Awers - ebook
Awers - ebook
Dwunastka czołowych polskich autorów kryminalnych.
Dwanaście miejsc, w których króluje zbrodnia.
Idealne życie jest ułudą, a najpodlejsze czyny stają się udziałem nawet najlepszych z nas. Miejski krajobraz często przeobraża się w teatr niewyobrażalnych zbrodni, a ulice polskich miast spływają krwią częściej, niż ktokolwiek chciałby przyznać. Sprawiedliwość nie zawsze triumfuje i niekiedy to zło ma ostatnie słowo.
„Awers” to brawurowa wyprawa w głąb bezlitosnej miejskiej dżungli. To uważne spojrzenie na otaczający nas świat, w którym nie brak złowieszczych detali. Pełen niewyjaśnionych zbrodni i niesamowitych historii, niemal pulsujących od zawartego w nich zła.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-12-2 |
Rozmiar pliku: | 832 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CIERNIE
Gęsta i szara październikowa mgła z wolna odsłaniała nagie zwłoki.
Aspirantka sztabowa Monika Skalska zbliżała się do nich powoli, a jej buty zapadały się w grząskiej trawie.
Ogród, w którym odnaleziono ciało młodej kobiety, wyglądał na fachowo pielęgnowany. Otulała go wczesnoporanna, ale złowroga cisza.
Coraz więcej szczegółów zwracało uwagę policjantki.
Ciało rudowłosej pokrywała lodowata rosa, nadając białej skórze blask i zlepiając ogniste włosy w strąki, które układały się na plecach niczym rdzawe strugi zaschniętej krwi.
Zwłoki zastygły w równo przyciętej murawie pokrytej zbrązowiałymi liśćmi. Kobieta spoczywała na brzuchu, z jedną ręką wysuniętą przed głowę i nogą zgiętą w kolanie.
Jakby się czołgała.
Jakby w krzakach, które rosły przed nią, krył się ratunek.
Właśnie o tym ratunku pomyślała Skalska, kiedy podchodziła do zwłok, w skupieniu żując gumę.
***
Kilkanaście minut wcześniej szykowała się do wyjścia do komisariatu, gdy pod jej dom podjechał radiowóz.
Przeszła chodnikiem do furtki i uchyliła ją ze zgrzytem nienaoliwionych zawiasów.
– Co jest? – spytała kierowcę, młodego policjanta.
Pochmurny poniedziałek niósł ziąb i lepką wilgoć.
– Zgon na Lipowej, przy Archidiakonce.
– Zabójstwo?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Mam tylko panią podrzucić.
Skalska usiadła na tylnej kanapie forda i zapięła pas.
Kierowca szarpał autem przy zmianie biegów. Wóz kołysał się na nierównościach, a ona obserwowała miasto rozpływające się w szarościach.
– Gross już wie? – spytała, mając na myśli kierownika wydziału kryminalnego chełmżyńskiej jednostki.
– Nie. Podobno jest na zwolnieniu. Jego telefon milczy – odparł młodszy aspirant, spoglądając we wsteczne lusterko. – Dyżurny do pani nie dzwonił?
– Nie.
Sięgnęła ukradkiem do kieszeni.
Dwa nieodebrane połączenia. Oba z komisariatu.
Przygryzła wargę.
– Mówił, że musi pani sama ogarnąć temat.
– A kto zabezpiecza teren?
– Sierżant Kowalski. Na miejscu są technicy kryminalistyki i lekarz pogotowia, o ile już się nie zawinął.
Pokiwała głową i ponownie spojrzała na budynki, które niczym duchy wyłaniały się i ginęły we mgle.
Chwilę później kierowca zwolnił i skręcił w lewo, w asfaltówkę wijącą się wzdłuż wschodniego brzegu Archidiakonki.
Po minucie zaparkowali na cichym, zaspanym osiedlu.
– To tu – rzekł, nie wyłączając silnika.
Zerknęła na znajdujący się po lewej parterowy dom z błyszczącą dachówką ceramiczną i zaciągniętymi roletami. Za kutym ażurowym ogrodzeniem wyrastał ogród pielęgnowany wprawną ręką. Przystrzyżone iglaki wyglądały jak powiększone bonsai. Wyrastały spomiędzy białego żwiru tak jak rozłożyste dzikie trawy. Nieco dalej znajdował się sztuczny strumień pozbawiony wody. Ogród był gotowy do zimy.
Kątem oka zauważyła srebrne bmw kombi.
Przejechało wolno obok radiowozu, dzięki czemu Skalska dostrzegła kierowcę, platynową blondynkę, która z zaciekawieniem przyglądała się policjantom. Po chwili bmw zniknęło z pola widzenia funkcjonariuszki, a kiedy Skalska się odwróciła, ujrzała już tylko gęstą, mleczną zawiesinę.
Aspirantka poprawiła bejsbolówkę i wysiadła. W tej samej chwili sierżant Kowalski wyłonił się zza rogu domu i podszedł do furtki. Uchylił ją i podciągnął w górę rozpiętą taśmę policyjną.
– Nasi czekają na tyłach. – Wskazał, by ominęła dom z prawej strony.
– A domownicy? – Uniosła brodę w kierunku budynku.
Pokręcił przecząco głową.
– Chałupa zamknięta na cztery spusty.
– Kto tu mieszka? – dopytała.
– Starsze małżeństwo, Beata i Leon Getzowie. Dzieci na studiach, jedno w Warszawie, drugie w Poznaniu. Oni sami podobno na wakacjach w Egipcie. Przynajmniej tak mówią sąsiedzi. Zrobiłem rozpytanie – wyjaśnił Kowalski.
– Wiemy, kto odnalazł denatkę?
– Tak. Sąsiad Jacek Winnicki. Widział ją z okna łazienki. Natychmiast zadzwonił i zastrzegł, że nie wchodził na teren ogrodu.
– W taką mgłę ją zobaczył?
– Jeszcze pół godziny temu aż tak biało nie było – stwierdził funkcjonariusz.
– Rozmawiałeś z nim?
– Mam notatkę z rozpytania.
– Świetnie.
Skinęła mu głową w podziękowaniu i zeszła z chodnika oblepionego mokrymi liśćmi wprost na równo ściętą i niezwykle gęstą, miękką murawę.
Jej białe superstary zostawiały w niej wyraźne odciski.
Falista linia z kostki granitowej oddzielała trawnik od wysypanej białym żwirem przestrzeni dla roślin. Skalska zwróciła uwagę na przycięte iglaki i żywopłot z berberysu obsypany cierniami ostrymi jak igły.
Wzdłuż bocznej ściany domu, w której okna również były zasłonięte roletami, przeszła na tył domu.
***
– Jakby się czołgała, nie? – rzucił Marian Chęciński, wysoki, nieco zgarbiony technik kryminalistyki z Torunia. Przeczesał dłonią posiwiałe włosy i nie odrywał wzroku od ciała.
Od dwóch godzin, wspólnie z Jarkiem Blochem, przeprowadzał oględziny. Nogawki jego strzępiących się dżinsów były mokre od dołu, plamy wilgoci wykwitły też na wysokości kolan.
Drugi z techników, ubrany w czarny polar, zbliżył się do jabłoni i zerwał owoc. Wytarł jabłko o rękaw bluzy
i odgryzł kęs. Kiedy się odwrócił, machnął ręką na powitanie.
Skalska machinalnie odwzajemniła gest.
– Czołgała się? – powątpiewała aspirant sztabowa, rozejrzawszy się dookoła. – Ale dokąd?
Chęciński tylko uniósł brwi i zrobił dwa kroki w tył.
Ściągnął z trzaskiem lateksowe rękawiczki, żeby założyć nową parę. Zrobiwszy to, kucnął nad czarnym szeleszczącym workiem i zabrał się do liczenia zużytych w trakcie oględzin par. Ich liczba musiała się zgadzać z liczbą zabezpieczonych dowodów.
Skalska ponownie przyjrzała się zwłokom.
Naga kobieta leżała w prostej linii, około pięciu metrów od tylnego wyjścia z domu. Gęsta trawa była równo ścięta, ale nie widać w niej było żadnych odkształceń, które mogłyby świadczyć o czołganiu się lub ciągnięciu zwłok.
Spojrzała w drugą stronę. W tę samą, w którą kierowała się zmarła.
– Dokąd miałaby się czołgać? – powtórzyła Skalska, wypuszczając z ust biały balon i wpatrując się w gęstą ścianę żywopłotu ze szkarłatnego berberysu. Za nim wyrastał płot. Dalej rozciągały się zaorane i zagrabione pola uprawne. Z powodu mgły widziała tylko niewielki ich fragment.
Kucnąwszy obok ciała, przyjrzała się twarzy młodej kobiety. Denatka mogła mieć około trzydziestu lat. Wyregulowane brwi układały się w łagodny łuk, a wąskie usta wciąż pokrywała delikatna warstwa pomadki w kolorze różu indyjskiego.
Kobieta wyglądała tak, jakby zasnęła na trawie. Na jej twarzy nie widniało przedśmiertne napięcie ani grymas strachu.
– Zerknij na jej dłonie – rzucił Bloch z pełnymi ustami.
Podszedł bliżej i zamachnął się, żeby wyrzucić ogryzek za ogrodzenie.
Skalska powiodła wzrokiem za wyciągniętą ręką denatki i zbliżyła się do dłoni ze zgiętymi palcami, jakby zmarła trzymała w niej niewidzialną rzecz. Paznokcie były wypielęgnowane i przeciągnięte delikatnym różem, zakończone białą kreską.
– Są czyste – zauważyła Skalska i podniosła wzrok najpierw na Blocha, a później na Chęcińskiego.
Drugi z techników pokiwał głową.
– Ktoś ją tu ułożył do snu, moja droga – stwierdził i skinął na kolegę, by odwrócili zesztywniałe ciało na plecy.
Zrobili to bez trudu.
W drobnych sutkach małych piersi tkwiły srebrne szpilki, zakończone po bokach niewielkimi kulkami. Do jej ciała przyczepiły się źdźbła trawy i drobne liście berberysu, które sprawiały wrażenie niewielkich ran. Brzuch kobiety zapadł się poniżej linii żeber, a kości miednicy sterczały w górę jak skały po dwóch stronach wąskiej cieśniny.
Uwagę Skalskiej zwrócił niewielki tatuaż na gładko ogolonym wzgórku łonowym. Przedstawiał ułożony w poziomie kwiat róży i łodygę z cierniami, która niczym odręczne eleganckie pismo układała się w dwa słowa.
– Make love – Jarek Bloch odczytał napis.
Skalska i Chęciński milczeli.
Obaj musieli widzieć tatuaż już wcześniej. Zabezpieczając ślady na miejscu zdarzenia, odwrócili zwłoki i sprawdzili, co się pod nimi znajduje, a następnie zaczekali na przyjazd lekarza, który szybko załatwił formalności i zniknął. Reszta roboty będzie należała do medyka sądowego.
– Wygląda na świeży – Chęciński odezwał się po przerwie.
Te słowa wyrwały Skalską z zamyślenia.
– Słucham? – spytała.
– Tatuaż – powtórzył technik, wskazując palcem obleczonym w lateksową rękawiczkę na wzgórek łonowy. – Wygląda na świeżo zrobiony. Zobacz na zaczerwienienie wokół wzoru. – Kucnął i dotknął jędrnej skóry.
Bez trudu dostrzegła różowy otok wokół całego wzoru i z obu stron łodygi, a także przy ostro zakończonych kolcach.
Gdzieś w oddali ciszę przeciął narastający szum silnika i głuchy klekot.
– Ale poza tym ciało pozbawione jest sińców i wybroczyn. W zasadzie nie widać żadnych śladów walki – dodał Bloch, odpalając papierosa i wypuszczając siwe kłęby dymu. – Zebraliśmy oczywiście materiał spod paznokci, ale nie mamy niczego, co mogłoby wskazywać na to, że kobieta broniła się przed napastnikiem.
Aspirant sztabowa wyprostowała się.
– Czyli, że coś tu nie gra – rzuciła.
– Jak cholera – przyznał Chęciński.
W tej samej chwili zza rogu domu wyłonił się Kowalski.
– Pani aspirant, ogrodnik przyjechał.
– Kto?
– Ogrodnik. Chce przyciąć krzewy.
***
Dwie godziny później Skalska weszła do komisariatu. Oficer dyżurny Dariusz Styczyński uśmiechnął się szeroko na jej widok i zwolnił blokadę zamka drzwi wewnętrznych.
Skalska zatrzymała się na wycieraczce w pustym holu. Z prawej dochodziły odgłosy rozmów kolegów i rytmiczne podźwiękiwanie atlasu w siłowni. Skalska dobrze znała ten odgłos towarzyszący podciąganiu i opuszczaniu obciążników na stalowej linie.
Otrzepała buty, gdy drzwi do gabinetu dyżurnego uchyliły się i stanął w nich Styczyński, wysoki, dobrze zbudowany blondyn, świetnie prezentujący się w mundurze.
Podeszła do niego i wyciągnęła dłoń wnętrzem do góry, jak tacę.
– A gdybym je zatrzymał? – spytał.
Przeczuwała, że mężczyzna zacznie się przekomarzać. Zmusił ją tym do uśmiechu. To w nim lubiła.
– Wtedy zbyt szybko ci się znudzę – odparła i wypuściła balon.
Z niechęcią sięgnął do kieszeni, a następnie ułożył na jej dłoni brelok z kluczami.
– Ale chyba ci się podobało, co? – uśmiechnął się lekko. – Moglibyśmy to powtórzyć, gdybyś tylko…
Stukot szpilek sprawił, że Styczyński odwrócił głowę w kierunku schodów, a po chwili bezszelestnie schował się do dyżurki, zanim Skalska dostrzegła podkomisarz Aleksandrę Jojczyk. Naczelniczka wydziału prewencji schodziła na parter. Jej szpilki stukały po lakierowanym drewnie.
Skalska schowała klucze do kieszeni bojówek i zbliżyła się do policjantki w nienagannym stroju. Obcisłe dżinsy podkreślały jej długie, zgrabne nogi i kształtne biodra.
– O, Skałka! – rzuciła podkomisarz Jojczyk.
– Mogę na chwilę? – spytała aspirant sztabowa.
– Jasne.
Naczelniczka otworzyła drzwi do gabinetu znajdującego się u podnóża schodów.
– Co jest? – zainteresowała się Jojczyk, gdy obie zamknęły się w nowocześnie urządzonym pomieszczeniu.
– Beata i Leon Getzowie z Lipowej. Mogłabyś sprawdzić, czy coś na nich mamy? – poprosiła Skalska.
– Chodzi o te zwłoki w ich ogrodzie? – spytała ścięta na krótko farbowana blondynka o klasycznej urodzie.
Takie informacje na komisariacie rozchodziły się lotem błyskawicy, ale wymiana niezbędnych danych między wydziałami szła już topornie. Dlatego Skalska zamierzała uzgodnić to od razu z szefową prewencji.
– Przecież sama możesz wszystko sprawdzić w systemie – dodała podkomisarz.
– Gdybym chciała znać oficjałki, nie przyszłabym do ciebie.
– Aaa, o to chodzi. – Jojczyk zerknęła na drobny zegarek połyskujący złotem na jej smukłym nadgarstku. – Dobra, to podeślę ci dzielnicowego, jak tylko wróci z terenu. Może być?
– Dzięki. – Skalska wyszła i ruszyła schodami na górę.
W sekretariacie przywitała się z korpulentną komendantką, która ubrana w mundur wychodziła właśnie ze swojego gabinetu. Rudy farbowany kok tkwił na czubku jej głowy.
– Melduj o wszystkim – kobieta rzuciła stanowczo i skierowała się na schody.
Skalska obiecała, że tak zrobi, a potem ze zdziwieniem spojrzała na Beatę Różycką, sekretarkę.
– Szefowa dziś nie w sosie – stwierdziła cicho zza biurka.
– Stało się coś? – zainteresowała się aspirantka.
– Nie wiem, nic nie mówiła. Chciała tylko, żeby połączyć ją z Grossem, ale ten ma wyłączoną komórkę. Podobno jest chory. Może o to się wścieka? O to, że nie ma kto nadzorować tego śledztwa? Ale przecież sobie poradzisz, nie?
– Gross? Chory? – zdziwiła się Skalska. – Przecież nigdy dotąd nie brał zwolnienia.
– Też mi się to wydaje dziwne.
– Może coś z żoną? – zmartwiła się Skalska, wiedząc, że Agnieszka Gross od wielu lat przebywa w śpiączce, w toruńskim zakładzie Fundacji „Światło”.
Beata Różycka zacisnęła usta, robiąc przesadnie smutną, teatralną minę.
– Oby nie, oby nie – powtórzyła i zajęła się otwieraniem listów.
Skalska wycofała się na korytarz i stanęła pod drzwiami gabinetu Grossa. Sięgnęła po komórkę i wybrała jego numer.
„Abonent jest poza zasięgiem”.
Szybko wystukała do niego SMS-a:
„Daj znać, co się dzieje. Skałka”.
Pokonała kilka stopni i weszła na poddasze.
Judyta Judycka, młodsza, ale zdolna koleżanka, z którą siedziały razem w pokoju, miała urlop. Wybrała się na wycieczkę objazdową do Włoch i Watykanu. Zatem nieformalny zespół, któremu w śledztwach przewodniczył Gross, zredukował się do jednej osoby.
Skałka została sama na pokładzie.
Sama z zagadkową śmiercią młodej, atrakcyjnej kobiety w pięknie utrzymanym ogrodzie.
***
Kilka godzin później, gdy Monika Skalska rozesłała mailem zdjęcia denatki do dzielnicowych, odebrała telefon.
– Hej, tu Marcin – usłyszała basowy głos. – Wiem, jak ona się nazywa.
Skalska natychmiast sięgnęła po notes i długopis.
– Mów.
– To Natalia Wilczyńska, lat dwadzieścia dziewięć.
– Gdzie mieszka?
– W niewielkim domku nad samą Archidiakonką.
Funkcjonariuszka zatrzymała długopis nad kartką.
– Na Lipowej? – zainteresowała się.
– Nie, na zachodnim brzegu jeziora. Przy Ogrodowej.
Skalska zanotowała dokładny adres.
– Sama tam mieszka? – dopytała.
– Tak, to dom po zmarłej matce. W sierpniu ją pochowała.
– Czym się zajmowała?
– Matka?
– Nie – jęknęła Skalska. – Denatka. Przecież o nią pytam, do cholery.
– No co się tak denerwujesz, wyluzuj.
– Sam wyluzuj! – warknęła i w słuchawce zapadła cisza.
Słyszała płytki oddech kolegi.
– Dobra, sorry. Poniosło mnie – przeprosiła.
Do jej uszu dobiegło ciche westchnienie.
– We wrześniu rozpoczęła robotę w liceum – dzielnicowy ponownie się odezwał. – To nowa matematyczka. A do tego wychowawczyni mojego syna.
Wymienili jeszcze kilka informacji, po czym Skalska wpisała nazwisko kobiety do policyjnego systemu. Sprzęt mielił głośno i po kilku minutach wyświetlił zupełnie pustą kartotekę młodej kobiety.
Przedzwoniła do Mariana Chęcińskiego, technika kryminalistyki.
– No co tam, Skałka? – zagadnął policjant.
– Chyba znowu musimy się spotkać.
– Chryste! Kolejny trup? – przejął się technik.
– Nie. Dom denatki. Powinniśmy tam zajrzeć.
– Jedziemy właśnie do wysadzonego bankomatu w Toruniu, na lewobrzeżu. Wstrzymasz się do jutra?
– Do jutra? – Nie kryła rozczarowania. – No dobra, wytrzymam. Zabezpieczymy tę chałupę i przyjrzymy się jej później.
Skalska zakończyła połączenie i sięgnęła po stacjonarny. Styczyński odebrał szybko.
– Masz jakiś patrol pod ręką? – spytała.
– Dla ciebie mogę mieć wszystkie patrole tego świata.
Przemilczała żart.
– Niech podjadą po mnie. Musimy się wybrać do domu denatki i go zabezpieczyć – poprosiła.
– A co w zamian? – wyszeptał tajemniczo.
„Gówno”, odparła jedynie w myślach.
– Za ile minut będą? – zignorowała jego pytanie.
– Za pięć. Ale możesz zejść wcześniej – odrzekł zapraszająco, jednak policjantka odłożyła już słuchawkę.
Miał w sobie coś, co ją pociągało, a jednocześnie wzdrygała się przed jego nachalnością. Dodatkowo drażniło ją to, że sama będzie zmuszona poprowadzić śledztwo. Ale buzująca w niej złość mogła mieć też inne przyczyny. Prawdopodobnie zupełnie nieświadomie porównywała Styczyńskiego do Grzegorza Otremby.
Spojrzała na biurko, przy którym Grzesiek pracował, i wyobraziła go sobie, a także to, jak mruga do niej porozumiewawczo. Jak daje jej znać, by wyskoczyli na szybki numerek. Ale gdy tylko zabrzmiał w jej głowie huk wystrzału, obraz Grzegorza Otremby rozpłynął się, jakby rysowany na gładkim piaszczystym brzegu, który omyła spieniona fala.
Kilka miesięcy temu, wiosną, Otremba miał jechać z Grossem do komendy miejskiej policji w Toruniu po odbiór wyróżnienia za złapanie oprawcy psa Fijo. Zamiast tego odebrał sobie życie. Wyszedł na wewnętrzny dziedziniec otoczony ceglastym murem i wyłożony kostką brukową. Przeładował broń i przystawił ją do skroni.
Skalska zbiegła wtedy na parter, chciała coś załatwić w wydziale prewencji. I właśnie wtedy ten rozdzierający huk sprawił, że ciarki przeszły po jej plecach. Nie wystraszyła się niespodziewanego dźwięku, raczej poczuła, że coś w niej pękło. Rozerwało ją od wewnątrz. Złapała się za brzuch, jakby pocisk trafił w nią i przedzierał się przez powłoki skórne, przebijał dalej przez tkanki i narządy, siejąc w ciele spustoszenie oraz wywołując wewnętrzny krwotok. Ostry ból sprawił, że wtedy ugięły się pod nią kolana.
Zapamiętała też długo trwającą ciszę, którą przerwały krzyki i odgłosy ciężkich kroków, rwetes policjantów przeciskających się w drzwiach do korytarza prowadzącego na dziedziniec.
Już wtedy wiedziała, że jej kochanek, a także – a może przede wszystkim – mąż Eweliny Otremby i ojciec dwóch kilkuletnich córek, odebrał sobie życie.
Przez kilka miesięcy stale bała się, że zrobił to w jakimś sensie z jej powodu. Że targały nim sprzeczne uczucia i wyrzuty sumienia. Toczył go grzech. Jednak prawda okazała się dla niej łaskawa. Grzegorz zabił się zupełnie z innego powodu. Zrozumiała to dopiero po przeprowadzeniu razem z Grossem śledztwa w sprawie dawnego zaginięcia dwojga studentów.
I teraz musiała dać Grzegorzowi odejść.
Dać sobie szansę na nowe życie. Bo każda żałoba musi mieć swój kres, po którym czas wrócić do normalności i zostawić za sobą duchy przeszłości.
Ale czy w jej życiu kiedykolwiek było normalnie?
***
Trzęsła się z zimna.
Polar i ocieplacz bez rękawów zapięła pod samą szyję, ale wiatr od jeziora chłostał ją zimnymi powiewami.
Dowódca patrolu, krzepki szatyn, mrużył oczy, a drugi z funkcjonariuszy przestępował z nogi na nogę.
Mgła ustąpiła.
Niewielki parterowy dom Natalii Wilczyńskiej oddzielała od jeziora droga gruntowa i nieliczne chaszcze obrastające jego brzegi. Z ogrodu rozciągał się widok na krótki pomost i oddalony o około dwieście metrów drugi brzeg jeziora z zabudowaniami. Skalska próbowała odnaleźć dom Getzów, ale nie zdołała tego zrobić. A może po prostu nie było go stąd widać.
– To co? Zabezpieczamy? – odezwał się dowódca patrolu, a Skalska skinęła głową, na której tkwiła bejsbolówka.
Dom Wilczyńskiej był otynkowany na żółto. Dwuspadowy dach pokrywała czerwona blachodachówka.
Wcześniej obeszli posesję, sprawdzili drzwi i okna, ale te pozostawały zamknięte. Wewnątrz nic jednak nie sugerowało, żeby doszło tam do przemocy. W pokoju dziennym, na stole obok otwartego laptopa piętrzyła się sterta zeszytów. Półki jasnego regału wypełniały książki ułożone kolorami grzbietów, które od góry do dołu układały się w barwy tęczy.
Wyglądało na to, że wszystko znajdowało się na swoim miejscu, zarówno w kuchni, jak i w niewielkim pokoju. Jedynie do łazienki nie mieli dostępu, bo szyba w oknie była wyklejona nieprzezroczystą folią.
– Zabezpieczajcie – odparła i spojrzała na blaszany garaż ustawiony w rogu działki.
Z informacji o Natalii Wilczyńskiej zapamiętała, że kobieta nie miała prawa jazdy.
Zbliżywszy się do wolnostojącego blaszaka, przyjrzała się pordzewiałej kłódce.
Nic nie wzbudziło jej podejrzeń.
Wróciła do policjantów.
– Śmietniki sprawdzone? – Rozejrzała się po działce.
– Tak. W kuble nie ma żadnych ciuchów.
– Trzeba jeszcze sprawdzić te na posesjach sąsiadów.
– Wszystkie?
– Nie. Chodzi mi o kubły stojące tuż przy płocie – oznajmiła, ale nie miała nadziei, że trafią w nich na ubrania należące do denatki.
W opinii Skalskiej prędzej powinni byli je znaleźć w okolicy pięknego ogrodu przy Lipowej.
Ale kłopot polegał na tym, że w tamtejszych śmietnikach też ich nie było.
***
Czekając na wietrze i wciskając ręce w kieszenie ocieplanego bezrękawnika, podeszła do płotu i ponownie przyjrzała się domom na drugim brzegu.
Skądś niósł się nad wodą dźwięk pilarki. Przytłumiony, ale dobrze słyszalny wizg.
Zmrużyła oczy i starała się zlokalizować ten dźwięk.
Dostrzegła białe berlingo, oklejone zielonymi napisami firmy ogrodniczej, i pracownika, którego poznała rano – emerytowanego mężczyznę ze sporym brzuchem i brakiem w krzywym uzębieniu.
Przyglądała się, jak tnie żywopłot, i przypomniała sobie, jak usiedli w dwuosobowym berlingo, który wypełniał smród benzyny.
Mężczyzna chuchnął wtedy w zziębnięte dłonie i uruchomił ciepły nawiew.
– To mówi pani, że ktoś nie żyje? – spytał przejęty kierowca. – Boże, czy to aby nie pani Getz?
– Nie – odparła. – Chodzi o młodą kobietę.
– I ona tam leży? W ogrodzie? Jezus Maria – jęknął.
– Co pan tu robi o tak wczesnej porze? – Skalska podążyła za wzrokiem mężczyzny w stronę domu Getzów.
– Dostałem polecenie z firmy, żeby przyjechać i zrobić ostatnie porządki w ogrodzie, przyciąć żywopłoty, wygrabić trawnik i podrzucić nawóz pod iglaki. – Bezwiednie skubał skórki przy paznokciu. Na wierzchu dłoni miał świeżą, ale zasklepioną, podłużną i wąską szramę.
– Wiedział pan, że mieszkańców nie będzie?
Pokiwał głową.
– Kiedy byłem tu miesiąc temu, pani Beata mówiła, że oboje z mężem wyjadą na dwa tygodnie na wakacje – stwierdził i zapadła krótka cisza. – Martwiła się o swoją kotkę – dodał.
– Kotkę?
– Ma taką piękną rasową kotkę. Ale Boże, jak ona się wabi?
– Zamknęli ją w domu? – zainteresowała się Skalska.
– Nie, no skąd. Przecież pani Beata nigdy by tak nie postąpiła – oburzył się. – Ktoś ze znajomych miał wpadać co drugi dzień i ją nakarmić, wymienić żwirek w kuwecie.
– Wie pan kto?
– Nie, nie mam zielonego pojęcia. Nie powiedziała mi tego.
– A pan kiedy tu był ostatnio?
– No właśnie wtedy, dwa tygodnie temu.
Skalska podziękowała za rozmowę i wysiadła z berlingo.
Mgła się przerzedzała.
Mężczyzna zapuścił silnik i nawrócił. Gdy zbliżył się do policjantki, opuścił boczną szybę.
– Rosyjski kot niebieski.
– Słucham?
– Freja. Przypomniało mi się imię i rasa tej kotki – uśmiechnął się.
Skalska pokiwała głową. Mężczyzna już miał odjechać, ale uznała, że musi sprawdzić ten samochód. Przede wszystkim sporą przestrzeń bagażową pozbawioną szyb.
Świetnie nadawała się do przewiezienia ciała.
Poprosiła go, by wysiadł i otworzył bagażnik.
Widziała, że się zląkł, ale wygramolił się z samochodu i przeszedł na tył. Szarpnął drzwi i zwolnił blokadę drugiego skrzydła.
Skalska zajrzała do środka.
Wewnątrz słodki zapach benzyny i olejów był zdecydowanie intensywniejszy.
Kosa do trawy i nożyce do żywopłotu spoczywały na gumowej wykładzinie. Unieruchomioną kosiarkę trzymały mocno napięte gumowe paski zaczepione hakami do przelotek w podłodze. W plastikowym koszyku tkwiły butle oleju i innych płynów, a także czarne kanistry z benzyną. Obok piętrzyły się zwinięte węże ogrodowe. W kolejnym koszu tkwiły gumiaki i ubrudzone od trawy trapery, a ponadto nakolanniki i zielone ogrodniczki oraz polar z wyszywaną nazwą firmy na plecach.
Pod ciuchami coś błysnęło.
Skalska wskazała na kosz.
– A to? – spytała
Mężczyzna powiódł wzrokiem za jej palcem.
– Piwo. Zazwyczaj kupuję rano, żeby wieczorem sobie w domu golnąć.
– Na pewno w domu?
– No a jak? Przecież jak prowadzę, to nie piję. Mam prawo jazdy od czterdziestu lat i żadnego punktu karnego. Żadnego mandatu. Zresztą może to pani sprawdzić, nie?
Skalska nachyliła się do wnętrza i wyciągnęła rękę po koszyk. Szurając nim po podłodze, przyciągnęła go bliżej siebie, a potem sięgnęła po plastikową, płaską szpilkę, która przypomniała śledzia do namiotu.
– Może pomogę? – zaoferował ogrodnik.
Policjantka energicznie uniosła dłoń, dając mu znak, żeby się nie zbliżał.
Podniosła szpilką pierwszy ciuch i odłożyła go na bok. Postępowała tak z każdą kolejną częścią ubrania, aż wreszcie dotarła do dwóch puszek piwa.
Leżały na bawełnianej białej bluzce, którą znaczyły nieliczne ślady brązowawych smug. Z drobnych ćwieków ułożono napis „Paris”, który znajdował się nad wizerunkiem siedzącego tyłem kota wpatrzonego w księżyc i rozświetloną wieżę Eiffla.
Odwróciła się do mężczyzny.
– Ma pan córkę? – spytała.
– Dwóch synów – odparł z dumą.
– A ta bluzka to żony?
– Nie, jestem rozwodnikiem.
– Ale to kobieca bluzka. Skąd pan ją ma?
– Ze śmietnika sobie wziąłem. Leżała, to wziąłem – uśmiechnął się nerwowo.
***
Czarne dymy wydobywały się z kominów nad miastem i sprawiały wrażenie, jakby krzyżowały się ze sobą. W rzeczywistości uciekały z zachodnim wiatrem.
Skalska wciągnęła w nozdrza smród palonych plastików i przeszła na dziedziniec liceum przy Hallera w trakcie przerwy między lekcjami. Wewnątrz budynku, kiedy szła do sekretariatu, mijała hałaśliwe grupki młodzieży.
Dyrektor Jan Paskiewicz, chudy mężczyzna z pożółkłymi od tytoniu palcami i w śmierdzącym papierosami garniturze, przyjął ją w skromnie urządzonym, niewielkim gabinecie, zerkając co rusz na zegarek. Wskazał na dwa fotele z okrągłym stolikiem, ustawione w rogu pomieszczenia.
– Za pięć minut mam naradę w ratuszu – usprawiedliwił się.
– Nie zajmę dużo czasu. Chciałam zapytać o nauczycielkę matematyki.
– Którą?
– Natalię Wilczyńską.
Uniósł brwi.
– No i? – Usiadł, założył nogę na nogę i splótł dłonie, obejmując kolano.
– Nie żyje – odparła Skalska.
Zaskoczenie wypisane na twarzy łysiejącego dyrektora wyglądało na autentyczne.
– Słucham?!
– Dlaczego nie zainteresowaliście się tym, że kobieta nie pojawiła się w pracy?
– Ale jak to? Co się stało?
Skalska nie odpowiedziała.
Mężczyzna przyłożył dłonie do policzków.
– Boże święty… – szepnął.
Skalska powtórzyła wcześniejsze pytanie.
– Natalia Wilczyńska od niedawna przebywa na zwolnieniu lekarskim – wyjaśnił. – Miała wrócić w przyszłym tygodniu.
Policjantka sięgnęła po długopis.
– Co jej dolegało? – zainteresowała się.
– Wysłała mi SMS-a, że rozłożyła ją grypa – stwierdził, a po chwili milczenia dodał: – To brzmi jak makabryczny żart.
– Jaką była osobą?
Dyrektor skupił wzrok na gablocie ze sztandarem szkoły.
– Nikt się na nią nie skarżył. Była młodym pracownikiem i przykładała się do swoich obowiązków bardzo sumiennie.
– Miała konflikt z kimkolwiek z kadry nauczycielskiej? Albo z uczniami?
– Konflikt? – nie dowierzał.
– Mogła mieć? – drążyła Skalska.
– Zaraz, zaraz – mężczyzna oprzytomniał. – Czy chce pani przez to powiedzieć, że została zabita?
Oklepał kieszenie w poszukiwaniu paczki papierosów. Odnalazł ją i wytrząsnął z niej niebieskiego chesterfielda. Przytrzymał między palcami.
– Badamy tę sprawę – odparła wymijająco. – To jak? Miała jakieś konflikty?
Nie musiał się długo zastanawiać.
– Nie sądzę, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Na pewno nie – poprawił się. – Oczywiście, jesteśmy tylko ludźmi. Czasami zdarzają się tu jakieś sprzeczki i drobne przepychanki, bez rękoczynów, rzecz jasna. Głównie spory toczą się o korektę w planie lekcji, niepotrzebne okienka albo o ilość czasu spędzanego na dyżurach w trakcie przerw. Ale to chwilowe, naprawdę drobne nieporozumienia. Zwykle takie pożary nauczyciele gaszą sami i nie muszę w nich uczestniczyć.
– A Wilczyńska je miała?
– No właśnie nie.
Skalska dokończyła notatkę i schowała brulion do kieszeni bojówek. Wstała i nałożyła bejsbolówkę.
– Gdyby cokolwiek pan sobie przypomniał, to proszę o sygnał.
– Tak. Naturalnie.
Skierowała się do drzwi tapicerowanych czerwonym skajem. Zatrzymała się przed nimi.
– A, i jeszcze jedno. Gdzie się leczyła?
– Słucham? – Dyrektor odpalił papierosa i wypuścił dym, po czym próbował rozwiać go, machając ręką.
– Kto wypisał to zwolnienie?
– Nie mam pojęcia. Ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna.
– Ale mi się bardzo przyda – zauważyła Skalska. – Niech pan to ustali. Najlepiej jeszcze dziś.
***
Wieczorem zastanawiała się nad sprawą odnalezionych kobiecych zwłok.
Siedziała w salonie z rozłożonymi papierami na ławie. W tle grał telewizor, cichy dźwięk docierał do niej w formie niezrozumiałego pomruku. Dzięki temu nie czuła się tu sama.
Wiatr pogwizdywał w kominie i od czasu do czasu rzucał w szyby kroplami deszczu. Wichura zbierała swoje siły i noc zapowiadała się niespokojna. Konar sosny rosnący w pobliżu narożnika domu tarł ze zgrzytem o blachodachówkę.
Gdy rozległo się głośne pukanie, Skalska wstała z fotela i przeszła do korytarza, w którym zapaliła światło.
– To ja! – krzyknął Styczyński.
Uchyliła lekko drzwi i spojrzała na przemoczonego oficera dyżurnego. Był ubrany w biegowe ciuchy, na głowie miał czapkę.
– No co jest? Nie wpuścisz mnie? – zaniepokoił się.
– Pracuję.
– Zgodnie z przepisami BHP należy robić sobie przerwy w pracy – uśmiechnął się.
– Jestem zajęta.
– A ja zmęczony. Zrobiłem dwadzieścia kilometrów. Zlituj się. Wichura się wzmaga, mam daleko do domu.
– Jeszcze jeden kilometr do tych dwudziestu dałbyś radę dołożyć – uśmiechnęła się trochę wbrew sobie.
Musiał to wyczuć.
– Będzie mi łatwiej, jak naładuję akumulatory. – Pchnął drzwi i przemoczony wszedł do środka.
Pochylił się, żeby ją pocałować, ale Skalska celowo w ostatniej chwili odwróciła głowę. Tym razem to ona się z nim droczyła.
Styczyński wprawnym ruchem uniósł ją, a następnie nie czekając na nic, ruszył w kierunku schodów.
Pocałowali się na półpiętrze, ale krótko.
– Reszta po kąpieli – zastrzegła Skalska.
Styczyński wciąż trzymał ją na rękach.
Dotarli do łazienki.
Uchyliła drzwi i włączyła światło. Ciepła żółta barwa rozlała się po szarych kaflach.
Postawił ją na podłodze i pocałował ponownie.
Chwilę później zrywali z siebie ciuchy, a policjantka była przekonana, że nim wanna zdąży się napełnić do połowy ciepłą wodą, Styczyński będzie miał naładowane akumulatory, chociaż będzie wyglądał na zupełnie wyczerpanego.
***
Następnego dnia po godzinie dwunastej Skalska odebrała telefon od doktor Raszei z toruńskiego szpitala na Bielanach.
– Próbuję namierzyć Grossa – rzekła lekarka sądowa.
– Nie jesteś odosobniona – odparła aspirantka sztabowa. – Zapadł się pod ziemię. Coś mu przekazać, jeśli się pojawi?
– Chodzi o nagą kobietę odnalezioną na trawie.
– W takim razie możesz pogadać ze mną, bo prowadzę tę sprawę. Co mamy? – Skalska sięgnęła po notes.
W słuchawce zapanowała cisza zmącona jedynie tarciem kamienia zapalniczki i poszumem wydmuchiwanego dymu.
– Mamy do czynienia z zatruciem – oświadczyła Raszeja.
„Tego się właśnie obawiałam”, pomyślała policjantka.
– Zgon w wyniku zatrucia glikolem etylenowym, z powodu którego doszło do kwasicy metabolicznej i uszkodzenia poszczególnych organów, głównie nerek i serca, ale też układu nerwowego – stwierdziła Raszeja. – Śmierć nastąpiła prawdopodobnie w wieczór poprzedzający, czyli kilka, może kilkanaście godzin wcześniej, zanim ją znaleźliście.
– Tak jak przypuszczałam – potwierdziła Skalska. – Jakieś inne ślady na ciele?
– Na pęcinie prawej kończyny dolnej, od łydki do pięty, widać trzy drobne, płytkie draśnięcia bez wynaczynienia krwi, więc nie wiem, czy powstały przyżyciowo, czy po śmierci.
Skalska uznała to za mało istotny fakt.
– Czy kobieta została zgwałcona? – dopytała.
– Nie. Ciało nie nosi żadnych śladów przemocy seksualnej.
Policjantka z niewiadomych dla siebie względów odetchnęła z ulgą.
– Ale jest coś, o czym powinnaś wiedzieć – uzupełniła Raszeja.
– Co takiego? – zaniepokoiła się słowami lekarki.
– Kobieta była we wczesnej ciąży.
***
Kwadrans później Skalska odebrała SMS-a od dyrektora liceum.
„Doktor Edward Suwara, gabinet przy Tumskiej w pobliżu konkatedry”.
Odnalazła numer telefonu w internecie i sięgnęła po słuchawkę aparatu stacjonarnego.
Nikt nie odbierał. Popatrzyła na zegarek i zrozumiała, że jest za wcześnie na prywatne wizyty. Przekręciła do znajomej pielęgniarki ze szpitala i podpytała, czy Suwara pracuje u nich na etacie.
– A jakże. Piętnaście minut temu minęłam go na schodach – odparła koleżanka.
– Gdzie go znajdę? – spytała Skalska, po czym zapamiętała nazwę oddziału oraz numer gabinetu, a także opis wyglądu lekarza.
Wyszła z komisariatu przy Sądowej wprost w zimny i pochmurny dzień, w którym smród spalenizny wisiał w ciężkim, wilgotnym powietrzu i drapał w gardło.
Po nocnej wichurze pozostały na jezdni zerwane liście i połamane gałęzie pobliskich drzew. W sporych kałużach odbijały się szare elewacje kamienic przy Kopernika.
Skalska przecięła pusty Rynek i skręciwszy w Rynek Garncarski, przeszła wzdłuż zaparkowanych samochodów w kierunku szpitala powiatowego.
Doktor Suwara był misiowatym mężczyzną z posiwiałymi skrońmi i krótko przyciętą brodą. Szedł flegmatycznie w stronę swojego gabinetu, z rękoma w kieszeniach białych spodni i stetoskopem przewieszonym przez szyję. Spod niedopiętej niebieskiej lekarskiej koszuli wystawały kępy ciemnego owłosienia.
Skalska stała w pobliżu drzwi.
Doktor zatrzymał się przed nimi i przekręcił klucz w zamku.
– Pani do mnie?
– Tak.
– Byliśmy umówieni? – spytał zmartwiony, jakby zapomniał o uzgodnionej wizycie.
– Nie.
Uśmiechnął się z ulgą.
– W takim razie co panią sprowadza?
– Zwłoki pana pacjentki.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– To jakiś głupi żart?
Skalska błysnęła blachą.
– Bynajmniej. Ale chyba nie będziemy o tym rozmawiali na korytarzu, prawda?
Suwara przepuścił policjantkę przodem.
Oboje znaleźli się w wąskim gabinecie zastawionym jasnym regałem z książkami medycznymi i otwartą szafą, w której wisiała szara marynarka i puchowa kurtka. Suwara usiadł w fotelu za biurkiem, a Skalska zajęła miejsce na twardym drewnianym krześle.
– Niechże pani wreszcie powie, o kogo chodzi – poprosił, wyginając palce prawej dłoni, aż chrupnęło. Nie był w stanie ukryć nerwowości. – O Natalię, tak?
Policjantka starała się nie pokazać po sobie zaskoczenia.
Spokojnie sięgnęła do torby po zdjęcie kobiety i położyła je na stole.
Suwara nachylił się.
Nagle jęknął i jego ciałem wstrząsnął szloch.
***
Pół godziny później lekarz otarł opuchnięte, zaczerwienione oczy.
Siedzieli w herbaciarni „U Babci” w pobliżu szpitala, utrzymanej w stylu retro, ze starymi meblami i dzierganymi serwetkami leżącymi na dębowych blatach. Przy stole w pobliżu wejścia siedziały dwie starsze kobiety, które ukłoniły się lekarzowi. Skalska zaprowadziła go do drugiego pomieszczenia z dwoma okrągłymi stołami i przejściem w kierunku toalety.
Oboje pili taką samą rozgrzewającą herbatę z malinami.
Mogli tu liczyć na ciszę i spokój.
W szpitalu Skalska powiedziała mu tylko tyle, ile mogła. Ograniczyła się do miejsca odnalezienia zwłok i do prawdopodobnej przyczyny zgonu.
Teraz przyszedł czas na zebranie nowych informacji.
– Poznałem ją kilka miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy przyszła do mojego prywatnego gabinetu. Wie pani, jak to jest, od słowa do słowa, od uśmiechu do uśmiechu. Po prostu nadawaliśmy na tych samych falach. Ale niech pani sobie nie myśli, już wtedy byłem w separacji z żoną.
– Ta separacja to z pana winy?
– Raczej nas obojga. Byliśmy zgodni co do tego, że potrzebujemy czasu.
Skalska odnotowała to w pamięci.
– Wystawił pan zwolnienie Natalii Wilczyńskiej? Rzeczywiście zachorowała na grypę?
Pokręcił przecząco głową.
– Nie. Była zdrowa jak rydz. – Popatrzył Skalskiej w oczy. – Ale to tylko do pani wiadomości. Po prostu potrzebowała kilku dni spokoju. Jej matka bardzo dbała o ogród, a Natalia po jej śmierci zupełnie nie miała do tego głowy. – Pociągnął nosem. – I teraz uznała, że powinna się tym zająć, że jej matka… No, sama pani rozumie.
Lekarz przeniósł wzrok na obraz wiszący w pobliżu, utrzymany w szarościach. Przedstawiał skąpaną w deszczu ulicę, po której jechała dorożka. Bruk błyszczał, odbijając jak lustro ten fragment miasta. Może Paryża, Londynu, a może zupełnie innej miejscowości.
– Zaproponowałem jej usługi znajomego ogrodnika, ale uparła się, że sama wszystko zrobi. Mimo to wynająłem gościa, żeby ją odwiedził i przynajmniej wziął na siebie najcięższą robotę.
– Ogrodnika?
– Tak.
– Jak on wyglądał?
Suwara opisał mężczyznę, a Skalska nie miała złudzeń, o kogo chodzi.
– Kiedy miał jej pomóc?
– Dwa dni temu. Wypisałem mu zwolnienie na jeden dzień, żeby był kryty w firmie.
– A pan? Co pan robił tego dnia?
– Widziałem się z Natalią rano. Została u mnie na noc. Potem poszedłem do szpitala. Po obiedzie, około drugiej, miałem kolejkę pacjentów w gabinecie prywatnym, a wieczorem rozpoczynałem dyżur.
– W co konkretnie była ubrana Wilczyńska?
Zmarszczył brwi i spuścił wzrok, zbierając myśli.
– Dżinsy i ciepły sweter. Taki kremowy.
– A pod swetrem?
– Pani pyta o bieliznę? – zdziwił się.
– Nie. Chodzi mi o bluzkę. Miała na sobie jakąś?
– Tak. Jasną z rysunkiem kota.
Skalska przełknęła ślinę.
– Kota?
– Kot i wieża Eiffla. I napis „Paris” wykonany z drobnych ćwieków.
Skalska poczuła, jak przez jej ciało przetacza się fala gorącej krwi, ale musiała zachować spokój.
– Pamięta pan coś jeszcze?
Skupił wzrok na swoich dłoniach.
– Nie, raczej nie – rzekł po chwili.
– Czy Natalia Wilczyńska znała Beatę lub Leona Getzów? – Skalska stukała długopisem w notatnik.
Podniósł na nią wzrok.
– Getzów? – zdziwił się. – Nie sądzę. Raczej nie.
Dostrzegła, że zaczął się nerwowo drapać po nadgarstku.
– A pan ich zna?
– To znajomi mojej żony.
– Zna ich pan? – powtórzyła.
– Znałem. Od chwili separacji nasze kontakty się urwały. – Spuścił wzrok. – Ale dlaczego pyta pani o Getzów?
– Bo w ich ogrodzie znaleziono ciało Wilczyńskiej.
– W ogrodzie Getzów? – podniósł głos z niedowierzania.
Skalska poprawiła się na krześle i dała mu znak, by się uciszył. Lekarz wyglądał na wstrząśniętego.
– Na dyżurze spędził pan całą noc?
– Tak.
– Kontaktowaliście się ze sobą?
Pokiwał głową.
– Zadzwoniła do mnie przed dwudziestą pierwszą i podziękowała za pomoc.
– Umówiliście się na kolejny dzień?
– Mówiła, że musi odpocząć. Chciała poleżeć z książką w ręku, bo, o ironio, po całym dniu spędzonym w ogrodzie czuła drapanie w gardle. Potem SMS-em poinformowała mnie, że ma stan podgorączkowy.
– Na pewno nie opuszczał pan szpitala? – zdziwiła się Skalska.
– A czy pani wie, co by mi za to groziło, gdyby któryś z pacjentów wymagał pilnej opieki?! – uniósł się. – Oczywiście, że nie mogłem opuścić szpitala i nigdy bym tego nie zrobił. Na Boga, przecież chodziło o zwykłe przeziębienie. Więc odpisałem jej, by wzięła jakiś gripex albo polopirynę i rutinoscorbin.
Skalska wpatrywała się w mężczyznę.
– Ale przecież była w ciąży. Wiedział pan o tym, prawda?
Lekarz zamarł, a jego powieki otworzyły się szeroko.
***
Kiedy szaruga ustąpiła miejsca ciemności i rozbłysły uliczne latarnie, Skalska siedziała w swoim gabinecie i przyglądała się ogrodnikowi, który pocierał wnętrze dłoni. Za nim, plecami o drzwi opierał się umundurowany Styczyński. Miał się nie odzywać. Skalskiej zależało tylko na jego obecności.
Dwie godziny wcześniej załatwiła zgodę prokuratora na przeszukanie samochodu ogrodnika. Poinformowała właściciela firmy i zabrała samochód na lawetę. Berlingo przewieziono na policyjny parking i odstawiono za budynkiem komisariatu, gdzie w świetle reflektorów technicy kryminalistyki rozpoczęli oględziny.
– Mówi panu coś nazwisko Natalia Wilczyńska?
Starszy mężczyzna wzniósł oczy do sufitu.
– Ile razy mam powtarzać, że nie?
– Co pan robił poprzedniego dnia w godzinach od dziewiątej do siedemnastej?
– Miałem zwolnienie lekarskie.
– Lewe – rzuciła Skalska. – Niech pan się nie pogrąża. Technicy kryminalistyki właśnie zajmują się samochodem, którym pan jeździ. Obawiam się, że to, co tam znajdą, może pana pogrążyć na dobre. Wie pan, co mam na myśli?
Pokręcił z przestrachem głową.
– Bluzka denatki – wyjaśniła.
– Nie rozumiem.
– Skąd wziął pan bluzkę denatki? Tę z kotem i ćwiekami.
– Ze śmietnika.
– Jakiego śmietnika? Niech pan odpowiada na moje pytania.
Skalska położyła na blacie biurka wydrukowane zdjęcie Natalii Wilczyńskiej i obróciła je tak, by ogrodnik mógł spojrzeć w twarz kobiecie, którą niedawno poznał.
– O Boże – westchnął. – To ona? – Spojrzał przerażony na Skalską. – To ją odnaleźliście w ogrodzie u Getzów?
– Jak pan trafił do ogrodu Natalii Wilczyńskiej?
Mężczyzna z trudem przełknął ślinę. Grdyka, jak obły kamień ukryty pod skórą, podskoczyła w górę.
– Doktor Suwara załatwił mi zwolnienie i poprosił, bym pomógł tej kobiecie w porządkowaniu ogrodu. Zapłacił mi uczciwie, więc pojechałem tam i zrobiłem, co do mnie należało.
– Co pan robił później? – spytała policjantka, kiedy zapadło dłuższe milczenie.
Emeryt błądził wzrokiem po ścianach policyjnego, skromnie umeblowanego gabinetu na poddaszu. W oknie połaciowym Skalska widziała fragment czarnego nieba.
– Niech pan mówi, do cholery! – rzucił spod drzwi Styczyński, ale policjantka szybko zgromiła go wzrokiem.
– Boże, chyba nie myślicie, że mógłbym coś zrobić tej nauczycielce? Nigdy w życiu nikogo nie uderzyłem.
– Ona też nie została ani uderzona, ani zgwałcona. Została otruta.
Pokręcił z przerażeniem głową.
– Płynem chłodniczym. Takim, jaki znaleźliśmy w pana służbowym samochodzie.
– Ale to jakiś absurd! Boże święty, powariowaliście czy co? – Mężczyzna zacisnął dłonie i skrzywił się, jakby nagle rozbolał go brzuch.
– Niech pan mi powie, co pan robił po pracy w ogrodzie Natalii Wilczyńskiej?
– A co miałem robić? Wróciłem do domu. To wszystko. Cały wieczór spędziłem przed telewizorem, a potem przed dwudziestą drugą położyliśmy się spać.
– Kto może to potwierdzić?
– Żona, oczywiście. Cały czas byliśmy razem.
– Znał pan wcześniej denatkę?
– A skąd. Pierwszy raz ją zobaczyłem właśnie tamtego dnia.
Skalska podziękowała mężczyźnie i zastanawiała się co dalej. Plan był taki, żeby przetrzymać go do czasu zakończenia oględzin pojazdu.
Mężczyzna siedział jeszcze jakiś czas oszołomiony, jakby oskarżenie, które zawisło w powietrzu, odebrało mu władzę w nogach. W końcu jednak, przytrzymując się biurka, dźwignął ciężkie ciało.
– Jestem niewinny – powiedział i wolnym krokiem skierował się do drzwi.
Styczyński otworzył je i wyszedł razem z mężczyzną.
Została sama w pustym i cichym gabinecie.
Czuła, że coś jej umyka, że nie zadała ważnego pytania, które gdzieś majaczyło w jej głowie, a którego w żaden sposób nie mogła uchwycić. Brakowało jej obecności komisarza Grossa, z którym mogłaby przedyskutować tę sprawę. Stanęła przy oknie połaciowym i rzuciła okiem na blok przy Kościuszki czterdzieści jeden, na wzgórzu przy zachodnim brzegu jeziora. W oknach mieszkania szefa było ciemno.
Sięgnęła po telefon. Zbagatelizowała trzy nieodebrane połączenia od komendantki. Martwiła się jedynie tym, że Gross wciąż milczał i nawet nie odpowiedział na jej SMS-a.
Schowała aparat i wyłączyła komputer.
Sprawa nagiej denatki stała w miejscu.
Policjantka zastanawiała się, czy Natalia Wilczyńska nie wzięła wolnego między innymi po to, by oprócz prac w ogrodzie potwierdzić u ginekologa, że jest w ciąży. Tylko co by to zmieniło? A jeśli wzięła je po to, żeby zrobić intymny tatuaż? Może planowała zaskoczyć lekarza?
W ciągu dnia zweryfikowała dwa chełmżyńskie studia tatuażu, ale żadne z nich nie wykonało ostatnio młodej kobiecie róży, której łodyga układałaby się w napis „Make love”. Zadzwoniła też do kilku toruńskich salonów, lecz w trzech z nich zapewniono ją, że takiego projektu nikt się nie podjął. Z kolejnymi dwiema firmami nie udało jej się połączyć.
„Make love”.
Zastanowiła się nad tym hasłem i wzorem.
Co kobieta chciała nim przekazać? Że warto kochać, nawet jeśli miłość potrafi boleśnie ranić?
Skalska podpisałaby się pod tym obiema rękami. Ale równie dobrze rysunek róży, symbolu miłości, mógł się spodobać młodej kobiecie, a wówczas nie stała za tym żadna głębsza myśl, żaden ugruntowany pogląd na życie.
A potem pomyślała o czymś jeszcze.
Róża.
Wypielęgnowany ogród.
Dbałość o zieleń.
I wtedy właśnie przypomniała sobie pytanie, które powinna była zadać ogrodnikowi. Wypuścili go już dawno. W samochodzie, prócz bluzki denatki, nie znaleziono innych dowodów.
Odszukała jego numer i zadzwoniła na komórkę.
Odczekała kilka sygnałów, ale mężczyzna nie odebrał.
Zerwała się z fotela i wyszła z komisariatu, naciągając bejsbolówkę na głowę.
***
Skalska wypuściła balon, który następnie wciągnęła do ust i przegryzła z cichym pyknięciem.
Zapukała do drzwi mieszkania emerytowanego ogrodnika. Otworzyła jej otyła kobieta o miłej aparycji, ale zmęczona i zatroskana.
Skalska przedstawiła się i pokazała policyjną odznakę.
– Czego tu pani jeszcze szuka? – zezłościła się żona przesłuchiwanego mężczyzny. – Wrócił od was załamany. Jak mogliście podejrzewać go o otrucie tej młodej nauczycielki? Niech mu pani da spokój. Dość się nacierpiał. Dobrze, że zawału przez was nie dostał!
Kobieta miała rację i Skalska musiała odłożyć rozmowę z ogrodnikiem do następnego dnia.
Prawda była taka, że oprócz poszlak nie miała nic. Ubytek płynu chłodniczego o słodkawym smaku i zapachu oraz zebrane z pojemnika odbitki linii papilarnych pracownika firmy ogrodniczej jeszcze nie stanowiły dowodu zbrodni. Z kolei bluzka miała zostać, zdaniem mężczyzny, wyrzucona przez nauczycielkę. Przygotowała torbę pełną ciuchów do wywiezienia, a on zaoferował, że je zabierze i wrzuci do oznakowanego pojemnika pod własnym domem. Bluzkę z kotem zachował, bo brakowało mu w samochodzie chłonnej szmatki, którą można otrzeć sprzęt spalinowy ze smaru, oleju lub benzyny.
Ale było coś, co zastanawiało Skalską od chwili, kiedy ujrzała zwłoki.
Kobieta była naga i otruta.
I to wydawało jej się zupełnie nienaturalne.
Nagość, która nie była efektem gwałtu.
I zatrucie, które mogło świadczyć o samobójstwie, gdyby tylko ciało denatki znaleziono w jej domu lub ogrodzie. A nie na drugim brzegu jeziora, w pobliżu posesji, której mieszkańcy spędzali wakacje za granicą.
Policjantka była pewna, że samobójstwo należy wykluczyć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej