Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Auroville. Miasto z marzeń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2020
Ebook
34,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Auroville. Miasto z marzeń - ebook

Miejsce akcji (dosłownie): Auroville. Miasto w Indiach, w stanie Tamilnadu, sto czterdzieści pięć kilometrów na południe od Chennai, dziesięć kilometrów na północ od dawnej francuskiej kolonii Pondicherry, pięć kilometrów na zachód od Zatoki Bengalskiej.

Miejsce akcji (dosłownie i metaforycznie): Miasto, w którym można się zgubić, bo nic tu nie jest takie, na jakie wygląda. Las, który kiedyś był czerwoną pustynią, a wcześniej lasem. Jałowa ziemia, na której Tamilowie – zubożałe duchy dawnej świetności królestw Południa – opowiadają sobie legendę o przybyszach z Zachodu przynoszących dobrobyt. Miejsce, w którym przybysze z Zachodu trochę tęsknią za pustką i trochę obawiają się przyszłości. Niewielki płaskowyż, z którego do niedawna widać było morze, a który stał się miejscem eksperymentu. Eksperymentu i na rzeczywistości, i na marzeniach.

Miejsce akcji (metaforycznie): Poszukaj w sobie.
Czas akcji: Trochę ponad pięćdziesiąt lat. Cała wieczność. Jedno życie.
Bohaterowie dramatu: Matka. Dziecko. Rzesze poszukujących (niektórzy coś znajdują, inni nie). Zrealizowana utopia. Ego. Iluzja. Marzenia. Rzeczywistość. Ty.

KATARZYNA BONI – autorka uhonorowanej Nagrodą Literacką „Gryfia” i nominowanej do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz Nagrody Conrada książki "Ganbare! Warsztaty umierania".

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3368-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszystkie postaci, wizje, marzenia i sny
przedstawione w tej opowieści
są prawdziwe.

***

Pierwszy raz o Auroville usłyszałam przypadkiem, w 2009 roku, kiedy podróżowałam przez południe Indii. W przewodniku przeczytałam, że obok Pondicherry, dawnej francuskiej kolonii, leży miasto, w którym ludzie z całego świata próbują zbudować społeczeństwo bez pieniędzy, bez własności prywatnej, bez instytucji, bez religii i bez podziałów. Każdy jest zaproszony.

Skorzystałam z zaproszenia. Zapisałam się na wolontariat, na pustyni sadziłam drzewa. Po tygodniu chciałam uciec. Gdziekolwiek się ruszyłam, patrzyły na mnie ze zdjęć oczy kobiety, którą aurovillanie nazywali Matką. Kojarzyły mi się z oczami wodza, który ma monopol na prawdę. Wszyscy cytowali słowa jakiegoś guru, który podobno w Indiach jest sławny, bo walczył o niepodległość, jeszcze zanim pojawił się Gandhi, ale po pobycie w więzieniu zdecydował, że zamiast wyzwalać Indie, woli duchowo przemieniać świat. Ale ja o żadnym Śri Aurobindo wcześniej nie słyszałam.

Aurovillanie nie mieli czasu na rozmowę, zbyt zajęci swoją misją. Dni spędzałam z innymi wolontariuszami. W drodze nad morze mijaliśmy indyjskie wioski, w których kozy, psy i dzieci bawiły się w ściekach, a kobiety myły pod publicznymi kranami, osłaniając nagie ciała kawałkiem sari.

Nad daktylowym koktajlem Francuzka z wadą serca, której ojciec nie wypuszczał z domu, dopóki nie skończyła osiemnastki, powiedziała mi, że chce dołączyć do Auroville. Spytałam dlaczego. Kiedy z rozmarzonymi oczami stwierdziła, że to jedyne miejsce na ziemi, w którym może być lepszym człowiekiem, nie wytrzymałam.

Czy naprawdę lepszym człowiekiem można być tylko tutaj? Czy nie ma tu podziałów ani rasizmu? Czy naprawdę do Auroville zaproszony jest każdy? Dlaczego za koktajl płacimy rupiami, skoro pieniądze miały stracić wartość? Czy oni nie słyszeli o komunizmie, w którym się wychowałam? Czy nie wiedzą, dokąd prowadzi wiara w utopię?

Poziom naiwności i ślepego idealizmu stał się nie do zniesienia. Wyjechałam.

Osiem lat później wróciłam, żeby dowiedzieć się, przed czym tak naprawdę uciekłam.I

MARZENIE

Dla tych, których zadowala świat w obecnej postaci, Auroville nie ma racji bytu.

(Matka, 1966)

PROLOG

Biały wilk czaił się w cieniu, Auroson czuł jego obecność. Kiedy zwierzę zaczęło biec, ruszył jego śladem. Wydawało mu się, że między drzewami miga jasne futro. Drapieżnik nie uciekał, ale zachowywał odstęp. Minęła chwila, zanim Auroson zrozumiał, że kręcą się w kółko. Kolejne okrążenie. Jeszcze jedno. Przyspieszyli. Czwarte. Siódme. Dziesiąte. On goni wilka czy wilk goni jego?

Koło robiło się coraz mniejsze, miało najwyżej trzy metry średnicy, ale Auroson ciągle nie widział zwierzęcia. Tylko przeczuwał, że ono tam jest. W środku kręgu dostrzegł otwór. Kółko z kropką w centrum? Symbol słońca. Ale też domu. Ciemne, wąskie przejście. Poczuł chłód na karku, już był w środku. Czuł, że się dusi. W tym czarnym przejściu kryły się jego największe lęki. Jakbym rodził się jeszcze raz, na nowo. To jest nie do zniesienia.

Myślał, że wreszcie odważy się przejść na drugą stronę. Ale zwyciężył strach.

Auroson otworzył oczy. Rozmasował skronie i pionową zmarszczkę nad orlim nosem. Rozprostował nogi, stopami dotknął brzegu wanny. Ciepła woda koiła ból w kolanie. Od operacji nie minął nawet tydzień.

Wilk go rozczarował. Chciał spotkać orła i razem z nim oderwać się od ziemi. Ciemne przejście i powtórne, nieudane, narodziny? Choć zaskoczyło go, z jaką łatwością podświadomość tworzyła precyzyjne obrazy i symbole, to przecież nie tego szukał.

Może za drugim razem się uda? Zanurzył się głębiej w ciepłej wodzie i zamknął oczy.

DIDASKALIA

W Indiach wierzy się w to, że życie liczone jest nie w latach, tygodniach, dniach i sekundach, ale w oddechach. Każdemu z nas przypisana jest konkretna liczba.

W Indiach wierzy się w to, że dźwięk podtrzymuje świat.

W Indiach wierzy się, że powtarzanie mantr, nawet i sto milionów razy (a to zajmuje przynajmniej dwadzieścia dni), coś w człowieku zmienia.

W Indiach wierzy się, że świat nie ma początku ani końca – jest wiecznym powtarzaniem różnych początków i różnych końców.

W Indiach wierzy się w reinkarnację.

Nawet więcej. W Indiach wierzy się w to, że dusze są starsze i młodsze. Bliższe i dalsze oświecenia.

Wierzy się również w to, że dusza sama wybiera rodzinę, która pomoże jej wypełnić powołanie. Jeszcze przed narodzinami planuje wydarzenia, które ją rozwiną. A potem przychodzi na świat i o wszystkim zapomina. Jest głucha i ślepa, wydaje jej się, że błądzi po omacku. Nie widzi przed sobą żadnej drogi. Ale to nie znaczy, że drogi nie ma.

W Indiach wierzy się w to, że droga jest.

W Indiach wierzy się, że niekoniecznie trzeba wierzyć zmysłom.

W Indiach wierzy się w to, że guru może być bogiem.

W Indiach wierzy się w to, że bogów są trzydzieści trzy miliony, i że bóg jest jeden. Nazywa się Pradźapati, którego imię brzmi „Ka”. Ka, czyli Kto.

W Indiach powątpiewa się od początków czasu. Choć ci, którzy mogli, powątpiewali jeszcze przed początkiem.

W Indiach wierzy się w to, że życie żyje się po to, żeby zrozumieć.

W Indiach wierzy się również w to, że na pustyni można zbudować utopię chronioną przez rząd.

I nikogo tu nie obchodzi, w co wierzą inni. Przecież każda dusza ma swoją drogę.

MIEJSCE

Kiedyś rósł tutaj gęsty tropikalny las. Pod wysokimi drzewami, które nigdy nie traciły liści, mieszkały cyjony rude, wargacze i kanczyle. Władające tą ziemią tamilskie dynastie wywodziły się z Drawidów, o których pochodzeniu niewiele wiadomo. Może od zawsze mieszkali na półwyspie odgrodzonym od reszty świata Himalajami, a może przyszli tu z Iranu. Może już pięć tysięcy lat temu budowali potęgę doliny Indusu z ceglanymi domami, siecią wodociągów, wizerunkami Bogini Matki i rogatego boga z Harappy. Może pokonała ich dwustuletnia susza, a może konnymi rydwanami rozgonili ich Ariowie – czciciele ognia. Drawidowie wycofali się na południe Indii budować nowy świat. To od nich wywodzą się Keralczycy, Telugowie i Tamilowie.

Ci ostatni zamieszkali w krainie wzdłuż wschodniego wybrzeża Indii, gdzie w cieniu gęstego lasu przechadzały się niedźwiedzie i tygrysy. Tamilskie imperia były potężne i bogate. Szlachetne kamienie i szklane paciorki wymieniali z Rzymianami na stągwie wina, dzbany oliwy i amfory pełne bezcennego garum. Wyprawiali się przez morze, bili z indonezyjskimi piratami, podbijali Birmę. Organizowali ekspedycje do delty Gangesu, w swych pałacach gościli ambasadorów z Chin. Młodzi chłopcy dowodzili swojej siły w walce z bykiem. Kto ujarzmił zwierzę, obejmując je za rogi, ten zdobywał szansę na względy pięknych panien. Zanim tamilscy wojownicy wyruszyli na bitwę, włócznie zdobili pawimi piórami. Poeci rozwijali kunszt w na półlegendarnych akademiach literatury – siangam. W pierwszej z nich, która istniała trzy tysiące siedemset lat, zasiadali bogowie. W drugiej, przez tysiąc osiemset lat, określono zasady gramatyki jednego z najstarszych języków świata. W trzeciej poeci stworzyli Osiem zbiorów, kanon tamilskiej literatury. Zjeżdżali z całej krainy, by na festiwalach sławić i życie wsi, i wielkie wojny panów. Opiewali upierścienione palce kobiet, które cięły liście drzewa bananowego, by służyły za talerze. Opiewali dni świąteczne, gdy mężowie kąpali się w przejrzystym morzu, a żony w cieniu lasów piły sok orzechów kokosowych. Przypominali momenty głodu, gdy wysychały kobiece piersi, a palenisko porastał mech. Specjalnie dla poetów na polu bitwy cieśle wznosili drewniane wieże, by mogli obserwować starcia łuczników i pojedynki słoni. Opiewali też swoich bogów, których czcili żarliwie i z miłością. Rzemieślnicy odlewali z brązu rzeźby Śiwy, najpiękniejsze na całym kontynencie, jeśli nie na całym świecie. Młody bóg z czterema ramionami, otoczony płomienną aureolą, tańcząc, pokonuje demona. Stopami uderza w ziemię i unicestwia świat – który teraz może narodzić się na nowo.

Codziennie, jeszcze przed wschodem słońca, przed progiem domu kobiety ryżową mąką rysowały kolamy – proste gwiazdy, kwieciste ornamenty, skomplikowane labirynty – wzory chroniące od zła. Do wieczora kolamy znikały – zjedzone przez mrówki i ptaki, rozniesione stopami przechodniów, rozwiane wiatrem.

Kiedy skończył się czas tamilskich dynastii, na ich ziemiach pojawili się Brytyjczycy, Holendrzy, Portugalczycy, Duńczycy i Francuzi. Każdy brał, co chciał. Ten kawałek ziemi, tamten posążki z brązu, inny egzotyczne drewno. Walczyli między sobą, budowali forty i forty niszczyli. W końcu ustalili strefy wpływów. Francuzom przypadło miasto Pondicherry, Brytyjczykom reszta.

*

W drugiej połowie XX wieku, gdy Indie stały się Indiami (Brytyjczycy wyjechali w czterdziestym siódmym, Francuzi w pięćdziesiątym czwartym), dziesięć kilometrów na północ od Pondicherry nie było już lasu ani zwierząt. Żadnych wiecznie zielonych mahoniowców, żadnych salowców z wonną żywicą, żadnych rudych lisopsów ani skocznych kanczyli. Ziemię ogołocono do czerwoności. Została pustynia z przesuszonymi krzakami. Kilka młodych banianów, trochę palm, zagajnik drzew mango, płaskowyż z widokiem na morze – jeśli tylko nie przesłaniał go wzniecany wiatrem kurz. Dwa razy do roku, kiedy monsun zmieniał czerwoną pustynię w rzekę, woda w Zatoce Bengalskiej nabierała krwistego koloru. Deszcz zostawiał po sobie głębokie jary i wąwozy.

Nie prowadziły tutaj żadne drogi. Jakby od najbliższego miasta pustyni nie dzieliło dziesięć kilometrów, lecz kilkaset lat. Dawna świetność została tylko w nazwach wiosek. Irumbai – dom dwóch bogiń. Kottakarai – krawędź fortu. Kuilapalayam – wieś śpiewających ptaków – kukieli. Edayanchavadi – schronienie pasterzy krów. Allankupam – piękne miejsce wśród fal.

Na jałowej ziemi żyło może dwadzieścia tysięcy ludzi. Mieszkali w chatach z błota i liści palmowych, w których lęgły się węże, skorpiony i pucci – najróżniejsze robaki. Po wodę musieli chodzić do studni odległej o kilka kilometrów. Kobiety z dzbanami na głowach biegały boso – od cienia do cienia. Jeśli w ogóle wychodziły, bo czasem w domu, w którym mieszkały matki, babki i córki, było tylko jedno sari. Mężczyźni – ciemni i żylaści, z przepaską na biodrach – próbowali obłaskawić czerwoną ziemię. Pieniędzy starczało im na jeden siew rocznie. Jeśli deszcz przyszedł za wcześnie – tracili plony. Jeśli deszcz przyszedł za późno – tracili plony.

Wieczorami gromadzili się pod drzewem banianu, zapalali gałązki miodli indyjskiej – jej dym odganiał komary – i językiem, który ma ponad dwa tysiące lat, opowiadali historię siddhy Kaduvelego, mędrca, który zapomniał, że każdy z nas nosi w sobie ogień. Tak głęboko pogrążył się w medytacji, że ściągnął na świat suszę. Tygodniami siedział nieruchomo pod świętym drzewem figowca, aż obrosło go mrowisko. Wystawała z niego tylko głowa i dłonie, w które czasami spadał pożółkły liść. Kaduveli bezwiednie wkładał go sobie do ust. Zauważyła to piękna Valli, tancerka zaślubiona Śiwie. Wróciła do domu i usmażyła apalam – cienkie jak papier podpłomyki. Kładła po jednym na dłoni medytującego mędrca tak długo, aż wrócił mu smak do życia.

