- W empik go
Autopsja czyli Dziennik Kryzysu - ebook
Autopsja czyli Dziennik Kryzysu - ebook
Młody intelektualista wkracza w dorosłość na początku lat 80. Jak wyglądają relacje międzyludzkie w sytuacji zagrożenia? Według jakich wartości żyją ludzie w czasie kryzysu? Powieść w formie pamiętnika nie tylko daje możliwość poznania realiów życia w Polsce w okresie stanu wojennego, ale również pozwala zapoznać się z mentalnością i obyczajowością pokolenia, które ukształtowało dzisiejszą Polskę.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-2319-6 |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze uważałem, że słowo „socjalizm” powinno się pisać w cudzysłowie, powiedział Feliks.
W takim razie „ja” powinno się pisać zawsze w nawiasach. Do Feliksa poszliśmy z Emilią, żeby zapytać, czy będą może u niego papierosy. U niego, to znaczy w bufecie akademika albo w kawiarence biblioteki, gdzie ma, zdaje się, jakieś znajomości. Przed akademikiem dla obcokrajowców (Feliksisko jest tam zaopatrzeniowcem czy czymś w tym rodzaju) samochody zachodnich marek z rejestracją RFN-owską. Murzyni oparci o drzwiczki rozmawiają i palą papierosy. Feliksisko wita nas w brązowym stylonowym fartuchu. Zaraz będzie pasztet w bufecie, mówi. Podobno ma być także smalec.
Wyszedłem z pracy pod pozorem, że idę do Centrali. Jedziemy z Emilią do bilioteki, żeby wyszukać coś w katalogach o legendach słowiańskich. Chodzi nam o Lelum i Polelum. Może jakieś inne bajdy się znajdzie. Emilia napisałaby z tego scenariusze filmów dla dzieci, ja może ukliciłbym jakąś bajkę. Tramwaj przejeżdża obok Teatru Wielkiego. Z drugiej strony ulicy obskurny płot. To jest oszczędność papieru, mówi Emilia. Cały płot oblepia z pięćdziesiąt identycznych plakatów, zapowiadających monodram jakiejś aktorki.
A co z tym pismem, pytam. Feliks mówił, że coś ci poskreślali w artykule, odpowiada Emilia, poprawiając pasek nowej torby — żółtego jamnika z błyszczącymi suwakami. Kilku naszych kolegów usiłuje założyć pismo literackie. Napisałem dla nich dość ostry artykuł _Literactwo._ Jeżeli to ma być pismo wydawane oficjalnie, to pewne sformułowania trzeba by rozwinąć, na przykład, że doprowadzono nas, to jest młodych piszących, do walenia głową w mur, z napisem „kultura”. Wczoraj dzwoniłem do Romana, który, zdaje się, usiłuje być także tą „redakcją”. Powiedział, że żadnych skreśleń nie ma. Poprawili tylko trzydziesto jednoletni na trzydziestoletni, bo im się nie mieściło w linijce.
W bibliotece przy katalogach. Niespodziewanie przechodzę obok mojej byłej dziewczyny, Teresy, która zna także Emilię. Jest w grubym swetrze sięgającym do połowy bioder i grzebie w szufladce z kartkami. Kilka razy spoglądam na nią. Udajemy, że się nie widzimy. Trzaska nerwowo szufladkami i wychodzi. Z Teresą po trzech miesiącach znajomości, bywania u niej w domu, jedzeniu własnoręcznie przyrządzanych przez nią ciasteczek i obmacywaniu się na kanapie (poznaliśmy się na kursie francuskiego) rozstaliśmy się podczas zabawy sylwestrowej, na której po raz pierwszy pocałowaliśmy się z Emilią. Część sali oddzielała brązowa kotara. Feliksisko wtedy się śmiał, kiedy niespodziewanie rozsunąłem kurtynę i krzyknąłem, wchodząc ostro na niezbyt pewnych nogach: Kurczaki podano! Kiedy całowaliśmy się za tą kotarą, Feliksisko niespodziewanie zajrzał i zaraz uciekł. Miał chyba głupią minę. Było to trzy lata temu. Kurczaków jeszcze było pod dostatkiem, a ponadto mieliśmy zimę stulecia. Mróz grubo ponad dwadzieścia stopni.
Szliśmy z Teresą Al. Kościuszki. Tramwaje nie jeździły, światła wygaszone. Między zaspami śniegu przechodnie, często z torbami, przesuwali się w ciemności i zadymce. Nie wiem dlaczego, cały czas martwiłem się, żeby mi wódka nie zamarzła. Na Zielonej tłum ludzi czekających na tramwaj. Kopy śniegu zachodzące na zlodowociałą jezdnię. Ciemno. Idziemy do Emilii po torby z jedzeniem. Na schodach ciemno, w mieszkaniu ciemno, na schodach jej mąż (z którym się jeszcze nie rozeszła) naprawiający korki, w mieszkaniu płaczące dziecko, ona z mokrą głową, świeczka na stole. Teresa wzięła dziecko na kolana i tak je zaczęła miętosić, że się na dobre rozryczało. Oglądam wódkę, czy nie zamarzła. W zeszłym tygodniu stałem po wódkę od dziewiątej rano do czwartej po południu. Bywając jednocześnie w pracy.
Teraz też zamiast, jak to mówimy do siebie z panem Stefanem (mamy biurka obok), budować socjalizm, siedzimy z Emilią w parku i palimy kończące się piasty. Jest ciepło. Fontanna sika leniwie wodą do kwadratowego basenu. Słońce świeci prosto w oczy. Teraz, to znaczy wtedy.
Teraz jest jedenasta w nocy. W drugim pokoju w telewizji dziennik. Znowu elementy rozrabiają, jakieś sprawy z pomnikami, co donosi o nas prasa Wschodu i Zachodu. Spędzam dnie na bezmyślności i bezsile przysłuchując się dyskusjom, przysłuchując się ludziom, przysłuchując się sobie. Kryzys. Nietzsche napisał gdzieś, że piękno jest ratunkiem przed prawdą. A co jest ratunkiem przed rzeczywistością? Dzisiaj spadła mi koronka z przedniego zęba i nie mogę dodzwonić się do kuzynki, która pracuje w protezowni, żeby mi to na jutro zrobiła. Mamy jechać z matką na grób ojca pod Łódź. Jak ja będę wyglądał z tym oblepionym gipsem małym zębem na przodzie.
Mądrości przeczytanych książek wypełniają nasze przywidzenia pragnieniem zrewanżowania się mądrością jeszcze większą, bardziej uniwersalną, a jednocześnie oryginalną. Niestety, refleksja, ta przemyślana i głęboka, rodzi się jedynie w warunkach stabilnych, w czasach zasobnych, o takim nadmiarze wolnych godzin, że można je, nie martwiąc się o doczesność, wykorzystać na swobodne myślenie. Nie można niczego stworzyć naprawdę, jeśli nie wiadomo, czy jutro dostanie się coś do jedzenia. Mimo to, na tym złudzeniu, że można wymyślić opowiadanie fantastyczne, nie mając wyobraźni, opierają się nasze bezsensowne dyskusje.
Z jedzeniem to trochę przesada. Na kolację jadłem rogalika z szynką i żółtym serem. Matka, żeby dostać mięso i wędlinę na kartki, stała od piątej rano w kolejce dla inwalidów. Rozzłościła się, kiedy wyjmowała szynkę z lodówki i spadło jakieś plastikowe wieczko. Potem posypały się puszki. Daj mi spokój, powiedziała zdenerwowana, kiedy mówiłem, żeby tyle nie upychała w lodówce, nie mogłeś przyjść wczoraj na kolację... Chciałabyś mnie trzymać na sznurku, odparłem. A przychodź sobie, kiedy chcesz.
U Emilii, od której wróciłem o dziewiątej. Ziuteczka w progu, w zmienionym uczesaniu, z nie ukrywanym zaskoczeniem (jak to zwykle Ziuteczka): Jak ty się ubierasz, jak ty wyglądasz z tymi wąsami?! Pocałowałem ją w oba policzki. Ziuteczka dalej z niedowierzaniem i półuśmiechem: Ale on się zmienił, no nie... Ziuteczka jest koleżanką Emilii i byłą dziewczyną Feliksa, któremu kupiła sweter, a potem nauczyła go szaleństwa, śpiewu i tańca (jak mówi Kłapouchy w _Kubusiu Puchatku)._ Przedtem, póki jeszcze nie doszliśmy do porozumienia z Emilią, Feliks kochał się w niej, jak to się błędnie mówi, platonicznie. Przeglądam tygodnik, ale nie wydrukowali mojej recenzji, która miała się ukazać w tym numerze. Przez cały miesiąc czekałem na pieniądze. Przychodzi Sławek o świdrowatych oczkach, przedostatni narzeczony Ziuteczki. Ona się kryguje, on sztucznie swobodny. Rozkręca prywatną inicjatywę. Emilia robi dla niego broszki i naszyjniki z suraliny (czegoś w rodzaju plasteliny utwardzanej na gorąco). Emilia w tajemnicy przed Sławkiem stara się o koncesję na to wyrabiactwo. Ziuteczka udaje, że czyta książkę Micheleta o czarownicy. Ja słucham dziennika w TV. Konferencja partyjna w Katowicach.
Bezustanny kontredans potwierdzeń i zaprzeczeń, akcji i reakcji. Półprawdy szeptane na ucho i ćwierćprogramy krzyczane przez megafony. Jeżeli już rzeczywiście nikt nic nie wie, to chyba jednak ktoś o tym wie. Wczorajsze wątpliwości stają się dzisiejszymi pewnikami, ale twierdzenia, udowodnione dzięki nim, zmuszają do dalszego wątpienia. Pewne układy równań dają się rozwiązać za pomocą tak zwanych „chwytów” (dobrze znanych matematykom), które podlegają określonym zasadom. Na przykład wzywanie Boga na pomoc lub usprawiedliwianie się, że opuściło się kiedyś te lekcje, na których owe „chwyty” wykładano, jest zupełnie nie na miejscu. Także znajomość samych „chwytów” bez znajomości podstaw rozwiązywania równań daje opłakane wyniki. Słynny matematyk Leibniz, zachwycony swymi odkryciami w matematyce, logice formalnej oraz w algebrze logiki i przekonany, że w tych naukach znalazł jak gdyby kamień filozoficzny, rozwijał nierealne projekty wynalazków, do jakich w jego przekonaniu nauki te mogą prowadzić w każdej, jaka się tylko da pomyśleć, dziedzinie, nie mówiąc o nowych koncepcjach w polityce, rządzeniu, prawie, teologii; większość z nich nie doprowadziła do niczego. Pisał: „Stąd jest rzeczą jasną, że gdybyśmy mogli wynaleźć znaki nadające się do tego, iżby wyrażać wszelkie nasze myśli tak wyraźnie i ściśle, jak arytmetyka wyraża liczby, a geometria analityczna linie, moglibyśmy we wszelkich sprawach, o ile tylko mogą być one sprowadzone do rozumowania, dokonywać tego, czego się dokonuje w arytmetyce i geometrii”.
Wczoraj w TV znowu minister z przewodniczącym „Solidarności”. Potem dyskusja na temat zajść siedemdziesiątego roku w Gdańsku. Odpowiedzialność i polityka, fakty i ich interpretacja. Ojczyzna, naród i państwo jako składowe elementy rzeczywistości obiektywnej.
W siedemdziesiątym roku w grudniu byłem w Krakowie. To wspomnienie stało się już obsesją. Wieczorem na Rynku mgła, gwizdki, reflektory, okrzyki. Dzień wcześniej _Dama z łasiczką_ w Muzeum Czartoryskich. Ogólny płacz w Kościele Mariackim. Szedłem pod murami, ulicą w zimowy wieczór, równo z samochodami zamykającymi wyjścia z Rynku. Nie miałem przy sobie żadnych dokumentów, tylko butelkę wina w kieszeni. Jakub, mój kolega, poszedł ulicą z drugiej strony kościoła. Nie chcę już wracać do tego, był to epizod dość błahy, ale pamiętam, że kiedy dostałem się wreszcie do hotelu, trząsłem się ze strachu, siedząc na korytarzu i kuląc się w sobie jak zbity pies.
Nie wiem, po co studiowałem matematykę. Tylko tyle, że dostawałem rentę po ojcu, dwa pięćset, matka rentę inwalidzką jeszcze mniejszą, pisałem okropne wiersze i byłem strasznie szczeniakowaty. W marcu sześćdziesiątego ósmego miał się odbyć strajk. Jakub bardzo się w to angażował. Studenci i część asystentów mieli zostać na noc. O dziesiątej wieczorem woźna ich przegnała, bo musiała drzwi zamykać na klucz. Od nikogo nie mogłem się dowiedzieć, o co właściwie chodzi.
Godzina dwunasta dziesięć w nocy. Skończył się festiwal. Pada deszcz. Matka myje nogi w kuchni. Jakub, kiedy go spotkałem jakieś dwa lata temu i powiedziałem, że mam trudną sytuację osobistą, bo rozwodzę narzeczoną z mężem (Jakub, chociaż Żyd, miał już wtedy żonę kościelnie poślubioną, dwoje dzieci i robił doktorat), odparł, że zawsze byłem wyzwolony, czy też „bo ty jesteś artystą” albo coś w tym rodzaju.
Tygodniami jestem i jestem, nie czując żadnej potrzeby napisania wiersza. Jakby rozpadły się wszelkie związki łączące mnie z poezją. Teraz nie jestem już jej potrzebny ani ona mnie. Pokłóciliśmy się zapewne w którąś z wiosennych nocy. Być może, chciałem tylko na chwilę pozostać zupełnie sam, a ona skorzystała z tego, opuszczając mnie. Więc pozostałem ciału przypisany i jestem tylko takim, jakim mnie ono kształtuje w swej nieodpowiedzialnej żywotności.
Wiesz, co ja zauważyłam, powiedziała kiedyś Emilia, że kiedy ty nie piszesz, to jesteś w tych rzeczach o wiele lepszy.
Wszyscy piszemy. To znaczy, nie Sławek, bo nie zalicza się właściwie do tego towarzystwa wzajemnej adoracji. Ziuteczka nie, ale mogłaby, ponieważ, jak stwierdziła, przeżywa bardzo i jest nadwrażliwa. Feliksisko pisze, ale nikt nie czytał jeszcze tego, co napisał (oczywiście Ziuteczka podejrzała kiedyś jedną kartkę maszynopisu). Emilia obecnie pisze scenariusze do serialu dla dzieci. Dwa jej przyjęli dziwiąc się, skąd się wzięła, jeżeli nie ma żadnych znajomości. Produkcja filmików wlecze się niemożliwie z roku na rok. Ja od dwóch lat mam obiecany „na mur” tomik wierszy w wydawnictwie.
„Wszystko przyjść musi za późno”, jak napisał sześćdziesięcioletni Bruckner, rozgoryczony szalonym powodzeniem swej VII symfonii. Wpatruję się bezmyślnie w swój cień i usiłuję iść zgodnie z jego kierunkiem. Kiedy ja wydłużam krok, on skraca nogi i tak wędrujemy poprzez nieustępliwe mieszkania, przez powtarzane co dzień ulice, obracamy się wokół dzielnicy, krążymy po mieście i wracamy do krzeseł, stołów i podłóg, których nigdy nie zdołamy opuścić. Jestem samym człowiekiem, opuszczonym przez coś więcej, coś, co być może kiedyś dawało mi tajemnicze znaki, których nie zdołałem rozszyfrować. Teraz nie mam już tej wrażliwości, nie mam w sobie tego kogoś, kto czekał na niezrozumiałe skinienie.
Rozmawialiśmy o tym kiedyś z Karolkiem, który też pisze. Był maszynistą w teatrze, potem go wyrzucili, niedawno szył sukienki dla prywaciarzy z Andrzejkiem (też piszącym), ale nic z tego nie wyszło. Stały numer Karolka i jego siostry Kici: Kiciu, czy ty dzisiaj pijesz? Ach, wiesz (krótko ostrzyżone włosy blond, wyraz znudzonego rozgrymaszenia), umoczę tylko wargi... Kiciu, to może ci nalać na spodek?
Ostatnio, kiedy pytałem się Ani, co porabia Karolek i ludzie dookoła niego, powiedziała: Oni wszyscy bardzo przeżywają. Nie zdołałem z niej wycisnąć, co tak przeżywają ani w jaki sposób.
To, że wszyscy intensywnie coś przeżywają, jest jedną z metod odróżniania się od tych, którzy nie piszą. Przeżywają oczywiście trzy Anny. Ania, którą pytałem o Karolka (zakończyła w tym roku, jak się zdaje, definitywnie romans z Feliksem, o czym, mimo specjalnych podejść do niej Ziuteczki, nic bliższego, to znaczy intymno-skandąlicznego, nie wiadomo), Anka, zamężna, mająca ambicjeprowadzenia domu otwartego i salonu artystycznego (gdyby nie był taka świnia, dawno bym się z nim rozwiodła, mówi o swoim mężu), oraz Anna, uznana artystka robiąca wszystko, żeby uchodzić za wariatkę, alkoholiczkę i narkomankę, w gruncie rzeczy podszyta gęsią prowincjonalną.
Obecnie Anna robi galanterię, Anka jest w bardzo złym stanie psychicznym (zresztą nigdy nie była w dobrym), a Ania wzięła do siebie na mieszkanie byłą dziewczynę Karolka — Agatkę.
W zeszłym tygodniu Ania (po ogłoszeniu generalnej odnowy swej psyche, dzięki zbawiennemu wpływowi Agatki) u mnie, słuchająca IX symfonii Mahlera. Jeszcze w przedpokoju stwierdziła, że bardzo by się chciała napić mocnej kawy. Popatrzyłem na nią z politowaniem. Aniu, kawy, w tych czasach. A może masz trochę koniaku? Skończyło się na mocnej herbacie.
Dwie paczki kawy dostałem kilka dni temu. Wtedy pod „Centralem”, kiedy stałem kilka godzin w kolejce po wódkę, w południe „rzucili” kawę. Po godzinie już miałem. Jedną paczkę dałem Emilii. Wczoraj dostałem od niej dwie paczki orientów. Wiesz, powiedziała, dostałam list od Basi z RFN-u. Pisze, że się nieźle urządziła. Pracuje w winnicy pod Moguncją, ale nie pisze dokładnie, co robi ani ile zarabia. Postara się być jak najdłużej, jeśli przedłużą jej paszport. Tylko że wszystko jest cholernie drogie. Szampon w przeliczeniu na nasze kosztuje tysiąc dwieście, a dżinsy właściwie w takiej samej cenie jak w Pewexie. Ziuteczka z Basią nie znoszą się, chociaż obie należą do przyjaciółek Emilii.
Czy pan wie, powiedział mi wczoraj mój szef w pracy, ile zarabia pański kolega w Szwajcarii? Tysiąc pięćset dolarów miesięcznie. Joachim, fizyk, alpinista, w zimie pojechał na wspinaczkę w Alpy i już nie wrócił.
Inny, zagorzały aktywista, może dwa, trzy lata ode mnie starszy, miesiąc temu wyjechał w celach naukowych do Kanady. I rzekł, i poszedł, i więcej nie wrócił, jak mówi poeta.
Joachima usiłowałem zaprosić do naszego grona na Sylwestra, ale się nie zjawił. Kiedy byłem z nim na delegacji, bezustannie ćwiczył mięśnie dłoni, ściskając gumowe kółko. Potem, przypadkowo, stojąc na małym mostku nad rzeczką płynącą niedaleko fabryki, obaj stwierdziliśmy, że w tym miejscu można by grać w Puchatkowe misie-patysie.
Sylwester, na który go zapraszałem (Ziuteczka koniecznie chciała go poznać), odbywał się nieomal już tradycyjnie u Anki. Zresztą sala, na której wtedy pocałowaliśmy się z Emilią, była załatwiona dzięki Ance, a właściwie przez jej męża. Anka, w granatowej sukni z purpurową różą, nad ranem mówiła do wiersza. Znajomy, ceniony filolog, podczas tańca wkładał Teresie ręce pod sukienkę i nogę między kolana. Feliksisko, na ogół abstynent, wyciągnął z torby koniak albański i pili razem z Anią. Wtedy to właśnie rzucił się z rozpaczy w jej objęcia, widząc ten nasz pocałunek za kotarą. Mąż Emilii spał spity przy stole. Nie wiedziałem wtedy, że już od dawna ze sobą nie żyją. Nad ranem rozkręcił się Roman (ten od pisma) śpiewając i tańcząc. Teresa (ta spotkana przy katalogach) także spostrzegła, co się dzieje. Po urządzeniu mi sceny z płaczem, siedziała przy mnie nadęta, mimo że po dwunastej postanowiła iść do domu. Do dziesiątej rano sprzątaliśmy salę, żeby woźne uczelni nie zorientowały się, co tu się działo. I wszystkie butelki zostały w kącie.
Te nie kończące się dyskusje o życiu. Przeważnie po pijaku. Rozpoczynają się od ogólników: „w tej telewizji pieprzą i pieprzą” albo „cholera jasna, nie wiadomo, co ze sobą zrobić”. Potem gdzieś po kuchniach, ubikacjach czy ciemnych kątach pokoju. Z papierosem w jednej dłoni, ze szklanką w drugiej. „Ale wytłumacz mi”, „ale zrozum”, „i co z tego, jeśli”. Oczywistą bzdurą są napisane w niektórych nowych książkach rozmowy o sztuce. Głębie, przemyślenia. Nonsens. Jest to tylko przesuwanie się po pewnej powierzchni, która nie chce ustąpić. Kończą się te rozmowy na wynurzeniach intymnych. Pierwszy poziom smutku to „jestem niepotrzebny” lub „dosyć tego pisania” i riposta „ale ty musisz pisać”. „Uważasz, że to jest dobre?” „Znakomite, ale”. Usiłujemy siebie poprawiać. Drugi poziom smutku to tematy seksualne, zresztą bezustannie obecne. „Jestem niepłodna”, „jestem impotentem”, „nie mam orgazmu”. Trzeci poziom smutku to spanie w fotelach lub na kanapie z podkurczonymi nogami i otwartymi ustami.
Specjalistami z grona męskiego od rozmów o życiu są Karolek, Marek i Wiesław-Wiesław. Karolek przychodzi kiedyś do mnie do pracy po południu. Na lekkiej bańce. Szarmancko kłania się kobietom siedzącym w pierwszym pokoju. Czy wiesz, co ty jesteś, mówi do mnie, patrząc mi w oczy, czy ty wiesz, ty, ty... no tak... czy wiesz, co ty. Marek, zdolny, nieustannie pijany, potrafi w kółko cały wieczór powtarzać jedno: „Majtki z golfem, majtki z golfem, majtki z golfem” albo „Haftuję pawie jak żywe” — i rzeczywiście... W zeszłym roku jeździli z Anną (tą od zachowań głęboko artystycznych) do Koluszek na piwo. Przesiadywali na dworcu całą noc. Wiesław-Wiesław najstarszy z nas, czterdziestokilkuletni. Żona, która się roztyła, dwoje dzieci. Jakaś dziewczyna w Toruniu. Potrafi pleść godzinami: Stary, ale naprawdę ja was tak wszystkich kocham, wierz mi... Pocałuj mnie. Nasz stały numer. Całujemy się w usta i obejmujemy czule. Wiesław-Wiesław pożyczył w zeszłym roku tysiąc od Emilii i jeszcze nie zdążył oddać. Nie widziałem go dawno. Razem z Romanem usiłują zredagować pierwszy numer tego pisma.
Niezastąpiona do rozmów o życiu jest Anka, posiadająca wielkie mieszkanie. Może z człowieka flaki wypruć opowieściami o swoich „dusznych” cierpieniach. Chociaż są tacy, co jej słuchają. Na jednym z przyjęć nad ranem ona siedząca _z_ kilkoma osobami w kuchni. My, to znaczy Bożenka, Emilia, Feliks i ja, nadzy w łóżkach małżeńskich Anki, pijący soplicę z butelki.
Po południu w lesie wystawialiśmy _Bajki o carze Sałtanie._ Bożenka, smukła i wesoła, czyta narrację, ja chodzę wokół na zgiętych nogach i toczę dzikim wzrokiem, puszczając kłęby dymu z papierosa, Karolek jako moja zaufana przyjaciółka usiłuje mnie poskromić. Wszyscy tak ryczeli, że przygodni piknikowcy podchodzili, żeby się przypatrzeć przedstawieniu. Potem, powodowani patriotyzmem lokalnym, odśpiewaliśmy pieśń masową z muzyką łódzkiego kompozytora. Na zakończenie Ziuteczka zesikała się ze śmiechu.
Wiesław-Wiesław był przez jakiś czas prezesem naszego klubu „Skryba” — ostatnim prezesem przed rozpadnięciem się tego klubu. Na zebraniach na ogół sztywna nuda. Znajomi opowiadają sobie najnowsze plotki i kawały. Ciągle ktoś coś czyta, ciągle ktoś mu przeszkadza. Bolo (który wystąpi później) ciągle ma coś do powiedzenia w sprawie formalnej. Sterty czasopism i książek instruktażowych. Dla nas nie ma papieru, żeby wydać cztery cienkie tomiki. Wreszcie ktoś, działając w imieniu klubu, załatwia dla siebie dofinansowanie. O to głównie się rozeszło. Że też w czasie mojego prezesowania musiało się to zdarzyć, mówi Wiesiaw-Wiesław, kiedy zebraliśmy się w klubie po śmierci Wojtusia, jeszcze przed oficjalnym rozpadem.
Wojtuś, lat dwadzieścia pięć, przystojny, wielka miłość Anki (tej od salonu literackiego), niezrównoważony psychicznie, biorąc na zmianę prochy i pijąc, rozkojarzył się kompletnie. Pewnej nocy wpadł pod pociąg. Błagam was, mówiła zapłakana Anka, ponieście jego trumnę, błagam was, proszę, nalegała z coraz większą natarczywością, bierzcie już tę trumnę. Staliśmy na cmentarzu obok wózka z trumną niezdecydowani. Wreszcie ponieśliśmy. Trumna opadała mi ciągle na twarz, wrzynając się w ramię.
Potem spiłem się i rozkleiłem kompletnie. Najpierw u Krzyśka, potem przenosimy się do Emilii. Krzysiek (nasz były prezes) pijany u Emilii wyznał publicznie, że wie o wiele więcej o nas niż my o nim. I tak wygram każdy konkurs, ryczał pijany. Ja wtedy trzymając na rękach Misię Emilki i Tosię Feliksa płakałem: Już nie ma Wojtusia, już go nigdy nie będzie... Przecież ja cię kocham, kocham, mówi Emilia trzymając mnie za głowę. To czemu mnie zdradziłaś?! Śmieje się nerwowo. O drugiej w nocy postanawiam iść do domu. Nie idź, prosi Emilia, zostań, ty wiesz, jak mnie ten Krzysiek napastuje. Wychodzę. A niech cię diabli wezmą, słyszę jej głos na schodach.
Rano wychodzę z domu, żeby znaleźć jakiegoś protetyka, który wstawiłby mi koronkę, która mi wczoraj wypadła. Do kuzynki nie dodzwoniłem się, ale pamiętam na domu w sąsiedniej ulicy tabliczkę „technik dentystyczny”. Od rana pada szary deszcz, tramwaje bryzgają brudną wodą aż na chodnik. Wolna sobota. Wszystko pozamykane oprócz prywatnych sklepików i kiosków. Przed kwiaciarnią kolejka. Jana i Pawła. Nie pojechaliśmy rano z matką do ojca na cmentarz. Przed stoiskiem z warzywami kolejka. Po ile te ziemniaki? Osiemnaście. Jeden otwarty sklep spożywczy. Chleb i mleko. Kolejka. Drzwi do mieszkania technika dentystycznego otwiera mi jego żona, zadbana blondynka pod sześćdziesiątkę. Niech pan przyjdzie o drugiej.
Przychodzę do domu cały spocony. Matka piecze ciasto. Nie lubi Emilii z zasady, a od czasu do czasu szczerze jej nie znosi. A więc masz kochankę, powiedziała podczas śniadania w pierwsze święto Bożego Narodzenia, kiedy po kilku miesiącach znajomości z Emilią opisałem jej całą sytuację. Cały czas się boi, że się ożenię z Emilią i to nie będzie dziewczyna, którą mi ona wybrała.
Matka nie idzie dzisiaj na imieniny do Dzidzi-Piernik, która wpada do nas na godzinkę, siada na kanapie i mówi: Wszystko przez tą cholerną „Solidarność”! Dzidzia-Piernik, tleniona blondyna z pretensjami i przy kości, druga młodość, trzecie zęby. Kładła się w przeźroczystej koszuli nocnej pod drzwiami pokoju swego męża (który miał kochankę w Sieradzu), aby raczył ją zauważyć (niby to zemdlała). On zaś przekraczał ją i zamykał drzwi na klucz. Jej główne zajęcia to chorobliwy snobizm i nieuleczalna dewocja. Trzyma sztabki złota pod łóżkiem, a gipsową Matkę Boską w donicy z oleandrem w sypialni. Jej mąż, wiecznie opowiadający te same historie (o tym, jak księżna —wymawia przeciągając ę — będąca sekretarką goniła go po korytarzu, wołając: Panie Teodorze, panie Teodorze, rada pedagogiczna kłóci się o pańską maturę!), uważał, że Gierek to geniusz, a wszystkiemu winni ludzie. Skąd ty wiedziałaś, że dojdzie do czegoś takiego, spytał raz matkę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.