- W empik go
Autoportret z samowarem - ebook
Autoportret z samowarem - ebook
Znany autor powieści kryminalnych na tropie jednej z największych zagadek pierwszej połowy XX wieku.
W trakcie czytania tej książki trzeba zachować ostrożność – powieściowa akcja może wciągnąć jak nurt rwącej rzeki i zmusić do lektury jednym tchem.
Leszek Bugajski
Wiosna 1938 roku. Antek przygotowuje się do matury w II Liceum Ogólnokształcącym imienia Stefana Batorego w Warszawie. Nie wie jeszcze, jaki kierunek studiów wybrać, choć wiele osób przekonuje go, że ma talent aktorski.
Pewnego dnia Antek wraz z kolegami postanawia odwiedzić dom schadzek. Niestety, na podejrzany przybytek rozkoszy ma miejsce nalot policji, co pociąga za sobą szereg nieprzyjemnych konsekwencji. Od tej chwili w życiu bohatera zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jego ojciec zostaje aresztowany pod zarzutem działalności antypaństwowej, a sąsiedzi z kamienicy przestają odpowiadać na pozdrowienia. Wreszcie ktoś uniemożliwia chłopcu wyjście na egzamin maturalny…
Komu zawinił skromny urzędnik i jego syn? By dotrzeć do prawdy, bohater będzie musiał zawrzeć sojusz z artystą-ekscentrykiem, Maksymilianem Winterem, w którym czytelnik z łatwością dostrzeże rysy pewnego znanego, polskiego twórcy. Wkrótce okaże się, że sprawa ma drugie, a nawet i trzecie dno, i jest konsekwencją wydarzeń, do których doszło ponad dwadzieścia lat wcześniej w Rosji ogarniętej gorączką rewolucji lutowej i październikowej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-20-1 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W drzwiach budynku stanęła szczupła blondynka.
– Dobrze, że pan już jest!
– Dzień dobry, pani Dominiko. – Mężczyzna sapnął, niespiesznie przełożył teczkę z prawej do lewej ręki, po czym ścisnął dłoń dziewczyny.
– Czy dobry, to się jeszcze okaże. Chodźmy. Wszyscy już czekają.
Oboje zniknęli w drzwiach budynku z jasnego piaskowca.
Doktor Jarosław Edmund Szwarc, bo tak nazywał się i taki tytuł naukowy miał mężczyzna przywieziony wczesnym przedpołudniem do głównego gmachu Muzeum Narodowego w Warszawie, był jednym z najbardziej cenionych ekspertów od autentyczności obrazów, wybitnym specjalistą od malarstwa polskiego przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.
– Pan wie, co się u nas dzieje – perorowała kobieta, gdy pokonywali korytarze; ona z łatwością, on z trudem, starając się dotrzymać jej kroku. – Od tygodnia mamy inwentaryzację.
– Tak, słyszałem o tym.
– Chodzi przede wszystkim o to, co znajduje się w piwnicach. Sama nie wiedziałam, że jest tego aż tyle. Obrazy, rzeźby, szkice… Gdyby chcieć to wszystko pokazać ludziom, trzeba by dwa razy więcej sal, niż mamy teraz… A wczoraj wieczorem nasi pracownicy natknęli się na dość zagadkowy eksponat.
– Dlaczego zagadkowy?
– Bo nie figuruje w żadnym z katalogów. Nie jest nawet ocechowany.
W gabinecie dyrektora było siedem osób. Większość otaczała stojący na środku stół, kilka siedziało na krzesłach pod ścianą. Ktoś stał w oknie i wyglądał na niezainteresowanego, choć tylko pozornie, ponieważ w pomieszczeniu nie było postronnych. Brakowało tylko kłębów tytoniowego dymu. Prawie wszystkich Jarosław Edmund Szwarc znał z widzenia, kilku osobiście.
– Jest i pan profesor! – Przez gwar przebił się głos dyrektora placówki, który tak zwykł tytułować Szwarca.
Przywitali się. Sekundę później wzrok przybysza powędrował w stronę stołu. Wszystkie głosy umilkły w jednej chwili.
– Czy to ten obraz? – zapytał.
– Tak – odpowiedział dyrektor i spojrzał na pozostałych.
Wyglądało to tak, jakby za chwilę Szwarc miał się stać przedmiotem jakiegoś psikusa. Na przykład z ust postaci uwiecznionej na portrecie wytrysnąłby strumień wody.
Jednak zamiast tego padło nazwisko. Było to nazwisko bardzo znanego malarza, którego jeden z obrazów, skradziony wiele lat temu, policja odzyskała w ubiegłym miesiącu. Dzięki temu o twórcy, a także cenach, które aktualnie osiągają jego pastele, znów zaczęło być głośno.
Czyżby miało się okazać, że kolejne jego dzieło przeleżało zupełnie zapomniane w muzealnych magazynach nawet kilkadziesiąt lat?
Szwarc pochylił się nad obrazem. Wszyscy wiedzieli, że na pierwszym etapie ekspertyzy nie musiał posługiwać się żadnymi narzędziami poza własnymi oczami, wspartymi jedynie przez szkła okularów. Był naprawdę wybitnym fachowcem.
– Szary papier naklejony na tekturę. Węgiel na równi z pastelem… – zaczął mówić, jakby do siebie, ale słyszeli go wszyscy, bo stół został otoczony jeszcze ciaśniejszym pierścieniem.
Trzymał dłonie około dwudziestu centymetrów nad blatem. Przypominał jasnowidza, który spoglądając na fotografię zaginionego, stara się czegokolwiek dowiedzieć o jego losie.
– Do tego mamy równomierne rozłożenie akcentów barwnych – ciągnął – a także silne kontrasty. Cynobrowa czerwień, ciemny błękit i jaskrawa żółć, stonowane dużymi plamami bieli i czerni…
– Czy to on?! – Nie wytrzymał dyrektor.
Szwarc przymknął oczy. Z zewnątrz dobiegł odgłos tramwaju hamującego w Alejach Jerozolimskich.
– Nie sądzę – mruknął po chwili. – Choć, muszę przyznać, łatwo się nabrać. Papier na pewno pochodzi z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Może nawet sprzed wojny.
Dyrektor parsknął z niezadowoleniem, gwałtownie odchodząc od stołu. Ktoś z obecnych gwizdnął. Było jasne, że wszyscy oczekiwali zupełnie innego werdyktu.
– Wciąż jednak nie wiemy, kto jest autorem tego obrazu i w jaki sposób znalazł się w zbiorach Muzeum Narodowego. – Szwarc ponownie pochylił się nad stołem.
Dominika przysunęła się bliżej i również zbliżyła twarz do obrazu. Przez ułamek sekundy wzrok eksperta zmierzał ku rozpiętemu guzikowi jej bluzki, jednak leżące przed nim tajemnicze znalezisko okazało się ciekawsze.
– Widzę tu jeszcze jeden kolor – powiedział. – Coś, co początkowo wziąłem za cynober…
– To co? – Dziewczyna spojrzała z ukosa na Szwarca.
– Wydaje mi się, że to krew…PROLOG
(WARSZAWA, POCZĄTEK SIERPNIA 1939 ROKU)
– Gdzie żeś to ukradł, co? – Przodownik niedbałym gestem wskazał na leżący na biurku kształt owinięty w gazetę, częściowo naddartą i ukazującą rysunek przedstawiający czyjąś twarz, a dokładnie czoło, jedno oko i połowę nosa.
– To moje – padła odpowiedź.
– Kupiłeś?
– Nie.
– Czyli dał ci kto?
Cisza.
– No! – warknął policjant. – Słucham.
– Sam namalowałem.
– Artysta znaczy? Pewnie komunista do tego, co? Wiadomo to, z kim się wąchacie, gnidy… A może szpieg niemiecki?! – Przodownik uniósł w górę prawą brew.
Siedzący po drugiej stronie biurka mężczyzna nic nie odpowiedział. Przez jego twarz przebiegł krótki skurcz.
– Co też pan opowiada… – mruknął po chwili, uciekając wzrokiem w bok.
Mógłby być synem policjanta. Miał około dwudziestu lat, choć ściągnięte brwi i poorane zmarszczkami czoło mocno go postarzały. Nad dużymi, ciemnymi oczami, o których często mówi się, że mądrze patrzą, piętrzyły się zmierzwione, jasne włosy. Wyglądał na zmęczonego, coraz wolniej podnosił powieki. Co chwila przygryzał dolną wargę.
Przodownik przeciwnie – właśnie się rozkręcał i późna pora, a zbliżała się północ, nie miała dla niego znaczenia. Rozpiął kołnierzyk munduru, podniósł się z krzesła i zrobił kilka kroków w kierunku okna. Chwilę tam stał, po czym wrócił na wcześniejsze miejsce.
– Artysta… – wsparłszy się na rękach, spojrzał z góry na przesłuchiwanego.
Razem z nim z portretów wiszących na ścianie po obu stronach godła robili to prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki i marszałek Edward Śmigły-Rydz, naczelny wódz.
– To jak to było z tym człowiekiem na Solcu? – zapytał po chwili.
– Już mówiłem, panie przodowniku.
– To niech opowie jeszcze raz. Mamy dużo czasu, a ja lubię słuchać ciekawych opowieści.
Przesłuchiwany opuścił głowę. Znów zagryzł wargę.
– Się nie gniewa za tego komunistę. – Przodownik ukazał w uśmiechu żółte zęby.
– Nie ma problemu. Za niemieckiego szpiega też się nie gniewam.
– To dobrze. Choć z malarstwa to ja wolę jednak tego Matejkę, bo zawsze jest na co popatrzeć i nawet się wzruszyć można. Uważasz pan, ilekroć staję przed Bitwą pod Grunwaldem, mam łzy w oczach? Jak Boga kocham, płaczę jak dziecko! – Uderzył się w piersi. – No, to jak było na tym Solcu? Znałeś pan tego człowieka?
– Pierwszy raz go widziałem.
– I nie zauważyłeś pan nikogo podejrzanego? Może ktoś pana mijał?
– Oczywiście, że mnie ktoś mijał. Dziesiątki ludzi! – żachnął się młody. – Ale skąd mogłem wiedzieć, że wśród nich jest zabójca, skoro jego ofiarę znalazłem dopiero później? Leżał w ciemnym zaułku, broczył krwią i jęczał, gdy do niego podszedłem…
– Jeszcze żył, gdy pan go widział? – wszedł mu w słowo przodownik.
– Tak.
– Powiedział, co się stało? Kto to zrobił?
– Nie. Mówił cicho i niewyraźnie, niepodobna było go zrozumieć. To już była agonia. Gdy na miejscu znalazł się patrol, ten człowiek już nie żył. Albo tylko stracił przytomność, nie wiem. Nie jestem lekarzem.
Mówił prawdę. Patrolujący Solec i Powiśle policjanci, którzy przypadkowo znaleźli się we wspomnianym zaułku, natknęli się na dwóch mężczyzn. Jeden leżał na bruku, drugi zaś pochylał się nad nim. Gdy ujrzał stójkowych, zaczął krzyczeć i wzywać pomocy.
– „Zabili człowieka. Pomóżcie. Jezus Maria!” – przeczytał przodownik, po czym odłożył raport z powrotem na blat biurka. – Takich słów pan użył?
– Nie pamiętam, być może takich.
– Czyli że… nie jest pan Żydem?
– Nie, nie jestem Żydem. Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
– Pozwolisz pan, że to ja będę oceniał, czy ma to coś do rzeczy, czy nie. – Mundurowy wyprostował się na krześle. – Poza tym mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem.
– Ja pana widzę po raz pierwszy.
Co działo się dalej na Solcu? Wezwano pomoc, ale nic to nie dało. Przybyły na miejsce lekarz z pobliskiego Szpitala Śródmiejskiego stwierdził zgon. Policjanci z patrolu wylegitymowali jedynego świadka zdarzenia. W zaułku zrobiło się nawet zbiegowisko, ale jak przyszło co do czego, wszyscy zniknęli jak kamfora; nikt nie chciał mieć kłopotów. Wreszcie wsadzili go do samochodu i mimo próśb i wymawiania się pośpiechem, zabrali na Daniłowiczowską.
– Gdyby pan sobie jeszcze coś przypomniał, proszę dzwonić lub przyjść osobiście – podsumował policjant.
Zza ściany dobiegł krzyk jakiegoś człowieka, może również przesłuchiwanego, ale za pomocą trochę innych metod. Przodownik chrząknął, po czym znów wziął do ręki kartkę ze spisanym zeznaniem i udawał, że czyta. Wreszcie podał ją siedzącemu naprzeciwko.
– Proszę podpisać.
Młody mężczyzna przebiegł wzrokiem po zeznaniu. Nie od razu jednak wykonał polecenie.
– Czy wiadomo już, jak się nazywał tamten człowiek? – zapytał.
Niecały kwadrans później szedł przez plac Teatralny. Pod pachą ściskał owinięty w starą gazetę obraz.
Miasto jeszcze nie spało. Tu i ówdzie przemknął ulicą samochód lub motocykl. W stronę Powązek zmierzał ostatni chyba tramwaj, „jedynka”. Na tle łuny świateł Śródmieścia rysował się niczym góra monstrualny cień Teatru Wielkiego.
Noc była ciepła i pogodna, ale w głowie człowieka, który kilka godzin wcześniej na własne oczy widział śmierć, a nawet jej dotknął, kotłowały się czarne myśli.
Muszę się napić – postanowił w duchu.
Przez chwilę zastanawiał się, gdzie mógłby zrealizować swój zamiar szybko i niedrogo. Niedaleko, bo na Niecałej, w pobliżu Ogrodu Saskiego, był Merkury. Z nadzieją, że jest jeszcze otwarte, wędrowiec skierował swoje kroki właśnie tam.
Po chwili przekraczał już próg lokalu. W części restauracyjnej nie było nikogo. Na szczęście w barowej siedziało kilku klientów.
– „Nikt, tylko ty. Nikt inny niż przez pół godziny…” – dobiegł go z patefonu lub radia głos Zofii Terné.
Przybysz zbliżył się do szynkwasu.
– Wódki – rzucił do przylizanego barmana, który na jego widok przerwał żmudną czynność wycierania szklanki ściereczką.
– Służę szanownemu panu. – Sięgnął po kieliszeczek i w połowie pustą butelkę starki. – Czy życzy pan sobie coś na zakąskę?
– Nie. Dziękuję.
Barman zgrabnym ruchem nalał wódkę.
– Jak pan myśli, będzie wojna? – Posunął kieliszek w stronę klienta.
Ten, miast odpowiedzieć cokolwiek, jednym haustem wypił starkę.
– Jeszcze raz.
Z drugim kieliszkiem i śledziem na talerzyku, na którego się jednak zdecydował, powędrował w kąt baru i usiadł przy małym stoliczku. Pakunek postawił przed sobą. Przez chwilę przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle wstał, pochylił się i jednym ruchem zdarł z niego gazetę. Usiadł powoli, nie spuszczając wzroku z mężczyzny przedstawionego na portrecie. Mężczyzna ów spoglądał na świat, a świat ten najwyraźniej go przerażał.
Chłopak odkroił widelcem kawałek śledzia i wraz z ociekającą olejem cebulką włożył go do ust. Potem sięgnął po kieliszek i zasalutował postaci z portretu.
– Zdrowie – powiedział cicho. – Twój największy wróg właśnie pożegnał się z życiem, wiesz? Tylko czy to koniec kłopotów? No, nie wiem…
Wypił wódkę. Tym razem już się nie skrzywił. Zaczęło go wypełniać przyjemne ciepło. No i, co najważniejsze, uspokoił się. Myśli przepływały przez głowę dużo wolniej. I nawet nie zorientował się, kiedy zmieniły kierunek. Podążały ku przeszłości, ale nieco dalszej niż wydarzenia na Solcu.
Jak to się właściwie stało, że się tam znalazł?