Gdy Kaduveli przerwał medytację, na przesuszoną krainę spadł deszcz. Z tej okazji król Edayanchavadi urządził wielką pudźę, podczas której piękna Valli tańcem opowiadała historię innego tańca, którym Śiwa tworzy świat na nowo. Dziewczyna nie zauważyła, że poluzował się jej zawiązany na kostce rzemyk z dzwonkami. Z brzękiem potoczył się w stronę króla i dworzan. Przystanęła. Pół sekundy wahania próbowała odkupić, mocniej uderzając stopami o ziemię, szybciej wirując. Ale na kostce nie było już dzwonków, rytm był nierówny, kroki niepewne. A przecież gdy tworzy się świat, nie może zabraknąć pewności. To dlatego Kaduveli schylił się po leżącą u stóp króla bransoletę i podszedł do Valli. Choć ze świątynną dziewczyną w ciemności każdy może robić, co chce, to nie wolno dotknąć jej publicznie. Dworzanie widzieli starca klęczącego przed młodą tancerką. Widzieli, jak błaga ją, by mógł jej dotknąć i przyczepić do kostki bransoletę. Serca patrzących wypełniła pogarda, bo nie widzieli tego, co widział Kaduveli. Skóra Valli nie była już śniada, tylko pokryta popiołem. Jej włosy nie błyszczały olejem – były kudłami spiętymi półksiężycem. Jej szyja była przepalona, z ramion zwisały czaszki, w jednej z czterech rąk dzierżyła trójząb. To sam Śiwa tańczył przed zgromadzonymi. Ale oni wybuchnęli śmiechem.

Urażony mędrzec poderwał się na nogi, odwrócił do króla i przywołał Śiwę, by świadczył o jego niewinności. Gdy tylko padły ostatnie słowa, ukryty w najświętszym miejscu świątyni lingam Śiwy eksplodował kamiennym deszczem. Kaduveli krzyczał: – Tam, gdzie spadną kamienie, tam umrą drzewa! Dokąd dotrze ostatni okruch, tam będzie pustynia!

Kamienne odpryski spadały na mahoniowce i pola prosa. Drzewa, krzaki, zboże, nawet trawy zamieniały się w słomę. Ziemia pękała, odsłaniając czerwone wnętrze. Król przeląkł się. Błagał Kaduvelego o wybaczenie. Ale raz rzuconej klątwy nie można cofnąć. Siddha spojrzał na klęczącego króla i wypowiedział cicho te słowa: – Kiedyś z odległych krain przybędą tu obcy ludzie. Wtedy ziemia znowu stanie się żyzna. Las powróci.

CZAS

Rok 1968 zaczął się w poniedziałek i nie był dla Ziemi łaskawy. W Wietnamie nie kończyła się wojna. Cywile płonęli oblepieni napalmem, mnisi płonęli oblani benzyną, a żołnierze ginęli rozerwani miną albo trafieni rakietą. Zostawały po nich tylko buty. Zaczęła się ofensywa Tet. W świętującym Nowy Rok Sajgonie wystrzały mylono z petardami. W ciągu dziesięciu tygodni zginęło ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi.

W Memphis ubrany w grafitowy garnitur James Earl Ray wystrzelił z okna wynajętego pokoju jedną kulę w stronę stojącego na motelowym tarasie Martina Luthera Kinga. Trafił. W Los Angeles niepozorny Sirhan Bishara Sirhan w hotelowej kuchni oddał dwa strzały w stronę Roberta F. Kennedy’ego, który właśnie wygrał stanowe prawybory. Od senatora dzielił go niecały metr. Nie mógł nie trafić.

W Orangeburgu policja otworzyła ogień do dwustu studentów sprzeciwiających się segregacji rasowej. W Chicago, gdy protestujący zaczęli wybijać szyby i podpalać budynki, wprowadzono godzinę policyjną. Kilka miesięcy później protesty się powtórzyły, policja biła kolbami obserwujących je reporterów i lekarzy. W Nowym Jorku studenci przejęli kampus Columbii. Protestowało Baltimore, protestowało Detroit, protestowały Pittsburgh i Waszyngton. Czarna siła, biali studenci, rozwalone krawężniki, płonące karty powołań. Ludzie na ulicach Warszawy, ludzie na ulicach Londynu, ludzie na ulicach Berlina. W Paryżu studenci wyrywali płyty chodnikowe, krzyczeli: „Bądźmy realistami; żądajmy tego, co niemożliwe!”, na murach pisali: „Zabrania się zabraniać” i uciekali przed gazem łzawiącym. W Chinach uciekali przed Czerwoną Gwardią, w Pradze przed czołgami. W Biafrze nikt nie uciekał, gdzie by ich zaniosły te patykowate nogi. Jedni mówią, że z głodu zmarło pięćset tysięcy, inni, że dwa miliony. W Meksyku nie mogli uciekać, ulice naokoło placu Tlatelolco zablokowało wojsko. Zginęło ponad trzystu studentów protestujących przeciwko rządowi. Dziesięć dni później prezydent kraju wypuścił w niebo białe gołębie – rozpoczął Dziewiętnaste Letnie Igrzyska Olimpijskie.

To w lipcu tego roku w Hongkongu odnotowano pierwszy przypadek grypy H3N2. Najprawdopodobniej wirus dotarł tam z Chin. We wrześniu był już w Europie, w grudniu w Stanach i Japonii. W ciągu roku na grypę hongkońską umarło co najmniej milion osób.

W 1968, Roku Małpy, wojna toczyła się na wszystkich frontach. Wystarczyło dodać -izm, żeby powstało wyznanie, za które warto umierać. Kapitalizm, liberalizm, komunizm, marksizm, trockizm, maoizm, guevaryzm, anarchizm, egzystencjalizm, strukturalizm, nacjonalizm. Ludzie gubili się w liniach podziałów. Ale jedno było pewne: wojna trwa.

Pochłonięci liczeniem ofiar mogli nie zauważyć skromnej ceremonii na południu Indii. Na skrawku pustyni w Tamilnadu, niedaleko byłej francuskiej kolonii Pondicherry, 28 lutego 1968 roku zebrało się pięć tysięcy osób, choć niektórzy mówią nawet o dwudziestu tysiącach. Patrzyli, jak rodzi się miasto, którego potrzebuje świat.

ZAWIĄZANIE AKCJI

Pierwsi goście przyjechali z Pondicherry już o szóstej rano. Zjeżdżali szkolnymi autobusami, stylowymi mercedesami, eleganckimi ambasadorami, prostszymi tatami, w rikszach, na rowerach, na wozach ciągniętych przez bawoły. Przychodzili na piechotę. Z daleka widzieli pomarańczowy balon unoszący się nad samotnym drzewem banianu, które Matka wybrała na centrum miasta przyszłości. Przez trzy tygodnie, dzień i noc, dwustu robotników kopało dół głęboki na dwa metry i szeroki na siedemdziesiąt pięć – amfiteatr. Na jego środku usypali nieduże wzniesienie, na którego szczycie stanęła biała urna w kształcie pędu lotosu. Wokół amfiteatru zasadzono dwadzieścia jeden drzew korkowca indyjskiego. Jego prawdziwe imię – odkryte przez Matkę – to Przemiana. Jeszcze dzień przed inauguracją okładano urnę marmurową mozaiką, a na ziemi rysowano tradycyjne kolamy.

Cud, że zdążyli na czas.

Pod daszkiem z liści palmowych posadzono dygnitarzy. Był gubernator Pondicherry w białej furażerce. Był szef misji UNESCO w Delhi w przeciwsłonecznych okularach. Była ministra informacji, radiofonii i telewizji. Był amerykański konsul z Madrasu, był reprezentant brytyjskiego wysokiego komisarza, był były komisarz Indii Francuskich, był nawet przedstawiciel ambasady PRL w Delhi. Usiedli w otoczeniu młodych delegatów ze stu dwudziestu czterech państw świata. Reszta gości szukała miejsca na gołej ziemi, od słońca osłaniali się czarnymi parasolami. Przyszli też mieszkańcy okolicznych wsi ubrani w to, co mieli najlepszego: białe lungi i koszule wyprasowane żelazkiem z duszą. Wyznaczono dla nich oddzielny obszar odgrodzony sznurkiem.

Punktualnie o dziesiątej trzydzieści rozległ się dźwięk gongu. Zapadła cisza. Z głośników rozbrzmiały organy, pierwsze takty utworu ułożonego specjalnie na tę okazję. A potem ze swojego pokoju przy rue François Martin 28 w Pondicherry przemówiła Matka. Tydzień wcześniej skończyła dziewięćdziesiąt lat. Jej trzeszczący głos niósł się nad pustynią przez linię telefoniczną. Specjalnie z tej okazji Urząd Telefoniczny odłączył od linii wszystkich innych użytkowników w okolicy.

„Salut d’Auroville dla wszystkich ludzi dobrej woli. Do Auroville zaproszeni są wszyscy ci, którzy pragną rozwoju i aspirują do bardziej świadomego i prawdziwszego życia”.

Kobieta odczytała Kartę Auroville – wytyczne dla lepszego świata.

Jeden. Auroville nie należy do nikogo. Auroville należy do całej ludzkości. By żyć w Auroville, trzeba być pełnym dobrej woli sługą Boskiej Świadomości.

Dwa. Auroville będzie miejscem ciągłej nauki, nieustającego rozwoju i młodości, która nigdy się nie starzeje.

Trzy. Auroville chce być mostem między przeszłością a przyszłością. Korzystając ze wszystkich odkryć świata zewnętrznego i wewnętrznego, Auroville będzie śmiało kroczyć w przyszłość.

Cztery. Auroville będzie miejscem materialnych i duchowych poszukiwań sposobów na ucieleśnienie rzeczywistej Ludzkiej Jedności.

*

Goście wspominali później, że przepełniała ich potężna i spokojna siła. Powietrze naładowane było energią. Niektórzy w gałęziach banianu widzieli uśmiechniętą twarz Matki.

Kiedy rozpoczęto czytanie Karty Auroville po angielsku, do białej urny w kształcie pędu lotosu podeszło dwoje nastolatków. Dziewczyna niosła flagę z symbolem Matki, chłopiec porcelanową misę z ziemią z miejsca pochówku Śri Aurobindo, którego nauka była inspiracją dla idei miasta. Chłopiec trzymał także podłużny metalowy pojemnik z ręcznie wypisaną przez Matkę Kartą Auroville. Na niebieskich wstążkach opuścił go na dno urny i przysypał przyniesioną ziemią. Kiedy Kartę czytano po tamilsku i w sanskrycie, do urny podchodziły dzieci z ziemią z dwudziestu czterech indyjskich stanów. Po nich pojawiła się para z tablicą ozdobioną zielono-czerwono-czarnymi wstążkami i napisem „Afganistan”. Dzieci wsypały do urny afgańską ziemię; Kartę odczytywano po arabsku. Po nich pojawili się reprezentanci Australii, Austrii, Belgii, Bhutanu, Burundi, Chin, Czadu, Cypru, Czechosłowacji, Dominikany, Etiopii i Fidżi. Irak i Iran szły obok Izraela, gdy Kartę czytano po hebrajsku. Meksykanie, Nepalczycy i Nigerczycy wsypywali ojczystą ziemię do słów norweskich; Arabia Saudyjska, Singapur i Jemen Południowy – do hiszpańskich; Syria, Tajlandia, Turcja i Tybet – do szwedzkich, a Stany Zjednoczone, Związek Radziecki i Wielka Brytania – do tybetańskich. Kiedy do amfiteatru weszła para z ziemią z Polski, Kartę odczytywano po rosyjsku. Większość dzieci przyjechała z Delhi, wysłana przez ambasady. Jeśli kogoś zabrakło, państwo reprezentowali uczniowie ze szkoły przy aśramie Śri Aurobindo w Pondicherry. Jeśli któryś kraj nie przysłał ziemi, do środka wsypywano sól morską.

Kiedy w urnie znalazła się ziemia z Wenezueli, Wietnamu, Jugosławii i Zambii, do amfiteatru weszła ostatnia para dzieci. Ona niosła flagę Auroville, on aurovillską ziemię. Na koniec na środek amfiteatru wyszedł najstarszy uczeń Śri Aurobindo, Nolini, i zapieczętował urnę.

Siedemnaście języków, dwadzieścia cztery indyjskie stany, sto dwadzieścia cztery państwa świata. Auroville to miejsce, które należy do wszystkich. Nikt nie może uznać go za własne. Międzynarodowy projekt na rzecz pokoju i Ludzkiej Jedności. Miasto, którego potrzebuje świat.

Ceremonia trwała siedemdziesiąt pięć minut. Za piętnaście dwunasta goście zeszli ze słońca i w cieniu banianu obejrzeli wystawę przygotowaną przez naczelnego architekta Auroville. Pod ozdobionym girlandami drzewem, obok mis pełnych owoców i kwiatów lotosu, ustawiono panele z cytatami z Matki i Śri Aurobindo („Ludzkość nie jest ostatnim etapem ziemskiego stworzenia. Ewolucja ciągle trwa, pojawi się coś lepszego od człowieka. Każdy z nas sam decyduje, czy chce uczestniczyć w przygodzie nowego gatunku”). Wokół drzewa biegła metalowa obręcz z napisem „Auroville, miasto w służbie prawdy”. Były też makiety terenu wokół Pondicherry: morze, równina, pojedyncze osady, a pomiędzy nimi pustka. W tej pustce zaznaczono dwa kręgi. Pierwszy to miasto, drugi – większy – to otaczający miasto las. Był też trójwymiarowy plan Auroville z tektury. Miał kształt galaktycznego wiru z dwunastoma liniami zabudowań rozchodzącymi się od zielonego środka. Na obrzeżach stał stadion, między budynkami zaplanowano parki.

Przed odjazdem gościom podano lunch. Z wozu w kształcie czajnika rozdawano herbatę. A potem autobusy, mercedesy, ambasadory, taty, riksze i rowery ruszyły w powrotną drogę. Za odjeżdżającymi unosił się kurz. Na samotne drzewo banianu, amfiteatr i białą urnę wypełnioną ziemią z krajów całego świata opadł czerwony pył.

1960

Zero mieszkańców,

jedno drzewo

POSZUKIWANIA

W grudniu pięćdziesiątego dziewiątego roku na wypływającym z Włoch do Bombaju statku towarowym zaokrętował się jeden pasażer. Frederick miał dwadzieścia lat, wysportowaną sylwetkę, orli nos i przenikliwe niebieskie oczy. Urodził się w Düsseldorfie, kilka miesięcy przed początkiem II wojny światowej. To był maj, bzy już uginały się od fioletowych kiści. Na klombach kwitły tulipany i malwy, a powietrze wypełniał metaliczny zapach oczekiwania. Z wojny Frederick zapamiętał paski aluminium zrzucanego, żeby zakłócić działanie radarów. Zbierał je – bo się świeciły i spadły z nieba. Pamięta jeszcze wydzielony zasłoną kąt pokoju, który zostawili jego rodzinie Amerykanie, kiedy zajęli miasto. I olbrzymie sylwetki czarnych G.I., ich kieszenie pełne były czekolady i gumy do żucia. Frederick był przekonany, że to są supermeni, a Ameryka jest miejscem, w którym schował się Bóg.

Mąż mamy Fredericka był dużo od niej starszy, prowadzili osobne życie. Bracia Fredericka albo zginęli na wojnie, albo trafili do niewoli. Frederick szukał męskiego towarzystwa – poza tym niczego mu nie brakowało. Mieli dom na wsi, mieli dom w Szwajcarii, mieli udziały w firmie. Frederick dorastał w dobrobycie, otoczony milczącymi kobietami. Mama Fredericka uczyła go sztuki powściągliwości. Lubiła dyscyplinę. Sama ćwiczyła jogę. Prywatny nauczyciel pokazywał im asany: pies z głową w dół, motyl, kobra, wojownik, świerszcz, orzeł, trup. Bogate, rozpuszczone dziecko – tak o sobie mówił Frederick. Bogate, rozpuszczone dziecko, które nieustannie czuje, jakby było niekompletne.

Już od małego lubił symbole, zapamiętale czytał. Filozofia niemiecka, francuska, brytyjska. Heinse, Keller, Mörike, Hesse – poszukiwacze utopii, piewcy samopoznania, duchowi wojownicy. Matka podsuwała mu pisma Tagorego i Ramakryszny. Indie były w Niemczech popularne. Jakby poprzez czytanie uduchowionych tekstów możliwe było nabranie ducha. A może po prostu szukano nowej drogi? Fredericka nie obchodziło, czego Niemcy szukają. Chciał się z Niemiec wydostać. Myślał, żeby pojechać tam, gdzie skrył się Bóg, ale to były czasy McCarthy’ego, a Frederick w paszporcie miał stempelek z wycieczki do NRD. Do Stanów nie wpuszczano tych, którzy choć raz odwiedzili komunistyczny kraj. Skoro nie Zachód, to Wschód. Jeśli szukało się odpowiedzi, Indie były oczywistym wyborem.

Podróż statkiem trwała dwa tygodnie. Z Bombaju Frederick pojechał do Kalkuty, przez kilka miesięcy mieszkał w Santiniketan, gdzie Tagore założył uniwersytet. W tamtejszej bibliotece uzupełniał braki: Gandhi, Ramana Maharishi, Wiwekananda, Śri Aurobindo. Zainteresowały go nauki Aurobindo o ewolucji świadomości. Do tej pory świadomość ewoluowała powoli i chaotycznie: od bakterii do człowieka – z wieloma ślepymi zaułkami po drodze. Aurobindo twierdził, że po raz pierwszy mamy narzędzia, żeby świadomie przyspieszyć ewolucję i nadejście nowego gatunku. Frederick zdecydował, że pojedzie na południe Indii, do aśramu, który nosił imię mędrca. Ale najpierw ruszył na północny zachód, do Rishikeshu, gdzie Sivananda, jeden z ważniejszych uczniów Ramakryszny, założył własny aśram. To tam Frederick 13 maja 1960 roku obchodził dwudzieste pierwsze urodziny. Symboliczna liczba. Czuł, że tego dnia staje się mężczyzną. Postanowił to uczcić, płynąc kilka kilometrów w dół Gangesu. W Rishikeshu, mieście mędrców, gdzie Himalaje przechodzą w równinę, bogini Ganga rozbija się o głowę Śiwy. On łagodzi jej siłę, ona osłabia jego żar. Tylko dzięki temu świat może istnieć – inaczej albo zmiotłyby go wody rzeki, albo spaliła moc boga. Nurt jest tutaj rwący, w dodatku w maju – gdy topnieją śniegi – woda jest lodowata, nabiera mlecznoniebieskiego koloru.

Każdego ranka mieszkańcy aśramu Sivanandy po odśpiewaniu porannych mantr otrzymywali po jednym jabłku. Tego dnia Frederick dostał dwa razem z życzeniami od guru. Wrócił do swojego pokoju i zjadł jedno jabłko. Drugie odłożył na stół. Ale przed wyjściem zawahał się. Wyglądało tak apetycznie. Zjeść czy nie zjeść? Przypomniał sobie, że mama zawsze powtarzała, żeby nie odkładał rzeczy na później. Chwycił owoc i wgryzł się tak, że trysnął sok. Z jabłkiem w dłoni pobiegł nad Ganges.

Szedł piaszczystym brzegiem wśród zielonych lasów. Powietrze w Rishikeshu było chłodne, pachniało sosną i mrozem. Gdy wiał mocniejszy wiatr, rozdzwaniały się świątynne dzwony. Kilka kilometrów dalej na północ Frederick znalazł plażę, z której wszedł do zimnej wody. Coraz głębiej, aż na środek rzeki, gdzie porwał go nurt. Płynął na plecach, stopami w dół, żeby nie uderzyć głową o kamienie.

Im bliżej miasta, tym Ganges robił się szerszy i spokojniejszy. Frederick podpłynął do kamiennych schodów aśramu. Chwycił stopień, podciągnął się. W ciele buzowała adrenalina, krople wody skapywały z włosów na orli nos, klatkę unosił nierówny oddech. Wrócił do pokoju, żeby się ogrzać. Otworzył drzwi, spojrzał na stół. Jabłko, które zjadł wcześniej, ciągle tam było. W tym samym miejscu.

Roześmiał się. Poczuł, jak opada z niego lęk, cała ta troska o przyszłość. Wszystko to, co zostało w niego wtłoczone w czasie wojny i tuż po niej – po prostu zniknęło.

SPOTKANIE

Kiedy Frederick przyjechał do Pondicherry, w 1960 roku, Śri Aurobindo nie żył od dziesięciu lat. Jego ciało złożono w Samadhi – tak nazywano sarkofag na głównym dziedzińcu aśramu. Stał w cieniu kwitnącego na żółto drzewa płomienistego. Frederick lubił panującą tam atmosferę ciszy i skupienia.

Pondicherry było senną nadmorską mieściną z plażą wzdłuż głównej promenady. Jeździło po nim więcej rowerów niż samochodów, więcej wozów zaprzężonych w bawoły niż motorów. Brakiem ruchu kierowali policjanci w mundurach odprasowanych w kant. Na głowach nosili czerwone i sztywne kepi – jedna z pozostałości po Francuzach, którzy wynieśli się stąd w pięćdziesiątym czwartym roku. Zostawili po sobie również Białe Miasto – z cichymi uliczkami, ustronnymi willami i Domem Gubernatora. Spomiędzy palm wystawały wieże i dzwonnice katolickich kościołów. Czasem ciszę przerywał głos mężczyzny na rowerze, który do bagażnika miał przywiązany metalowy baniak z kranem: kawa, kawa!

Białe Miasto kończyło się kanałem, po którego drugiej stronie żyło Miasto Czarne. Żebracy, golibrody, wyplatacze koszy, sprzedawcy jaśminu, zaklinacze węży, przekupki sprzedające puszyste placki idli.

W Pondicherry zatrzymał się czas. A może po prostu zwolnił, jakby aśram roztaczał nad miastem cienką powłokę, w której każdy oddech nabierał znaczenia. Aśram Śri Aurobindo to było miasto w mieście. Żyło w nim ponad tysiąc czterystu uczniów. Należało do niego prawie czterysta budynków. Piekarnia, stołówka, warsztat samochodowy, biblioteka, czytelnia, drukarnia, pralnia, ogrody, kilka restauracji, kilkanaście hoteli i pensjonatów, fabryka perfum, tkalnia, szwalnia, mleczarnia, zakład fotograficzny, sklepy z produktami importowanymi z Francji. Do tego kort tenisowy, basen i sale do gimnastyki. Łatwo je było znaleźć – wszystkie budynki pomalowano na szaroniebieski kolor, zostawiając białe framugi okien i drzwi. Pod miastem aśram miał pola obsiewane ryżem i prosem, a także ogrody, z których codziennie przywożono świeże kwiaty.

Aśramem zarządzała kobieta, którą Śri Aurobindo nazwał Matką. Powtarzała, że już jako mała dziewczynka chciała stworzyć miejsce, w którym ludzie nie będą musieli martwić się o jedzenie, ubranie i utrzymanie. Ich wszystkie prawdziwe potrzeby zostaną zaspokojone, a oni będą mieli czas. Ciekawiło ją, czy wtedy staną się lepszą wersją siebie.

Uczniowie aśramu nosili się na biało. Mężczyźni zapuszczali włosy – na wzór swojego mistrza. Kobiety osłaniały głowy rąbkiem białego sari. Pracowali w warsztacie samochodowym, w kuchni, w tkalniach, w drukarni, na polach i w szwalniach. Musieli przestrzegać kilku zasad, z których najważniejszą było posłuszeństwo wobec Matki. „Zawsze zachowuj się tak, jakby Matka na ciebie patrzyła, bo w rzeczywistości ona zawsze jest obecna” – głosiła pierwsza zasada zapisana w 1929 roku przez Śri Aurobindo, kiedy tłumaczył, czym jest aśram jego imienia. Nie jest to organizacja, nie jest to instytucja polityczna, nie jest to religijne zrzeszenie – tylko miejsce, w którym ćwiczy się umysł, ciało i duszę po to, żeby mogła nastąpić ewolucja świadomości.

Ci, którzy chcieli wstąpić do aśramu, musieli w pełni oddać się swojemu guru. To kwestia zaufania. I wiary w to, że guru wskaże drogę. W Indiach uczeń przekazuje guru wszystko, co posiada – w zamian dostaje opiekę: dach nad głową, jedzenie, ubranie. Jego potrzeby – i te duchowe, i te materialne, jeśli tylko nie wynikają z ego – zostaną zaspokojone (zasada czwarta: „Jedzenie i inne niezbędne rzeczy są rozdawane tym, którzy podporządkowali wszystkie swoje środki Matce i którzy otrzymują tylko to, co ona dla nich wybierze”). Raz w miesiącu w aśramie odbywał się Prosperity Day. Każdy uczeń spisywał listę potrzeb. Zapałki, moskitiera, prześcieradło, spodnie, rower, błogosławieństwo. Jeśli prosili uczciwie – z prawdziwej potrzeby, a nie z próżności – dostawali. Nawet ci, którzy byli dziedzicami dużych fortun, bez zgody Matki nie wydawali choćby dziesięciu rupii. Przekraczając bramy aśramu, uczeń pozbywał się również pochodzenia, religii, opinii, kasty i rasy (zasada siódma i ósma). Seks był zakazany. Tak samo jak alkohol, tytoń, narkotyki i polityka.

*

Frederick widział Matkę kilka razy, ale nie zaimponowała mu. Zgarbiona figurka w eleganckich sukniach i jedwabnych narzutkach. Zadbana, z pomalowanymi paznokciami i uszminkowanymi ustami. W 1960 roku miała osiemdziesiąt dwa lata, zaledwie dwa lata wcześniej przestała grać w tenisa. Zrezygnowała z porannych spotkań z uczniami, teraz pokazywała się na kilka minut na balkonie, codziennie o szóstej piętnaście rano.

Sympatyczna starsza pani, nic więcej. Frederick szukał ojca, a nie matki. Wychowany po protestancku, wierzył w Jezusa, nie w Maryję. I w to, że kobiety zwodzą mężczyzn i sprowadzają ich ze ścieżki poznania. Nie podobały mu się wieczorne defilady poprzedzające wspólną medytację. Uczniowie Matki ćwiczyli swedish drill. Ustawieni w szeregu, robili wymachy, przysiady, skłony i pompki. Przechodzili przed Matką, machając ramionami. Dla Fredericka zbyt bliskie to było wyrównanego kroku w Niemczech sprzed dwudziestu pięciu lat. Po kilku tygodniach życia w aśramie był gotowy do dalszej drogi.

Zanim wyjechał, chciał tylko podziękować Matce za gościnę, przecież dobrze go wychowano. Przygotował sobie nawet pytanie, ważne pytanie, świadczące o filozoficznym umyśle. Podstawą myśli zachodniej jest dwoistość. Teza i antyteza. A myśli Wschodu – jedność. Frederick chciał zapytać, jak w jedności może manifestować się miłość.

Wszedł do przyciemnionego pokoju. Kobieta siedziała w fotelu, stopami ledwo dotykała ziemi. Kiedy go zobaczyła, pochyliła się do przodu i zapytała: taaaaak?

Frederick nie pamięta, jak znalazł się na kolanach. Nie mógł wydobyć głosu. Mógł tylko patrzeć w oczy tej kobiety. Szare? Niebieskie? To nie miało znaczenia. Wyjątkowe. Bo w tych oczach widział siebie. Ze wszystkimi lękami, niepokojami, pragnieniami i marzeniami. Został całkowicie rozpoznany. Rozpoznany i zaakceptowany.

Miał dwadzieścia jeden lat i wiedział, że jego życie należy do Matki.

MIASTO, KTÓREGO POTRZEBUJE ZIEMIA

W latach sześćdziesiątych do aśramu Śri Aurobindo przyjeżdżało dużo duchowych sierot wędrujących przez Indie. Rozczarowani Zachodem, materializmem, niespełnionymi obietnicami, karłowaceniem duszy – ludzie szukający nowej drogi. A może tylko zapomnienia. Zatrzymywali się na dzień, dwa, tydzień, miesiąc. W zamian za nocleg i posiłki pomagali w kuchni, pracowali na zmywaku, w warsztacie albo w aśramowych ogrodach. Niektórzy zostawali na zawsze. Dla uczniów zaczynało brakować miejsca.

Na pomysł zbudowania kompleksu hotelowego pod Pondicherry wpadł Navajata, sekretarz założonego w 1960 roku Sri Aurobindo Society, którego prezesem była Matka. Głównym celem SAS było głoszenie myśli Śri Aurobindo. Działali tak dobrze, że w aśramie brakowało miejsca dla odwiedzających.

Matce spodobał się pomysł Navajaty. Rzadko zniechęcała ludzi do działania. Biznesmen z Bombaju wiedział, co robi. Serce oddał Matce jeszcze jako dziecko, kiedy nazywał się Keshav Poddar i razem z ojcem odwiedzał aśram. Jako dorosły mężczyzna w noc poślubną powiedział żonie, że należy do Matki. Nie sprzeciwiała się. Urodziła mu dwójkę dzieci (jedno w Indiach Brytyjskich, drugie w Republice Indii) i czekała na moment, kiedy wszyscy przeniosą się do Pondicherry. Matka nadała Keshavowi imię – Navajata. Nowo narodzony. Robił dla niej to, co potrafił najlepiej – zdobywał pieniądze.

W 1964 roku Auroville było tylko jednym z punktów na liście pomysłów SAS, które miały pomóc zrealizować ludzką jedność i przyspieszyć ewolucję świadomości (obok utworzenia studia filmowego, które będzie robić „dobre” filmy i tłumaczenia dzieł Śri Aurobindo i Matki na różne języki). Ale potem Matka przypomniała sobie marzenie jeszcze jednego ze swoich poprzednich wcieleń, kiedy jako egipska królowa Teje wpajała swojemu synowi Echnatonowi kult boga słońca. To pod jej wpływem Echnaton odrzucił panteon egipskich bogów, zostawiając tylko Atona, boga jedynego, który pragnie, by jego wierni żyli w prawdzie. Czy to Teje podsunęła synowi faraonowi pomysł budowy nowego miasta? Echnaton wybrał prawy brzeg Nilu, pustynię nieskażoną wiarą w dawnych bogów, w połowie drogi między Tebami a Memfis. W 1346 roku przed naszą erą ze swoją żoną Nefretete zbudował tam Achetaton – miasto z pałacami, wiszącymi ogrodami, piekarniami, warzelniami piwa, warsztatami szklarzy, kwaterami wojskowymi, bazarami i świątyniami, które otwierały się na słońce. Achetaton – miasto nowego porządku. Żyło w nim co najmniej dwadzieścia tysięcy osób.

Echnaton przeżył swoją matkę Teje tylko o kilka lat. Po jego śmierci miasto przyszłości zostało opuszczone. Tutenchamon, syn faraona rewolucjonisty, wolał starych bogów. Stolicę przeniósł do Memfis. Zanim Achetaton zasypał piach, większość jego budynków została rozebrana – tani budulec na środku pustyni.

Trzydzieści cztery wieki później Matka, która w przeszłości była również królową Hatszepsut, Kleopatrą i Mona Lisą, wyjaśniła jednej z nauczycielek francuskiego w aśramie, że Achetaton nie mógł przetrwać. Ludzkość nie była gotowa na nowy porządek. Ale teraz wreszcie można rozpocząć budowę miasta, którego potrzebuje Ziemia.

Navajata zaczął zbierać fundusze: od rządów, od instytucji, od prywatnych darczyńców, poprzez indyjskie i międzynarodowe biura SAS. W 1964 kupił pierwszą działkę. Po wioskach rozniosła się wieść, że za wyjałowione pola można dostać niezłe pieniądze. Może nawet starczy na krowę? W tymczasowym biurze SAS ustawiały się kolejki mężczyzn z Irumbai, z Kottakarai, z Edayanchavadi. Specjalnie na tę okazję zakładali pocerowane koszule i szli dziesięć kilometrów na południe – z pustyni do innego świata.

*

Do współpracy Matka zaprosiła Rogera Angera, znanego paryskiego architekta, który pracował dla barona de Rothschilda. W samym Paryżu zaprojektował setkę budynków. Numer „Architectural Design” poświęcony Francji wymieniał Angera jako jednego z pięciu najważniejszych współczesnych architektów – zdjęcie jego budynku zdobiło okładkę. Za trzy mieszkalne wieże zbudowane w Grenoble dostał międzynarodową nagrodę Premier Prix International d’Architecture. Brutalistyczne wieże z lat sześćdziesiątych były najwyższymi budynkami mieszkalnymi w Europie. Ich fasada przypominała pełen światła i cienia labirynt z kątów prostych. Albo sztuczkę trompe l’oeil, w której nie wiadomo, co jest wklęsłe, a co wypukłe.

Matce podobały się domy-rzeźby Angera, zabawa geometrią, eksperymentowanie z materiałami, gra światłem. I jego przekonanie, że piękno ma w sobie moc, by spontanicznie wznieść świadomość na wyższy poziom. Matka chciała budować pięknie, a Anger chciał mieć swoje własne miasto, jak Le Corbusier Czandigarh, jak Niemeyer Brasilię. Dwa miasta, dwa nowe początki niepodległych państw. Nieskażone kolonialną przeszłością, wolne od zużytych symboli, wskazujące drogę całemu narodowi. Kolebki nadziei dla całego państwa.

Ale Matkę interesowało coś więcej. Chciała miasta nadziei dla całej ludzkości. Nazwała je Auroville. Miasto Jutrzenki. Miasto myśli Śri Aurobindo.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych w aśramie nie mówiło się już o niczym innym.

*

To Matka zdecydowała, gdzie będzie leżało Auroville. Kiedy Anger przyszedł do niej z mapą, wystarczyła chwila skupienia. Przyłożyła palec do papieru. Tu. Tu będzie centrum miasta.

Anger zbiegł po schodach, przeciął dziedziniec otoczony szaroniebieskimi ścianami, wsiadł do jeepa i pojechał na północ. Droga kończyła się przed Kuilapalayam. Dalej musiał jechać po piasku. Kluczył między wąwozami, aż zatrzymał się w miejscu, które wskazała Matka, pod jedynym drzewem w okolicy, samotnym banianem.

Matkę ucieszyła obecność drzewa. To święte drzewo Indii. Jest jak cały wszechświat, który wyrósł z maleńkiego nasionka. W jego korzeniach kryje się Brahma, w jego korze przesiaduje Wisznu, w jego gałęziach tańczy Śiwa. Szelest liści to śmiech trzydziestu trzech milionów bóstw. To w jego cieniu w innej opowieści Śiwa siedział pod nim i patrzył w twarz śmierci. Siedzieli pod nim i medytujący mędrcy, którzy pod rozłożystą koroną próbowali pokonać ignorancję i zdobyć wiedzę. Chodziły wokół niego bezpłodne kobiety, modląc się o dziecko.

Nigdy nie przestaje rosnąć. Jego gałęzie wypuszczają pędy, które zamieniają się w dodatkowe pnie. Jedno drzewo rozrasta się w las.

Wieczne drzewo. Drzewo życia. Drzewo matka.

Centrum nowego świata.

*

Matka miała wyraźną wizję. W Auroville będzie kilka muzeów, teatr, kino, restauracje, audytorium z wielkimi organami, fabryki, szpitale, hotel z klubem jachtowym, dom starców, dom położniczy, szkoły, żłobki, biblioteki, farmy mleczne, pola uprawne, klub szybowcowy, piekarnie, garncarnie, warsztaty, laboratoria, domy towarowe, port, stacja kolejowa, lotnisko, na którym będą lądować concorde’y, może nawet elektrownia jądrowa. I wielki, nowoczesny stadion, na którym w 1980 roku zostaną rozegrane igrzyska olimpijskie. Miasto zajmie powierzchnię dwudziestu kilometrów kwadratowych i będzie miało kształt koła. W samym centrum Matka zaplanowała piękny park – pełen kwiatów, paproci, strumieni i wodospadów. W centralnym punkcie parku, a więc w centrum centrum, stanie świątynia Matki. Ale nie tej Matki obleczonej w cielesną powłokę, tylko boskiej matczynej idei. Park otoczony zostanie drogą, od której rozchodzić się będą cztery sektory – niczym płatki kwiatu. Pierwszy to będzie sektor mieszkalny – z willami, apartamentowcami i ogrodami. Drugi – sektor międzynarodowy, w którym każde państwo świata zbuduje pawilon reprezentujący jego tradycję i ducha. Trzeci – kulturalny, z teatrami i salami kinowymi, czwarty – przemysłowy. Całość otoczy pas zieleni – pełen lasów i pól uprawnych.

Zamieszka tu pięćdziesiąt tysięcy osób. Nie więcej. Miasto ma być wolne od tłoku. I od złych urbanistycznych rozwiązań. Jeśli liczba pięćdziesiąt tysięcy zostanie przekroczona, rozpocznie się budowę kolejnego Auroville.

Plan przygotowany przez Angera przypominał galaktyczny wir. Obszar o średnicy dwóch i pół kilometra został podzielony na cztery części – zgodnie z wolą Matki. Łączyła je Crown Road. Od środka miasta rozchodziło się dwanaście linii, nazwanych przez Angera liniami mocy, wzdłuż których miano stawiać budynki. Najlepiej wieżowce – jak inaczej na tak niedużym obszarze zmieści się pięćdziesiąt tysięcy osób? Anger ustalił wytyczne, ale projekt zostawił otwarty dla innych architektów.

