Azyl - ebook
Azyl to opowieść o poszukiwaniu prawdy o samym sobie. Nic co nam się w życiu przytrafia nie jest bez znaczenia. Ludzie, których spotykamy zostawiają po sobie zawsze jakiś ślad. Marta to osoba, która bała się być szczera sama ze sobą i ponosi w dorosłym życiu tego konsekwencje. Ale czy tylko ona? Czy poprzez swoje decyzje nie niszczy tego, co ma najcenniejsze? Jej historia jest dowodem na to jak skomplikowany jest człowiek i jego natura, a jak wielką moc ma społeczeństwo, w którym żyjemy, by pomóc rozwijać się lub utonąć. Tu jest twój dom, a dom to nie tylko ściany, to żywi ludzie, którzy martwią się, tęsknią, potrzebują wiedzieć, że coś dla nich znaczysz. Czy jesteś w stanie to zaakceptować?
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397564336 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stała przed drzwiami domu z pękiem kluczy w ręce. Ściskała je mocno, by wydawały jak najmniej dźwięków. Weszła przez drzwi powoli, prześlizgując się jak kot. W przedpokoju położyła na podłodze torebkę, z trudem potrafiła utrzymać równowagę. Wypiła stanowczo za dużo jak na jeden wieczór. W uszach jej szumiało, pulsowało i piszczało jednocześnie. Było to nie do zniesienia. Wiedziała, że będzie jutro rano cierpieć, ale jutro to jutro, a teraz to teraz. Misja niemożliwa – przemknąć się do łazienki niczym duch. Przemek spał w pokoju tuż po prawej stronie. Wiedział, że była na imprezie, że wróci późno, ale wolała go nie widzieć. Wróciła do domu bez majtek, raczej trudno byłoby mu wyjaśnić, gdzie podziała się jej bielizna. Nie miała wyrzutów sumienia, bo niby dlaczego? Była młoda. Miała prawo zaszaleć, a że czasem szaleństwo nie miało granic ani kształtu…? Póki nikt nie wiedział, wszystko było dobrze. Wiedziała tylko ona. I może ten „ktoś”, ale „ktoś” zawsze był inny, więc chyba też nie przywiązywał do tego wagi.
– Co tam? Żyjesz…? – usłyszała z oddali trochę zachrypnięty męski głos.
– Tak, wszystko gra – odpowiedziała najkrócej jak umiała, mocno zaciskając oczy. Stała w bezruchu i wsłuchiwała się w dźwięki domu. Szmer pościeli, szum filtra w akwarium, tykanie zegarka w kuchni… Przemek nie wstał. Wiedziała, że był zmęczony – cały tydzień pracował do późna, więc trudno oczekiwać, że w piątkowy wieczór będzie pełen energii.
Odetchnęła z ulgą. O wszystkim wiedziała tylko ona.
***
– Tak, oczywiście, panie Łukomski, możemy oczywiście zaproponować lepszą ofertę dla pana firmy. Wszystko pozostaje w pana rękach… Nie ma najmniejszego problemu… Tak… Tak, oczywiście… Myślę, że jest to w granicach naszych możliwości…
Przemek rozmawiał przez telefon. Chodził po domu, wymachując rękami, by pomóc swojej pewności siebie. Zależało mu na tej transakcji. Wiedział, że jeśli pozyska nowego partnera dla swojej firmy, będzie mógł liczyć na przeniesienie do innego działu.
– Możemy zaproponować dużo korzystniejsze warunki niż nasi konkurenci… Tak… Oczywiście! Prześlę ofertę na pańskiego maila…
Marta przypatrywała mu się uważnie, siedząc w fotelu w salonie. Nie ruszała się, a nawet oddychała po cichu, by mu nie przeszkadzać. Mogło go to rozproszyć. Jeśli pójdzie mu źle, obwini ją za swoje niepowodzenie. Znała ten schemat, więc wolała być nieuchwytna.
– Możemy się spotkać w piątek o siedemnastej… Wybór miejsca pozostawiam panu… Tak… Oczywiście… Jesteśmy otwarci na propozycje… Będzie pan zadowolony…
Pracował w dużej firmie budowlanej. Był odpowiedzialny za sprzedaż materiałów dużym firmom deweloperskim. Im większa firma, tym większy profit dla niego. Nie zawsze chodziło jednak tylko o pieniądze. Ścigał się sam ze sobą. Uzależnił się od udowadniania sobie, że jest kimś ważnym. Źle znosił porażki.
Marta obserwowała go od dłuższego czasu. W którymś momencie przestała słuchać, o czym mówi, do kogo i w jaki sposób. Widziała za to całkiem przystojnego mężczyznę, który chodzi po ich domu z zaciśniętymi pięściami. Uderza nimi o ścianę, by rozładować napięcie, jakie narastało w nim podczas rozmowy. Wyostrzyły mu się rysy twarzy. Był zestresowany. Zęby miał tak zaciśnięte, że na skroni pojawiła się pulsująca żyła. Oddychał miarowo, czasem pomagał sobie rękami, by zrobić wydech na tyle niesłyszalny, by rozmówca nie zorientował się, że mu zależy. Czasem śmiał się za mocno z usłyszanego żartu, by sztucznie uatrakcyjnić rozmowę.
Patrzyła i nie znała tego człowieka, choć był jej mężem od ponad dziesięciu lat.
***
– Wychodzisz dziś?
– Wychodzę.
– Z kim?
– Z Magdą i Leną.
– W porządku.
– A co?
– Nic.
– Przecież widzę.
– Będę miał gościa…
– Gościa…?
– Tak.
– Rozumiem, że mam nie wracać za szybko?
– Wróć, kiedy chcesz. Chciałem, żebyś wiedział, że będę miał gościa.
– Ach, dziękuję, że tak myślisz o mnie. Cudownie być obiektem takiej troski.
– Nie rozumiem?
– Rozumiesz.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi. Nigdy niczego przed tobą nie ukrywałem.
– Fakt.
Nastała chwila ciszy.
– Nie wiem, o co mi chodzi. Chyba o nic. Będę nad ranem.
***
Dawno temu we Wrocławiu na starym dworcu kolejowym było kino. Pamiętała je. Często podróżowała z mamą pociągiem, a wrocławski dworzec był jej ulubionym. W sumie nic specjalnego, bo zapach taki sobie, brudno i wszędzie gołębie, a jednak ją przyciągał. Krótko mówiąc, spacer po dworcu był ucztą dla zmysłów, niczym festiwal osobliwości.
Dźwięk wjeżdżających pociągów, które z hukiem hamowały na torach, by po chwili leniwie, ociężale ruszać do przodu. Gwizdy, stukot obcasów, wibrujący w uszach dźwięk walizek na kółkach ciągniętych po posadzce. Ludzie, masa ludzi. Każdy w pogoni za majaczącym w oddali celem. Zapach tłumu – od dojmującego odoru i smrodu po wykwintne, najdroższe francuskie perfumy najlepszych marek. Piękne kobiece usta w czerwonej szmince i nieogolone twarze mężczyzn wracających z dalekiej drogi do domu. Języki świata, twarze różnych narodowości, kultur, wiar. Smak kebabu, knyszy i przypalonej zapiekanki z pieczarkami wymieszany z aromatem kawy z automatu.
Wrocław. Dworzec PKP. Początek lat 90.
Dla małego dziecka istna wieża Babel.
Kiedy mama kupowała bilet w okienku, jej kazała siadać na plastikowych krzesełkach tuż obok, żeby nie bolały jej nogi. Siedziała pokornie aż ślamazarna kolejka pozwoli mamie dotrzeć do kasy. Lubiła to. To był czas dla niej – mogła się swobodnie pogapić. Nikt przecież nie zwróci uwagi małej dziewczynce czekającej na mamę, że się gapi. Coś robić musiała.
Studenci z torbami, robotnicy w pomarańczowych ubraniach, pan zbierający worki na śmieci, Romki z małymi dziećmi, bezdomni, mnóstwo bezdomnych, ładne panie na wysokich obcasach, rodzice z dziećmi, starsza pani, pan w czapce pilotce, pan bez nogi na wózku, narkomani… I ona – dziewczynka w czerwonym płaszczyku z brązowym futerkiem, czekająca na mamę, która kupowała właśnie bilet na podróż do babci.
Również była osobliwością, choć jeszcze nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
Kino. Bardzo chciała tam pójść. Mama nigdy nie chciała się zgodzić, mówiąc, że nie ma na to czasu, że to nie kino dla dzieci i że kiedyś wybiorą się do takiego prawdziwego – tu, we Wrocławiu, nazywa się „Kino Warszawa” i jest bardzo blisko dworca kolejowego. Sądziła, że mama kłamie, by zyskać na czasie albo ją zbyć, bo kto poważny uwierzyłby, że kino we Wrocławiu nazywa się „Warszawa”? Przecież to niedorzeczne. Któregoś razu, wykorzystując nieuwagę matki stojącej w kolejce, sama poszła więc odwiedzić kino na wrocławskim dworcu.
Wejście do pomieszczenia było brzydkie i nie pachniało zbyt zachęcająco. Kiedy uchyliła drzwi, okazało się, że wewnątrz panuje niemal zupełna ciemność. Chwilę trwało aż oczy przyzwyczaiły się do mroku. Na ekranie w niewielkiej sali leciał jeden z tych nieładnych filmów, przy których rodzice każą odwrócić głowę albo zasłonić oczy, bo nie są dla dzieci. Nie zasłoniła oczu. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Kobiety wijące się jak węże na mężczyźnie, który nago leżał na jakiejś sofie. Sama nie wiedziała, co mu robiły, ale były straszne, nieustępliwe, a przy tym silne. Po chwili zorientowała się, że nie jest sama w sali. W fotelach siedzieli ludzie i patrzyli niewzruszeni na ekran, tak jakby scena nie robiła na nich wrażenia, podczas gdy jej serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Ludzie – starzy i młodzi, trochę brzydcy, zgięci w pół jakby bolał ich brzuch, śpiący. Nic z tego nie rozumiała. Nagle usłyszała z końca sali:
– Niech mnie pan wpuści, do cholery! Szukam dziecka! – rozpoznała głos matki. – Marta! Marta! Jesteś tu? Marta, na litość boską! Wszędzie cię, dziecko, szukam! Gdzieś ty wlazła?!
Mama szukała jej po całym dworcu z duszą na ramieniu. Roztrzęsiona dała jej klapsa w tyłek jak tylko zorientowała się, że dziecko jest całe i zdrowe. Szła energicznie, tupiąc obcasami po korytarzu dworca, była tak wściekła, że aż głośno dyszała. Po chwili zatrzymała się i kucnęła przed dzieckiem. Patrząc jej prosto w twarz, powiedziała zdecydowanym tonem:
– Kobiety to nie rzeczy. O tym, jaka jest twoja wartość, decydujesz ty sama. Kobieta ma w sobie wszystko, co potrzebne, żeby samej sobie pomóc. Kwestia tylko, czy zechce to dostrzec. Rozumiesz?!
– Rozumiem, mamusiu. Przepraszam.
– Te filmy to fikcja, rozumiesz?! Tak w życiu nie ma!
– Rozumiem.
– Nigdy więcej mi tak nie znikaj, bo serce mi pęknie na pół i rozpryśnie się na tysiąc kawałków.
Mama wycierała ukradkiem łzy, a jej było wstyd.
***
Był słodki. Tańczył jak szalony, wymachując rękami w rytm muzyki. Patrzyła na niego na tyle długo, by zorientować się, że jest albo dobrze wstawiony, albo naćpany. Ewentualnie jedno i drugie. Miał na sobie białą koszulę i ciemne spodnie, skórzane bransoletki z ćwiekami na nadgarstku. Był ze znajomymi w klubie. Ciągle kogoś wołał i śmiał się. Radość jakby pierwszy raz przyszedł potańczyć.
No i był bardzo młody.
Obrzydliwie młody, choć chyba pełnoletni.
Iskrzyło mu w oczach.
Wolność, niezależność, naiwność…
Poczuła nagle, że widok, który ją zaintrygował, staje się źródłem przygnębienia. Być może dlatego, że taki młody chłopak – pełen seksapilu i wewnętrznej energii – nie zainteresowałby się nią, a już na pewno nie dałby się uwieść. Była dla niego… za stara.
Na parkiet weszła dziewczyna. Ładna, szczupła blondynka w za mocno wydekoltowanej bluzce. Podeszła do niego jakby mimochodem. Wsunął palce w jej włosy, przyciągając lekko do siebie i pocałował.
Marta poczuła, że jest jej niedobrze.
Musiała natychmiast wyjść.
– Gdzie idziesz?! – zapytała Lena, próbując przekrzyczeć muzykę z głośników.
– Zaraz wrócę – rzuciła na odczepne, by żadna z koleżanek nie poszła za nią.
Miała dość.
***
– Halo! Proszę pani, czy wszystko w porządku?! – usłyszała tuż za sobą.
– Tak, wszystko gra…
Nic nie grało, ale co odpowiedzieć, kiedy wymiotuje się w parku na rabaty? Za dużo wypiła, jak zwykle. Bolała ją głowa, a żołądek podchodził do gardła. O ironio! A jej mąż tymczasem miał „gościa”, o którym została poinformowana. Nie mogła wrócić do domu, bo wiązało się to z awanturą. Usiadła na ławce.
Pierwszy raz pomyślała, czy to wszystko jest tego warte? Czy utrzymywanie sztucznego małżeństwa nie obraca się przeciwko niej? Na początku chciało się jej płakać, ale w zasadzie nie miało to sensu. Znali się z Przemkiem od piętnastu lat, a od ponad dziesięciu byli małżeństwem. Nigdy niczego przed nią nie ukrywał. Zawsze był szczery. Nie mogła mieć do niego pretensji, bo przystała na pewne rzeczy, sama nie mówiąc mu wszystkiego. Może dlatego, że on nigdy by nie zaakceptował tych zwierzeń.
Zdradzała go regularnie. Nie miała za wielkich wyrzutów sumienia, bo nigdy nie angażowała się emocjonalnie w to, co robiła. To było jak polowanie, wyzwanie albo loteria. Poza tym nie sypiali ze sobą za często, więc gdzieś musiała spożytkować tę energię – tak to sobie przynajmniej tłumaczyła. Z czasem jednak polowanie straciło swój smak, już tak nie cieszyło, nie przynosiło takich dreszczy, a o niektórych łowach wolała szybko zapomnieć. Była powiernicą własnego sekretu – o tym, co robi i z kim, wiedziała tylko ona.
Przemek odsunął się od niej. Wiedziała, że kogoś poznał. Nie była tym zdziwiona, nie był to pierwszy raz. Za to pierwszy raz odseparował ją od siebie. Zrobił się nerwowy, oschły, czasem nawet niemiły i arogancki. Ciągle ją krytykował: a to sukienka nie taka, kup lepszy krem, bo widać ci zmarszczki, może czas na nowe buty, zobacz jakie te schodzone, nie masz lepszej bluzki w szafie, chodzisz ciągle w tej samej… Nie za bardzo potrafiła zrozumieć, o co mu chodzi.
Nigdy nie chcieli mieć dzieci. Obgadali ten temat na samym początku wspólnej drogi i byli jednomyślni. Więc nie o to chodziło. Jego matka ją uwielbiała, powodem afrontu nie były zatem również podszepty teściowej. Mieli długi, ale w nich nie tonęli – oboje zarabiali bardzo dobrze, byli wykształceni, awansowali szybko, każde w swojej dziedzinie. Nie rywalizowali, bo on pracował w branży budowlanej, organizując współpracę z deweloperami, a ona – jako inżynier do spraw materiałoznawstwa w cementowni. Oboje lubili swoją pracę, frustracje zawodowe też należało wykluczyć.
Musiała to przed sobą przyznać – nie mógł na nią patrzeć. Złościł go każdy jej ruch. Może nowy romans to coś więcej?
Nie wiedziała, dlaczego akurat teraz, ale w końcu zadała sobie pytanie, jak TO ma dalej wyglądać? Przy czym TO oznaczało jej życie. Nigdy nie planowała, po prostu żyła. Zwiedzali, podróżowali, dobrze się bawili, trwonili pieniądze na drogie ubrania i markowe zegarki, sprzęt multimedialny, nowoczesne wyposażenie domu. Wszystko to jednak nie miało celu. Szli jak przez labirynt, kompletnie nie wiedząc, w którym miejscu powinni by skręcić, ale też nie zależało im na znalezieniu wyjścia. Czuła się przy nim bezpiecznie – nikt nie czepiał się, że nie ma męża, czasem pojawiały się przytyki o dzieci, ale po kilku latach ucichły samoistnie. Może towarzystwo uznało, że po prostu nie mogą mieć potomstwa i z litości dano im spokój. Nie ograniczał jej, a wręcz sam był motorem zmian. Dlaczego więc czuła się taka jałowa i pusta?
Mogłaby zwalić winę na alkohol, ale to byłoby zbyt proste.
Czego właściwie chciała? Skąd to podłe uczucie, że… znika?
***
Wróciła do domu około szóstej. Było zupełnie cicho. Odwiesiła klucze, nie przejmując się zbytnio, że obudzi Przemka niepożądanymi dźwiękami. Chciała iść po prostu do siebie, ale ciekawość jej na to nie pozwalała. Pchnęła drzwi pokoju, w którym zazwyczaj sypiał Przemek. Chciała sprawdzić, czy był sam. Przełknęła głośno ślinę.
Łóżko było równiutko posłane, a on spał na skraju materaca przykryty cienką narzutą. Był sam. W domu unosił się zapach perfum i chińszczyzny, ale nic poza tym. Spokój, cisza i porządek.
Ładne perfumy.
Dziwne.
Sama nie wiedziała: jest zadowolona czy rozczarowana.
***
Siedziała już dość długo w swoim fotelu. Miała słuchawki na uszach. Lubiła słuchać głośnej muzyki. Przemek nie znosił tego, dlatego musiała zakładać słuchawki, by dać pozór kompromisu. Patrzyła przez okno. Padał deszcz, zapowiadała się długa i leniwa niedziela. Dziś tak chciała – nic nie robić, gapić się w okno i nie myśleć. Potrafiła przepuszczać kotłujące się obrazy bokiem, by pozwolić sobie na odpoczynek. Nie były to zbyt poważne myśli, zazwyczaj dotyczyły pracy i obowiązków z nią związanych, trochę zakupów i planów na wakacje. Lekkie myśli. Te trudniejsze odstawiała na boczny tor. Przygnębiały ją i sprawiały, że traciła grunt pod nogami, więc opatentowała strategię radzenia sobie z nimi. Nazywała ją „bocznica”. Ignorowała je. Porzucała jak niechciane kocięta.
Dziś miał być nudny, leniwy dzień. Tak zaplanowała, tak miało być.
Przemek gotował w ciszy, trochę zirytowany jej słuchawkami, przez które muzyka i tak dawała o sobie znać, ale jakoś chciał to przetrwać na poczet kompromisu. Nie rozumiał, gdzie błądzi myślami, o czym z takim skupieniem debatuje sama ze sobą. Czuł niepokój. Nawet nie patrzyła na niego. Pomyślał, że szybko ugotuje obiad, wskoczy w dres i pójdzie pobiegać. Ulewa nie chciała złagodnieć, ale czuł, że musi wyjść, bo się zaraz udusi.
Sapał, ciągle coś upuszczał, walił naczyniami i sztućcami, by zwrócić na siebie uwagę, ale bezskutecznie. W końcu z hukiem grzmotnął deską do krojenia i wszystkim tym, co na niej stało – z nożem włącznie – do zlewu. Po podłodze potoczyły się strzępy sałaty, pokrojone już pomidory, cebula, starty parmezan… Marta zdjęła słuchawki zaniepokojona. Wstała z fotela, rozglądając się wkoło. Nigdzie nie było widać winowajcy.
To jednak nie będzie zwykły, leniwy dzień.
– Przemek…? – zawołała. – Przemek, co ty wyrabiasz? Coś się stało?
Coś mówił, ale pod nosem. Był w sypialni. Pchnęła lekko drzwi, by go zobaczyć. Siedział na łóżku, przebierał się w strój do biegania.
– Przemek, przecież pada… – próbowała go zagadnąć, nie wiedząc, o co chodzi.
– No i? – odpowiedział kapryśnie jak dziecko. Patrzyła na niego przez chwilę w całkowitej ciszy. Nie miała pojęcia, czym jest zdenerwowany. Nie miała ochoty w to grać.
– No i nic. Idź biegać w deszczu jak jakiś psychol. Droga wolna – zaśmiała się. Nałożyła z powrotem słuchawki i chciała wrócić na swój fotel.
Nie widziała jak wstał, poczuła tylko uderzenie prosto w twarz z otwartej ręki. Słuchawki jej spadły i wraz z telefonem poturlały się po podłodze. Poczuła nieznośny ból, a całe ciało w metafizyczny sposób spięło się gotowe do ucieczki.
– Nie jestem psycholem! – krzyknął, wymierzając w nią palec. W pierwszej chwili pomyślała, że to może nie on, może w domu jest ktoś jeszcze, ale nie, to tylko złudzenie. To był on. Ten sam, ale inny.
– Pojebało cię?! Co ty odwalasz? – Marta zaczęła krzyczeć, wymachiwać rękami, ale on wyszedł, zamykając za sobą delikatnie drzwi. Jakby nigdy nic, jakby bieganie w ulewie było chlebem powszednim, a agresja – normą społeczną.
Marta nie wiedziała, co robić. Z nosa pociekła jej strużka krwi. Policzek pulsował z bólu, a skroń piekła ogniem albo… wstydem. Przetarła dłonią dół twarzy. Na podłodze pojawiły się kropelki krwi. Patrzyła przez chwilę na swoje ręce – trzęsła się ze strachu.
***
Kiedy wrócił do domu, na podłodze widać było zaschniętą krew. Marty nigdzie nie było. W zasadzie to sam nie wiedział, czy chce się z nią zobaczyć, czy może wolał jej unikać. A może najlepiej byłoby się nie spotkać, ale wiedzieć, że jest w domu… Nie było auta, więc mógł tylko podejrzewać, że gdzieś pojechała.
Wróci?
Rozpłakał się.
Usiadł na schodach z głową w rękach i płakał głośno jak dziecko.
***
Trudno wraca się do domu, gdy na twarzy ma się wymalowane poczucie porażki. Jeszcze trudniej wraca się z siniakiem i zapłakanymi oczami, ale gdzie miała jechać? Wiedziała doskonale, że może wywołać tym burzę w swoim życiu, ale gdzieś jechać musiała. Nie była bezpańska. Miała dom i korzenie, choć zdecydowanie za rzadko o nich pamiętała. Powrotom zawsze towarzyszyły wyrzuty sumienia, że dzwoni tylko, gdy czegoś jej trzeba, że pamięta jedynie, gdy ma problemy, że wraca wyłącznie dlatego, że nie ma co ze sobą zrobić. Drzwi zawsze były otwarte, nikt jej nie krytykował, ale… ten wzrok. Wzrok jej sióstr, ojca… Wolałaby zniknąć.
Zatrzymała się w lesie na poboczu. Nie wiedziała, co ma robić. Sytuacja była podbramkowa – jeśli pojedzie do domu, to już nie wyprze się, że ma problemy; jeśli wróci do miejsca, z którego uciekała, pokaże, że nie ma gdzie się podziać, że nic innego jej nie zostało. Na własne życzenie. Przecież tak chciała – życia nowoczesnego, podróży, nowinek technologicznych, zazdrosnych spojrzeń. Nie szukała spokoju i stabilizacji. Ma to, co zamówiła, jeszcze trzeba dać napiwek.
Zapadła noc, wiał silny wiatr zapowiadający burzę albo przynajmniej ulewę. Las wyglądał jak zapowiedź apokalipsy w hollywoodzkich filmach. Zgasiła silnik i oparła głowę o kierownicę. Było ciemno i strasznie. Łzy same ciekły jej po policzkach. Miała ochotę coś rozwalić, ale nie bardzo było co. Zaczęła wrzeszczeć. Mogła. Nikt przecież nie słyszał ani nie widział idealnej żony, przyjaciółki, pracownicy, obywatelki, jaką była. Zawsze nienagannie ubrana, perfekcyjnie umalowana, w butach pachnących nowością, na czas w pracy, nie zalegała z czynszem, nie dostała nigdy mandatu, nie zapominała nastawić pralki ani zmyć makijażu przed snem. Zawsze idealna. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie.
Jeśli stracę siebie, stracę wszystko… Gdzie jestem? Gdzie ja? – pomyślała. Wyszła z samochodu, trzaskając z całych sił drzwiami, obeszła go dookoła i usiadła na ziemi. Nie czuła chłodu, nie przerażał jej las. Potrzebowała zmarznąć i zmoknąć, żeby poczuć cokolwiek.
Zamknęła oczy.
„Mama nigdy by mi tego nie wybaczyła…”. To była pierwsza myśl, jaka do niej dotarła. „Kobiety… Kobiety to… Kobiety mają…” – płakała, próbując sobie przypomnieć jej słowa.