- W empik go
Australijczyk - ebook
Australijczyk - ebook
GDZIE NIEDŹWIEDZIE ZIMUJĄ
Mimo że nie wyobraża sobie, by na stałe wyjechać z Polski, trudno mu żyć bez corocznych długich wypadów na „koniec świata”. Marek Niedźwiecki fotografuje Australię od dwudziestu lat, zjechał ten nadzwyczajny kontynent wzdłuż i wszerz. Mieszkał w wiosce wielorybników, wspinał się na drzewa giganty, stawał twarzą w twarz z ospałym misiem koala i oko w oko ze śmiertelnie jadowitym wężem brązowym. Spacerował po Sydney, Melbourne, Perth, Darwin, Hobart. Zasnął podczas przechadzki dwukilometrowym molo. Nie wszedł na Górę Kościuszki, czego się trochę wstydzi i na Ayers Rock, z czego jest bardzo dumny. Stał się miłośnikiem australijskiego wina, australijskiego miodu, australijskich ryb i australijskiego sposobu skracania słów... Stał się po części – „Australijczykiem”.
Ta książka pełna jest miłości do Australii.
Jean Dunn
Ambasador Australii w Polsce
Mimo wyraźnych różnic Australię z Polską łączy wiele. Przede wszystkim fakt, że do obu krajów przyjeżdża się raz, a potem już ciągle wraca! Potwierdzeniem tego jest "australijska miłość" Autora tej wspaniałej książki, Pana Marka Niedźwieckiego. Gorąco polecam ją wszystkim Polakom i Australijczykom, którzy pragną pokonywać bariery geograficzne, aby jak najwięcej dowiedzieć się wzajemnie o sobie i o swoich krajach.
Paweł Milewski
Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Australii
Marek Niedźwiecki (ur. 1954) – dziennikarz muzyczny, jeden z najwspanialszych głosów w historii polskiego radia, twórca Listy Przebojów Programu Trzeciego, pomysłodawca wielu serii płytowych, m.in. Smooth Jazz Cafe i Muzyka Ciszy, autor książki Radiota (Wielka Litera 2014). Samotnik, podróżnik, wieczny prowincjusz.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-064-2 |
Rozmiar pliku: | 70 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DO PIEKŁA
Dość odległe miejsce do wielbienia ta Australia.
Ale takiego wina nigdzie indziej na świecie nie robią.
Francja? Włochy? Hiszpania?
Tam nie robią win australijskich. A tylko australijskie smakują tak samo dobrze w winnicy, z której pochodzą, jak na innym kontynencie.
Śniłeś o Australii jako mały chłopak?
Może pierwszy był Tomek w krainie kangurów Alfreda Szklarskiego? Nie, Tomek musiał być później, bo w dzieciństwie nie dawałem się niestety zagonić do czytania. A może film Żona dla Australijczyka z Elżbietą Czyżewską i Wiesławem Gołasem? Farmer polskiego pochodzenia przylatuje nad Wisłę szukać żony i zakochuje się w tancerce Mazowsza. Chociaż w filmie nie widać Australii, zadziałał na moją wyobraźnię – też chciałem na antypody. Ale to było takie samo marzenie jak zostać kosmonautą. Albo trafić do radia... Premiera filmu była w czerwcu 1964 roku i jakoś w tym czasie wyjeżdżał z mojego rodzinnego Szadku do Sydney pan Woszczalski z rodziną. Na stałe. Miałem dziesięć lat.
A w liceum zacząłem korespondować z Lucią, która mieszkała w Australii. Miała polskie korzenie, ale pisaliśmy do siebie po angielsku. Przysyłała mi małe kolorowe zdjęcia. U nas w tym czasie to była rzadkość. Tu było czarno-biało.
Lucia przysłała mi też małego misia koalę zrobionego z... prawdziwej skóry misia koali. Wtedy jeszcze takie rzeczy były dozwolone. Mam go do dzisiaj, nawet nie wyliniał.
Kiedy podczas studiów na Politechnice Łódzkiej pracowałem w Studenckim Radiu „Żak”, poprosiłem Lucię, żeby dostarczyła mi płytę z największymi przebojami australijskiej grupy Sherbet, chodziło głównie o piosenkę Howzat. Okazało się, że Lucia znała prezentera radiowego w Sydney i razem z płytą dostałem także profesjonalne taśmy radiowe. Byłem w siódmym niebie! Miałem muzykę z końca świata!
Czyli wątki australijskie rzeczywiście pojawiały się dużo wcześniej...
Ale nie będę ściemniał, że to było przeznaczenie, do którego zmierzałem całe życie. Krótko mówiąc, Australia to był trochę przypadek. Pewnego dnia pod koniec 1994 roku zadzwoniła koleżanka, która pracowała kiedyś w Trójce, a później wyjechała do Australii. Mieszkała w Adelajdzie i zajmowała się tam polonijnym radiem. Kiedy opuszczała Polskę w latach 80. namówiłem ją, żeby raz w tygodniu przesyłała muzyczne korespondencje do moich audycji. Tym razem miała jednak do przekazania inną informację – że cztery polskie stacje z czterech australijskich miast chcą, żebym przyjechał na miesiąc i spędził tydzień w każdym mieście. Płacą za przelot i pobyt. Perth, Adelajda, Melbourne, Sydney. Pomyślałem – czemu nie?
I poleciałeś.
Poleciałem. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyłem takiej różnicy temperatur. W sylwestra 1994/95 byłem w Chicago i było tam minus 30 stopni, wróciłem do Polski w pierwszych dniach stycznia, tutaj też mróz. A kilka dni później wylądowałem w trzydziestoparostopniowym upale w Australii. Ponad 60 stopni różnicy!
Ten wyjazd odbył się jakoś tak szybko, w pędzie. Nawet porządnych butów nie zabrałem i musiałem kupować na miejscu, bo w końcu miałem tam spotkania z ludźmi i musiałem wyglądać jak człowiek. Pierwsze spotkanie dla lokalnej Polonii prowadziłem w butach pożyczonych od pani Krysi, u której mieszkałem. Na moje szczęście syn pani Krysi miał taki sam rozmiar stopy jak mój.
Butów nie wziąłem, ale za to zabrałem wiele niepotrzebnych ubrań, jakieś koszule, T-shirty w dużych ilościach. Bez sensu, tam wystarczy wziąć kilka rzeczy, dwie, trzy koszule, bo uprane schną w ciągu jednej nocy.
Wylądowałeś w Perth, w Australii Zachodniej.
Tak. Rozpalone powietrze. I jet lag. Zasypiałem tam, gdzie usiadłem. Bardzo mi było wstyd, bo zapraszano mnie na obiad, a ja siadałem i po minucie głowa mi leciała. Poszliśmy na Pulp Fiction, akurat wszedł do kin, to przespałem cały film. W dodatku zostawiłem aparat pod fotelem, na szczęście następnego dnia wróciliśmy i aparat ciągle tam był.
Z Perth poleciałem samolotem do Adelajdy. Później autobusikiem do Melbourne. Trzy dni jechaliśmy, ale było fajnie, stawaliśmy w paru miejscach po drodze, żeby rozmaite cuda oglądać, między innymi Dwunastu Apostołów.
Na koniec samolotem do Sydney.
W każdym z tych miast mieszkałem u polskiej rodziny, która się mną opiekowała. Tak poznałem w Sydney Gunię (naprawdę ma na imię Małgorzata) i Pirata (w rzeczywistości Krzysztofa, ale został Piratem, bo nosi na głowie bandankę i rzeczywiście wygląda jak pirat), a w Melbourne Ankę i Edzia. W następnych latach te dwie pary stały się moimi australijskimi przewodnikami.
Australia to miłość od pierwszego wejrzenia?
Tak, od pierwszego razu wiedziałem, że będę wracał. Tak się też stało – jeszcze tego samego roku, w grudniu 1995 roku, poleciałem znów. Bo Piraccy, czyli Gunia i Pirat, zadzwonili, że jadą na wakacje do Surfers Paradise nad Pacyfikiem, i żebym dołączył. Tak już zostało – jak gdzieś jadą, a podróżują często, dają znać i wyruszamy razem.
Ile razy byłeś w Australii?
Dwanaście. W sumie spędziłem tam ponad rok.
Latam na cztery do sześciu tygodni, krócej to by było zawracanie głowy. Podróż jest męcząca i za każdym razem, gdy wracam, mówię sobie, że to już ostatni raz. Ale potem zapominam o trudach, a w głowie zostają te wszystkie australijskie wspaniałości. I znowu chcę jechać.
I znowu jedziesz. A może uciekasz? Wcześniej chciałeś zatytułować tę książkę „Ucieczki do Australii”.
Uciekam od rozpoznawalności. Może to źle brzmi, może ktoś zarzuci mi zarozumiałość albo kokieterię, ale dobrze jest czasami chodzić po ulicy i wiedzieć, że nikt cię nie rozpoznaje. Dobrze jest być anonimowym. Jasne, zdarzyło się raz czy drugi, że ktoś mnie w Sydney czy na Salamanca Market w Hobart zaczepił i...
...zapytał: „Pan Sierocki?”
...to też, bo nie wiem, czemu ludzie mylą mnie czasami z moim kolegą, Sierotą. Bywało jednak, że rozpoznali we mnie Niedźwieckiego. Ale na ogół jestem w Australii anonimowym turystą, przechodniem.
Gdy jadę na jakąś zorganizowaną, grupową wycieczkę, nie przyznaję się, że w Polsce pracuję w radiu. Nie chcę się wyróżniać.
Australijskie bycie anonimowym to jest dla mnie reset. Tylko w tym sensie „uciekam”.
Prowadzisz dość szczegółową dokumentację fotograficzną tych ucieczek.
Fotografuję sporo, od kiedy zacząłem podróżować. Kiedy pierwszy raz wyjechałem gdzieś dalej, w 1984 roku – Matko Boska, to już ponad trzydzieści lat temu! – najpierw do Singapuru, a stamtąd do Malezji i Tajlandii, kupiłem sobie pierwszy sensowny aparat, fujicę. Kosztował sto czterdzieści dolarów. Cała nasza wycieczka kupiła sobie po takim, bo jeden z nas wynegocjował w sklepie, że jak kupimy więcej, to będzie taniej. To było proste urządzenie, nieduże i lekkie. O niebo lepsze niż moje wcześniejsze aparaty.
Jaki był pierwszy?
Druh. Pewnie na pierwszą komunię dostałem.
A potem?
Produkty radzieckie: smiena i unieśmiertelniona w Rejsie zorka 5. A w dorosłym życiu pojawił się ciężki zenit, z którym jeździłem po Tajlandii i Indiach. Sprzedałem tego zenita w Indiach i później za te pieniądze kupiłem właśnie fujicę.
Wygląda na to, że fotografia, tak jak radio – chodziła za tobą od dawna.
Ale najpierw robiłem zdjęcia takie po prostu, do rodzinnego albumu. Dopiero dużo później zaczęło mnie bawić i zastanawiać to, jak robić, żeby wyszły dobrze.
Teraz, jeśli masz ochotę, możesz zrobić pięćset ujęć jednego miejsca. Wtedy, w latach 80., miałeś film z trzydziestoma sześcioma klatkami i w tym trzeba było się zmieścić. W podróż brałem oczywiście dziesięć czy dwadzieścia filmów, można też było dokupić, choć ze względów finansowych raczej zabierało się wszystko ze sobą z Polski. Więc miałem limit. I zaczynałem patrzeć inaczej, starałem się wyobrazić sobie, jaki to będzie kadr po wywołaniu.
Bo przecież jeszcze podczas moich pierwszych wyjazdów do Australii było tak, że zdjęcia zrobione w podróży można było obejrzeć dopiero dużo później. Po powrocie do kraju oddawało się filmy do zakładu fotograficznego, który wykonywał odbitki. Był taki punkt w Warszawie, koło kina Relax, wywoływali tam świetne zdjęcia.
Po kilku dniach fotografie się odbierało i dopiero wtedy pierwszy raz można było się przekonać, co z tego wyszło. To kompletnie inna – nie tylko technicznie, ale i psychologicznie – sytuacja niż teraz, kiedy robisz fotę, zerkasz, jak wyszła i w razie potrzeby strzelasz następną... W jednym z miejsc, gdzie był kręcony film Australia, zrobiłem siedemnaście ujęć. Kiedyś bym patrzył przez wizjer – może tak, może tak, a może jeszcze inaczej – i pewnie bym zrobił dwa ujęcia. Ale cieszę się, że mogę mieć te siedemnaście, bo każde jest nieco inne.
