-
W empik go
Azymut wspólna Europa. Jastrzębowski - ebook
Azymut wspólna Europa. Jastrzębowski - ebook
„Azymut wspólna Europa. Jastrzębowski” to publicystyczno-literacki portret Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego – botanika, leśnika, ogrodnika, nauczyciela, ojca ergonomii. . Ten polski pozytywista był wielkim wizjonerem. Podczas powstania listopadowego, w 1831 r. napisał pierwszą w historii „Konstytucję dla Europy”. Dokument ten można i należy traktować jako polski wkład w rozwój myśli zjednoczeniowej w Europie. W części 1. pokazana jest droga życiowa bohatera oraz jego dokonania jako wybitnego botanika, wynalazcy, meteorologa, klimatologa, ojca ergonomii, leśnika, krajoznawcy i pedagoga. W części 2. Zaprezentowane są oryginalne teksty Jastrzębowskiego: „Wolne chwile żołnierza polskiego, czyli myśli o wiecznym przymierzu między narodami ucywilizowanymi”, „Konstytucja dla Europy”, „Niektóre myśli do prawa ustalającego wieczny pokój w Europie”; . | jagodawydawnictwo.pl
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788394893248 |
| Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa
Wstęp
Część 1.
Człowiek wielu umiejętności
Dzieciństwo, młodość
Botanik
Wynalazca
Meteorolog, klimatolog
Powstanie listopadowe
Mąż, ojciec, szlachcic
Pedagog, ogrodnik, krajoznawca
Efektywnie znaczy ergonomicznie
Leśnik
Powstanie styczniowe
Prekursor resocjalizacji
Ostatnia prosta
Część 2.
Świat bez wojen
Dyskusja w narodzie
Europa zjednoczona?
Sto lat w ciemnej szafie
Część 3.
O wiecznym przymierzu
Traktat
Konstytucja dla Europy
Niektóre myśli...
Część 4.
Ulubione powiedzonka
Źródła, które w niniejszym tomie cytowano i na których się opierano.Przedmowa
Jeszcze nie dowierzaliśmy, że Polska realnie zmierza do członkostwa w Unii Europejskiej, jeszcze trudno było sobie wyobrazić, że uchylą się dla nas graniczne szlabany do krajów Zachodu, gdy do rąk moich, w 2003 r. w Muzeum Niepodległości w Warszawie, trafiła książeczka profesora Benona Dymka omawiająca i cytująca niezwykły dokument z czasu powstania listopadowego „Wizja przymierza między narodami Europy z 1831 r. według Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego”. Jakie zaskoczenie!
Jastrzębowski – kompletnie mi nieznany i zapomniany przez rodaków – stworzył wizję zintegrowanej Europy!
Ogarnęło mnie wzruszenie jakbym odnalazł jakiegoś swojego nieznanego pradziadka. Skąd on mógł wiedzieć, że kiedyś tak właśnie sprawy się potoczą? Że mieszkańcy Europy dojrzeją do zadeklarowania, iż są braćmi, iż wyrzekają się wojen i wzajemnego mordowania i w tym celu powołają Unię Europejską.
Jednak, żeby im to przyszło do głowy, musiało najpierw zginąć pięćdziesiąt milionów ludzi podczas II wojny światowej. I do tej pory pokój jakimś cudem trwa. Trzeba sobie uzmysłowić, że międzynarodowe zbrojne konflikty w Europie wybuchały z częstotliwością co pięć lat, od 1648 r. do 1914 r., tj. do I wojny światowej.
Dziś nasi żołnierze mogą dosłownie rozumieć manifest Jastrzębowskiego „Wolne chwile żołnierza polskiego”. Tymczasem ten tekst powstał na mrozie, w przerwach krwawych bitew z rosyjskim carskim wojskiem. Trudno sobie wyobrazić, że w takich warunkach powstała prorocza wizja pokoju obejmująca wszystkie narody Europy, pt. „Konstytucja dla Europy”.
„Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej” – pisał Norwid. Czy dziś potrafimy z empatią odnieść się do współrodaków pod zaborem rosyjskim? Książka Alicji Wejner pozwala nam zrozumieć paradoksalny fenomen, że można było być nowoczesnym już blisko dwieście lat temu.
Dla swoich współczesnych Jastrzębowski mógł być zaledwie utopijnym wizjonerem. Nawet dziś wielu z nas, po piętnastu latach członkostwa w UE, nie dowierza, że posiada obywatelstwo UE na równi z Francuzami, Niemcami czy Włochami. Jak przebić się przed skorupę czasu i odnaleźć bliskiego nam współczesnym profesora Jastrzębowskiego?
Jestem wdzięczny Autorce, że dołączyła do klubu fanów i popularyzatorów jego idei. Że w swojej książce uczyniła wysiłek, aby wydobyć z przeszłości osobę, człowieka, utalentowanego naukowca.
Zostały nam po nim: nagrobek na Powązkach, tablica ku jego czci w kościele Świętego Krzyża w Warszawie i pokryte kurzem jego wielostronne dzieło. Zaborca rosyjski starał się wytępić pamięć o nim jako o marzycielu, który czynami i słowami wydobywał Polskę z rąk autorytarnej władzy carskiego samodzierżawia i który – przez myśl o rządach prawa – włączał Polskę do przyszłej europejskiej demokracji. Skąd on mógł wiedzieć, że sprawy tak właśnie się potoczą?
Książka Alicji Wejner, jakże ciepła i pełna atencji dla bohatera, ze zrozumiałych powodów nie odpowiada na wszystkie pytania, które racjonalnie cisną się do głowy. Właśnie przywracamy pamięć o nim, a jeśli nie możemy wszystkiego wydobyć z kurhanu przeszłości, to przynajmniej z wdzięcznością budujmy fundament jego legendy wśród nas.
Jastrzębowski zasługuje na obecność w panteonie wielkich Polaków, na obecność w naszej obywatelskiej świadomości. Wraz z Koleżankami i Kolegami ze Związku Artystów Scen Polskich, 9 lipca 2016 r. na stoku Zamku Ujazdowskiego w Warszawie, zorganizowaliśmy wielkie widowisko oparte na „Konstytucji dla Europy 1831”, inspirując się dramatami Wyspiańskiego. Potem nastąpiły kolejne teatralne realizacje na kanwie dzieła Jastrzębowskiego i słów tych, którzy wprowadzali Polskę do UE.
Popularyzacji wkładu Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego w polską myśl integracyjną z Europą podjęła się Fundacja My Obywatele UE, której patronem został właśnie Jastrzębowski.
Alicja Wejner włożyła wiele wysiłku w poszukiwanie źródeł wiedzy o naszym Patronie. Z radością odkryłem w jej książce wiele informacji, dzięki którym Jastrzębowski stał mi się jeszcze bliższy.
fot. Emilia Gowin
Gorąco zachęcam do lektury wszystkich, którzy kochają historię i łączą polski patriotyzm z odpowiedzialnością za losy Polski w Unii Europejskiej.
OLGIERD ŁUKASZEWICZ
Założyciel Fundacji My Obywatele Unii Europejskiej
Wojciech Bogumił JastrzębowskiWstęp
Najbardziej w życiu lubił pracować. Lubił też rośliny i lubił ludzi. Z całą różnorodnością i nieprzewidywalnością jednych oraz drugich. Uważnie obserwował i cieszył się, że już wie o nich odrobinę więcej. O roślinach, ludziach, kamieniach, zwierzętach. Im więcej wiedział, tym jaśniej rozumiał ich wzajemne relacje, tym lepiej rozumiał świat.
Wojciech Bogumił Jastrzębowski czas uważał za coś tak cennego, że nijak nie chciał go marnować. Skoro więc bezczynność byłaby stratą czasu, to nigdy nie był bezczynny. Aktywne ręce i aktywna głowa – to najkrótsza jego dewiza. Lubił więc coś robić. Nie, żeby tak bez przerwy, bo przecież trochę też spał i jednak znajdował na to czas. Ale to właśnie praca uspokajała go najbardziej i sprawiała największą przyjemność. Satysfakcję zaś przynosiły efekty podejmowanych działań. A on lubił przecież czuć się dobrze. I żeby nie było nudno, żeby było lepiej, żeby piękniej.
Znakomicie wykształcony, wszechstronnie uzdolniony i kreatywny. Obserwował rzeczywistość jaka była i starał się ją poprawiać. Opisywał też świat, jakim chciał żeby zobaczyli go ludzie przyszłości.
Ten humanista i wizjoner miał pomysł na nasz dwudziesty pierwszy wiek. Czas bez wojen w zjednoczonej Europie. I opisał tę koncepcję w 1831 r. w swojej „Konstytucji dla Europy”. Może nadeszła pora, żeby się do niej odwołać, żeby do niej wrócić, znowu ją przeczytać. I przypomnieć sobie, że europejskie idee zjednoczeniowe od bardzo dawna były Polakom bliskie. Pisał o tym Staszic, pisał też Czartoryski, Hoene-Wroński i wreszcie Jastrzębowski. Jako naród mamy więc swój wkład w rozwój oraz umacnianie tych idei i możemy być z tego dumni.
Trudno przewidzieć, jaka byłaby dzisiejsza Polska, gdyby w XIX w. na Mazowszu nie pojawił się Wojciech Bogumił Jastrzębowski. Może taka sama, może nieco inna. Ale on był i warto o tym pamiętać.Dzieciństwo, młodość
Wojciech Bogumił Jastrzębowski przyszedł na świat na Mazowszu we wsi Gewarty w powiecie mławskim. Obecnie jest to miejscowość Szczepkowo-Giewarty, gmina Janowo koło Nidzicy, powiat nidzicki, województwo warmińsko-mazurskie.
O swojej rodzinnej wsi pisał: „Miejscem szczególnym mego urodzenia jest wieś Gewarty, położona niedaleko rzeki Orzyca czy Orzecza, i miasteczka Janowa, założonego, a raczej odbudowanego po zniszczeniu go przez Krzyżaków i uposażonego w różne nadania, przez Jana księcia na Mazowszu, i od niego biorącego swoje teraźniejsze nazwisko Janowa.”
Zwracał też uwagę, że „Gewarty” to nazwa nadana przez Krzyżaków „od utrzymanej tam ciągle naprzeciwko nim silnej straży polskiej”.
Poza samą nazwą, która jest jedynie historycznym wspomnieniem, wieś zawsze była tak samo polska, jak całe jej sąsiedztwo. „Mimo nazwiska tej wsi na wpół germańskiego, graniczy ona, nawet od strony Prus z wsiami, które jeszcze dotąd nie zmieniły swoich pierwotnych słowiańskich nazwań, bo zowią się Komorowem, Pęczkami, Siennem, Zawadami, Grobowem itd., zamieszkałe są wprawdzie przez lud przymuszony po większej części do wyznawania religii, którą teraz wyznają północne Niemcy, ale nie umie on mówić po niemiecku i uczęszcza on chętnie do miejsc świętych katolickich na odpusty i na inne zebrania świąteczne.”
Historycznie był to najdalej wysunięty na północ obszar Mazowsza, położony u źródeł rzeki Orzyc (Orzycz, Orzyca) – wypływającego z bagien, prawego dopływu Narwi. Nazywano to miejsce Pobożem a pisano tę nazwę na dwa sposoby: Poboże lub Poborze, zaś ludzi stamtąd jedni pisali Pobożanie a inni – Poborzanie.
Zdaniem Jastrzębowskiego, co do pisowni „ż” czy „rz” nie ma tu żadnych wątpliwości ponieważ „kraina ta górzysta, i od dawna bezleśna, a zatem wywodząca swoje nazwisko nie od boru, jak twierdzą niektórzy, ale od pobożności”. Dlatego zdecydowanie Poboże z Pobożanami i nie inaczej.
Mieszkała tu drobna szlachta, tzw. cząstkowa „bez ukształcenia, przesądna, grubych obyczajów” ale też „wyróżniające się „swoim konserwatyzmem w pojęciach, obyczajach i zajęciach”.
Z zapisków Ulryka Werduma, podróżującego po tych okolicach za czasów Jana Kazimierza wynika, że „Mława (...) należy do województwa płockiego, którego mieszkańców nazywają powszechnie dzikimi Mazurami, bo są przeważnie barbarzyńcy i rozhukani, zwłaszcza ci, którzy mieszkają w okolicach Mławy, Ciechanowa i Janowa. Tych uważają za najgorszych a inni Polacy zwą ich urodzonymi pod ciemną gwiazdą. Mieszkają tu całe szlacheckie rodziny, które z klientami żyły z rozbojów na gościńcach.”
Pobożanie byli często obiektem drwin ludzi, mieszkających w okolicy. Jednak Jastrzębowski wiedział, że wiele z ich wyśmiewanych zachowań wynikało z biedy i konieczności ciągłej walki o byt.
Pisał o tym także historyk Benon Dymek: „Mimo nieustannych podziałów rodzinnych jeszcze w okresie międzywojennym duża część gospodarstw szlacheckich miała ponad pięć hektarów, ale uprawiano ziemie dość anachronicznymi metodami, a wszelkie „nowinki” przyjmowano z oporem, dlatego dochód z gospodarstw był marny. Wieś szlachecka również była przeludniona. Wsie poborzańskie miały położenia nadgraniczne, dlatego ratowano się przemytem przez granicę. Wiele osób z powiatu mławskiego szukało pracy sezonowej w okolicy, względnie w Prusach.”
Identyfikował się więc Wojciech Bogumił zarówno z tym miejscem, jak i z ludźmi, a swoistym tego potwierdzeniem było, iż jako dojrzały już człowiek posługiwał się pseudonimami literackimi „Pobożaniec” oraz „Wojciech z Pobożan”. Podobnie wymownych pseudonimów miał zresztą więcej, jak choćby „Członek straży praw narodowych polskich” albo „Żołnierz prosty, sekretarz zgrai najszaleńczych buntowników polskich” czy wreszcie „Mieszkaniec Europy”.
Do miejsca swojego urodzenia nawiązał też w akapicie, który – jako siedemdziesięcioletni mężczyzna – napisał o sobie: „Czym że więc jestem w rzeczywistości, kiedy nie mogę być ani panteistą, ani idealistą, ani utopistą, ani sokratystą, ani żadnym innym podobnym dziwotworem? Oto jestem człowiekiem, chrześcijaninem, Słowianinem, Polaninem, ziemianinem, a na koniec pobożańcem, czyli pobożaninem i staram się wszystkie te swoje nazwy tak pogodzić z sobą, żeby połączyły się w jedną nazwę, którą najdawniejsza polańska pieśń, tj. pieśń Bogurodzica, mianuje pierwszego ojca Kmieciem Bożym”.
Ciekawostką w przytoczonym cytacie wydaje się użyte tu określenie „ziemianin”. W tym kontekście najwyraźniej nie opisuje ono właściciela ziemskiego, lecz mieszkańca planety Ziemia. Bo tak właśnie – w skali makro i z szerokiej perspektywy – postrzegał on sprawy.
Podobnie jak jego krajanie, miał też w sobie wiele uporu i ogromnie cenił pracowitość. Zwłaszcza pracę na roli oraz owoce tej pracy uważał za wielką wartość.
Wojciech Bogumił urodził się – według różnych źródeł – 15 lub 19 kwietnia 1799 roku. On sam podaje datę 14 kwietnia.
Był najmłodszym z dziesięciorga dzieci Mateusza i dziedziczki części wsi Szczepkowo–Giewarty, Marjanny z Leśnikowskich. Imię otrzymał po św. Wojciechu, który – jak wierzyli Pobożanie – w drodze na Prusy przechodził przez ich ziemie. Jak większość rodzeństwa, został ochrzczony w pobliskim miasteczku Janowo nad Orzycem w powiecie przasnyskim.
Była to stara rodzina szlachecka, w której rodzice bardzo pilnowali i – jak sam pisał po latach Jastrzębowski – „usilnie o to się starali aby wszystkie ich dzieci, dla usposobienia się na pożytecznych członków społeczeństwa, choć elementarną skończyć mogły szkołę. (…) Najpierwszym owocem tych chwalebnych ich usiłowań była ukończona edukacyja w szkołach Pułtuskich”.
Choć żyli na co dzień jak chłopi, to jednak wciąż mieli swoją dumę, pamięć dawnej świetności oraz herb. Według jednych źródeł ich herbem był Pobóg, według innych – Jastrzębiec: „W owym przysiółku pod Mławą szlachta zagrodowa pieczętowała się wprawdzie herbem Jastrzębiec, lecz na co dzień chodziła prawdopodobnie w chodakach, buty wciągając jedynie do kościoła i na wojnę.”
Wygląda na to, że i jeden, i drugi pogląd jest prawdą. Legenda wszak mówi, że Jastrzębiec był najpierw, a po nim nastał Pobóg. Okoliczności zaś tej przemiany opisuje Paweł Dudziński następująco: „W czasach Kazimierza Odnowiciela dwaj bracia herbu Jastrzębiec wieść mieli ze sobą długi spór, którego nie mogła uśmierzyć żadna perswazja krewnych ani przyjaciół. Waśń zakończyła się zamordowaniem starszego przez młodszego. Aby pamięć o zbrodni pozostała na wieki, mordercy i jego potomkom przydano do godła miecz – narzędzie zbrodni, zabierając krzyż i herb nazwano Zagłobą (za głowę brata). Jeden z Zagłobczyków miał wedle legendy zmyć hańbę i tak powstał herb Pobóg”.
Kasper Niesiecki także wiąże herb Pobóg bezpośrednio z herbem Zagłoba i pośrednio z Jastrzębcem (pisownia oryginalna): „Zagłobczyk (synowiec miał to być pierwszego Zagłobczyka) (...) mając sobie za hańbę, odmianę starożytnego herbu nakazaną, włożoną od wszystkiego pokrewieństwa na stryja swego, za pewny exces, żeby tę niesławę z siebie i potomstwa swego zwalił, starał się jaką znaczną przysługą to naprawić: więc do cudzych krajów i postronnych dworów wyjechawszy, i tam przez jakiś czas dobrze się zaleciwszy, otrzymał od owych panów list przyczynny do Papieża, którym zachwalony, łatwo wymógł, że mu tam herb odmieniono, to jest wyrzuciwszy szablę, krzyż na wierzchu podniesiony, a nad hełmem hart nadany, z listami potem papieskimi do Bolesława Chrobrego Króla do Polski wróciwszy, Król pochwaliwszy i potwierdziwszy tę odmianę, herb sam Poboż od pobożności jego nazwał”. Według legendy przytaczanej przez Niesieckiego, chart w klejnocie miał pochodzić z godła damy poślubionej przez pewnego Poboga.
Chłopiec wcześnie został sierotą. Jego ojciec, Mateusz, zmarł w wieku 40 lub 45 albo 46 lat. Zdaniem wielu źródeł, stało się to podczas epidemii „biegunki”, a „mały Wojtuś ledwie stawiał pierwsze niedołężne kroczki przy pomocy starszego rodzeństwa lub matki”. To by znaczyło, że ojca nie pamiętał, a jego obraz stworzył sobie na podstawie tego, co o nim słyszał.
Jednak według słów samego Wojciecha Bogumiła, śmierć Mateusza zdarzyła się w „roku 1809, pamiętnym niesprawiedliwą i bezbożną napaścią południowych germanów na ziemię słowiańską”. Jeśli tak, to znaczy, że chłopiec miał nie około dwóch lat, lecz dziesięć. Doskonale więc znał już swojego ojca i przez całe życie mógł go pamiętać. A pamięć ta dodatkowo utrwalana była tym, co o nim w domu słyszał. A słyszał wiele dobrego i niczego złego.
Także moment śmierci matki podawany jest różnie. Zdaniem niektórych, kobieta zmarła, jak chłopiec miał dziewięć lat. Nieco inne informacje pochodzą od rodziny Jastrzębowskich. Bratanek Wojciecha Bogumiła, Dyonizy podaje, że Marjanna zmarła niedługo po powrocie z wojen do domu najstarszego swojego syna, Stanisława. Z kolei sam Wojciech Bogumił pisze, że jego edukacja „odwlekła się aż do przyjazdu tegoż brata Stanisława z Hiszpanii, który to przyjazd nastąpił dopiero w dwa lata po tejże ojcowskiej śmierci kiedy matka pozbawiona już została zupełnie środków zapewnienia przyzwoitego losu młodszemu potomstwu.” To by znaczyło, że Stanisław wrócił do domu w 1811 r. Kiedy więc Marjanna umierała, Wojtek miał 12 lub 13 lat.
Z perspektywy dziejów świata różnica być może niewielka, jednak z punktu widzenia chłopca, który zostaje sierotą – ogromna. Inaczej bowiem odczuwa sytuację dziecko, które miało matkę przez dziewięć lat, a ojca niespełna dwa i wcale go nie pamięta. A inaczej ktoś, kto ojca miał obok siebie przez lat dziesięć, a matkę przez trzynaście. Obie sytuacje psychologicznie niezwykle trudne, jednak ta druga o niebo lepsza od pierwszej.
Jastrzębowski przez całe życie często wspominał rodziców. Zwłaszcza matka pozostała w jego pamięci bardzo żywa. Była dla niego niedościgłym wzorem, ideałem i nauczycielką, która wywarła wielki wpływ na niego i jego życiowe wybory. Ona nauczyła go nie tylko pacierza, ale też wszystkiego, co dla człowieka najważniejsze. Mówiła, czym jest prawda i miłość do drugiego człowieka oraz wpoiła zamiłowanie do przyrody, do zwierząt, roślin i do ziemi. Pierwsza też pokazywała, jak pielęgnować ogród, a także jak rozróżniać i stosować użyteczne zioła.
O tym okresie swojego życia pięćdziesięcioośmioletni Wojciech Bogumił napisał: „Pierwszą moją młodość przepędziłem pod okiem matki i pod kierunkiem starszego mego brata Andrzeja, a przepędziłem ją głównie na zatrudnieniach domowych, na pracach około chowu pszczół, około uprawy ogrodu i pola oraz na tułactwie i ukrywaniu się wśród gór, wąwozów, rzek, bagien i zarośli z resztą dobytku rodzicielskiego przed niszczejącymi wojsk przechodami, które się rozpoczęły w roku 1805 i trwały z małymi przerwami aż do końca 1815 roku. Tułactwo to, bo go pasterstwem nazwać nie mogę, było pierwszą moją szkołą i pierwszym moim kursem w naukach, szczególnie przyrodniczych, które potem obrałem, jako najlepiej obeznany z ich przedmiotem, za główny zawód mego życia i ciągle się im tak oddawałem, jak do tego przyuczyła pierwsza młodość moja i towarzyszące jej straszliwe okoliczności, połączone często z osobistym moim niebezpieczeństwem i z ciągłymi domowymi oraz krajowymi klęskami”.
I dalej pisze Jastrzębowski: „Do okoliczności zewnętrznych, wpływających na takowe moje usposobienie, którym towarzyszyła często trwoga, wywoływana napadami srogich zwierząt leśnych i najściami chciwego łupu żołdactwa dochodzącemi często aż do najtajniejszych, wśród gór, bagien, rzek i gęstych zarośli położonych kryjówek, przyłączały się jeszcze podobne im okoliczności wewnętrzne czyli domowe. A szczególniej dokonane przez przechody wojenne, straszliwe spustoszenia około budowli, ogrodów i pasieki, skutkiem których nastąpiła owa przedwczesna śmierć mego ojca, a za nią, w kilka lat później i starszego mojego brata Andrzeja, który miał zastąpić w prowadzeniu osieroconego gospodarstwa i w opiekowaniu się mną oraz całym mojem, tak jak ja niedorosłem rodzeństwem. Spustoszenia te i dwie, wkrótce po sobie nastąpione śmierci najpierwszych osób w rodzinie, pociągnęły za sobą prawie całkowity upadek jej majątkowy, za którem poszło ubóstwo i zupełna z mojej strony niemożność odebrania, przynajmniej takiego wychowania, jakiego dostąpiło za lepszych czasów starsze moje rodzeństwo, a szczególniej wspomniany niedawno brat mój najstarszy Stanisław.”.
„Stanisław od wielu lat sam sobie radzić musiał bez pomocy z domu. W dzieciństwie porzucił dom rodzicielski dla srogości ojca, który był przeciwny edukacji. Przy małej, a sekretnej pomocy matki i to tylko z początku, sam wstąpił do niższej szkoły, którą ukończywszy udał się o własnych siłach do wyższej szkoły w Warszawie.”.
Żeby uciec przed prześladowaniami Prusaków po trzecim rozbiorze Polski, uciekł Stanisław na Wołyń, do Krzemieńca. Tam w 1803 r. wstąpił do gimnazjum Tadeusza Czackiego, a potem przerwał naukę i – dla ratowania Polski – dołączył jako ochotnik do wojsk napoleońskich i służył w legendarnym 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii Napoleona. Wojciech Bogumił wspominał brata: „Wypadki zaszłe w Europie od 1806 do 1809 roku zaprowadziły go na pola Frylandu, Saragossy, Samosierry, Burgos i Wagramu. Po bitwie wagramskiej i po odbyciu ciężkiej choroby w Wiedniu, a potem po załatwieniu spraw pieniężnych w Paryżu, gdzie miał złożone poprzednio w banku, ciężko zapracowane przez siebie kilkanaście tysięcy franków, wrócił do domowej – zupełnie, jak się dopiero powiedziało, przez śmierć ojca i przez klęski wojenne zniszczonej – zagrody.”.
Wszystko wskazuje na to, że impulsem do powrotu była dla Stanisława wieść o śmierci młodszego brata, Andrzeja. Coraz bardziej też tęsknił za rodzinnym domem, z którego wyszedł w złości wiele lat wcześniej. I tęsknił za rodziną, której od wielu lat nie widział. Okazało się, że przyjechał w samą porę, żeby zdążyć spotkać się z matką przed jej śmiercią.
Tak oto Stanisław – po śmierci obojga rodziców i zgodnie ze starym wiejskim obyczajem – został głową rodziny i opiekunem młodszego rodzeństwa, a także zarządcą rodzinnego majątku. Ten jednak nie wyglądał dobrze. Wojciech Bogumił zapamiętał, że „z całego majątku zostało tylko (…) pole zapuszczone odłogiem, kilkanaście niewyciętych drzew w sadzie, kilka pustych ulów w ogółowej z ogrodzenia pasiece, trzy nie spalone, lecz z wyciętymi pałaszem oknami, pobudowle, a przytem stary wóz, płużyca bez żelastwa i ocalony w części przeze mnie w lasach roboczy dobytek.”.
Stanisław „należał do ludzi dobrych i uczynnych” oraz „był światłym człowiekiem.” On też zdecydował, że do szkoły elementarnej jego najmłodszy brat będzie chodził w pobliskim Janowie.
Szkoła w Janowie najpierw utrzymywana była ze środków Komisji Edukacji Narodowej, a po utworzeniu Księstwa Warszawskiego w 1807 r. przejęta została przez ówczesne Ministerstwo Oświaty. Uczono tam chłopców religii, rozpoznawania liter, sylabizowania i czytania na głos oraz pisania. Wojtuś nie miał z tym żadnych problemów, wyniki na zakończenie tego etapu edukacji miał więc bardzo dobre. Nauczyciel uważał też, że skoro chłopiec jest bystry, to koniecznie trzeba zapisać go dalej do szkoły.
Stanisław, pamiętając stare porzekadło, że „do matki po koszulę, do ludzi po rozum”, posłuchał nauczyciela. I tak oto, wyprawiono Wojtka do Płocka, do sześcioklasowej szkoły departamentalnej, która w wyniku reorganizacji w 1815 r. przemianowana została na szkołę wojewódzką.
W Płocku żył Wojtek tak jak inni, równie niezamożni jego koledzy. Każdy z nich mieszkał wówczas kątem w jednym z wielu skromnych domków płockich rzemieślników i mieszczan. Były to tzw. „jarzynowe stancje” ponieważ za spanie, wikt i opierunek młodego lokatora płaciła jego rodzina kaszą, mąką oraz jarzynami, które wyhodowała na własnych polach. Na ten czas uczniowie stawali się niejako częścią rodzin, u których mieszkali. Spali z gospodarzami w tej samej izbie i jedli przy wspólnym stole.
Stanisław, jak cała młodzież szlachecka tamtego okresu, był nieustannie wojującym bojownikiem. Kiedy więc kraj wzywał – on nie odmawiał. Także w czasie pobytu Wojtka w Płocku, Stanisław odpowiedział na wezwanie księcia Józefa Poniatowskiego, który dla ratowania ojczyzny zarządził pospolite ruszenie. Starszy brat poszedł walczyć, a jego żona –pozostawiona na gospodarstwie w domu w Gewartach z gromadką dzieci nie była w stanie wyżywić i siebie, i swoich kilkorga maluchów, i jeszcze mężowskiego brata. Tak też urwały się dostawy jarzyn z Gewart do Płocka.
Wojtek nadal mógł chodzić do szkoły, jednak od tej pory musiał sam zarabiać na swoje utrzymanie. Doszedł do wniosku, że jedyne, co może robić bez większej szkody dla własnej nauki, to dawać korepetycje. Musiał tylko znaleźć takich gospodarzy, którzy zgodziliby się przyjąć od niego taką właśnie zapłatę za dach nad głową i wyżywienie.
Nie było to łatwe, jednak w końcu się udało. Tym sposobem trafił Wojtek do rodziny znajomego szewca. Pomagał szewskim dzieciom w nauce i pomagał w pracach domowych. W zamian za to mógł pozostać w Płocku i chodzić do szkoły. Na żadne pomoce szkolne nie było go jednak stać. „Ileż bym więcej mógł skorzystać z dobrodziejstw nauki, gdybym miał możność nabycia choć kilku niezbędnych podręczników” – wspominał po latach Jastrzębowski płocki okres swojego życia.
Funkcjonując w tak trudnych warunkach i często nie dojadając, zachorował Wojtek na tyfus, która to choroba szalała wówczas na Mazowszu. Lękając się zarazy, gospodarze przenieśli chorego chłopaka do zimnej, wilgotnej sieni, gdzie legowisko ułożyli mu na glinianej podłodze.
Młody, silny organizm jakimś cudem zmógł chorobę. Na pomoc lekarza, nie było wszak Wojtka stać. A nawet, gdyby lekarz wtedy do niego przyszedł, też niewiele by poradził. Ówczesna medycyna nie wiedziała jeszcze, że tyfus jest chorobą biedy, głodu i brudu. Nie wiedziała też, że przenoszony jest przez wszy i nie umiała tej choroby leczyć.
Stanisław wiedział od nauczycieli o pracowitości młodszego brata, o jego zdolnościach i świetnych wynikach w nauce. Mówili oni, że chłopak powinien dalej się uczyć. Tak więc w 1816 r. zabrał Stanisław nastoletniego Wojtka z Płocka i przeniósł go do Liceum Warszawskiego.
Była to najlepsza w tamtym czasie państwowa męska szkoła średnia w Królestwie Polskim. Uczono tu języków: polskiego, niemieckiego, francuskiego, łaciny i greki. Były też zajęcia z etyki i filozofii oraz przedmioty matematyczno -przyrodnicze i techniczne.
Liceum Warszawskie stworzone zostało przez władze pruskie w 1804 r. dla polskiej młodzieży z zamożnych rodzin. Żeby więc być jego uczniem i żeby w ogóle w stolicy przeżyć, znowu musiał Wojtek zarabiać na swoje utrzymanie. Brat Stanisław pomagał mu wprawdzie ile mógł, lecz pomoc ta była dalece niewystarczająca.
Chłopak pracował więc, udzielając korepetycji. Nie załamywał się i nie narzekał. Ani ciężka praca, ani bieda i zły stan zdrowia nie zniechęcały go. Jednak wysokie koszty utrzymania w Warszawie i niebagatelne czesne spowodowały w końcu, że na jakiś czas – tuż przed ukończeniem licealnej edukacji – przestał chodzić do szkoły. Jak długo to trwało, co w tym czasie robił i gdzie mieszkał – nie wiadomo. Szybko jednak do szkoły wrócił, nadrobił zaległości i zdał marturę.
Po ukończeniu szkoły średniej, rozpoczął Wojciech Bogumił studia. Po latach zanotował w swoim pamiętniku: „zapisałem się do Uniwersytetu Warszawskiego w 1822 r. na oddział nauk przyrodzonych”. Formalnie był to oddział funkcjonujący w ramach wydziału filozoficznego. Tutaj właśnie zaczął zgłębiać nauki przyrodnicze.
Jako student wyróżniał się Jastrzębowski zdolnościami, pracowitością i zapałem. Jego duża wiedza i pomysłowość sprawiały, że profesorowie chętnie angażowali go do rozmaitych prac pomocniczych. Dlatego też podczas studiów współpracował z wieloma wybitnymi naukowcami. Biologami, zoologami, astronomami. To sprawiło, że zanim jeszcze ukończył studia, w 1824 r. zaproponowano mu stanowisko preparatora (laboranta) przy uniwersyteckim gabinecie fizycznym, prowadzonym przez profesora Józefa Skrodzkiego, późniejszego rektora uniwersytetu.
Prof. Józef Karol Skrodzki
Wojciech Bogumił z radością przyjął nominację i z wielkim zaangażowaniem pracował w laboratorium przez kolejne cztery lata.
Mając stałą posadę z rocznym wynagrodzeniem półtora tysiąca złotych polskich, mógł nareszcie zrezygnować z udzielania korepetycji, z którego to zajęcia do tej pory się utrzymywał. Stabilizacja materialna pozwalała mu całkowicie skoncentrować się na pracy naukowej. Wtedy też zaczął pisać i publikować swoje pierwsze rozprawy.
Studia ukończył Jastrzębowski z odznaczeniem i 1 lipca 1825 r. otrzymał stopień magistra filozofii. Nadal jednak pozostał pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego.
Wtedy też sytuacja w rodzinie Jastrzębowskich nieco się zmieniła. Jak kiedyś Stanisław pomagał Wojtkowi w zdobywaniu wykształcenia, tak teraz Wojciech musiał zacząć pomagać synowi Stanisława, Dyonizemu.
Starszy brat o to poprosił, a młodszy brat chętnie się zgodził. Zwłaszcza, że lubił chłopaka i widział, że odwzajemnia on tę sympatię prawdziwym uwielbieniem. Tym większym, im bardziej się ze sobą poznawali i zaprzyjaźniali. A okazji od tej pory mieli ku temu wiele, bo widywali się regularnie. Raz w miesiącu Dyonizy przyjeżdżał do Wojciecha po pieniądze, a poza tym zaglądał do niego ot tak po prostu, w odwiedziny. Stanisław Jastrzębowski zmarł w 1855 roku. Wojciech Bogumił bardzo przeżył śmierć brata. Nad jego trumną powiedział m.in.: „Gdyby w swojem życiu nic więcej nie zrobił, tylko się mną w wieku młodzieńczym zaopiekował i nadał kierunek mojej edukacji, to już sobie we mnie najlepszy pomnik wystawił”.Botanik
Nie tylko siedzenie nad książkami i prace laboratoryjne czy dyskusje z wybitnymi uczonymi fascynowały Jastrzębowskiego. Ogromnie lubił też pracować w plenerze. Będąc laborantem w gabinecie prof. Skrodzkiego, odbywał wiele wycieczek naukowych gromadząc zbiory przyrodnicze dla swojej uczelni, co budziło podziw i uznanie. A w 1826 r. za układanie zielników dla uniwersyteckiego Ogrodu Botanicznego i innych szkół publicznych otrzymał nawet dyplom uznania i podziękowania od rady uniwersyteckiej.
Zwłaszcza letnie wakacje spędzał w ten właśnie sposób i bardzo go to cieszyło. Już jako dwudziestotrzyletni student, założył swój pierwszy „Wielki zbiór roślin z całego kraju, czyli zielnik”. Potem pracowicie go rozbudowywał pod kierunkiem wybitnego naukowca, prof. Michała Szuberta.
Prof. Michał Szubert
Profesor Szubert był absolwentem Uniwersytetu Paryskiego i uczniem Mirbela – jednego z pierwszych anatomów roślin. Wsławił się tym, iż w 1816 r. w Warszawie założył ogród botaniczny.
Na początku był to „ogród królewski” przy Szkole Lekarskiej i mieścił się na tyłach Pałacu Kazimierzowskiego. Później został przejęty przez Uniwersytet Warszawski i z czasem, za zgodą cara Aleksandra, przeniesiony na teren położony między Agrykolą a Belwederem.
Przez ponad trzydzieści lat pracy na stanowisku dyrektora ogrodu botanicznego profesor Szubert starał się zaszczepiać w studentach umiłowanie ojczystej flory. Jedną zaś z jego metod dydaktycznych było łączenie teorii z zadaniami praktycznymi. Gorąco więc zachęcał swoich uczniów do podróżowania po kraju i przywożenia zewsząd kolejnych okazów roślin do ogrodu botanicznego.
„Kraj albowiem nasz dosyć bogaty w plony przyrodzenia, za mało przez nas samych, a mniej jeszcze za granicą znany, zasługuje na jak najtroskliwsze poszukiwania. Cóż albowiem może być ciekawszego i pożyteczniejszego jak znajomość tego, czym natura sama kraj jaki obdarzy; to wyśledzenie wszystkich bogactw przyrodzenia, przyczyni się także niemało do uzupełnienia ogólnej geografii roślin, nad którą od czasu zaprowadzenia układu przyrodzonego uczeni botanicy pracują” – pisał Szubert.