i przyłożyła dłonie do ust. Tak, jakby przyciągała ją jakaś magiczna siła, podczas gdy jej strach próbował ją pohamować, Cecile postawiła również drugą stopę na włochatym dywanie w kolorze delikatnej zieleni, który tak kochała. Przez chwilę jej spojrzenie wędrowało bezładnie po pokoju. Padło na plakaty z misiami, salamandrami plamistymi i szczeniakami, by potem zatrzymać się na powtarzających się wzorach wesołej dziecięcej tapety, jakby straciło orientację. _Dobrze więc._ Potarła dłońmi twarz i odetchnęła głęboko. _Teraz zajrzę do kołyski._ Wydawało się, że strach próbuje ją powstrzymać po raz kolejny, jednak troska o własne dziecko powodowała, że Cecile małymi, równomiernymi krokami posuwała się naprzód. Tuż przed tym, nim zajrzała do łóżeczka, zamknęła oczy. Zebrała się na odwagę, wzięła głęboki oddech i znów je otworzyła.
_Krew!_2
Jonathan
Kiedy wreszcie poświadczy pan moją zdolność do służby i zakończymy cały ten syf tutaj?
Jonathan Dorm nie odpowiedział od razu, i to nie tylko dlatego, że ów wielki, nazbyt umięśniony typ z krótko ostrzyżonymi włosami i kilkudniowym zarostem tak gwałtownie bronił się przed swoją terapią urazową. Minął niemal miesiąc, nim w ogóle zaczął współpracować, najwyraźniej nawet teraz, na krótko przed decydującą opinią, nadal nie miał pełnego zaufania do swojego terapeuty. _Znowu jeden z tych nieszczęśników, którzy siedzą w swoich wewnętrznych więzieniach i prędzej w nich zdechną, niż przyznają, że nie mogą być perfekcyjni._
Jonathan nie został psychoterapeutą, gdyż – podobnie jak wielu jego kolegów – albo był zachwycony, albo przeciwny naukom Sigmunda Freuda. Również nie dlatego, że ta nauka oznaczała w tym samym stopniu odpowiedzialność, co władzę nad człowiekiem. Wyuczył się tego zawodu, ponieważ kochał ludzi. I ponieważ odczuwał dyskomfort, gdy ktoś z powodu traumy lub nieszczęśliwego rozwoju wydarzeń nie był stanie rozkoszować się w swym życiu czasem, który został mu dany na Ziemi. _Wielkie aspiracje, wiem_, tłumaczył swojemu profesorowi już na drugim semestrze. _Ale czy chciałby pan trafić na terapeutę, który ma na względzie jedynie swoje rozliczenie kwartalne?_ Profesor uśmiechnął się wyniośle i z pewną ironią odpowiedział: _Z takim nastawieniem długa droga do pańskiego własnego zbawienia nie uczyni pana bogatym._ Dorm nie musiał się długo zastanawiać, co ma na to odpowiedzieć: _Już samo zbawienie to bogactwo! A jeśli nie odnajdę własnego, chcę przynajmniej zawalczyć o to, by udało się to możliwie jak największej liczbie innych osób._
– A więc dobrze, Justin, nadal czuje się pan szykanowany. Minione tygodnie uważa pan za stracony czas. Czy dobrze rozumiem?
Dorm siedział pochylony w swoim fotelu. Gdyby rozluźniony rozparł się w nim, co zapewne wolałby zrobić z powodu krótkich nocy, które zgotowała mu Selma, mogłoby to sygnalizować brak zainteresowania. Normalnie nie założyłby również zużytych jeansów i starego, wełnianego, miejscami podartego swetra, ale Justin Hollstein pochodził z porządnej robotniczej rodziny i nie posłuchałby jakiegoś wypacykowanego smarkacza. Koniec końców dobrze zbudowany policjant nie przyszedł do niego dobrowolnie, co zazwyczaj warunkuje sukces psychoterapii. Odpowiedzialny za swój komisariat lekarz zakładowy zalecił funkcjonariuszowi sesje u Dorma i uczynił z tego warunek jego powrotu do służby w policji. Tym bardziej Jonathan był świadomy, że każde spojrzenie, każdy gest, każde słowo wpływa na to, czy jego pacjent zdecyduje się z nim współpracować, czy mu odmówi.
– No zabiłem tego typa, i niby co mam teraz zrobić? Znowu go na nogi postawić?
Dorm widział już wielu takich policjantów jak Justin. Wielu naładowanych testosteronem, nadętych chłopaków z bloków, którzy szli do policji, bo byli zafascynowani swoimi młodzieńczymi wyobrażeniami, że będą wolni, że będą stać ponad prawem, będą mieć władzę, szybko jeździć i strzelać, będą mieć przywileje i będą mogli tłuc swoich przeciwników, jeśli z którymś zadrą – a to całkowicie legalnie po _właściwej stronie prawa_. Także Justin był jednym z tych samców alfa, którzy wieczorami chcieli z dumą opowiadać swojej żonie i dzieciom o tym, jak ze swoją jednostką przeprowadzili szturm na magazyn z bronią, jak go wykryli i aresztowali przy tym wielu przestępców. Potężny, umięśniony typ, który w gruncie rzeczy pragnął dobra, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiał, czym to _dobro_ jest.
– Zabił pan cierpiącego na schizofrenię mężczyznę, który chciał zmasakrować dwie kobiety maczetą. – Dorm mierzył pacjenta niewzruszonym spojrzeniem. – I od tamtego czasu za każdym razem, gdy zamyka pan oczy, widzi go pan przed sobą. Raz za razem, on pana prześladuje.
– Na litość boską, gdybym panu o tym nie powiedział! – Hollstein załamał ręce.
– Ale dlaczego? Bo ta trauma znów minie, jeśli się to po prostu przemilczy? A może bo _Indianin nie zna bólu_?
– Co pan wygaduje? Nie mam już ochoty na cały ten syf tutaj, robimy to przez całe wieki. Proszę najzwyczajniej poświadczyć moją zdolność do służby, kiedy przyjdę z tym matołem superwizorem. – Justin wstał.
– Kończy pan sesję? – teraz Dorm i tak rozparł się w fotelu, ale tylko po to, by w jakiś sposób przeciwstawić się ruchowi swojego pacjenta. – Co doradziłaby panu teraz pańska matka? Wyjść czy zostać?
– Moja matka w życiu nie poszłaby do jakiegoś psychodoktorka. A już na pewno nie do takiego, który gra w takie gry. – Justin Hollstein wskazał na szachownicę, która stała na małym, szklanym stoliku w tylnym kącie pomieszczenia.
– A co pana matka ma przeciwko szachom?
– Ma coś przeciwko ludziom, którzy nie kapują życia! Myśli pan, że tak funkcjonuje świat tam na zewnątrz? Jeden ruch ty, jeden ja? Naprawdę fair, _niech wygra lepszy_? A w dupę!
– To ciekawe, co pan mówi. Wielka szachownica, na której każdy człowiek może odnieść sukces, jeśli tylko wykona odpowiednie ruchy, mądrze i z rozwagą, do tej pory nie patrzyłem w ten sposób na świat. Fascynująca myśl.
– Co pan wygaduje, człowieku? Kiedy stoi przed tobą obdartus z zasraną maczetą, nie zastanawiasz się spokojnie nad twoim następnym ruchem. Musisz zareagować, i to natychmiast! Oko w oko, on albo ty, to nie pieprzona tarcza na strzelnicy!
Dorm zamknął na chwilę oczy i podrapał się po głowie.
– Więc dla pana życie to nie partia szachów, no dobrze. Jak pan sądzi, Justin, określiłby pan świat jako ring, na którym każdy każdego okłada, a na koniec wygrywa najsilniejszy?
Hollstein wybuchnął śmiechem, a Dorm mógł się tylko domyślać, jakie przeżycia z jego zawodowej codzienności w berlińskim getcie wybrzmiewały w tym gorzkim i złośliwym śmiechu.
– No, to już bardziej pasuje – powiedział i chciał odwrócić się do drzwi.
– Dobrze więc! To teraz coś panu zaproponuję. – Dorm wstał i podszedł do małej, drewnianej szafki, na której stała woda, cukierki na kaszel i chusteczki dla jego pacjentów. – Rozstrzygniemy to pańskim sposobem. – Pod zdumionym spojrzeniem swojego pacjenta wyciągnął z szafki dwie pary zużytych rękawic bokserskich, z których jedną podał Justinowi.
– Co to ma być?
– Tylko mały sparing, przecież na treningach jest pan świetny. – Dorm założył swoją parę rękawic. Były trochę za małe na jego dłonie, większą parę musiał zostawić swojemu pacjentowi, którego łapska naprawdę budziły respekt. – Za kilka dni wyznaczono wreszcie termin z pańskim superwizorem. Zrobimy tak: pan próbuje rozbić moją gardę. Jeżeli uda się to panu trzy razy, na spotkaniu oświadczę, że znów jest pan zdolny do służby.
_I oto są, po raz kolejny. Znaki zapytania w oczach olbrzyma o ogromnej sile, który teraz, całkiem przytłoczony sytuacją, najchętniej pobiegłby do pokoju dziecięcego i zatrzasnął za sobą drzwi._
– Nie chcę zrobić panu krzywdy!
Nagle Justin Hollstein wydał się Dormowi nastolatkiem, któremu pierwsza dziewczyna podczas wizyty na jarmarku zaproponowała grę w siłomierz młot. Nie miał nic do stracenia. Jeżeli uderzy na tyle mocno, że zabrzmi dzwonek, spełni oczekiwania swojej przyjaciółki. Ale biada mu, jeśli coś się nie uda. Jeśli uderzy obok albo – Boże, uchowaj! – jego siła nie będzie tak wielka, jak przypuszcza.
W każdym razie, pomijając jego pokaźną posturę, Justin był wykształconym policjantem służb prewencyjnych, miał dobrą kondycję i był świetny w walce wręcz. _A jego głupawy psychiatra tuż przed pięćdziesiątką zupełnie na poważnie zachęcił, by się z nim boksował._ I to nawet nie na ringu, tylko w spartańsko urządzonym gabinecie psychoterapeutycznym z laminowaną podłogą.
– Nie zrobi mi pan krzywdy. – Dorm uniósł ręce i zasłonił twarz, potem zaczął podskakiwać. – Zawsze w gardę!
Justin nadal się nie poruszył. Jego zawodowa codzienność przyzwyczaiła go do bycia prowokowanym przez słabszych, do nieulegania im, to był jego chleb powszedni.
– Mówi pan serio?
– Zupełnie serio! Trzy celne ciosy i znów może się pan stawić na służbę. No już, do dzieła!
Ruchy Dorma najwyraźniej zdradziły jego pacjentowi, że terapeuta dysponuje przynajmniej podstawowymi umiejętnościami, jeśli chodzi o boks. Po kolejnych sekundach konsternacji i oczekiwania policjant wreszcie założył rękawice bokserskie i nieco się pochylił. Bez przekonania i słabiutko uniósł prawicę w kierunku Dorma, jednak on uniknął razu z taką samą lekkością, z jaką kot uniknąłby ciosu leniwca.
– Nie stać pana na więcej?
Dorm podskakiwał wokół swojego pacjenta coraz szybciej i zwinniej, stopniowo zdawał się wchodzić mu na ambicję. Drugi cios nadszedł już prędzej i był silniejszy, jednak Dorm znów bez trudu go uniknął.
– No już, przecież tak bardzo chce pan rozprawić się ze swoją traumą sam. Bez głupawego psychodoktorka, który tak czy siak nie ma pojęcia, _co naprawdę dzieje się na zewnątrz_. Udoskonalę moją propozycję: jeden celny cios w gardę i otrzyma pan swoje zaświadczenie! – Dorm niespodziewanie sam poderwał do góry pięść. Jego cios wyhamował tylko kilka centymetrów przed podbródkiem Hollsteina, w prawdziwej walce bokserskiej byłby z pewnością celny.
– Stary, ale serio? – policjant wreszcie z determinacją uniósł pięści i patrzył na Dorma surowym spojrzeniem.
– Ten facet z maczetą jest winny temu, że teraz za każdym razem, kiedy zamyka pan oczy, widzi pan jego obraz. No już, proszę sobie wyobrazić, że to ja nim jestem. Proszę mnie powalić!
Justin Hollstein zaczął nagle zaskakująco wprawnie podskakiwać wokół Dorma, zmierzył go wzrokiem i zamachnął się. Dorm zanalizował jego ruch i uchylił się od ciosu. Z kolei pięści Dorma dwukrotnie, raz za razem, trafiły w gardę policjanta, który odrzucił początkowe zahamowania i wreszcie na poważnie stanął do pojedynku. Bez przerwy próbował trafić w gardę Dorma, jednak on nie dał mu żadnych szans.
W końcu terapeuta cofnął się o krok i zdjął rękawice. Jego pacjent nie trafił go ani razu.
– Justin, nie może pan po prostu powalić tego faceta przed swoim wewnętrznym okiem. Kiedy go pan zabił, stał się on częścią pańskiego życia. A jeżeli pan nie chce, żeby prześladował pana i wszystkich, których pan kocha, niczym jakiś zły duch, musi pan się mu postawić. Im wcześniej, tym lepiej.
Policjant był zlany potem i oddychał szybko. Opuścił pięści i wpatrywał się w Dorma. I to tym bardzo szczególnym wzrokiem, który Jonathan już tyle razy widział u swoich pacjentów. _Co to za syf?_ przeobrażało się w _Dziękuję za pańską pomoc_.
– Kiedy zobaczy pan faceta z maczetą, proszę choć raz spróbować się odwrócić.
– Że co?
– Za każdym razem patrzy pan na człowieka, którego pan zabił. Jeśli w myślach się pan odwróci, zamiast niego zobaczy pan tamte dwie kobiety.
– Kobiety, które ten typ chciał zakatrupić? – głos Hollsteina zadrżał.
– Te niewinne kobiety, które nadal żyją, bo pan zabił faceta, który właśnie chciał odrąbać im głowy. Proszę się odwrócić plecami do sprawcy i spojrzeć na ofiary. W ich wdzięczne oczy. I we wdzięczne oczy rodzin tych kobiet.
– Ok… – po wyrazistym podbródku Justin spłynęła łza, która zniknęła w jego kilkudniowym zaroście.
– Do tej pory radził pan sobie z terapią lepiej, niż pan sądzi, Justin. Ale jeśli jest pan ze sobą szczery, wie pan również, że jeszcze nie dotarł do wyznaczonego sobie celu. Mimo wszystko cieszę się na rozmowę z pana superwizorem. Do tego czasu jeszcze raz przemyślę pańskie postępy.
Hollstein przekrzywił nieco głowę i spojrzał na Dorma wyczekującym wzrokiem.
– Miałbym jeszcze jedno pytanie!
– Szachoboks!
– Co?
– Na pewno chciał pan zapytać, dlaczego tak dobrze mi szło. Trenuję szachoboks, już od pięciu lat. Jeden na jednego, rundka szachów naprzemiennie z rundą bokserską. Ten, kto to wymyślił, pierwotnie zrobił z tego performance, jednak z biegiem czasu przekształcił się on w prawdziwy sport. Rozsądek, strategia, ruchliwość i siła fizyczna łączą się w jedną dyscyplinę. Kto chce wygrać, musi w równym stopniu wykazać się sprytem, co umieć się bronić. Jak pan sądzi, mógłby pan przyzwyczaić się do takiego obrazu świata?
– Być może pana nie doceniłem.
Dorm rozkoszował się uznaniem, które wyzierało z oczu Hollsteina. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szelmowsko, kiedy odpowiadał:
– Ach, wielu tak robi. Ale większość tylko raz!3
Ledwie Jonathan pożegnał swojego pacjenta, od razu wskoczył w swoje pantofle. Wreszcie pozbył się zatęchłych trampek ze schodzonymi podeszwami, które nosił równie niechętnie, co sztywną koszulę i krawat. Wtedy, gdy pracował jeszcze głównie w klinice. Miał zamiar zrobić jeszcze kilka notatek, nawet jeśli sesja z Justinem raczej nie należała do tych, o których przebiegu i rezultacie mógł zapomnieć do czasu kolejnej wizyty. Lecz dokumentacja przebiegu terapii należała do jego zadań. Jonathan ziewnął. _Trzy sesje jedna za drugą, i to wszystko w sobotę._ Ale co miał zrobić? Przeniesienie gabinetu terapeutycznego do sutereny pochłonęło sporo pieniędzy, podobnie jak rozbudowa strychu. I tak Jonathanowi nie pozostało nic innego, jak uzgadnianie terminów również na sobotę. Na dodatek wielu pacjentów było aktywnych zawodowo, dlatego sesje w weekendy im odpowiadały. _Do tej pory nawet nie miałem okazji napić się chociaż filiżanki kawy._ Luisa, która uczęszczała na terapię niemal od roku, w poprzedni wieczór otrzymała niespodziewany telefon od faceta, który najpierw ją kochał, potem oszukał, w końcu się z nią zaręczył, a potem zostawił ją dla jej własnej siostry. Luisa była wściekła i nie mogła przestać gadać jak najęta i płakać na zmianę. Jonathan był zadowolony, że ustabilizował swoją pacjentkę przynajmniej na tyle, że nie potrzebowała już leków.
Potem przyszedł Kurt, który jako nastolatek spowodował śmiertelny wypadek drogowy. Kurt znów niezwykle barwnie opowiadał o swojej koleżance ze studiów, jednak jego entuzjastyczne słowa wyraźnie odnosiły się do jej starszego brata. Tyle że nadal sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać. Tego dnia dopiero sesja z Justinem Hollsteinem była dla Jonathana sukcesem.
_No to zaczynamy!_ W momencie, gdy Jonathan otworzył swojego laptopa, coś rozproszyło jego koncentrację.
– Ona zniknęła! – dobiegało z góry, a w kierunku Jonathana zbliżały się nerwowe kroki.
Nie chodziło o to, co mówiła jego żona. Chodziło o sposób, _w jaki_ to powiedziała. Strach, opresja, rozpacz w jej głosie. Jonathan natychmiast odłożył laptopa na bok, wyskoczył z fotela i pospieszył na korytarz przed gabinet.
– Skarbie? Co się dzieje?
Cecile była już na górnym półpiętrze i biegła na dół do Jonathana.
– Selma! Zniknęła, jej kołyska jest pusta. I wszędzie jest krew!
– Co?
Cecile dotarła do sutereny. Nie zatrzymując się, z impetem padła w ramiona Jonathana i chwyciła się go tak mocno, że prawie nie mógł się ruszyć. Odwzajemnił jej objęcie delikatnym uściskiem i pocałował Cecile w szyję, jak robił to zawsze, kiedy się bała lub kiedy była smutna.
– Prędko, musimy ją znaleźć! Proszę, Jonathan, zrób coś!
Jonathan czuł, jak wszystko wokół niego się kurczy. Pomieszczenie, powietrze, jego własne ciało, wszystko zdawało się nagle oplatać go jak pyton, którego gardłowy chwyt z każdym oddechem stawał się mocniejszy i mocniejszy.
– Proszę, proszę! Jonathan, zrób coś! Cokolwiek! – Cecile sprawiała wrażenie bliskiej załamania, tak bardzo zdawała się nie panować nad sobą.
– Mówisz, że w kołysce jest krew? – Jonathan próbował się skupić, by strącić z siebie pytona i nie wpaść w panikę.
– Selma! – Cecile brzmiała rozpaczliwie, z jej oczu płynęły łzy.
– Zaczekaj tutaj!
Jonathan uwolnił się z uścisku Cecile i pobiegł schodami na pierwsze piętro. Wpadł do pokoju dziecięcego i ciężko oddychając, pochylił się nad kołyską.
_Nie, to nie może być prawda! Skąd ta krew? Niech to szlag, proszę nie!_
W pośpiechu rzucił okiem na sąsiednią sypialnię, w której nie można było zobaczyć nic nadzwyczajnego. Sprawdził łazienkę i zajrzał na górę, na strych, na którym kiedyś znajdował się jego gabinet. Kontrolnie złapał się za kieszeń w spodniach, upewniając się, że nadal ma przy sobie klucz do tego pomieszczenia. _Ten mam tylko ja, poza mną nikt tam nie wejdzie. Może jest na dole?_
Jonathan pobiegł z powrotem schodami w dół. Otworzył drzwi do salonu, w którym Cecile zazwyczaj o tej porze leżała z Selmą na ręku i słuchała dziecięcej płyty CD, której niemowlę jeszcze nie mogło zrozumieć, ale która dawała błogie uczucie Cecile. Wełniany koc, który wtedy chętnie zarzucała sobie na nogi, nadal leżał tak samo zmięty na oparciu sofy, jak położono go tam poprzedniego wieczoru. Lecz również tu nie było ani widać, ani słychać Selmy. Więc z powrotem na korytarz, gdzie wzrok Jonathana padł na drzwi kuchenne. _Ale niby jak mała miała tutaj dotrzeć?_ To było mu obojętne, przeszuka każdy zakamarek domu, by znaleźć Selmę. Jednak i ta o wiele za mała i aż nazbyt staromodnie urządzona, osiemdziesięcioletnia kuchnia była pusta, nic nie wskazywało na to, że wydarzyło się tu coś nadzwyczajnego.
– O Boże, Cecile… – wyszeptał dostatecznie cicho, by ona nie mogła go usłyszeć.
– Jaki jest kod do tej komórki? Muszę natychmiast zadzwonić na policję!
Słowa Cecile sprawiły, że Jonathan nadstawił uszu. Prędko wybiegł z kuchni.
– Co tam masz?
Cecile trzymała w dłoni stary iPhone pierwszej generacji.
– Leżał w twoim gabinecie, podłączony do ładowarki.
– Odłóż to proszę. – Nagle Jonathan zaczął mówić ze spokojem i zwolnił kroku.
– O czym ty mówisz? Zaraz musi przyjechać policja i nam pomóc!
– Nie, nie musi! Po prostu odłóż telefon. – Jonathan rozmawiał z Cecile, jak robiłby to z kobietą, która miała zamiar rzucić się z dachu.
Nie zważając na jego słowa, Cecile włączyła komórkę i stwierdziła, że niepotrzebny jej żaden PIN, przynajmniej by wezwać pomoc.
– Stop! – Jonathan krzyknął tak głośno, że Cecile wzdrygnęła się. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć, mój skarbie. Odłóż proszę ten telefon. Wiem, co należy zrobić.
Spojrzała na niego, jakby był kimś obcym. Tak, jakby właśnie wyskoczył ze swojej kryjówki w jakiejś ciemnej uliczce i przystawił jej nóż do gardła. Gotowy na to, by w każdej chwili je podciąć. Tyle że tutaj nie jej życie było zagrożone, ale Selmy.
– Ale… chyba nie mówisz poważnie?
– Cecile, już o tym mówiliśmy. Nie możesz rozmawiać o dziecku z nikim spoza tego domu!
– Spoza tego domu? – Cecile patrzyła na Jonathana ze zdumieniem. – Czy ty kompletnie…?
I jeszcze zanim Jonathan zdążył odpowiedzieć, jego żona wykręciła numer alarmowy. Z telefonu dał się słyszeć sygnał ciągły. Jonathan z niedowierzaniem pokręcił głową i drżącą ręką przeczesał włosy. Zanim równie łagodnie, co dosadnie odpowiedział Cecile, spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby złamała mu serce:
– Przykro mi, mój aniołku, nie mogę pozwolić na to, żebyś wezwała pomoc!4
Cecile
Cecile widziała, jak Jonathan spokojnie zmierza w jej stronę. Tak, jak gdyby zamieniła się w jadowitego węża, który wśliznął się do jego domu i którego musi złapać, nie wystraszywszy go. Ten widok wydał jej się nierealny, ale teraz już przecież nie o to chodziło. Gdyż absolutnie wszystko, co Cecile w tym momencie dostrzegała, wydawało jej się nierealne. Przytłumiony brzęk dźwięczący w jej głowie, od kiedy zajrzała do pustej kołyski, nie chciał umilknąć, jej ciało natomiast zdawało się tak lekkie i bez znaczenia, jakby w każdej chwili mogło unieść się w powietrze.
Zrozpaczona i zagubiona Cecile stała w swoim poplamionym na czerwono szlafroku z zakrwawionymi rękami pomiędzy doniczkami z roślinami pokojowymi, byle jak porozstawianymi po całym korytarzu butami i leżącymi na podłodze pluszakami, dla których być może już nigdy nie znajdzie zastosowania.
– Skarbie, odłóż telefon proszę! – Jonathan podchodził coraz bliżej.
– Moje dziecko potrzebuje pomocy i ją otrzyma!
Wzrok Cecile i brzmienie jej głosu wydawały się uświadamiać Jonathanowi, że nie miał najmniejszych szans, by powstrzymać ją przed telefonem alarmowym. W każdym razie ona zauważyła, że w jego postawie coś się zmieniło. Delikatność, ojcowskie uczucia, które okazywał za każdym razem, kiedy ją widział, jak się wydawało, zniknęły.
– Telefon alarmowy Berlińskiej Straży Pożarnej, gdzie dokładnie znajduje się miejsce zdarzenia? – dało się słyszeć z telefonu komórkowego.
– Ratunku, moje dziecko zniknęło. Tu jest… krew…! – Cecile mówiła tak wyraźnie, jakby była robotem.
– Proszę zachować spokój, gdzie znajduje się miejsce zdarzenia?
Cecile chciała właśnie podać swój adres, gdy Jonathan wykrzywił twarz w rozpaczy, niespodziewanie rzucił się na nią i spróbował wyrwać jej telefon z ręki. Odruchowo odsunęła telefon, który upadł na podłogę. Gdy Jonathan schylił się po niego, wzrok Cecile padł na niebieski wazon, który zakurzony stał tuż przed nią na szafce z butami. _Nie wiem, kim jest ten człowiek. Nie ma w sobie już nic z Jonathana, mojego troskliwego bohatera._ Cecile intuicyjnie sięgnęła po wazon i uderzyła nim Jonathana w tył głowy.
Wydając z siebie przenikliwy krzyk, zostawił komórkę w spokoju i złapał się za głowę. Cecile zabrała telefon z podłogi, odetchnęła głęboko i otrząsnęła się. Potem pobiegła w stronę drzwi przesuwnych, przez które miała dotrzeć do ogrodu. Potrzebowała jednak kilku cennych sekund, by odsunąć ciężko otwierające się skrzydło, więc Jonathan znów niemalże deptał jej po piętach. W biegu przyłożyła telefon do ucha.
– Moje dziecko zniknęło. Wszędzie jest krew! Musi mi pan pomóc!
– To zrozumiałem. Gdzie znajduje się miejsce zdarzenia?
Podczas gdy Cecile próbowała podać adres, Jonathan ją dopadł. Poczuła nacisk, z jakim od tyłu rzucił się na nią. Upadła na podłogę, nadal mocno trzymając komórkę w ręku. Kiedy Jonathan wyrywał jej telefon z dłoni, jej uszu dobiegał głos mężczyzny z centrali. Jeszcze raz ze wszystkich sił spróbowała powiedzieć coś do człowieka na linii alarmowej, gdy Jonathan zakończył połączenie, wyłączył telefon i wsadził do swojej kieszeni.
– Dlaczego? – Cecile jęczała z bólu, podczas gdy nadal z całej siły próbowała wyrwać się swojemu mężowi.
– Zaufaj mi!
Jonathan, którego tężyźnie fizycznej nie umiała się przeciwstawić, złapał ją i podniósł z mokrej i zimnej podłogi. Jego mocny chwyt ścisnął jej nadgarstki jak imadło.
– Co tu się dzieje? – po twarzy Cecile spływały łzy.
– Zaprowadzę cię na górę, do mojego dawnego gabinetu. Tam jest już wszystko przygotowane.
– Przygotowane?
– Zrozumiesz, jak przyjdzie czas.
_Proszę, niech to będzie tylko zły sen._
Cecile zamknęła oczy, jak gdyby to miało obudzić ją z tego snu, choć wcale nie spała. Jeszcze raz spróbowała się wyrwać, ale wytrenowane bokserskie ręce nie zostawiły jej żadnych szans. Bardzo szybko przeniósł ją na strych. W korytarzu odstawił, nie puszczając, z kieszeni spodni jedną ręką wyciągnął klucz do swojego starego gabinetu i kopnął w drzwi prawą nogą.
– Co to takiego? – Cecile szeroko otworzyła oczy.
Pomieszczenie pod dachem jeszcze przed kilkoma tygodniami roztaczało przyjemną atmosferę dla pacjentów Jonathana na czas terapii. Teraz było urządzone niczym gabinet zabiegowy, który pomimo swojej użyteczności pod względem medycznym najwyraźniej miał zapewniać coś w rodzaju dobrego samopoczucia. Wyłożony praktycznym laminatem, pomalowany na uspokajający błękit, z obrazami kwiatów i jezior na ścianach. Do pomieszczenia nie wpadało światło dzienne, do okien zostały przykręcone metalowe płyty. Czuć było środek dezynfekujący i farbę do malowania ścian, przytłumione światło lamp delikatnie migotało; z lodówki obok drzwi łazienkowych dobiegał cichy szum. Cecile dostrzegła skrzynki z butelkami z wodą, kuchenkę mikrofalową i regał z Ikei, na którym stała żywność i naczynia. Potem Jonathan podniósł ją z podłogi na korytarzu i zaciągnął do środka. Wzrok Cecile padł na lalki i pluszaki, jej szlafrok kąpielowy, kosmetyki do pielęgnacji ciała i wieszak na ubrania, na którym wisiały rzeczy przekazane przez nią po narodzinach Selmy w workach na zbiórkę odzieży używanej. _On planował i przygotowywał to wszystko już od dawna!_ Z zamyślenia wyrwał Cecile zduszony krzyk. Dopiero teraz w tym budzącym grozę pomieszczeniu jej spojrzenie powędrowało na coś, co wcześniej nie rzuciło jej się w oczy.
– Ale to przecież nie może… – słowa uwięzły jej w gardle.
Na szpitalnym łóżku stojącym w głębi pomieszczenia pod skosem sufitu ktoś leżał. Człowiek, którego Cecile znała aż nazbyt dobrze. I którego nie widziała od swojego ślubu.
– Mama? Co ty tutaj robisz?
Matka Cecile nie odpowiedziała. Leżała na łóżku ze związanymi rękami i nogami i zalęknionym wzrokiem, nie patrząc na swoją córkę, wpatrywała się w Jonathana.
– Co zrobiłeś z moją matką?
– Tu nie chodzi o Petrę! – Jonathan najwyraźniej próbował, by jego głos zabrzmiał tak łagodnie, jak to tylko możliwe. Cecile jeszcze raz spojrzała w przelęknione oczy swojej matki, zanim równie trwożliwie, co stanowczo zapytała:
– Gdzie jest moje dziecko?
Wreszcie Jonathan puścił nadgarstki swojej żony. I nagle jego spojrzenie zmieniło się, stało się łagodne i współczujące. Jego oczy wypełniły się łzami i łamiącym się głosem, który Cecile zarejestrowała u niego po raz pierwszy, odkąd powiedział jej „tak” przed urzędnikiem stanu cywilnego, wyszlochał:
– Wszystko będzie dobrze, moja kochana. Nie myśl już więcej o dziecku, wszystko znów się ułoży. Tak mi przykro, ale kiedyś to wszystko zrozumiesz.5
Hegel
Trzy dni później
Z korytarza więziennego do uszu Matthiasa Hegla dobiegł odgłos kroków, mający – jak posłaniec – wyjść naprzód, żeby zapowiedzieć przybycie swego pana.
_Nadal nosi te same buty z niewielkimi metalowymi płytkami na piętach. Ale krok od prawej brzmi swobodniej i płynniej niż ten od lewej. Nie następuje też do końca na lewą nogę. Jakby zranił się w kostkę. Jeżeli nadal będzie szedł z taką prędkością, do moich drzwi zapuka za osiem sekund. Osiem._
Hegel był ubrany w jeansy i T-shirt, przy czym w normalnych warunkach w czymś takim czułby się, jakby wytatuowano mu na karku głowę tygrysa. Jednak tu nie nadarzało się zbyt wiele okazji, by fonetyk sądowy mógł nosić swoje szyte na miarę garnitury i designerskie ubrania. Nie tu, w areszcie śledczym w Moabit.
_Siedem._
Hegel wyjrzał przez zakratowane okno swojej celi na podwórze. Było jeszcze wcześnie, ale na dole już panował duży ruch. Jak trochę deszczu i wiatr miały zaszkodzić tym twardym typom? Mężczyznom, którzy dogadywali się ze sobą ze względu na narodowość, przekonania religijne, popełnione przestępstwa czy inne dowolne kryteria, łącząc się w mniejsze grupy, w których obradowali nad tym, z jakiego powodu ich obecny skład jest lepszy od innych. _Męskie zachowania, walka o terytorium._ A pomiędzy nimi nieszczęśni biedacy, którzy nie byli kryminalistami, tylko po prostu narobili głupstw. Notoryczni piraci drogowi, drobni oszuści podatkowi, złodzieje sklepowi. _Co za przeklęte miejsce do życia._
_Sześć. Pięć. Cztery._
Hegel przyglądał się swoim paznokciom. Były długie i miejscami brudne. Kiedy przeczesał ręką włosy, przypomniało mu się, że jego niegdyś zawsze starannie ułożona fryzura ustąpiła teraz miejsca o wiele za długiej gęstwinie. W świecie tam, na zewnątrz, fryzjerzy, manikiurzyści i męscy krawcy znajdowali się na pierwszej stronie w jego książce adresowej, lecz co mu to dało tu, w jego celi? Na tych mizernych kilku metrach kwadratowych, na których genialny fonetyk od momentu skazania musiał przebywać już w sumie ponad rok. Z powodu morderstwa, do którego najpierw się przyznał, a o którym później twierdził, że jednak go nie popełnił.
_Trzy. Dwa._
Na zewnątrz ktoś rozmawiał z funkcjonariuszem, który towarzyszył gościowi aż do celi Hegla.
– Chcę porozmawiać z nim sam.
_Jeden._
Rozległo się pukanie do drzwi i zaraz potem zostały one otwarte z zewnątrz.
– Wreszcie rzucił pan palenie, Oswaldzie. Bardzo dobrze, gratuluję. – Hegel nie odwrócił się do swojego gościa. – Wieloletnie palenie nikotyny uszkodziło pańskie błony śluzowe. A kiedy struny głosowe nie są już chronione przez błonę śluzową, ocierają się o siebie. Od tego nabrzmiewają, co w rezultacie daje efekt w postaci typowego głosu palacza. Na szczęście nasze błony śluzowe regenerują się dosyć szybko. Porównując stopień poprawy pańskiego głosu pomiędzy naszym ostatnim spotkaniem a dniem dzisiejszym, oceniam, że nie pali pan od dwóch miesięcy.
Odwiedzający nie poruszył się.
– Dziewięć tygodni, gwoli ścisłości.
Żadnej reakcji.
– A czemuż zawdzięczam, że zaszczyca mnie pan swoją wizytą? Przypuszczam, że Federalna Policja Kryminalna ma poważny powód. – Dopiero teraz Hegel odwrócił się do swojego gościa.
Pierwszy komisarz policji kryminalnej, Oswald Holder, nabrał trochę masy od czasu, kiedy Hegel pracował z nim po raz ostatni. To musiało być trzy lub cztery lata temu. Chodziło wtedy o wideo szantażysty, zamaskowany człowiek groził jakiejś sieci supermarketów, że zatruje ich produkty. Hegel za pomocą słuchu mógł wychwycić, że sprawca pochodzi z Danii, ale musiał dorastać w Mannheim. Jego wymowa wskazywała na zoperowany rozszczep podniebienia. Obława przeprowadzona dzięki tym spostrzeżeniom doprowadziła do zidentyfikowania i ujęcia sprawcy w mniej niż dwie godziny.
– Nie przychodzę tu chętnie, proszę mi wierzyć. A już w ogóle w tej sprawie.
– To brzmi poważnie.
Holder trzymał ręce skrzyżowane na plecach. W swojej puchowej kurtce, zdaniem Hegla, wyglądał, jakby ubrała go żona, wokół szyi miał nawet owinięty szal, co wobec raczej dość łagodnych temperatur zdawało się Heglowi przesadą. _Ale taki był już od zawsze. Nieustannie przygotowany na wszystko. Krytyczny, nieufny i nieprzystępny._ Oswald Holder, który zakończył edukację niezbędną, by pracować na wyższych szczeblach służb policyjnych jako jeden z najlepszych na roku i szybko wypracował sobie wysoką pozycję w Federalnej Policji Kryminalnej.
– Trzy dni temu w centrali otrzymali telefon alarmowy. Pewna całkowicie odchodząca od zmysłów kobieta zrelacjonowała, że jej dziecko zniknęło i wszędzie jest krew. Krótko potem połączenie zostało przerwane. Początkowo dysponent sklasyfikował to zdarzenie jako _dwudziestkę czwórkę_.
Hegel uniósł lewą brew.
– Berlińska policja potrzebuje mojej pomocy najprawdopodobniej w sprawie poronienia?
– Proszę poczekać! Po sobotniej odwilży i gównianym deszczu w całym Berlinie popękały rury. Był jeden wypadek samochodowy za drugim. Pracownicy centrali połączeń alarmowych musieli odbierać telefony bez przerwy, i prawdopodobnie ta domniemana dwudziestka czwórka niemal zaginęłaby pośród innych.
– Ale mimo to najwyraźniej odnalazła swoją drogę do Federalnej Policji Kryminalnej.
– Pracownik centrali sam ma dzieci. Dlatego ten telefon tak bardzo utkwił mu w pamięci. I dlatego, że po nim nie nastąpił drugi w tej sprawie. Po skończeniu pracy jeszcze raz przesłuchał nagranie i odniósł wrażenie, że kobieta mogła z kimś walczyć. Wtedy zmartwił się, że wypowiadając zdanie „Moje dziecko zniknęło”, mogła mieć na myśli uprowadzenie.
Hegel spoglądał na swojego gościa tak obojętnie, jak to tylko było możliwe. – Do centrali Berlińskiej Straży Pożarnej w całkiem zwyczajny dzień przychodzi około trzech tysięcy połączeń, które prowadzą do około tysiąca pięciuset interwencji. A zatem, Oswaldzie, cóż tak szczególnego było w telefonie alarmowym tej kobiety, że pojawił się pan tutaj, w mojej celi?
– Jak już mówiłem, mamy powód, by przypuszczać, że chodzi o porwanie dziecka.
_Holder ucieka wzrokiem, jego oczy zrobiły się szkliste, mówi ciszej i nieco łamie mu się głos._
– Przecież nie poprosiłby mnie pan o pomoc, gdyby chodziło o zwykłe porwanie dziecka. – Hegel wychylił się kilka centymetrów w przód do swojego gościa.
– Oczywiście, że nie.
– Więc proszę odkryć karty. –Hegel uśmiechnął się wyniośle.
– Przypuszczamy, że w tej sprawie palce macza _Remus_.
Hegel znieruchomiał na chwilę w swojej pozycji, potem usiadł na rogu stołu i przez chwilę się zastanawiał.
– To tłumaczy pewne sprawy…
– Rozumie pan zatem, jak poważna jest sytuacja?
– W rzeczy samej, Oswaldzie. W rzeczy samej! Ile czasu minęło od tej nieprzyjemnej sprawy?
Holder nie musiał się zastanawiać.
– Dokładnie dziesięć lat.
– Jakże ten czas leci. Więc, jeśli pańskie przypuszczenie jest słuszne, rzeczywiście siedzi pan dość głęboko w gównie! Ale nawet mimo najszczerszych chęci nie wiem, jak mam panu pomóc.
– Hegel, czuję, że tym razem naprawdę mamy szansę ukrócić proceder Remusa! Pana zadaniem byłoby jedynie…
– …zanalizować ten telefon alarmowy? – Hegel wzruszył ramionami. – Dlaczego miałbym to robić?
– Nie jesteśmy w stanie sprawdzić tego nagrania. Jest pan naszą najlepszą szansą, by dowiedzieć się, gdzie to uprowadzenie miało miejsce. Ale nie możemy już tracić czasu.
Hegel podniósł się ze stołu, wsadził ręce do kieszeni spodni i znów skierował wzrok na więzienny dziedziniec.
– Nie jestem zainteresowany!
Hegel usłyszał, jak Oswald Holder wyciąga coś z kieszeni kurtki.
– Woli pan zatem tutaj skisnąć?
Usłyszał kliknięcie wciskanego guzika. Tuż po tym dało się słyszeć szum, następnie sygnał ciągły i wreszcie nagranie telefonu alarmowego, które trzy dni temu zapisano w centrali. Kiedy nagranie się skończyło, Hegel zamknął oczy i przez dłuższą chwilę milczał.
– Co wykazała lokalizacja telefonu komórkowego?
– Wiemy tylko, który maszt radiowy odebrał sygnał urządzenia. Ta okolica jest słabo zasiedlona. Wytyczyliśmy obszar o powierzchni około piętnastu kilometrów, z którego musiało zostać wykonane połączenie. Od Berlina Wschodniego aż do Brandenburga. Koniecznie musimy zawęzić obszar poszukiwań.
– I to z pomocą informacji, które mogę podać, słuchając tego połączenia. – Hegel uśmiechnął się do siebie.
Holder nigdy go nie lubił, nawet jeśli ciągle próbował nie dać tego po sobie poznać. Owego niezwykle uzdolnionego syna dyplomaty, dziedzica milionowej fortuny, który już w wieku czternastu lat mieszkał w większej ilości państw, niż Holder najprawdopodobniej kiedykolwiek zjeździ. Owego zawsze perfekcyjnie ubranego gentlemana ze słuchem absolutnym, który władał biegle kilkoma językami obcymi, a jeszcze kilka potrafił zrozumieć. Tego, który był nie tylko wybitnym analitykiem, lekarzem i psychologiem, ale na dodatek był wysoki i atrakcyjny. Posiadał wszystkie atrybuty, którymi nie dysponował Holder. Holder, który już w latach szkolnych gwizdał na odpisujących od siebie zadania i wagarujących kolegów z klasy. Ktoś, komu cielesny ból sprawiało, kiedy przegrywał, nawet tylko w „Chińczyka”. Ktoś, kto za porażki obwiniał innych, nie chciał dzielić się sukcesem i z całkowitą pewnością bardzo niechętnie robił jedną rzecz: prosił o pomoc – w sprawie, którą sam przed dziesięciu laty kompletnie schrzanił – maniaka, który po głosie mógł rozpoznać, kiedy człowiek po raz ostatni zapalił papierosa.
– Nie rozumiem – Hegel odwrócił się do Holdera. – Fatyguje się pan osobiście do nędznej celi faceta, z którym od dawna pan nie współpracował, żeby prosić mnie o pomoc? Czy w Niemczech nie ma już innych fonetyków sądowych?
– Owszem, są, ale pan jest najlepszy! A ja potrzebuję najlepszego.
– Jakby nie było, nie jestem zainteresowany.
– Niech to szlag! – Holder kopnął w jedyne krzesło w małej celi, które z brzękiem upadło. – Wie pan, o co tu właściwie chodzi?
Wybuch Holdera nie zrobił na Heglu wrażenia.
– O cierpienie świata? Od kiedy tu tkwię, nie jestem już częścią tego świata. Dlaczego więc miałoby mnie interesować jakieś uprowadzone dziecko? Każdego dnia milionom ludzi przydarzają się okropne rzeczy. Co mnie one obchodzą tu, w mojej małej celi?
Hegel rozkoszował się tą sytuacją. Wiedział, że w tej chwili Holder najchętniej by na niego nawrzeszczał. Z wielką chęcią zwyzywałby go od aroganckich gnojków, naplułby na niego i być może dałby mu w mordę. Powstrzymanie się od tego wszystkiego prawdopodobnie sprawiało komisarzowi niewiele mniej trudności niż wypowiedzenie następującego pytania:
– Czego pan chce w zamian za pańską pomoc?
Hegel z uznaniem skinął głową.
– Zatem, jeśli rzeczywiście jest pan zdany na moją pilną analizę, musi mi pan zaoferować jakąś interesującą rekompensatę.
– To znaczy?
Na twarzy Hegla pojawił się uśmiech. Jak wspaniale było widzieć przed sobą tego faceta w zimowej kurtce. Wiedzieć, że jest zdany na niego. Hegel patrzył na komisarza jak ojciec na swojego syna, zanim z nutką ironii zapytał:
– Czyżby się pan tego nie domyślał, Oswaldzie?
_Koniec wersji demonstracyjnej._