Zapewne dla profesjonalisty, prawdziwego fotografika, lepsze jest długie „mierzenie” i „ustrzelenie” tego jednego, najlepszego kadru. Ale gdy ktoś jest, tak jak ja, amatorem, to może próbować do woli. No i czasami trafi.
Wielu fotografów i fotografików uważa, że nie tylko w pojemności jest różnica.
Jasne. Zdjęcia na tradycyjnym filmie mają inne nasycenie, inną temperaturę, po prostu inne barwy. Jak stare włoskie czy francuskie kino. A elektroniczne gadżety, którymi wszyscy się teraz posługujemy, trochę „fotoszopują”.
Na moim blogu zdarzały się prośby, żebym wrzucał więcej zdjęć robionych tradycyjnie. Więc nie tylko ja widzę te różnice.
Kiedy uznałeś, że zaczynasz fotografować na serio?
Od pierwszej podróży do Australii, w 1995 roku. Wcześniej, w Azji, Kenii czy Meksyku, pstrykałem, tak jak robimy to wszyscy na wakacjach. Dopiero w Australii dopadła mnie świadomość, że jest tak pięknie, tyle rzeczy do złapania, że trzeba troszkę pomyśleć. Zacząłem starać się widzieć kadr – zastanawiałem się, jakie to zdjęcie ma być, co się w nim zmieści, jakie jest światło, jaka kompozycja.
I już podczas pierwszej podróży, myślę że w okolicach Adelajdy, postanowiłem, iż wydam album, który będzie nosił tytuł... „Drzewa Australii”. Bo to miała być czysta dendrologia. Drzewa australijskie są nieprawdopodobne, nigdzie indziej takich nie widziałem – olbrzymie, wręcz monstrualne, obejmują niebo. Rosną głównie na wybrzeżu Australii, bo tam jest woda.
Więc trzaskałem straszne ilości zdjęć tych drzew z myślą o albumie. Po latach znalazłem te odbitki i kiedy ktoś mnie listownie prosił o autograf, słałem podpisane australijskie drzewo. To było fajniejsze i bardziej osobiste niż widokówka z Warszawy...
Dlaczego akurat Australia cię tak fotograficznie uruchomiła?
To przyroda. Wydała mi się, i nadal się wydaje, tak piękna, że postanowiłem ją pokazać. Wiedziałem, że cała Polska raczej na antypody nie poleci, więc chociaż trochę tych cudności pokażę za pośrednictwem bloga. Kolory, powietrze, światło. Światło przede wszystkim. Niemal wszystkie moje wizyty w Australii wypadają latem (czyli naszą zimą). I zawsze mam tam taki mocno „naświetlony” czas. Słońce, słońce, gorąco. Wylatuję z tych naszych zamieci, mgieł, szarug i dni kończących się wczesnym popołudniem do świetlistego drgającego od upału powietrza. To mnie oczarowało.
No i to australijskie szaleństwo natury. Tam przyroda jest przerysowana, wszystko jest „bardziej”. I dlatego to się dobrze fotografuje.
Ten przymus fotografowania masz też jednak i gdzie indziej.
To prawda. Czy to jest Korsyka, czy Góry Izerskie. Blog mnie trochę nakręca, bo muszę mieć tam co pokazać.
Z którego australijskiego zdjęcia jesteś szczególnie dumny?
Olga, czyli Kata Tjuta. Tego dnia trafiłem na światło, jakiego ani wcześniej ani później tam nie spotkałem. Zdjęcia stamtąd zawsze wychodziły mi jakieś buraczkowe albo czerwone. A te święte dla Aborygenów skały są w rzeczywistości takie jak na tym zdjęciu – ceglaste. To jest kolor Australii.
Tego światła, ciepła, kolorów musi ci brakować przez pozostałe jedenaście miesięcy.
Dlatego kupuję sobie australijskie wina. Kiedy wróciłem z pierwszej podróży, w Polsce były dostępne może ze cztery wina stamtąd. Teraz w każdym supermarkecie masz siedemnaście rodzajów. Są też wyspecjalizowane firmy, które sprowadzają trunki na przykład z mojego ulubionego McLaren Vale.
Są też wspaniałe australijskie miody. Na przykład tasmański Leatherwood, po polsku miód rzemienicowy. Miód cud. Moim zdaniem najlepszy na świecie. Pachnie i smakuje jak Tasmania.
Można też dostać pyszną australijską rybę – barramundi. Pod Olsztynem jest hodowla, można tam kupić i filety, i wędzoną, i, jak ktoś sobie życzy, całą. Ta ryba uznawana jest za jedną z „Australian icon”. Jak vegemite, czarna warzywna maź o konsystencji i smaku asfaltu, którą Australijczycy smarują kanapki. Przywiozłem, stoi w lodówce, ale jakoś nie schodzi...
A w drugą stronę – czego ci brakuje, kiedy jesteś w Australii?
Tylko radia.
Tym, którzy po przeczytaniu i obejrzeniu twojej książki kupią bilety i polecą na antypody, doradź dziesięć miejsc, które trzeba tam zobaczyć.
OK, to będzie moje australijskie top 10:
1. Uluru i Kata Tjuta, święte góry Aborygenów, oba miejsca ogląda się za jednym zamachem, bo są odległe od siebie o trzy kwadranse jazdy samochodem.
2. Park Narodowy Kimberley – warto tam spędzić tydzień, tyle ma wspaniałości.
3. Dwunastu Apostołów, gigantyczne skały wyłaniające się z oceanu w Parku Narodowym Port Campbell. Tak naprawdę jest ich nie dwanaście, tylko siedem, bo z biegiem czasu kolejne się rozpadają.
4. Sydney i Melbourne – nie mogę wybrać jednego z tych miast, oba nadzwyczajnie mi się podobają.
5. Tasmania – na zwiedzenie wyspy potrzeba około tygodnia. Przejechać ją w tę i z powrotem można w ciągu jednego dnia, ale jest tam masa miejsc wartych zatrzymania się na dłużej.
6. Blue Mountains, dziewięćdziesiąt kilometrów od Sydney. Stoki porastają eukaliptusy, a ulatniające się z nich olejki eteryczne powodują, że góry osnute są niebieskawą mgiełką.
7. Fraser Island, największa piaskowa wyspa świata, autem z napędem na cztery koła można tam jeździć niekończącymi się plażami.
8. Kangaroo Island, gdzie kręcony był film December Boys, jakieś sto kilometrów od Adelajdy.
9. Wave Rock w Australii Zachodniej, zjawisko nie z tego świata – stumetrowa skała w kształcie morskiej fali.
10. Kings Canyon, pół dnia drogi od Uluru.
To wystarczy na dwie albo trzy miesięczne wycieczki.
Tak. Proponuję zacząć od takiej – baza w Sydney, połazić, zobaczyć miasto, zatokę, Operę, Harbour Bridge, czyli most, na który można, i koniecznie trzeba, wejść. Z Sydney wyskoczyć w parę miejsc. Blisko są Blue Mountains, więc można dojechać samochodem. Do Uluru samolotem leci się około godziny. I na koniec Tasmania, gdzie leci się półtorej godziny.
Zamiast latać, fajnie byłoby wynająć kampera i zjeździć kontynent wzdłuż i wszerz, ale to zajęłoby rok i kosztowało ciut więcej. Mimo że benzyna jest tańsza niż w Polsce...
Australijczyk to miała być twoja pierwsza książka. Tymczasem wychodzi po dwóch książkach o liście przebojów Trójki i dwóch książkach autobiograficznych.
Miała być tylko i wyłącznie ta jedna jedyna książka o Australii. Ale gdy zaczynałem coś pisać, wydawcy robili z tego moje wspomnienia. Mówili, że Australia musi poczekać, bo Szadek i radio są ciekawsze. Radio możecie państwo w każdej chwili włączyć, serdecznie też zapraszam do Szadku. Ale tymczasem – wreszcie – welcome to Australia...
Z Markiem Niedźwieckim
rozmawiał Paweł Szwed,
Warszawa, wrzesień 2015
Ciąg dalszy w wersji pełnej