Wystawę o mieście przyszłości obejrzał ambasador Francji i amerykański konsul. W 1966 roku Auroville wsparło UNESCO – w specjalnej rezolucji podczas czternastej generalnej konferencji w dwudziestolecie swojego istnienia. Projekt miasta, które miało przyczynić się do międzynarodowego porozumienia ponad podziałami i promocji pokoju, uznano za istotny dla całej ludzkości. Przecież UNESCO ma wspierać współpracę między narodami w dziedzinie kultury, oświaty i nauki. UNESCO potrzebowało Auroville, gdzie „ludzie z różnych krajów będą żyć razem w harmonii i jako jedna wspólnota zaangażują się w kulturalne, edukacyjne i naukowe poszukiwania”.

Matka ustaliła, że w Auroville nie będzie nazwisk, policji, sędziów i więzień. Nie będzie pędu za pieniędzmi, bo pieniądze nie będą stanowiły o wartości człowieka. Nie będzie religii, bo żeby iść własną drogą, każdy musi sam sobie być drogowskazem. Nie będzie żebraków (żebrzące dzieci – pisała – zostaną wysłane do szkoły, żebrzący starcy – do domu opieki, żebrzący chorzy – do szpitala, a ci, którzy żebrzą, choć są zdrowi – dostaną pracę). Nie będzie również rządzących ani struktur administracyjnych – w kontakcie z boską prawdą wszystko ułoży się samo.

Skoro aśram Śri Aurobindo był laboratorium, to Auroville będzie eksperymentem. Aśramitom Matka dawała czas, przed aurovillanami stawiała wyzwanie. Co się stanie, kiedy w jednym miejscu na ziemi zbierzemy ludzi pragnących być lepszą wersją siebie? Co się stanie, kiedy pięćdziesiąt tysięcy osób codziennie będzie wykonywać duchowy wysiłek budowania lepszego świata?

Choć każdy jest zaproszony, nie jest to miejsce dla leniwych i zdesperowanych. Ani dla tych, którzy chcą uciec od rzeczywistości albo szukają odpoczynku na starość. Miasto ludzkiej jedności wymaga wiary. I pracy.

To tu narodzi się nowy gatunek człowieka.

GŁODNA DUSZA

Ulice Monachium były puste i ciemne. Frederickowi plątały się nogi, zataczał się zalany w trupa, podpierał dłońmi o maski samochodów. Pił, żeby nie słyszeć tego głosu w środku, który bezustannie krzyczał: nie! Piwo, schnapps, znowu piwo i znowu schnapps. Głos na chwilę cichł, ale teraz wrócił ze zdwojoną siłą: nie! Frederick nie wiedział, skąd w jego dłoni wzięła się drewniana pałka. W uszach mu pulsowało, szczękę miał zaciśniętą. Chwycił mocniej kij, wziął zamach. Brzęk tłuczonego szkła wcale go nie otrzeźwił. Uderzał kijem w okna „garbusów”, rozwalał kanciaste maski opli. Walił na oślep.

Może to był sześćdziesiąty trzeci, a może sześćdziesiąty czwarty rok. Jeszcze kilka lat wcześniej myślał, że należy do Matki. Matka zawsze prosiła przyszłych uczniów, żeby zastanowili się nad swoim wyborem. Droga aśramu wcale nie jest łatwa, wymaga cierpliwości, wytrzymałości, odwagi i niewyczerpanej dobrej woli, tłumaczyła. Więc upewnij się, że to tego właśnie chcesz.

Gdy Frederick po raz pierwszy patrzył w oczy Matki, był pewien, ale nie był gotów. Zanim zostanie jej żołnierzem, chciał poznać świat. Może Japonia? Zamknął się w klasztorze zen, trenował medytację. Siedział przez kilka godzin dziennie, patrząc w jeden punkt na ścianie. Gdy przysypiał, mistrz uderzał go po plecach kijem keisaku. Po kilku miesiącach Frederick był pusty. W tym stanie wrócił do Matki i zrozumiał, że nie ma jej nic do powiedzenia. Ani tym bardziej do zaoferowania.

Wyjechał na studia do Monachium. Nie chciał studiować indologii na katolickim uniwersytecie. Wybrał filozofię i germanistykę. Próbował się zapełnić. Książki, alkohol, kobiety. Ale w środku ciągle pustka. Jakby po drodze coś zgubił i zapomniał, co to było. Została tylko niezgoda. W Indiach dotknął czegoś istotnego, a tu nikt nie chciał o tym słuchać. Ludzi pokrywała cienka warstwa kurzu, która oddzielała ich od prawdziwego świata. Frederick też przestał słuchać siebie. Czuł, jakby mieszkały w nim dwie osoby. Jedna kiedyś została rozpoznana przez Matkę. Druga śmiała się na myśl, że chciał zostać mnichem w małej mieścinie na południu Indii. Wyrzec się życia? Stracić młodość i okazję do dobrej zabawy, oddać całe bogactwo? O, nie. Czekała na niego akademicka kariera, kobiety, pieniądze i blichtr. A ten ból? Kiedyś minie.

W sześćdziesiątym szóstym, przed objęciem posady na uniwersytecie, wyjechał na wakacje do Brukseli. Znajomi artyści zaprosili go na wystawę zdjęć z Indii. Wszedł do galerii. I spojrzał prosto w oczy Matki.

Sprzedał mieszkanie i samochód, jeszcze w tym samym roku poleciał do Indii.

W aśramie przyjęto go z powrotem. Gdy to usłyszał, bez zastanowienia ruszył na bosaka, okryty tylko prześcieradłem, do Ćidambaram, sześćdziesiąt cztery kilometry na południe. Po kilku dniach wędrówki tam i z powrotem stanął zakurzony przed drzwiami aśramu. Kulał, krwawiły mu stopy. Była ósma wieczorem. Aśramicie, który otworzył mu drzwi, podał karteczkę, na której już wcześniej napisał: „Muszę zobaczyć Matkę”. Usiadł na dziedzińcu przy Samadhi – sarkofagu z ciałem Śri Aurobindo. Teraz gotowy był oddać Matce wszystkie swoje pieniądze, całe życie. Czekał przez godzinę. Z rozmyślań wyrwały go ciche głosy. Kiedy otworzył oczy, patrzył na czarno-białe zdjęcie Matki, które – na wysokości jego twarzy – trzymał jeden z uczniów. Frederick poczuł irytację. Nie! Nie tego potrzebuję! Musiał natychmiast zobaczyć Matkę. Odwrócił fotografię i spojrzał na słowa skreślone jej ręką: „Oto jestem, błogosławieństwa, Matka”. Frederick wybuchnął śmiechem. Jego głos jeszcze przez kilka chwil dźwięczał na pogrążonym w ciszy dziedzińcu. Oto jest. Zawsze przy nim. A on od teraz zawsze przy niej.

*

Pewnego dnia Frederick medytował przed Samadhi. Dziedziniec aśramu wypełniała cisza. Na płytę spadały żółte płatki drzewa płomienistego. Kiedy Frederick otworzył oczy, po drugiej stronie sarkofagu zobaczył dziewczynę. Wysoka, szczupła, długie blond włosy, gęste brwi, duże niebieskie oczy. Wyglądała jak elf – w twarzy miała coś świetlistego. Frederick poczuł się jak Święty Augustyn. Chciał powtórzyć za nim: „Daj mi czystość i umiarkowanie, ale jeszcze nie w tej chwili”.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: