Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Aż zobaczycie ogień - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
31 lipca 2025
2394 pkt
punktów Virtualo

Aż zobaczycie ogień - ebook

Szodar jest cudarzem – magiem korzystającym z mocy ziemi przodków. Ostyna to nieumarła agentka upadłego państwa, którego spadkobiercy marzą o odrodzeniu. Jest i Irmałow – młody szlachcic na początku wojskowej kariery. Ach, nie zapominajmy o jeszcze jednym młodzieńcu, Korulu, który boi się wszystkiego i wszystkich, a towarzyszy najbardziej poszukiwanemu zbiegowi w imperium.

Szodar jest łowcą nagród. Ostyna zabójczynią. Irmałowa zmuszono do pracy w tajnej policji. A Korul to szpicel.

Wszystkich łączy jeden człowiek: Biały Książę, który jest gotów na wszystko, choćby na dogadanie się z piekłem, byle uciec. A nie jest łatwo uciec ze Świętości – imperium terroru, grozy i magii. Gdzie nawet umarli mają coś do powiedzenia i prowadzą własne gry. A czary, rewolwery i szable mogą okazać się nie dość potężne przeciw budzącym się w puszczach starym bogom.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68102-97-0
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wszystkie stare puszcze mogą się wydawać takie same. Gęstwiny bez dróg, uparcie i skutecznie stawiające opór cywilizacji od tysiąca lat, jeśli nie dłużej. Gdyby zamienić się w ptaka i wznieść odpowiednio wysoko, przypominałyby wielkie morze mchu.

Tak naprawdę jednak każda puszcza jest inna. Ma swoje sekretne ścieżki, swoich jawnych i tajemnych mieszkańców i własne obyczaje.

Ilekroć Szodar wchodził do lasów, powracało doń wspomnienie dzieciństwa, tak – zdawało mu się – odległego, że przynależącego raczej do świata baśni. Nie inaczej było i tym razem. Gdy wjechał w gęstwę tak ciasną i niechętną podróżnikom, że musiał zsiąść z konia, ledwie dotknął podeszwami ziemi, spadły na niego wspomnienia. Bo ziemia pamiętała lepiej nawet niż on, a tutaj jej moc wciąż pozostawała potężna.

Aż się zachwiał. Wydało mu się, że znów zobaczył tamtego dzieciaka. Tamtą polanę. Dom. Kobietę. Mężczyznę.

Ten chłopiec, jakim nie był od tak dawna, nosił imię, które dorosłemu mężczyźnie udało się wreszcie, po latach, zapomnieć. Dziewiętnaście lat wcześniej, daleko stąd, wybiegł z lasu, krzycząc coś wesoło, ale słowa zamarły mu na ustach na widok mężczyzny stojącego przed ojcem.

Nie chodziło o to, jak wyglądał. Nie wtedy.

Chodziło o to, że w ich głuszy pojawił się obcy. Że dotarł tu ktokolwiek.

Matka siedziała przed chatą oparta o drewnianą ścianę. Twarz ukryła w dłoniach. Szeptała coś, co brzmiało jak modlitwa.

– Synu. – Ojciec spojrzał na chłopca, jeszcze dziecko, nawet nie zapowiedź mężczyzny, którym stał się po latach (Szodar czasem zastanawiał się, czy ziarno jego przyszłości było w tym pędraku, czy też tamten dzień wypaczył mu przyszłość). – Na mnie pora.

Malec przesadził dwoma susami dzielącą ich odleg­łość. Nie powinien był, stali wciąż daleko od siebie. Ale tak właśnie zrobił: dwa niemożliwie długie susy.

Przypadł do taty, objął jego nogi, bo tylko do nich sięgnął.

– Zabierz mnie ze sobą!

– Nie mogę, synu. Ktoś musi zostać, zaopiekować się mamą.

– Zabierz nas oboje!

– Nie mogę. To… Mówiłem ci. Świat to nie miejsce dla was.

– A co mi tam! Zabierz mnie! Niechby i do ludzi!

Wtedy przemówił obcy mężczyzna i chłopiec obejrzał się na niego, by ujrzeć po raz pierwszy jego twarz i zapamiętać ją na zawsze. Zwłaszcza oczy, duże, błyszczące blaskiem o barwie, której nie potrafił nazwać.

– Nie między ludzi go wiodę, a między wilki.

Odeszli. Została kobieta o złamanym sercu i chłopiec, na początku jeszcze dziecko, które wkrótce musiało samodzielnie pochować mamę w zgliszczach chaty, później młodzieniec i wreszcie mężczyzna. Po tym, jak odnalazł grób ojca, spędził życie na poszukiwaniu przybysza, którego twarz zapamiętał.

Wciąż jednak znajdywał tylko innych ludzi.

Odpędził wspomnienia. Jeśli się w nich zagubi, przegapi tropy. Odetchnął głęboko. No dobrze, puszcza na pozór nie różniła się od tej, przez którą wędrował przez ostatnie cztery dni. Gęstwina ciągnąca się aż po horyzont na trzy strony świata i do gór na wschodzie, tak daleko, że ze wzgórza, na którym stał, skaliste olbrzymy przypominały pasemko szarej mgły.

Ale teraz, tutaj, poczuł wspomnienie dymu. Nie zapach, lecz to, co po nim zostało, osiadło na liściach, z których spłynęło rosą na ziemię, by w nią wniknąć, wgryzło się w korę drzew. Ślad był subtelny, nikły, lecz wyraźny. To nie pozostałość po pożarze, lecz po nitkach dymu wędrujących co dzień od pieca między drzewami.

Szodar przejechał dłonią po korze buka, pod którym akurat się zatrzymał. Nacisnął ją palcami, a potem powąchał je i polizał. Poczuł smak pieczonego chleba, smażonej dziczyzny, leśnych owoców. I gotowanego mleka. Przez chwilę stał oparty o drzewo. W nieco przetartym, ciemnozielonym płaszczu, na którego ramionach niemal zupełnie zatarły się ślady po starych dystynkcjach, w brązowym kapeluszu, nieogolony, z pobrudzonymi dłońmi – bardziej niż człowieka mógł przypominać jedną z leśnych istot.

Na przykład tę, która właśnie wyłaniała się z gęstwiny za jego plecami. Powrotny zaistniewał, wciągając resztki życia ze zbutwiałego drewna, podgniłych liści zalegających w ściółce, ze starych kości zwierząt pomarłych tak dawno, że objęły je już i wessały w siebie korzenie drzew. Ze śladów dymu, z zapomnianej kropli rosy na kępie trawy rosnącej w cieniu buka. Z urwanego skrzydełka dzikiej leśnej pszczoły pożartej dwa dni wcześniej przez szerszenia. Ze strzępu mgły. Ze wszystkiego, co było, choćby trochę, materią, wspomnieniem życia.

Szodar, wyczuwając przybycie upiora, pogłaskał po pysku konia, nim zwierzę zareagowało na przybycie powrotnego. Odwrócił się powoli ku duchowi przypominającemu człowieka porośniętego mchem, istotę o kościach z wyschłych gałęzi drzew. Kiedyś mogła nazywać siebie człowiekiem, ale musiało to być dawno, dawno temu. Nawet odtworzone oczy nie zachowały już śladu człowieczeństwa. Zielone, pozbawione białek zdawały się odbijać Dale.

Powrotny przemówił, nie otwierając ust. Słowa zabrzmiały niczym powiew wiatru. Smakowały starym, spróchniałym drewnem.

– Nie idź dalej. Zostaw ich.

– Nie chcę walki, powrotny.

– Cały jesteś walką. Cuchniesz krwią. Agresją. Żalem. Wszędzie go za sobą pozostawiasz.

– Nie chcę walki – powtórzył Szodar. – Ale jestem na nią gotowy.

– Nie idź… Znajdziesz tam coś, czego wcale nie szukasz – szepnął duch, rozwiewając się na powrót. Pozostał smak starej trawy po deszczu, gasnący posmak zgnilizny. Szodar odkręcił manierkę, przepłukał usta wodą ze źródeł spoza lasu. Znów pogłaskał konia po pysku, bo ten parsknął zarazem gniewnie i trwożnie. Mężczyzna sięgnął do kieszeni płaszcza po kawałek marchewki. Palce, prócz steranego warzywa, dotknęły starych kości do gry. Szodar drgnął. Nie wiedzieć czemu, wydawało mu się, że wyrzucił je po drodze. Wyjął prędko dłoń z kieszeni, podetknął wierzchowcowi poczęstunek pod pysk. Koń przyjął już nieco postarzały strzęp warzywa i ruszyli dalej, po wspomnieniach dymu ukrytych w drzewach i ziemi.

Zastanawiał się, czemu powrotny przyszedł do niego. Prawda, czasem sam przyzywał duchy dawno pomarłych, które stały się częścią ziemi i jej mocy. Potrafił badać dzięki nim okolicę, dowiadywać się zarówno o najnowszych, jak i dawnych wydarzeniach. Powrotni, jeśli akurat nie polowali, rzadko przybywali sami z siebie. Dobrze im było w ziemi, gdzie stanowili część większego od siebie i ledwie pamiętali, że byli kiedyś osobną istotą. Niechętnie przybierali ciała, budząc przy okazji wspomnienia. I rzadko przywiązywali się do ludzi. Szodara traktowali zwykle raczej z obojętnością niż wrogością. Nie miał też wśród nich przyjaciół.

A ten przybył go ostrzec.

Czy powstrzymać?

Pewnie to drugie. Co oznaczało, że człowiek, którego ścigał, musiał zawrzeć interesujące sojusze. A może sam zdziczał, zdalał? Stał się jedną z tych granicznych istot, które mieszkając daleko od ludzkich osiedli, przenikały mocami, przemieniając się w powrotnych jeszcze za życia?

Nie, to chyba nie to. Zabrał przecież ze sobą żonę i syna. Samotny może by i zdalał, ale rodzina powinna trzymać go po tej stronie życia.

Ćwierć dnia później Szodar zobaczył dym pełznący po listowiu ku czubkom wysokich drzew. A niedługo później wprowadził konia na polanę, na której, na tle drewnianego domu z nierówno ciętych nieoheblowanych bali, ujrzał chłopca z samopałem w ręku.

Syn. Gdzie ojciec z matką?

Dzieciak mógł mieć najwyżej dwanaście lat. Długie jasne włosy opadały mu do ramion, grzywka prawie zasłaniała oczy. Ubrany jedynie w płócienną koszulinę zabarwioną na brąz, na nogach miał łapcie z kory. Samopał, który trzymał oburącz, sprawiał prymitywne wrażenie, ale mógł być groźny.

Jak każda broń.

– Opuść to, chłopcze. – Szodar starał się mówić spokojnie. Najpierw odezwał się po olszewiacku, powtórzył zdanie po ińsku, by zakończyć po ujursku. Żadnej reakcji. Dzieciak ani drgnął. Wciąż zaciskał wargi, mrużył jasnoniebieskie oczy. Palec bielał mu na spuście.

Szodar zebrał w sobie ślad dymu, za którym tu przyszedł. Zmieszał go w ustach, uniósł lekko głowę i wydmuchał, układając usta, jakby gwizdał melodię spokojnej, smutnej piosenki. Szaro-błękitna smuga wypłynęła z mężczyzny, zawirowała w powietrzu i ułożyła się w kształt niedźwiedzia, który stanął na tylnych łapach, potrząsnął wielkim łbem, po czym w ludzkiej pozycji odmaszerował między drzewa.

Oczy chłopca rozszerzyły się, usta zadrgały. Nic więcej.

No tak, dorastając w głuszy, pewnie napatrzył się dziwów.

– Powiedzcie chłopakowi, żeby odłożył broń – powiedział więc nieco głośniej Szodar. – Nie chcę go zabijać. Ale zrobię to, jeśli będę musiał.

– Jestem tylko ja – odezwał się chłopiec po olszewiacku. – Sam. Rodzice pomarli. Niech pan stąd idzie. Nie chcę tu pana.

W jego słowach brzmiało nieco prawdy. Dorośli mogli wystawić dzieciaka na czatach, ale nie zostawiliby go samego. Gdyby tu byli, ojciec pewnie zakradałby się właśnie za plecy Szodara. A ten wiedziałby o tym. Tak jak wiedział o dzieciaku, nim go zobaczył.

Poruszył palcami lewej dłoni, a wtedy zrodzony z dymu niedźwiedź wypadł spomiędzy drzew i skoczył na chłopca. Nie starczyło czasu, by wzmocnić przyzwańca, toteż obrósł tylko starymi zgniłymi liśćmi, grudkami błota, garścią gałęzi połamanych przez zwierzęta. Niczym, co mogłoby urazić puszczę, zranić ją choćby minimalnie.

Taki stwór, raczej iluzja niż istnienie, nie mógłby zrobić prawdziwej krzywdy. Ale umiał odwrócić uwagę.

Zwierzę wpadło na chłopca, otoczyło go sobą. Dzieciak krzyknął przestraszony, a gdy niedźwiedź odskoczył od niego, zbierając się do kolejnego ataku, chłopak wystrzelił weń z samopału.

Opadły stare liście, rozsypała się garść gałązek i rozwiały wspomnienia starego dymu. A Szodar zdążył dopaść chłopaka, wyrwać mu z ręki broń i pchnąć na ziemię. Przycisnął go do niej kolanem, wyjął zza pasa kawał sznura i spętał nim jeńca.

– A teraz – powiedział równie spokojnie jak przedtem – pójdziemy do domu i poczekamy na twoich rodziców.

Nie wrócili we dwoje, jak sądził, lecz w trójkę. Wiele można wyczytać ze wspomnień dymu: godziny palenia w prymitywnym kamiennym piecu, rodzaj użytego drewna i zapachy przygotowywanych potraw. Ale prawdziwa liczba dzieci może umknąć nawet wytrawnemu łowcy.

Rodzice przywiedli ze sobą córkę. Równie jasną we włosach i oczach jak chłopiec, ale młodszą. Szła spokojnie, poważna, skupiona, jak czasem potrafią być skupione małe dzieci. Prosta, biała lniana sukienka wydała się Szodarowi zbyt czysta, mała najwyraźniej potrafiła dbać o siebie. Włosy w barwie jasnej pszenicy zdobił wianek z żółtego kwiecia, wyglądający niczym złoty diadem w tych paru promieniach słońca, jakie przedarły się przez korony drzew. Wchodząc na polanę przed domem, dziewczynka zdawała się lśnić.

Od razu dostrzegli konia, którego Szodar celowo zostawił na widoku. Niech wiedzą. Samopał też pozostawił tam, gdzie upadł. I nie zamknął drzwi. Kobieta, szczupła, wręcz chuda, wielkooka, pociągnęła dziewczynkę na powrót w głąb lasu. Mężczyzna zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Nie były to jednak cuda ani czary, a refleks myśliwego i wprawa w życiu w puszczy.

Szodar odczekał, aż sylwetka mężczyzny zamigocze między drzewami. Pochylony, wielki, skradał się, by obejść chałupę i spróbować dostać się do niej od tyłu. Może wejściem przez ziemiankę, które miało chyba służyć za ostatnią ścieżkę ucieczki, może od prymitywnej stodoły przyklejonej do tylnej ściany domu?

– Mam dzieciaka! – ostrzegł go krzykiem. – Moszylu Peragwo, mam twojego syna!

Celowo użył imienia i nazwiska mężczyzny. Niech wie, że przybył właśnie po niego.

Moszyl potrzebował chwili. Przemyślał sytuację, może ze trzy razy. Ale wreszcie wyszedł z lasu. Od frontu chałupy.

– Zrobiłeś mu krzywdę?

– Nie po niego przyszedłem. Nawet nie jest poobijany. Leży na łóżku, związany i zakneblowany. Poczekaj.

Szodar pochylił się nad chłopakiem, wyjął mu knebel z ust. Dzieciak natychmiast zaczął wrzeszczeć, mieszając słowa trzech języków. Ostrzegał tatę, że przybysz to cudak, że na blacie stołu położył pistolet i nosi szablę pod płaszczem. I że jest wysoki, choć chudy. Szodar pozwolił mu na to wszystko, cały czas zerkając przez pozbawione szyb okno na Moszyla. A gdy uznał, że tyle wystarczy, na powrót zakneblował jeńca.

– Złóż całą broń na ziemi, Moszyl – polecił. – A twoja żona i córka niech wyjdą przed dom. Chcę widzieć, że nic nie kombinują.

Mężczyzna znów potrzebował chwili, by się zastanowić. Wreszcie skinął głową, rzucił na ziemię siekierę, dorzucił do niej kozik wydobyty zza pasa. A potem machnął ręką i zza drzew wyłoniły się żona z córką.

To właśnie kobieta pierwsza weszła do chaty. Minęła zaskoczonego Moszyla, szybkim krokiem, nie puszczając dłoni dziewczynki, podeszła do domu, przeszła przez próg i pozornie nie zwracając uwagi na Szodara, skierowała się ku chłopcu. Pochyliła się nad nim, badając go dłonią i oczami. Dopiero wtedy do środka wpadł Moszyl. Szodar stał już przy stole, podniósł z blatu rewolwer, ale nie wycelował w nikogo. Pozwolił kobiecie uwolnić syna od więzów i knebla. Pozwolił też wypłakać mu się w matczyne ramiona. Dzieciak przepraszał, że nie powstrzymał przybysza. Tulił się do matki i siostry, które usiadły obok niego na łóżku, ale patrzył na ojca.

A ten stał z opuszczoną głową na środku chaty i zerkał to na dzieci, to na Szodara.

– Zrobiłeś, co mogłeś – powiedział wreszcie. – Synu, ja nie spisałbym się lepiej.

– Jakby nie wycudził tego niedźwiedzia, tato… Jakby to nie był cudak…!

– Wiem, synu. Już dobrze. – Moszyl odetchnął głęboko, oklapł na ławę koło pieca. Niby nie zerknął na noże leżące na prymitywnym, grubo ciosanym kredensie, znajdujące się może nie pod ręką, ale na odległość szybkiego skoku, jednak całe jego ciało ukazywało świadomość bliskości potencjalnej broni. Szodar poczuł zapach i smak lęku wymieszanego z nadzieją. – Po mnie żeś przyszedł, łapaczu, co? Po tylu latach… Czemu? Tyleś mnie szukał?

– Szukałem cię dwa tygodnie.

– Co się zmieniło?

– Ojciec generała, któregoś postrzelił, umarł wreszcie, po latach życia w paraliżu. A jego syn wszedł w wiek męski. Podniósł nagrodę i odnowił wyzwanie.

– Szlag. I wystarczyły ci dwa tygodnie?

– Mniej więcej.

– Ty jesteś taki dobry czy ja jestem taki kiepski?

– Ja jestem taki dobry, Moszyl. Więc lepiej nie kombinuj.

Chwila zastanowienia, ponowne skinięcie głową.

– Nie będę. Syn mówi, że jesteś cudak. Prawda to?

– Prawda.

– No to tym bardziej nie będę. Matka, zostaw już dzieciaki i daj mi dobrego żarcia. Może to już ostatnie takie? A na pewno ostatnie od ciebie. Co nie, łapaczu?

Szodar nie odpowiedział. Zebrał w sobie smak ognia i splunął płomyczkiem na płytę pieca. A gdy wszyscy patrzyli, jak ten tańczy na żelazie, schował rewolwer do kabury przy pasie i usiadł na krześle, zaskakująco ładnym na tle innych, prymitywnie zbijanych mebli. Pewnie kradzione. Przez chwilę dumał nad tym, po jakie licho Moszylowi chciało się targać tego grata przez puszczę. Potem spojrzał na kobietę z wystudiowaną godnością podchodzącą do kredensu, by wyciągać z niego poobijany garnek, i uznał, że fanaberia z krzes­łem była jej pomysłem.

– Ośko – zwróciła się do syna. Głos miała dźwięczny, miły. Starała się nad nim panować, ale drżał. – Idź do komórki, przynieś sera, kaszy i to, co zostało z tura.

– Ser, kasza, mięso – upomniał chłopca Szodar, bo nie spodobał mu się zapał, z jakim szczeniak zeskoczył z łóżka. – Nic więcej. Na wszelki wypadek poślę z tobą mojego małego przyjaciela.

Splunął iskrą na palec, zakręcił nim, a płomień przypominający ognistego duszka popłynął w powietrzu ku chłopcu i zawisł mu nad głową.

– Sztuczki – prychnęła kobieta, gdy syn wyszedł ze znacznie mniejszym entuzjazmem, niż wstawał. Wyraźnie bardziej oczarowana czarami siostra pobiegła za nim.

– Sztuczki – zgodził się Szodar. – Nie chciałaby pani zobaczyć poważniejszych cudów.

– Po coś tu przyszedł? Mówisz po olszewiacku jak rodzony, czyli jesteś nasz. I ścigasz uczciwych ludzi. Dla kogo? Dla Ujurów?

– Uczciwych nie ścigam.

Znów prychnęła. Ponieważ dzieci wróciły, odebrała od nich gliniane misy z jedzeniem. Szodar dmuchnął i śledzący chłopca płomyk zniknął. Ośko odetchnął z ulgą, za to dziewczynka wydała się zawiedziona. Spojrzała na Szodara z zupełnie niedziecięcą uwagą. Cóż, dzieci potrafią czasem i tak.

– Dla gościa też zrób – polecił żonie Moszyl.

– Tak, nakarmmy jeszcze oprawcę!

– Gość to gość.

– Nieproszony to nie gość!

– Holona! – ofuknął ją.

– Dobra, dobra. Ty go karm, a on cię zabije.

– Tylko jeśli będzie coś kombinował – ostrzegł Szodar.

– Już ja wiem. Znam takich jak ty. Za jedno wam, przywieźć człowieka czy głowę. I za co to? Za to, że mścił się na zaborcy? Za walkę o wolność?

– Tak ci powiedział? Że należał do partyzantów? Rewolucjonistów? Oj, Moszyl, Moszyl. Musiałeś sobie dorobić szlachetności? A myślałem, że ty jeden jesteś uczciwy zbój.

– No co? – Gospodarz wyszczerzył się w uśmiechu. – Swoich nie ruszałem. Tylko Ujurów i ich przydupasów.

– Nic mi nie musiał opowiadać – mówiła kobieta, rwąc mięso i rzucając gniewnie jego kawałki na patelnię. – Przecież ja z nim chodziłam.

– Holona!

– A co, nie tak było? Jak żeśmy byli młodzi, to ja byłam taka sama rozbójniczka jak on. I jeśli chcesz wiedzieć, łapaczu, to właśnie ja, a nie on…

– Holona! – ryknął Moszyl, podrywając się z ławy. Poczerwieniał na twarzy, wielkie łapska zacisnął w pięści. – Zawrzyj gębę!

Dziewczynka, na powrót siedząca teraz na łóżku, zaniosła się płaczem. Brat objął ją, zaczął szeptać coś uspokajającego. Para gospodarzy patrzyła na siebie w milczeniu, z gniewem, z rozpaczą. Dłoń kobiety wędrowała ku kuchennemu nożowi przy piecu. Oczy męża starały się nie śledzić jej ruchu.

– Mnie prawda nie interesuje – odezwał się Szodar, wyciągając fajkę z wielkiej, głębokiej kieszeni płaszcza. Położył ją na stole, stukając znacząco. Wyciągnął woreczek z tytoniem, potrząsnął i zaczął nabijać. – Prawdę mówiąc, nikogo nie interesuje. Ważne, co ludzie pamiętają i za kim wystawiono listy gończe. Nie ma prawdy, jest tylko sprawiedliwość. Więc ty, kobieto, gotuj. A ty, Moszyl, siadaj.

Gospodarz łypnął na niego. Odetchnął głęboko. Usiadł. Dłoń kobiety przerwała wędrówkę. Holona obejrzała się na łowcę, oczy jej zabłysły, usta drgnęły jakby w uśmiechu. Dopiero teraz Szodar zobaczył, że były to ładne, czarne oczy i ładne, mocne usta. Dojrzał i maleńką bliznę w ich kąciku, i drugą, wyraźniejszą, chyba po kuli, na czole, wystającą spod burej chusty.

– Niech będzie – mruknęła, odwracając się znów do pieca. – Ale to wszystko takie stare historie… On ma teraz dwoje dzieci. Siedzimy w puszczy od lat. Nikomu nie wadzimy.

– Ludzie pamiętają. Niewielu, ale akurat ci, co pamiętają, są ważni.

– I bogaci, prawda? Bo ubogim nie służysz!

– Wyście też na ubogich nie napadali. Każdego ciąg­nie do pieniędzy.

– Nas już nie! Słuchaj, łapaczu, ja od ciebie męża wykupię!

– Nie! – Moszyl znów wyglądał, jakby chciał się poderwać. Szodar spojrzał na niego znacząco. – Holona, nie stać nas.

– Mnie stać.

– Macie skarb zakopany pod domem?

– Nie kpij, łapaczu. Nie. Nie taki skarb. Większy. Wiem, gdzie się ukrywa Biały Sęp. Za niego dostaniesz więcej niż za mojego męża.

– Holona!

– Teraz ty zawrzyj gębę, kochany. – W głosie kobiety zabrzmiała smutna czułość. – Biały Sęp, łapaczu. Jeden z poruczników Błazna.

– Bajki. – Szodar się wykrzywił. – Błazen nie istnieje.

– Może istnieje, może nie. Ale za Białym Sępem ciąg­le wiszą po posterunkach listy gończe, prawda?

– Prawda. Jeśli mi go sprzedasz… – Szodar rozważył możliwości. Rzeczywiście, zarobiłby znacznie więcej. Ale też pewnie walka byłaby trudniejsza. Za to zdobyłby większą sławę, a przez to kto wie czy nie lepsze kontrakty. – Będę musiał sprawdzić twoją szczerość, kobieto.

Podeszła, splunęła na stół. Spojrzała wyzywająco na łowcę. Szodar odłożył fajkę, tym razem delikatniej. Zanurzył palec w plwocinie kobiety. Zerknął na podejrzanie milczącego, zatopionego w myślach gospodarza. A potem polizał czubek palca. Smak Holony rozszedł się w nim wszystkimi odcieniami jej życia. Smakowanie człowieka wymagało większego wysiłku niż poznawanie ognia czy dymu, łowca wyprężył się, westchnął, zadrżał.

Był w tym smaku jakiś dziwny, zimny trop. Kobieta eksperymentowała z mocami, ćwiczyła się chyba na wiedźmę. Czy próbowała go właśnie oczarować, rzucić urok? Jeśli tak, to kiepsko jej poszło, przeceniła siły.

– Mów – rzucił ochrypłym głosem.

– Biały Sęp, jeden z poruczników samego Błazna, należał do przyjaciół mojego ojca. Nie jestem takim znów byle kim, łapaczu. No, nie byłam, kiedyś. Sęp ma wiele kryjówek, ale jedną szczególną. Ostatnią. W Górach Mgieł, gdzie pochował żonę. Jest tam szczyt, który nazywają Wilczym Konaniem. Tam go znajdziesz.

Nie kłamała. Szodar potrząsnął głową i prędko wypluł z siebie drobinę jej plwociny. Sięgnął po manierkę, pociągnął z niej zachłannie i długo przepłukiwał usta. Wypluł płyn na podłogę.

Nie podobał mu się ten zimny posmak. Nie wyczuł uroku, ale może dobrze go ukryła? Albo w tym domu, w tej polanie, było coś więcej? Przypomniał sobie powrotnego. Zatem to ta kobieta go przyzwała? Wiedźma, nawet niewprawna, amatorka, byłaby do tego zdolna. Może strzegł dla niej lasu przed obcymi?

Zatem rzeczywiście Holona nie była takim znowu nikim.

– Dobiliśmy targu? – spytała.

Wciąż nie był pewien, czy chce mu się wędrować za starym cudarzem i próbować schwytać go w jego włas­nym gnieździe. Z drugiej strony, musiał to przyznać, pociągało go takie wyzwanie. No i – teraz już to wiedział – jeśli spróbuje zabrać ze sobą Moszyla, będzie musiał walczyć z kobietą. Zabić ją. Pewnie znała parę sztuczek, starliby się w jej domu, ale była amatorką. Może by się trochę zasapał, ale by ją zabił.

A wtedy co? Trzeba by na wszelki wypadek zabić też dzieci, żeby nie wyrosły na mścicieli?

Znów powróciły wspomnienia, a on znów je odpędził.

Szlag. Historia naprawdę każdego dopada.

– Dobiliśmy targu. – Skinął głową, wstając. – Czas na mnie.

I tak nie tknąłby przygotowanego przez nią posiłku.

Nie odpowiedzieli. Patrzyli na siebie w milczeniu. Szodarowi wydało się, że zawisła między nimi cisza, z której nic dobrego urodzić się nie mogło. Im prędzej się od nich oddali, tym lepiej. Z fajką w zębach, nie patrząc więcej ani na Holonę, ani na Moszyla, wyszedł z chaty, odwiązał konia i wsiadł na niego. Nie oglądał się za siebie. Okolica nie pachniała mordem, zresztą żadnemu z nich, ani mężowi, ani żonie, nie opłacałoby się ryzykować ataku.

Nie teraz. Nie przy dzieciach. Nie, gdy sądzili, że tego właśnie mógłby się spodziewać.

Gdy oddalił się od chałupy, las zgęstniał na powrót i Szodar musiał zsiąść z konia. Wiódł go za uzdę, starając się iść tą samą drogą, którą tu przybył. Góry Mgły. Ponad tydzień drogi na południe. Po drodze prawie żadnej cywilizacji. Może nadłożyć drogi, zajrzeć do Kumarewa i uzupełnić zapasy?

Wyczuł obecność ducha, ale zignorował ją. Nawet gdy przybyły kolejne, nie zwracał na nie uwagi. Powrotni bywali ciekawscy. Dopiero gdy dotarł do miejsca, w którym przygotowano na niego zasadzkę, zatrzymał się. Odsunął połę płaszcza, oparł dłoń na kolbie rewolweru.

– Moszyl – zawołał – wiem, że czaisz się za tym zwalonym dębem. Cuchniesz strachem tak, że czuć cię od mili. Wyłaź i miejmy to już za sobą!

– Nie mogę pozwolić ci odejść! – odpowiedział zbój. – Słyszałem o Białym Sępie. Może go zabijesz, może on zabije ciebie. Jeśli przegrasz, wyciągnie z twojego trupa, kto go zdradził. Jeśli wygrasz, twoim tropem ruszy Błazen.

– Błazen to bajka.

– Może tak, może nie. Ale nie mogę ryzykować.

– Dobiłem targu, Moszyl. Nie chcę cię zabijać. Ale zabiję. Wiesz, że nie masz ze mną szans.

– Wiem – odkrzyknął wtedy tamten i wychylając się zza pnia, wystrzelił z karabinu, jakiegoś starego modelu, robiącego wiele huku i wytwarzającego wielką chmurę dymu. Pocisk przeleciał daleko od głowy Szodara, utkwił w drzewie. Łowca, wciąż z fajką między zębami, pobudził w niej ogień i dym, okrywając się siwą zasłoną i rozsyłając na wszystkie strony migoczące ogniki. Ruszył w kierunku przeładowującego niezgrabnie i głośno Moszyla. Wyciągnął rewolwer, ale na razie nie strzelał.

Był blisko, wiedział, że za chwilę ścigany znów się wychyli, złoży do strzału, a wtedy on wpakuje mu sześć kul w głupie cielsko, kiedy uderzył w niego powiew wichru niesiony krzykiem Holony. Obalił Szodara na ziemię. Rewolwer wyleciał mu z ręki, a fajka z ust. Przestraszony koń zarżał, rzucił się do ucieczki, gdy Szodar niesiony wichrem uderzył plecami w drzewo. Moszyl, tak samo zaskoczony, znów chybił, kula poszła gdzieś w las.

Przeklęte duchy! Nie przyszły tu popatrzeć na śmierć i krew. Ukrywały obecność kobiety!

No dobrze. Skoro tak chcecie…

To także moja ziemia. Stąd mój ród, dranie.

Osunął się po pniu, skulił, by stawić czoła wichrowi. Wbił palce w poszycie leśne i głębiej, w ziemię. Przywołał echo smaku Holony. Zęby zazgrzytały, gdy budował w sobie poczucie gniewu owinięte wokół atakującej. Sięgnął po moce zawarte w ziemi, krzyknął, sprężył się i uderzył. Mniej niż drgnięcie przebiegło przez grunt, nadnaturalne pęknięcie ziemi, jak i powietrza, zaczerniło się zygzakiem między Szodarem a Holoną. Ale wystarczyło. Otoczona korowodem powrotnych kobieta jęknęła, opadła na kolana. Wicher ustał momentalnie. Szodar ruszył pędem ku niej, ignorując kolejny chybiony strzał otoczonego żądlącymi go iskrami Moszyla.

Roztrącił próbujące osłaniać kobietę duchy, rąbnął ją z rozmachem pięścią w twarz, nim zdołała wstać. Prędko usiadł na niej, przygniatając do ziemi, odciągnął jej głowę do tyłu, wyciągnął zza pasa nóż i przyłożył jej do gardła. Otworzył usta, chcąc krzyknąć na Moszyla, by rzucił broń, ale nie zdołał.

Poczuł lód. Boleśnie zimne igiełki wbijające mu się w całe ciało. Syknął, opanował odruch każący zrzucać je z siebie. Kobieta pod nim jęknęła, poruszyła się. Uderzył ją ponownie. Poczuł, jak ręka drętwieje mu od zimna. Przywołał w sobie ogień. Wbił palce w ziemię, ale ta pokryła się lodem, nie chciała oddać mu ani trochę energii.

Trudno. Są sposoby i na takie sztuczki. Jak ziemia nie chce pomóc, można dać coś od siebie.

Przegryzł sobie wargę. Splunął na powietrze kilkoma kroplami krwi. Zawirowały w powietrzu i poleciały w dal, między drzewa. I po chwili dobiegł go krzyk, gdy dosięgły celu.

Dziewczynka.

Głupi był, że nie przyjrzał się jej bliżej. Ale teraz już ją ma.

– Nie wiem, czym jesteś, ale to nie musi kończyć się jatką – zawołał, starając się ignorować gromadzących się wokół powrotnych. Teraz gdy byli bliżej, gdy przyjrzał im się, wciąż pospiesznie, lecz nieco dokładniej, wydało mu się, że rozpoznaje niektóre gęby. Nie tylko ich przybywało, ale nabierali ciała od ziemi, od drzew i krzewów. W niektórych ciągle jednak trzymało się więcej dawnego życia i fragmenty ciał pochodziły naprawdę od nich. Kości, strzępy skóry. Jedna czy dwie twarze tknięte rozkładem, ale wciąż rozpoznawalne. Paru łowców przybyło tu przed nim.

Choć oczywiście, łatwiej zorientować się, kim był powrotny, jeśli na nie całkiem pozbawionym mięsa piszczelu wciąż nosi złotą bransoletę z wyrytym dzikiem.

A więc tu zginąłeś, Dziku.

Lód, coraz mocniejszy, zimniejszy, wędrował po ciele Szodara. Łowcy wydawało się, że przenika go do kości. Nie było to zwykłe zimno, ale powiew śmiertelnych Dali.

– Ubiliśmy interes i ja dotrzymałem słowa. To twój ojciec mnie zaatakował. Zatrzymaj to albo ją zabiję! A i tobie też się oberwie!

– Mnie nie dasz rady! – Pojawiła się przed nim jako biała furia, żywe wcielenie Dali, mróz śmierci schodzący między żywych. Krople krwi Szodara naznaczyły ją, zapewne paliły ogniem, twarz miała wykrzywioną tyleż gniewem, co cierpieniem. – Zginiesz!

– Ale zabiorę kobietę ze sobą! A to o nią się troszczysz, prawda? Matka! I ojciec, który spłonie, tyle jeszcze zdołam zrobić. Ja nie chcę tej walki. Decyduj!

Lód sięgał już jego serca. Docisnął ostrze noża do szyi Holony, aż popłynęła po nim krew. Sięgnął po nią i zaczęła powoli wznosić się w powietrzu, sunąć ku istocie ukrywającej się w ciele dziewczynki. Póki miał jeszcze siły, nakazał iskrom otaczającym Moszyla zebrać się w jeden płomień i wbić w ciało mężczyzny, jak lód wbijał się w jego. Spojrzał prosto w białe oczy Dalistoty.

– Decyduj! – powtórzył. – Ostatnia chwila!

Mróz zniknął.

– Zostaw ich – powiedziała. Do jej oczu wracał błękit. Teraz Szodar dostrzegał jego głębię i chłód.

– Nic innego nie planowałem – odsapnął. – Jesteś z Dal, prawda? Wcieleniem? Oni wiedzą?

– Nie. Myślą, że mama mnie urodziła. Normalnie. Zejdź z niej i schowaj ten nóż.

Posłuchał, choć niechętnie. Wcielenie, cholera. Istota z Dali pragnąca ludzkiego ciepła, jak one wszystkie. Innego rodzaju istnienia, po prostu życia.

– Ona jest trochę wiedźmą, co? – mamrotał, wstając. – Cholera, nie mogłaś ich przypilnować? Po co całe to zamieszanie?

– Ojciec oszukał nas obie. Myślał, że nas chroni. Głupie, zwyczajne dobro, prosta miłość. Oszukuje zmysły. Nawet moje, wiesz?

– Tak. To akurat znam.

– No jasne, że znasz. – Spojrzała na niego tak, że aż się wzdrygnął. – Idź już. Ja tu posprzątam. Sprawię, że zapomną. Idź i już tu nie wracaj.

– Mogą przyjść inni.

– Przychodzili. Stoją teraz tam. – Wskazała ręką powrotnych. – Żaden nie szedł na układ. I żaden nie był tak wredny jak ty. Nie wracaj.

– Ani mi w głowie. – Zmusił się do uśmiechu. – Czy twoi niewolnicy nie mogliby znaleźć mojego konia?

– Sam go sobie znajdź – Wzruszyła ramionami gestem tak dziecięcym, że pewnie dałby się oszukać, gdyby nie wiedział już, czym jest. – Potrafisz.

Zmełł przekleństwo. Odszukał smak i zapach spłoszonego wierzchowca, nakłonił powietrze, by przywiod­ło go do jego woni. Aż się przy tym spocił. Nieźle go wymęczyła ta mała. Gdyby go teraz zaatakowała, pewnie nie poszłoby mu równie dobrze.

Odnalazł porzucone fajkę i rewolwer. Tytoń jeszcze się żarzył. Szodar z przyjemnością zaciągnął się dymem. Zapach tytoniu z rodzinnych stron dodał mu sił.

Strząsnął stare liście z płaszcza, sprawdził, czy ziemia nie dostała się do lufy i do bębenka. Gdy usłyszał znajome rżenie, podszedł do konia, pogłaskał go po pysku, poczęstował ostatnim strzępem marchewki.

Odwrócił się ku dziewczynce, nim odszedł. Gładziła po włosach nieprzytomną Holonę, szepcząc jej coś do ucha, zapewne jakąś zmyśloną opowieść o ostatnich wydarzeniach.

Nic się tu nie stało. Łowca odjechał i nie wróci. Są bezpieczni.

Przeklęte wcielenia i ich kaprysy!

Popatrzyła na niego, nim się odwrócił.

– Chcę ci powiedzieć jeszcze jedno, łowco. Na pożegnanie – odezwała się głosem starym jak świat. – Błazen to nie bajka.Rozdział 1

Gdy Szodar wjeżdżał do Małego Towa na koniu sprag­nionym żarła, drałującym niemrawo obok zmęczonego muła uginającego się pod ciężarem cielska Ciemnego Burłaka, myślał tylko o tym, jak będzie błogo położyć się wreszcie w prawdziwym, niechby i zapluskwionym łóżku. A wcześniej może zjeść coś, na co człowiek nie musiał sam polować i czego nie musiał żreć na surowo, by dym z ogniska nie przyciągnął uwagi. O tym, że nawet samo wypicie piwa w ocieplanej izbie zapachnie rajem.

Pewnie przez to rozmarzenie trochę się zagapił. Muł szarpnął nagle, zatrzymał się, prychnął. Szodar obejrzał się na niego, pociągnął za sznur przywiązany do konia, ofuknął zwierzę. Muł potrząsnął w odpowiedzi łbem i z wyraźną niechęcią ruszył przed siebie.

Jeździec rozumiał go doskonale. Też już nie chciało mu się wędrować. Skoro dotarł do miasta, w którym mróz ściął lodem błocko zazwyczaj udające drogę, najchętniej natychmiast udałby się do zajazdu, wykupił pierwszy lepszy pokój i położył spać na tydzień. Tropił zuchwałego rozbójnika Burłaka przez miesiąc, a potem ścigał tydzień po górach, w których do jedzenia miał głównie korę z drzew. Choć nastał już marzec, zima wciąż nie odpuszczała. Kiedyś, jak słyszał, było tu inaczej. Ale kiedyś te ziemie nie podlegały Świętości.

Może powinien był go zastanowić widok żandarmów przed domem sędziego? Z drugiej strony: gdzie, jak nie tam mieli kręcić się żandarmi?

Dopiero wyszczerz na rumianym obliczu urzędnika dał mu do myślenia.

Ale wtedy było już za późno.

I teraz siedział na stacyjce, nawet nie w środku, w ogrzewanej poczekalni, gdzie najmniejszy ułamek przestrzeni zajęli porządni pasażerowie, ale na zewnątrz. Skulony za wiatą, bez konia, bez muła i bez nagrody za Ciemnego Burłaka, bo na nią – jak z radością wytłumaczył mu sędzia – trzeba by poczekać, aż potwierdzi się tożsamość zbiega.

„Poczekam z ochotą” – powiedział wtedy Szodar. „Znajdziesz mnie pan w zajeździe”.

„Niestety”. Wyszczerz sędziego stał się jeszcze szerszy i radośniejszy. „Ci panowie nie mogą czekać. A przyjechali właśnie po ciebie”.

Żandarmi, w przeciwieństwie do sędziego, nie sprawiali wrażenia zadowolonych. Ani wtedy, ani teraz, opatuleni nie dość grubymi płaszczami i poowijani szalami tak, że ledwie było widać zza nich oczy. Te sierżanta były przekrwione, pełne złości. Kierowanej oczywiście na Szodara. Na przełożonych, którzy wysłali ich z misją, złościć się nie wypadało. Pozostali czterej przyglądali się łowcy spojrzeniami bez wyrazu. Jakby nie obchodziło ich, ani po kogo ich wysłano, ani co właściwie robią. Zimnem też przejmowali się mniej. Przez cały czas, odkąd eskortowali cudarza, nie odezwali się ani słowem.

Szodar zbliżył twarz do okna poczekalni, sprawdzając, czy przez szkło przebija choćby odrobina ciepła. Zresztą sam widok wnętrza, o ścianach pomalowanych na imperialne barwy, biało-złote, oświetlanego lampami olejnymi i ogrzewanego aż dwoma piecami kaflowymi, mógłby dodać nieco otuchy. Gdyby z wewnątrz nie gapiła się na Szodara jakaś zacna matrona, oczami pełnymi zarówno strachu, jak i oburzenia. Tak, nawet oczekujący na pociąg nie czuli się uszczęśliwieni jego obecnością. Wprawdzie nie zakuto go w kajdany, ale asysta aż pięciu żandarmów dowodziła, że musiał być kimś znacznym albo niebezpiecznym. Obie ewentualności nie zwiastowały nic dobrego.

Niespodziewanie kobiecina, zakutana w tanie futro, owinięta szalem prawie tak samo jak żandarmi, pokazała Szodarowi język. Aż się od tego uśmiechnął. Taka zuchwałość zasługiwała na nagrodę. Zmrużył oczy, wciągnął powietrze, spróbował, pomimo rękawic na dłoniach i grubych podeszw butów, odnaleźć duchy tej ziemi. Nie było to proste, bo dusza Świętości wgryzła się w nią, przynosząc nie tylko dłuższą zimę, ale i włas­ne moce, które stopniowo dominowały nad lokalnymi, dawnymi. Niemniej co nieco można było jeszcze odnaleźć. Szodar sięgnął do nich, zaczerpnął odrobinę, po czym zatoczył palcem wskazującym kółko na szybie, wypalając na niej niewielki ognisty krąg. Kobieta po drugiej stronie krzyknęła przestraszona i odskoczyła tak gwałtownie, że wywróciłaby się, gdyby nie wpadła na mężczyznę stojącego tuż obok. Ten ofuknął ją, a wtedy ona wskazała Szodara palcem i zaczęła krzyczeć, że trafił im się cudak. Mężczyzna spojrzał na Szodara, ten zaś uśmiechnął się do niego. Po swojemu. Uśmiechem, którym nigdy nie zdobył niczyjej sympatii.

– No, no! – Poczuł na ramieniu dłoń sierżanta dowodzącego żandarmami. – Nie trzeba straszyć ludzi.

Szodar odwrócił się ku niemu, by powiedzieć, co może zrobić ze swoimi radami, ale zamarł, bo usłyszał nadjeżdżający pociąg.

Czarna bestia wjechała na peron, posykując wyładowaniami mocy. Wchodzące w reakcję z zimnym powietrzem cząsteczki czarowne tworzyły kłęby pary otaczającej pojazd na podobieństwo mgły. Pierwsza wyłoniła się z niej lokomotywa z przyrośniętym wagonem galerniczym: długim, czarnym i pozbawionym okien. To tam siedzieli na ławach podpięci do mechanizmów katorżnicy, z których ciał imperialne mechanizmy stopniowo wysysały moce. Część z nich była skazańcami, których odepnie się od pociągu pod koniec podróży, by pognać ku obozom pracy, część miała odsłużyć w pociągu resztę wyroków.

Podobno niektórzy desperaci sami najmowali się do tej roboty. W Świętości ostatnio nie działo się najlepiej i brakowało pracy dla wielu, zwłaszcza dla tych chłopów, którzy, skuszeni nowymi prawami nadanymi przez łaskawego Namiestnika, wykupili się od roli i wyruszyli do miast szukać szczęścia. Część powracała ze wstydem do majątków, by najmować się na parobków na dawniej własnych gospodarstwach, część trafiała do wagonów galerniczych. Albo z desperacji, albo dlatego, że w poszukiwaniu szczęścia łamali prawo i kończyli w obozach pracy bądź jako dawcy dusz.

Szodar nie był pewny, czy nie przyjdzie mu teraz do nich dołączyć. Jednak żandarmi nie wepchnęli go do katorżnika, ale do wagonu zaraz za nim. Najgorszego z przeznaczonych dla ludzi chwilowo wolnych. Nikt go jednak nie przykuwał do rozgrzanych ścian pociągu, nie przerabiał na paliwo. Posadzono go na twardej drewnianej ławie. Strażnik pociągu przybiegł natychmiast do żandarmów, sprawdził ich dokumenty. Zmarszczył brwi, patrząc na Szodara, ale nie odezwał się do niego.

– W porządku – zwrócił się do sierżanta. – Pilnujcie go tylko, żeby nie narobił kłopotów. Jeśli chcecie znać moje zdanie, najlepiej byłoby go podpiąć z tamtymi…

– Gubernator chce go w pełni sprawnego – odpowiedział sierżant i w ten właśnie sposób Szodar dowiedział się, dokąd go wiozą.

Trzeba było jednak dać spokój Ciemnemu Burłakowi, którego jedyną winą było urządzanie napadów na pociągi, żeby ulżyć nieco sakiewkom pasażerów. Nie przykładał się nawet do tego specjalnie, nie napastował dam ani nie krzywdził pracowników kolei, jeśli nie przesadzali z wykonywaniem obowiązków. Mógł sobie chłopina żyć, gdyby Szodar nie skusił się na nagrodę za jego głowę.

– Zmieniłbyś ten płaszcz – odezwał się sierżant, siadając na ławie naprzeciw Szodara. Dwóch jego podkomendnych zajęło miejsca po obu stronach aresztanta, dwóch pozostałych poszło po coś do jedzenia. – Drażni ludzi. Nawet tutaj. A na dworze gubernatora… Po co się obnosić z buntownictwem?

– Jakim znowu buntownictwem? Gdy dorzynaliście powstanie, miałem sześć lat. Kupiłem to na targu. Pewnie zdjęte z trupa, bo cerowane na piersi. Już wtedy nie miał ani dystynkcji, ani oznaczeń.

– Ech, buntownicza dusza! Sam widzisz. Nazywasz heretycki bunt powstaniem.

– Taki odruch.

– Buntowniczy odruch. Po co to nosisz? Mógłbyś kupić inny, nowszy.

– Ten jest ciepły. Wygodny. Ma mnóstwo kieszeni. No i przywykłem. Ty nie przywykasz do rzeczy?

– Do munduru przywykłem. Munduru Świętości. A ten twój płaszcz to mundur buntu.

– Kiedyś, dawno temu. Nikt już tego nie pamięta.

– Świętość pamięta.

– Jak wszystko, co?

– Jak wszystko – zgodził się dziwnie pogodnie sierżant. – Wy też wszystko pamiętacie, tylko źle. W tym cały problem z wami, Olszewiakami. Źle pamiętacie. I jesteście w tym pamiętaniu uparci i oporni. Ale to się zmieni z czasem.

– Po co mnie wieziecie do gubernatora?

– Przekonasz się na miejscu.

– Pewnie też nie wiesz!

– Może nie wiem, może wiem. Wy, Olszewiacy, zawsze uważacie, że powinniście wszystko wiedzieć, żeby gadać o tym bez końca. Żołnierzowi taka wiedza do niczego niepotrzebna. Wystarczy rozkaz. Ty byś pewnie chciał, żebym ci pokazał list od jego ekscelencji, opowiedział o wszystkich jego zamysłach i planach. Wtedy do końca podróży nic, tylko byś gadał o tym, czemu te zamysły są niesłuszne, a plany szkodliwe. Już ja was znam, Olszewiaków, wam się nigdy nic nie podoba. Nawet własne królestwo wam się nie podobało.

– A skąd mogę wiedzieć? Upadło sto lat przed moi­mi urodzinami.

– Ano właśnie. Upadło, bo tylko gadaliście i gadaliście. Wasz król nie miał kiedy walczyć, bo tylko odpowiadał na wasze pytania. A mnie, prostemu żołnierzowi, wystarczy wiedzieć, że jego ekscelencja chce ciebie widzieć. A w jakim celu? – Wzruszył ramionami. – To już nie moja sprawa.

– Wieziesz mnie z czterema ludźmi przez pół kraju i twierdzisz, że to nie twoja sprawa? Ale przecież jakieś rozkazy masz. Zabrałeś mi broń, ale mnie nie skułeś. Masz do mnie strzelać, gdybym próbował odejść?

– Jaka tam połowa kraju! – roześmiał się sierżant. – Ledwie ćwierć guberni. A to przecie nawet nie dwudziesta część imperium!

– Będziesz do mnie strzelał czy nie?

– Jak nie będę musiał, to nie będę.

– A kiedy byś musiał?

Sierżant nie odpowiadał przez chwilę. Łypnął na jednego ze swoich, potem na drugiego. Zachowali kamienne miny. Jak i on, nie spieszyli się pchać w kompetencje przełożonych.

– Kiedy byś chciał uciec – powiedział wreszcie. – Albo kiedy byś zaczął niebezpiecznie cudować. Nie tak jak wtedy, na stacji. Ale na poważnie.

– Znasz się na cudach? Wiesz, kiedy jestem niebezpieczny, a kiedy nie?

– Jak ci się tylko paluch żarzy, to jeszcze nie. Ale jakbyś zaczął tym paluchem machać, malować linie w powietrzu, tobym ci musiał dać w łeb.

– Ale jeszcze nie zastrzelić?

– Słuchaj, Olszewiaku – zeźlił się sierżant. – Ja, zanim trafiłem do żandarmerii, odsłużyłem swoje. Byłem w Lodowej Puszczy, gdzieśmy się bili z szamanami mrozu. I w Urdystanie, gdzie szamani zaklinali powietrze w takie duchy, które potrafiły człowiekowi wysysać kości. Nauczyłem się o cudach i czarach. Umiem poznać, kiedy cudak robi się groźny. Powietrze wtedy wokół was gęstnieje, oczy wam goreją. Znam to. Ale ty jesteś… Nie że niegroźny. Ale nie dziki. Jeszcze was całkiem nie ucywilizowaliśmy, ale do dzikości też ci daleko. A im bliżej będziemy Sordska, gdzie gubernator ma pałac, tym mniejsze będą twoje moce. Jak u tych szamanów, gdy żeśmy ich wywieźli z Puszczy. Jakbyś był naprawdę niebezpieczny, tobyśmy cię przykuli z galernikami, ażby wyssało z ciebie trochę życia.

– Nie życia.

– Co?

Szodar zastanowił się, czy w ogóle chce mu się odpowiadać. Ale jeśli chcesz wyciągnąć od kogoś informacje, musisz wciągnąć go w rozmowę.

– Galernicy są chudzi nie dlatego, że pociąg im wysysa życie, ale dlatego, że ich marnie karmią. Pociąg pożera ich dusze, nie ciała. A jak już wyssie wszystko, to ich uwalniacie. Większość z wami zostaje. Ci, co wrócą do domów, prędzej czy później zaczną zabijać. Ci, co zostaną z wami, stają się najlepszymi żołnierzami Świętości. Nie wiesz o tym, sierżancie? Przecież walczyłeś w tych wszystkich dzikich krajach. I nie wiesz, czemu twoi ludzie mają puste spojrzenia bezdusznych?

Sierżant oblizał wargi.

– Pewnie myślisz, że jesteś bardzo cwany, cudaku.

– Cudarzu. Nie jesteś byle kim, sierżancie. Mów, jak trzeba.

– Gówno wiesz o tym, kim jestem!

Więcej nie porozmawiali. Nawet gdy konduktor przynosił herbatę, a raz zimne kanapki mające służyć za obiad, sierżant się nie odzywał. Gdyby nie blask w oczach, mógłby przypominać któregoś z bezdusznych.

Szodarowi to pasowało. Musiał odpocząć po pościgu za Burłakiem. Większość podróży spędził więc, śpiąc. Budził się tylko na poczęstunki, zerkał na żandarmów, po czym prędko zasypiał na powrót. Diabli wiedzą, kiedy znowu trafi mu się okazja do odpoczynku. Skoro wzywał go sam gubernator, sprawa była poważna. A takie najczęściej oznaczały ganianie po najostatniejszych zadupiach. Pewnie stało się coś ważnego, skoro wysłano po niego, zamiast zdać się na łowców w mundurach. Możliwe też, że gubernator, któremu, jak powiadano, marzył się powrót do namiestnikowskich łask, chciał wykorzystać Szodara w jednej ze swych gierek. Być może takiej, jaka skazała go na wygnanie, które dla kogoś innego oznaczać mogłoby upragniony awans. W niełasce czy nie, jego ekscelencja zachował nieco wpływów. A kiedyś był potężnym człowiekiem.

Z ostatniego snu obudziło Szodara szarpnięcie. Otworzył oczy, zobaczył nad sobą gębę sierżanta. Z bliska żandarm wyglądał wyjątkowo paskudnie. Siwe wąsy pozlepiały mu się od cukru w przesładzanej herbacie, policzki, blade i drżące, opadły. Paskudna blizna po oparzeniu świeciła na czole, zachodząc długą, wąską pustynią na skronie, gdzie otaczały ją rzadkie siwiejące włosy.

– Rusz dupę, łapsie! – warknął. – Dojechaliśmy! To już Sordsko! Wreszcie się ciebie pozbędę, przeklętniku!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij