- nowość
- W empik go
Baba Jaga - ebook
Baba Jaga - ebook
W głębi prastarego lasu, skrywa się prawda, przez wieki ukrywana. To opowieść o dziewczynce, wygnanej przez matkę i skazanej na śmierć, która odnajduje swoje przeznaczenie u boku tajemniczej wiedźmy. To historia pełna magii, dawnych wierzeń i zapomnianych rytuałów, odsłaniająca ich prawdziwe oblicze. Opowieść o miłości, walce i przeznaczeniu — pełna emocji, niespodziewana i mroczna. Książka, która zabierze czytelnika w podróż do świata, w którym granice między dobrem a złem nie są tak oczywiste.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8414-018-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Europie, w okresie pomiędzy XV a XVII wiekiem, procesy o czary były wzmożone bardzo. Ludziom, najczęściej były to kobiety, stawiano zarzuty niewyobrażalne, z których na ogół nie umiały się wybronić. Latanie na miotle, sabatów organizowanie, paktowanie z diabłem, chorób sprowadzanie, opętania czy śmierć, to tylko niektóre z wymyślnych oskarżeń, które stawiano czarownicom rzekomym.
W okresie nagonki na czarownice nie trzeba było wiele, aby oskarżyć kobietę o magii uprawianie. Na ławie oskarżonych zasiadały, matki, kochanki, sąsiadki, kobiety niewygodne dla reszty społeczeństwa lub wprawiające innych w zazdrości uczucie. Twardych dowodów nie potrzebowano żadnych, wystarczyły pomówienia zwykłe. We wsiach i miasteczkach małych spory czy kłótnie z sąsiadami stawały się chlebem powszednim, a co za tym szło, niebezpiecznym bardzo. Możliwość bycia oskarżonym o magii stosowanie była na porządku dziennym. Inkwizytorzy przydzieleni przez władze kościelne nie stronili od torturowania podejrzanych w celu wydobycia zeznań, używając sposobów, jakie sami uznali za słuszne. Wybronienie z oskarżeń było niemalże niemożliwe.
Przesłuchanie rozpoczynało się zazwyczaj niewinnie. Oskarżonej pokazywano celę, w której przebywać miała i zapoznawaną ją z działaniem narzędzi tortur. Większość oskarżonych w obawie przed tym, co może ich spotkać, do winy przyznawała się od razu. Gdy taki zabieg był niewystarczający, aby winy zostały wyznane, rozbierano ją, golono na łyso i dokładnie oglądano w poszukiwaniu opętania znaków. Wszystkie znamiona na ciele nakłuwano, identyfikując, czy nie są diabelskimi. Następnie przychodził czas na prawdziwe katorgi, tak bolesne, by oskarżona mogła się przyznać. Proces ten kończył się zwykle śmiercią.
Jednym ze sposobów poznania mocy magicznych białogłowych była „próba wody”. Kobieta uznana za czarownice wiązana była i wrzucana do rzeki lub stawu, aby sprawdzić, czy utonie, czy nie. Odrzucona przez wodę, do chrztu używaną, jako czarownica winna się na niej unosić. Gdy tonęła, była doprawdy niewinna. Próbowano ją, rzecz jasna w sytuacji takiej ratować, co rzadko powodzeniem się kończyło.
Przykładem oskarżeń o paktowanie z diabłem, a zarazem najbardziej znanym, była historia Joanny d’Arc. Podstawą do owych oskarżeń stały się jej objawienia, których doznała w wieku lat 12—13. Słyszała głosy świętych, które nakazywały jej wydobycie ojczyzny spod panowanie angielskiego. Proces inkwizycyjny Joanny d’Arc, zresztą jak większość jemu podobnych, to jednostronne oskarżenia i niemożność właściwej i godziwej obrony. Joanna przez cały czas procesu utrzymywała, że głosy, które słyszy, pochodzą od świętych, co zaprowadziło ją na stos w wielu 19 lat. Została spalona żywcem w 1431 roku. Jej szczątki zebrano i ponownie spalono, aby jej zwolennicy nie mogli zebrać po niej relikwii.
Ostatnim osądem udokumentowanym na ziemiach polskich, jednocześnie jednym z ostatnich w Europie, była historia Barbary Zdunk. Córka pastucha urodzona niedaleko Bartoszyc, która w wieku 9 lat opuściła dom rodzinny i pracy się podjęła. Nieszczęśliwie zakochana w znacznie młodszym od siebie mężczyźnie miała podłożyć ogień, który wybuchł w Reszlu w nocy z 16 na 17 września 1807 roku. Konsekwencjami śledztwa aresztowana i oskarżona o wywołanie pożaru za czarów pomocą, skazana na śmierć przez spalenie na stosie. Okres trwania procesu przebywała w areszcie. Wykorzystywana przez dozorców więziennych do świadczenia nierządu obywatelom Reszla, urodziła dwoje dzieci, z których jedno zmarło. 21 sierpnia 1811 roku Zdunk została spalona na ostatnim stosie Europy.
Liczne prześladowania, procesy i śmierci to tylko wierzchołek góry lodowej, która wyłania się pomiędzy XV a XVII wiekiem, tworząc czarną plamę na mapie Europy ówczesnej. Oskarżenia mogły padać na każdą osobę. Nie chroniła pozycja społeczna, status czy majątku wysokość. Procesy dotykały najbiedniejszych i jednakowo najzamożniejszych. Zawiść, zazdrość, gniew, intrygi polityczne, wszystko to stało się bezpośrednią przyczyną śmierci tysięcy kobiet.
Czarownice, wiedźmy, kobiety posiadające magiczne, nadnaturalne zdolności, dzięki którym mogły wpływać na bieg wydarzeń. Oskarżane, sądzone, nieczyste, karane, mordowane. W procesach o czary osądzono i stracono setki tysięcy osób. Choć pewne przekazy podają, że mogło być ich kilka milionów. Czy aby na pewno słusznie?
Wszyscy przekonani o tym, że koniec polowań na czarownice zakończył się w XVII wieku, powinni się dobrze zastanowić. Oficjalnie kary śmierci zabroniono jednak prześladowania i samosądy ciągnęły się latami. Niektórzy odczuwają to piętno do dnia dzisiejszego, będąc związanymi pokoleniowo z dawnymi „czarownicami”. Jedne historie kończyły się dobrze inne źle. Kolejne mają swój początek dopiero wtedy, kiedy nadchodzi ich koniec.
Księżyc towarzyszył im od zawsze. Niezależnie od tego, w co wierzyły, gdzie przebywały, kim przyszło im być i jaki los miał je spotkać. Zawsze były pod wpływem, jego potężnej, pierwotnej siły.
To kobiety od zawsze były kapłankami Księżyca. One przewodniczyły poświęconym mu rytuałom, składały dary, wznosiły intencje, strzegły jego tajemnic. Taka jest nasza słowiańska, zapomniana historia, którą ona miała dopiero w sobie odkryć. Dusza jednak na swojej drodze napotyka wiele trudności i przeciwności losu, którym nie zawsze jesteśmy w stanie stawić czoła, przynajmniej w pojedynkę. Zmagamy się z nimi wiele dni, miesięcy, lat a czasem zajmuje nam to kilka wcieleń. Jej przyszło mierzyć się z nimi już w wieku trzech lat.
W Europie, w okresie pomiędzy XV a XVII wiekiem, procesy o czary były wzmożone bardzo. Ludziom, najczęściej były to kobiety, stawiano zarzuty niewyobrażalne, z których na ogół nie umiały się wybronić. Latanie na miotle, sabatów organizowanie, paktowanie z diabłem, chorób sprowadzanie, opętania czy śmierć, to tylko niektóre z wymyślnych oskarżeń, które stawiano czarownicom rzekomym.
W okresie nagonki na czarownice nie trzeba było wiele, aby oskarżyć kobietę o magii uprawianie. Na ławie oskarżonych zasiadały, matki, kochanki, sąsiadki, kobiety niewygodne dla reszty społeczeństwa lub wprawiające innych w zazdrości uczucie. Twardych dowodów nie potrzebowano żadnych, wystarczyły pomówienia zwykłe. We wsiach i miasteczkach małych spory czy kłótnie z sąsiadami stawały się chlebem powszednim, a co za tym szło, niebezpiecznym bardzo. Możliwość bycia oskarżonym o magii stosowanie była na porządku dziennym. Inkwizytorzy przydzieleni przez władze kościelne nie stronili od torturowania podejrzanych w celu wydobycia zeznań, używając sposobów, jakie sami uznali za słuszne. Wybronienie z oskarżeń było niemalże niemożliwe.
Przesłuchanie rozpoczynało się zazwyczaj niewinnie. Oskarżonej pokazywano celę, w której przebywać miała i zapoznawaną ją z działaniem narzędzi tortur. Większość oskarżonych w obawie przed tym, co może ich spotkać, do winy przyznawała się od razu. Gdy taki zabieg był niewystarczający, aby winy zostały wyznane, rozbierano ją, golono na łyso i dokładnie oglądano w poszukiwaniu opętania znaków. Wszystkie znamiona na ciele nakłuwano, identyfikując, czy nie są diabelskimi. Następnie przychodził czas na prawdziwe katorgi, tak bolesne, by oskarżona mogła się przyznać. Proces ten kończył się zwykle śmiercią.CAPITULUM I: NATUS IN DOLORE
Ciemna noc zapadała nad zasypiającym miasteczkiem. Właściwie była to stara, zapomniana przez resztę świata wioska, otoczona zewsząd niezgłębionymi lasami, w które mieszkańcy z rzadka się wypuszczali. Wieczorną martwotę przerwało zawodzenie dziecka, które wzdragało się zwodzącej ją matce, popatrując za ramienia na oddalające się siedlisko. Mijała pobliskie domostwa, w których gdzieniegdzie rozbłyskało światło lampy naftowej. Kierunek, jaki obrała, był na tyle oddalony od osady, aby podróż ta skutecznie odebrała siły trzyletniej dziewczynce. Jej płacz ustępował teraz pragnieniu zaczerpnięcia powietrza, które z każdym białym wydechem dawało oznaki chłodnej nocy i zbliżającej się zimie. Mimo początkowej oporności z jej strony matka wydawała się zobojętniała. Jej wzrok ani razu nie spoczął na pierworodnej, która dygotała, ubrana jedynie w cienką rubaszkę, niechroniącą w żaden sposób od zimna. Jedyną rzeczą, jaką udało jej się zabrać, kiedy matka wydzierała ją z izby, była motanka w kształcie anioła, która miała ją strzec przed złymi mocami. Nikt jednak nie składał obietnicy, że będzie na nią baczyć przed własną rodzicielką. Tuliła ją mocno z nadzieją, że ta potworność to tylko mara senna, która zaraz się skończy. Ich podróż zakończyła się pod starym dębem, który rozpościerał się na niewielkiej polanie, spoglądając posępnie na tajemniczy las, rozświetlony teraz jedynie przez księżyc. Zgrabiały od zimna podlotek mogła jedynie przykucnąć w poszukiwaniu ostatniego ciepła, jakie wydawało jej ciało. Wzrok miała wbity w odchodzącą w kierunku wioski matkę, która okrywając się płaszczem przed przenikliwym chłodem, nie obejrzała się w jej kierunku ni razu.
— Mama, mama… — jej zdławiony szept cichł coraz bardziej, nie mogą się przebić przez strugi zimnego powietrza wpadającego do jej płuc.
Płacz zamieniał się w szlochanie, a szlochanie stawało się bólem, który uwieńczały spływające po policzkach stygnące łzy. Luna tego wieczoru świeciła mocniej niż zwykle, zalewając światłem jej wielkie, zmęczone od żalu, jasnozielone oczęta, pozostawiając ją samej sobie.
Kobieta przedzierała się na powrót przez las, unikając tutejszych, rzadko uczęszczanych ścieżek. Możliwość natchnięcia się na jakiegoś śmiertelnika była o tej porze raczej mało przypuszczalna jednak baczności w takich przypadkach nigdy za wiele. Kiedy kominy domów zaczęły wyłaniać się znad przygranicznych drzew a pojedyncze światła domostw nadawać właściwy kierunek jej wędrówce, spojrzała pierwszy raz za siebie. Wzrok jej wypatrywał córki w obawie przed jej powrotem. Niczego jednak nie dojrzała poza pomrokiem minionego lasu.
Wracając do swojego domostwa, spoglądała ukradkiem w okna sędziwych chałup, w których w większości światła już przygasły. Chyłkiem niczym oprych jakiś przemykała alejkami, aż dotarła pod drzwi swojego domu. Pierwszym odgłosem, który dało się słyszeć po przekroczeniu jego progu, był płacz niemowlęcia. Przenikliwy, świdrujący wręcz dokuczliwy. Nie wzbudził on jednak w niej żadnych uczuć. Ni wzburzenia, ni rozgorączkowania czy ludzkiego, tak oczywistego wydawałoby się, matczynego ukochania lub bodajby zainteresowania zwykłego. Na kuchni ogniowej postawiła imbryk z wodą, która po chwili zawrzała. Napełniła nią garnuszek, a płacz niemowlaka przeradzał się w bolesne rozpaczanie. Posunęła więc w jego kierunku, ogrzewając dłonie, które spoczęły na ścianach naczynia. Strzygła jeszcze w okno dla pewności czy nikt nie patrzy i czy aby na pewno jej starsza córka na powrót się nie odważyła. To drugi i ostatni raz, kiedy wspomniała jej maleńką istotę. Objęła jeszcze na moment wzrokiem płaczące dziecinę, pochylając się nad nim, po czym wzniosła ją ku sobie. Otoczyła ją ramionami i po chwili utuliła z matczyną czułością podśpiewując śpiewaneczkę.
Ciszę w środku srogiej nocy przerwało nawoływanie puchacza. Zielone oczy porzuconego dziecka, do tej pory lśniące w blasku księżyca wydawały się przygasać, nie radząc sobie już z chłodem nocy. W dalszym ciągu jednak dziewczynka rozglądała się dookoła leśnej polany, dygocząc raz zimna, raz z przerażenia, żalu i tęsknoty. Powoli traciła świadomość. Nagle, bezkres jej sił przerwało magiczne, biało pomarańczowe światło, które niespodziewanie spadło na jej lico. Spod przymkniętych powiek dostrzegła nieklarowną postać, która zdążała w jej kierunku. O dziwo nie wzbudziło w niej to poczucia zgrozy a wręcz przeciwnie — spokój i upragnione wytchnienie. Wyglądem swym przypominała motankę, podarowaną niegdyś przez jej ojca, która miała sprawować nad nią pieczę. Rozpostarł swe ramiona niczym skrzydła anielskie, które spoczęły na jej barkach a ich ciepło i rozkoszny dotyk odebrały jej świadomość, którą teraz mogła oddać w strzeżone opiekowanie.
3 LATA WCZEŚNIEJ
W letargu odległej wsi zachodniopomorskich zalesi na świat przyszło dziecko. Jej narodzinom towarzyszyła niezwykle wyjątkowa pełnia księżyca, która zwiastowała nietuzinkowość maleństwa. Powicie jego przysposobiło jej matce-Bognej nie lada bólu. Trwało długo i nie obyło się bez komplikacji, życiu zagrażających.
— Wysilaj się kobieto! Wysilaj… — nawoływała sąsiadka, dostrzegając małą główkę wyłaniającą się z łona.
Po jej głowie pot spływał, który ocierał towarzyszący jej mąż Henryk z domu Chojnowski. Był to człek zaradny i pracowity, do tego niezwykle urodny, zawsze cieszył się powodzeniem wśród tutejszych panienek. Te mające męża również zawieszały na nim swoje oczy jednak dyskretnie, w tajemnicy przed gapiami. Charakteru był dobrego, a wychodził z biednej rodziny pasterskiej. Bogna zakochana w nim po uszy nie zwracała uwagi na różnice pomiędzy nimi w majętności. Do zaślubin doszło, kiedy dowiedzieli się o jej brzemienności.
— Jest! Jest! — wykrzyczał Henryk, widząc wychodzącą dziecinę — nasz potomek. — Ucałował i macnął żonę po włosach.
Twarz jej pojaśniała, a uśmiech przywitał bobasa. Wyciągnęła do niego ręce, a kiedy owinięty trafił w jej ramiona, utuliła go z miłością.
— Pierworodna — szepnęła sąsiadka — trzpiotka, piękna i rumiana. Krzepka jak tatulinek.
— Moja kochana… — spuentowała Bogna, po czym nagle pomdlała. Głowę miała rozpaloną a lico bledsze niż zwykle.
Z czasem popadła w gorączkę, której ciężko było się pozbyć i nikt temu nie mógł zaradzić. Dzieciątkiem opiekowała się jak mogła, ale sił ciągle brakowało. Henryk widząc, w jakim jest stanie, wpadł na zamiar sprowadzenia znachorki, która zamieszkiwała pobliski las.
— Sprowadzę starą — prosił żonę — uśnieży ból, wyleczyć zdoła. Zna się na tym jak nikt we wsi, a nie jednemu już pomogła.
Bogna kręciła tylko głową. Nie miała zamiaru sprowadzać jej do domu swojego. Nie cieszyła się poza tym renomą wśród ludzi i od dawna nikt jej nie widywał. Ponoć duszę swoją diabłu zaprzedała, a kto ją ujrzał lub do chaty ośmielił się zbliżyć, nigdy nie powrócił. Ojcowie straszyli nią swoje dzieciaki niesforne, a i sami nie mniejszą bojaźń przed nią mieli.
— Nie trzeba jej tu, dam ja sobie radę — mamrotała, opierając ręce o kant łóżka. Próbowała podnieść się z niego, słysząc zawodzenie dziecka, wszakże na nic były jej starania.
— No już. Nie szlochaj — uciszał małą Henryk. Bognej sił już brakowała na tyle, ażeby dzieciątko ukochać z płaczu, a kiedy tulił ją do piersi, wejrzała na nich z zazdrości nutą, że to nie jej dłonie maleństwo tulą i skinęła głową ze zrezygnowaniem.
— Niech… Niech już tak będzie. Zwołaj ją do mnie. Bodajby… bodajby pomogła — wysilała się.
Stara zamieszkiwała pobliski, ponury las. Do jej chaty leżącej za Wilczą Polaną, w żadnym razie nikt nie zaglądał. Przejście przez knieje było trudne, a droga długa i niebezpieczna. Kiedy już ktoś się na to odważył, na sam pierw musiał przedrzeć się przez las srogi, w którego mroku nawet najśmielsi zmysły potracili. Dalej docierał do polany. Była to przestrzeń otwarta z potokiem płynącym przez jego środek. Ludzie nadali jej przydomek Wilczej Polaną nie bez przyczyny. Dawniej pasterze wypasali na niej swój żywy inwentarz a jej zielone trawy i nietknięta ludzką ręką natura były do tego miejscem idealnym. Zaprzestali wszak tego, kiedy zaczęły zjawiać się tam wilki. Wygłodniałe i podstępne szybko przetrzebiły lokalną trzodę, nie szczędząc nawet zagubionych pasterzy. Nikt teraz bez powodu nie wypuszcza się w te strony w baczeniu na swój żywot.
Henryk możliwości innej nie miał, zachwianie życia jego żony dodało mu śmiałości i czym prędzej objął kurs na tajemniczy las. Wejście do niego było stłoczone na znak jedynie incydentalnych w nim wizyt. Za dnia zwyczajny się wydawał, choć w dalszym ciągu niebezpieczny. Wielkie, dorodne drzewa trwały tu od lat, z rzadka powalone przez upływ czasu i północne wiatry, w tym rejonie dokuczliwe wyjątkowo. Nie było też ścieżki wybrukowanej, która wiodłaby śmiałka wprost do celu. Musiał zaufać swoim domysłom i znakom, które zsyłał mu las.
Droga była długa i siły odbierająca. Przedzierał się przez jego gęstwiny z zacięciem jemu niepodobnym. Po trudnej przeprawie upuścił kamień z serca, wchodząc na Wilczą Polanę, mimo że to miejsce niebezpieczne, obsiane zewsząd zaroślami. Intuicja nie zwiodła go i był już prawie u kresu celu. Pragnienie dusiło go od czasu dłuższego. Woda w strumieniu mieniła się czystością krystaliczną, a nachyliwszy się nad nim, zaczerpnąć chciał zeń choć odrobinę.
— Wilki… — wyszeptał, rozglądając się dookoła z niepewnością, zdając sobie sprawę, gdzie właściwe przycupnął.
Cisza kompletna tu panowała, jedynie mowa potoku rozbrzmiewała wśród surowego krajobrazu. Henryk stał jak wryty. Ciało miał odrętwiałe, a kiedy zza sędziwych drzew dostrzegł dym wydobywający się z komina, oczy mu się roztworzyły i ruszył pędem w jego stronę. Zdyszał się przy tym straszliwie, nogi niosły go szparko jak nigdy wcześniej, a kiedy minął już Wilczą Polanę, zasiadł na jej skraju, chichocząc cienko. Mógł teraz odetchnąć ździebko.
— Czego tu szuka? — usłyszał chrapliwy głos dochodzący zza jego pleców, a przestraszenie jego było większe niżeli trwoga przed wilkami czającymi się w pobliskich zaroślach.
— Zgubił się jegomość czy szpiclować przytelepał? — kontynuowała stara, mierząc go wzrokiem surowym.
— Nic z tych rzeczy — otrząsnął się po chwili, kiedy ujrzał jej lico.
Nie było szpetne czy szkaradne, jak to ludzie we wsi gadali, nie było też złowrogie. Twarz miała podstarzałą, ale oczy rześkie i miłego widzenia. Na głowie zaciągnięty kaptur chroniący od nadciągającego z północy chłodu, a sylwetkę całą skrywał ciemny płaszcz po ziemi się ciągnący.
— Pomocy szukam dla żony swojej. Podupadła na zdrowiu i nikt nie może temu sprostać — tłumaczył lekko wylękły.
— Pomocy? U mnie? — spytała szyderczo.
— We wiosce bodaj każdy już próbował — dopowiadał — nie ma tam dla niej ratunku.
— Choróbsko nie wietrzyk, samo nie przeminie — powiedziała, spoglądając na firmament — zdałoby się dopomóc odwarem jakim.
— Opatrzność wyprawiła mnie do ciebie — oznajmił.
— Opatrzność? — mruknęła w rozmyślaniu, po chwili milknąc ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Podróż do wioski była długa, ludzie nieprzychylni a ona wiodła tu spokojny żywot, z rzadka bywając w osadzie. Raz w roku najczęściej, robiąc zapasy przed każdą z zim, które bywają w tych okolicach wielce dokuczliwe, a i tak osobę swoją pod postacią biednej staruszki skrywać musiała. Odwróciła się na chwilę, zawieszając wzrok na chacie, jakby wyglądała kogoś, po czym ruszyła w jej kierunku.
— Pójdzie za mną — zganiła go, widząc, że stoi jak słup soli, zerkając przez jej ramię.
Ruszył za nią wartko, a zachodząc bliżej chaty, potknął się o niewielki kamień do połowy skryty pod ziemią.
— Zła zapowiedź — skrzywiła się pod nosem.
Wiedziała, że nie jest to dobra wróżba dla Henryka. Nie on pierwszy kropnął się na ostańcu, a dla każdego, który to uczynił, los wielce łaskawy nie był.
— Buty sumiennie otrzepie — zwróciła mu uwagę, kiedy zachodził pod drzwi chałupy.
W środku czuć było ciepło wydobywające się z pobliskiego pieca. Panował tam półmrok, a na pryczy wylegiwał się czarny kot. Henryk ponownie osłupiał w wrażenia, kiedy babina zdjęła z głowy poszarzały kaptur. Włosy miała piękne, długie a do tego lśniące. Twarz niejako jej odmłodniała i poznać było można, że za młodu urokliwa z niej była kobieta. Na stole, o dziwo, dostrzegł dwie zastawy. Dwa talerze i dwa kubki, z których wydobywała się jeszcze para. Kobieta zakłopotała się nie wielce, po czym zmierzyła go wzrokiem.
— Czy pomoc otrzymam od ciebie babino? — zapytał nieśmiało, nie wiedząc, jak się do niej zwrócić i przerwać tę dziwną bezwolność.
— A co niby działam? — skarciła go raz jeszcze wzrokiem, zbierając zioła ze stołu. — Jada, możesz mówić do mnie Jada. Tak mnie nazywali ci przed tobą — dodała, chowając do torby trochę ziół i podnosząc z krużganku lampę naftową. Henryk wietrzył, że nie są tu sami. Drzwi do sąsiedniej izby teraz były przymknięte wbrew temu co dostrzegł wchodząc do chaty.
— Wyszykowana… — warknęła Jada, po czym ruszyła migiem w kierunku drzwi i Wilczej Polany, uważając na prześlizgującego się między nogami kota.
Henryk chwilę się rozglądał, a kiedy zdał sobie sprawę, że sam został, ruszył czym prędzej za nią. Pognała żwawo jak na swój wiek, zostawiając człeka za sobą.
— Uważa na kamień! — zawołała do niego.
— Co za kamień? — rozejrzał się potykając o ostańca, o dziwo tego samego, na którego natknął się przed chwilami kilkoma.
— Zła zapowiedź — potrząsnęła Jada głową, zaciągając na nią kaptur.
— Jak to zła? Cóż to za omen? — pokrzykiwał za nią, podnosząc się z ziemi i przyspieszając kroku.
Spoglądał jeszcze chwilę na chatę, którą zostawił za plecami, a w oknie jawiło mu się, jakby kogoś wychwycił. Nie miał odwagi pytać o wytłumaczenie, tym bardziej że przed jego nogami ostało teraz Wilcze Pole.
— A… a wilki?! — wymruczał niepewnie, zatrzymując się przed jego granicą.
Jada nie odpowiadała. W zamyśleniu przeczuwała, że wyprawa do wioski przysporzyć może jej kłopotów. Zatrzymała się na środku Wilczej Polany, dostrzegając, że Henryk za nią nie podąża.
— A on co?! — zwróciła się od niego doniośle — zaprosiny osobliwe potrzebuje?! Śpieszy, czasu brak!
Krok niepewnie postawił pierwszy, rozglądając się co rusz na boki, a kiedy wiatr większy zawiał, wyrwał wartko w jej kierunku.
— Nie lęka się Jada wilków? — zapytał.
— Wilków? — zdziwiła się — kiedy chłopy trzodę wzięli z łąki i wilki musiały odstąpić. Nie ostało się dla nich tu na tyle jedzenia, co by mogły spokojnie żywota doczekać.
— Ludzie mówią, że wilków w lesie pełno, tylko schowane, czyhają na zbłąkanych gapiów, którzy do lasu zaszli — tłumaczył swoje lęki.
— Ludzie głupie — podsumowała Jada — widział no chociaż jednego jak boczył przez las? Wilk drałuje za zwierzyno. Nie ma wiktu, nie ma wilka — zakończyła.
Przemierzali żwawo gęsty las, nad którym zapadał już zmierzch. Jada wzorowo znała drogę, czym ponownie Henrykowi zaimponowała. Z trudem dotrzymywał jej kroku, choć rosły był i dobrego zdrowia. Droga mijała im szybciej niż jego pierwsza wędrówka. Ścieżki jej znane w trymiga zaprowadziły ich w połowę drogi do wioski.
— Niech pije — zagadała do niego, wyjmując z torby karafkę z wodą. — Pije, przecie niezatruta — uśmiechnęła się.
— Dziękuję babinko. Pragnienia nie odczuwam — odparł niepewny, dysząc przy tym jak jakiś zwierz.
Jada chwyciła naczynie, z którego wzięła duży haust. Henryk tylko się oblizał, po czym język stanął mu w gardle — No może i ja skosztuje — dodał nieśmiało, widząc, że ona pije.
— Pewnyś, że nie trucizna to? — spytała szyderczo.
Śmiało chwycił za naczynie, jednak podobnej śmiałości nie wykazał już przy piciu. Smakował jej zawartość ostrożnie, łyk po łyku, próbując w niej wyczuć, chociażby subtelną zmianę. Smakowała wybornie. Krystaliczna, czysta, wydawało się jakoby tak wyborną pił raz pierwszy.
— Powie mi jeszcze raz babinko, to będzie jego ostatnie dojenie w tej żywotności — wtrąciła Jada, a on krztusząc się wodą, mało co nie zszedł z tego świata.
Kiedy dotarli już na miejsce, nad osadą zapadał już zmrok. Jedynie lampa naftowa rozświetlała im drogę przyciągając niesprzyjające spojrzenia nielicznych już spacerowiczów. Spod drzwi domostwa, pod które ją doprowadził, dobiegało zawodzenia dziecka. Pospieszyli więc czym prędzej do środka, gdzie Bogna nie miała już przytomności. Nad jej łóżkiem baczyła kuma, próbując uspokoić płaczące maleństwo, a z oczu strach jej się sączył. Jada zrzuciła szybko kaptur związując skrzętnie włosy z tyłu głowy. Wyprawiła kumę z dzieciątkiem do sąsiedniej izby, Henrykowi nakazała przygotować gorącej wody, a sama zagniotła kilka ziół wyjętych z torby.
— Ciężkość straszliwą czuć tu w powietrzu — zwróciła się do Henryka. — Potrzebny będzie smugowy kij — oznajmiła, po czym zaczęła przygotowania.
— Kij? — zdumiał się zmartwiony, rozglądając po chałupie.
— To kwiatów mieszanka i ziół osobliwych… do smużenia — wyjaśniała, ale widząc na jego twarzy niezrozumienie, dodała — do spalenia, znaczy się. Dym oczyszcza miejsce ze złej energii. Zmywa złe myślenie, przynosi spokój w środku. Zło tu się zaczaja — położyła dłoń na sercu, po czym kontynuowała. — Nie jest dobrze, a gorzej jeszcze może być. Spróbuję co na to zaradzić.
Kiedy woda już zawrzała, skinęła głową na oszołomionego gospodarza i zaczęła przygotowania.
— Natka pietruszki na lico blade, stokrotka na krwi czystość… — wymieniała, wrzucając kolejne ziele do naczynia.
Jej poczynaniom, spod przymkniętych lekko drzwi drugiej izby, przyglądała się sąsiadka. Zdumiało ją, że dziecina już nie zawodziła, co zachęciło ją do potajemnego filowania.
— Skrzyp na odtrucie a na wątrobę i żółć, łeb diabelski.
Słysząc to, sąsiadce oczy poczerwieniały i mało co z rąk nie wypuściła dziecięcia, które teraz przestraszone zaczęło kwilić. Nie miała przecież rozeznania, że diabelski łeb, chociaż straszył nazwą, był jedynie ziołem rzadko stosowanym.
Henryk dostrzegł zaglądającą kumę, a ona w przestraszeniu oddała mu w ręce córkę i czym prędzej zabrała się z domu, o mało co nie uderzając głową we framugę. Henryk wyjrzał za nią przez okno, gdzie dojrzał czarnego kota, który jakoby się wszystkiemu przyglądał.
— A ta co? — mruknął po nosem.
— Ludzie głupie — skomentowała Jada — pójdzie tu — wezwała go, po czym zalała wrzątkiem przyrządzoną miksturę.
Zagrzebała jeszcze raz w torbie, wyjmując z niej dwa kamienie. Mniejszy przepasany rzemykiem nałożyła na szyje chorej, unosząc głowę delikatnie.
— Bursztyn da jej siłę i wytrzymałość poprawi — wyjaśniła, po czym drugi z kamieni ułożyła na stole. — Agat chronić będzie i rozwiąże problemy.
Kiedy zioła wystarczająco już napęczniały i oddały swoje soki, Jada zaczęła poklepywać Bognę po twarzy, aby wzbudzić ją do przytomności. Wróciła na chwilę do żywych i nie stawiając oporu, zaczęła połykać przygotowaną miksturę, po której wkrótce zasnęła.
— Pomodlić się teraz za nią trzeba, a podlotka przewinąć, bo śmierdzący niesłychanie, dlatego kwili — dodała, po czym nachyliła się nad Bogną.
Po niespełna godzinie leżąca zaczęła mamrotać.
— Dobra zapowiedź — zwróciła się do Henryka, podnosząc się do pionu, aby rozprostować kości, a on doskoczył do łoża, aby przytulić i ucałować schorowaną żonę.
— Da jej powietrza ździebko, a nie od razu z pyskiem leci. Odpoczywać musi. — dodała Jada, schylając się do leżącej w kolebce dziewczynki.
Nie spała jeszcze. Wpatrywała się w nią swoimi zielonymi oczami i uśmiechała, jak rzadko kiedy. Pochwyciła ją w ramiona i podniosła do góry.
— Piękna tyś i wyjątkowa — oznajmiła, przytulając ją do siebie.
Henryk nigdy wcześniej nie widział jej takiej spokojnej i radosnej. Dosłownie jakby zaczarowana była.
— Baczaj na nią jegomościu — zwróciła się do niego poważnym głosem — los jej niepewny, a serce ma wielkie. Szkoda zmarnować takie istnienie.
Zaleciła na koniec, aby specyfik podawać chorej co godzinę, ciepły i do tego świeżo parzony. Ululała jeszcze dziecinę, która bez sprzeciwu zasnęła w jej objęciach, po czym ulokowała ją w kolebce. Zadanie swoje wypełniła wzorowo, a czas jej tu dobiegł końca.
— Zwlekaj chwilę, proszę — zwrócił się Henryk, wychodząc za nią przed domostwo. — Wdzięczność mam dla ciebie ogromną. Życie nam odratowałaś. Jak ci odpłacić? Żądaj, ile chcesz.
— Nie o mienie się rozchodzi, czy dobytek jakiś — odpowiedziała, biorąc głęboki oddech — a o dobroduszność i szacunek jeno. Zachowaj zobowiązanie, a w serce wpuść ukochanie dla tych, którzy patrzą i patrzeć poczną za nim łakomie.
— Dług wdzięczności masz u mnie dozgonny… — rozklejał się powoli choć słów jej pojmować jeszcze nie zdołał.
— W zamian długu baczaj na dziecinę. I oko miej na lubę swoją. Brud widzę wokół, a zguba od tego bliska. Jeszcze przyjdzie nam drogi nasze skrzyżować.
Tak kończąc, skierowała się w stronę lasu, znikając za pobliskimi domostwami, a w oddali dało się tylko słyszeć kota miauczenie.
Dnia następnego Henryka obudziły śpiewy. Wchodząc do izby, oczom jego ukazała się Bogna, trzymając córkę na rękach i nucąc jej miłą piosnkę. Ucieszony niezmiernie tym widokiem, ucałował żonę, a córkę pochwycił ku górze.
— Bogumiła. Nazwiemy ją Bogumiła — wyszeptała matka, wpatrując się w nią niczym zahipnotyzowana.
— Wezmę ją, a ty oszczędzaj siły, jeszcze nie wróciły do końca — odparł, spoglądając twierdząco na znak zgody co do imienia, podprowadzając ją pod łoże.
Bogna z dnia na dzień wyglądała lepiej. Zdrowie jej powracało, jednak nie poznała dotąd prawdy o tym, kto przyczynił się do poprawy jej stanu. Uwaga jej spoczęła teraz na gościach, którzy licznie przybywali, aby w końcu móc poznać nowego członka ich społeczności. Zachwytom nie było końca, a i matce się nie obyło. Zyskała teraz w oczach sąsiadów, za sprawą powicia dziecięcia, których w okolicy zdało się na palcach policzyć. Każdy nowo poczęty był na wagę złota i zadatkował na powiększenie, topniejącej nieco, niewielkiej i tak już wspólnoty.
Kiedy jej stan zdrowia wrócił już do normy całkowitej, mogła pokusić się o poranne spacery, którym również towarzyszyły przypochlebiania mieszkańców. Bogna do cna zajęła się opieką nad córką, robiąc przy niej zasadniczo wszystko sama. Rolą Henryka było jedyni zarabianie pieniędzy i szczątkowa opieka nad córką w dni wolne od pracy. Umilał córce wtedy chwile wspólnymi zabawami, a czas biegł im na wyraz szybko szybko. Zaborczość Bogny rosła w siłę. Na wspólnych spacerach wózek prowadziła bez wyjątku, czym ściągała na siebie zainteresowanie i pogaduszki z przechodniami. Była bardzo pobożna i nawet kiedy na mszy w tumie zabrakło jej już sił na dzierżenie dziecięcia, siadała z nią na stołek, nie przyjmując pomocy od męża. W domostwie często stawała na drodze wspólnych ich zabaw. Strofowała Henryka i po wielokroć zabierała mu córkę w obawie nad jej bezpieczeństwem, co by nie doznała urazu jakiego podczas ich figli.
Bogumiła kończyła właśnie drugi rok żywota i na tę okazję zeszło się prawie pół wsi, jak nie jej większość. Był poczęstunek i prezenty i powinszowania dla Bogny nie mniejsze niźli dla solenizantki za tak gościnne przyjęcie. Jedynie kuma, która z dawna przyjmowała na świat Bogumiłę, była małomówna. Bezspornie coś na sercu jej leżało, o czym, pod koniec uroczystości, pospiesznie doniosła gospodyni.
— Sąsiadko miła — zaczęła łagodnie, nie chcąc trapić ją zawczasu — wyznać ci ja muszę tajemnicę jedną — kontynuowała, pochylając się nad nią.
Bogna właśnie odprawiała resztę gości, posiadując na krześle i utulając Bogumiłę do snu.
— Zdrowie ci zawdzięczam, a i tajemnica twoja moją będzie — odpowiedziała, spoglądając na nią.
W sercu kumy jednak zagościło utrapienie, czego jej lico nie zdołało ukryć przed spojrzeniem Bogny.
— Co tak cię zamartwia? — dodała, ale ona tylko rozglądała się milcząco, a gdy jej wzrok napotkał się ze wzrokiem Henryka, wbiła go w klepisko.
— Pójdziem na stronę — szepnęła, oddając dziecinę w ręce męża, widząc jej zakłopotanie.
— Nie ja z choroby cię podniosłam — zaczęła kuma zaraz po wejściu do czarnej izby.
— Pomieszania zmysłów dostała czy co? — zdziwiła się lekko rozbawiona Bogna — jak nie ty to kto inny?
— Niech słucha… — przerwała jej nieco tubalnie, rozglądając się czy nikt do izby nie zachodzi — to sprawka starej, co ją mąż twój do domostwa w środku nocy naściągał.
— Bzdurzenia to jakieś! — gorączkowała się gospodyni.
— Chłopa zapyta, kuglarstwa jakieś odczyniała czy jakie czary diabelskie. Czmychnęła w nocy za las i mikstury magiczne lać w siebie nakazała. Dzieciaka na rękach też nosiła… — bełkotała nieustająco, ale w net zamilkła, kiedy w izbie staną Henryk.
— Śpi — oznajmił spokojnie — sąsiadka pójdzie, późno już, a ja do rozmówienia mam się z żoną.
Przemknęła przez izbę, ani razu nie spoglądając na Henryka, który odprowadził ją wzrokiem, aż pod drzwi same. Zbliżył się z wolna do żony, wejrzawszy na nią łaskawie.
— Prawda to? — orzekła pierwsza.
— Ratować cię chciałem… — wykrztusił tylko, po czym głos jego zamarł, kiedy Bogna dała mu po pysku.
— Nędzniku jeden, niegodziwcze! — wykrzyczała — wzięłam ja cię pod dach, a ty mnie wiedźmą mamisz?! — darła się, krzątając po kuchni.
W poszukiwaniu suszu przeglądała wszystkie naczynia, aż w końcu się na niego natknęła.
— Jaką to toksyną mnie poisz co? — parsknęła, wyrzucając zawartość słoika wprost na niego.
— Żadne to czary — próbował tłumaczyć — zioła jedynie i kamienie — wskazał na wisiorek, z którym się od czasu choroby nie rozstawała, a który do gustu jej przypadł.
— Od niej to? — zapytała, zrywając go z szyi — i który jeszcze? — rozglądała się po izbie, gdzie na stole Jada zostawiła kolejny — spierdala mi z tym z domu mojego! Won!
— Sama zgodę dała. Pytał się, czy starą sprowadzić… — starał się bronić i uspokoić wzburzoną żonę.
— W nieświadomości i chorobie byłam, a tyś to wykorzystać chciał i pozaklinać na amen!
— Miła moja przecie o żywot twój martwił się ino — szukał wytłumaczenia, jednak przerwał mu płacz Bogumiły wyrwanej ze snu rozzłoszczeniem matki.
Zwrócił się w jej kierunku, powziął, aby utulić ponownie, a w Bognie zawrzało.
— Dzieciaka tykała? — zapytała nad wyraz spokojnie.
— Z płaczu tylko pohamowała, kiedy modlitwy odprawiał nad łożem twoim — odparł, wiedząc już, że zły to był pomysł prawdą się obyć.
Bogna zdębiała na chwilę, nie wiedząc, co począć dalej. Przechodziła z kąta w kąt, podbiegając ostatecznie do męża.
— Paszoł won! — wyrwała mu z objęć dopiero co uspokojoną córkę i wypchnęła za drzwi. Próbował tłumaczyć, bronić racji swojej, ale powrotu już nie miał.
Stał tam tak przez chwilę, a noc zapowiadała się sztywna. Nie wiedział, co począć a spojrzenia przechodzących z rzadka ludzi wydawały się z lekka kpiące. Rozejrzał się jeszcze nieśmiało po okolicy i oczekując, kiedy będzie już sam, udał się w stronę targowiska. Przycupnął pod jednym z zadaszeń, rozgrzewając ręce. Dmuchał w nie zawzięcie, ale i to na nic się nie zdało. Chłód nocy nie pozwolił mu zasnąć, a kiedy przemarzł już do kości, począł trzepotać rękami, bijąc się o kapotę. Zadzwonił zębami i spojrzał w stronę ponurego lasu. Nie wiedzieć czemu jedyną osobą, która przyszła mu do głowy, a u której począł szukać schronienia, była Jada. Coś w głębi serca ciągnęło go na powrót do chaty. W trakcie ich spotkania zobaczył w niej emanującą dobroć, w przeciwieństwie do większości mieszkańców, których pomocne uczynki można było na palcach jednej ręki wymienić. Reszta to zawistne, zazdrosne i dwulicowe zbiegowisko. Odwrotnie do nich Jada była szczera. Nie skrywała swych prawdziwych uczuć, co miała powiedzieć, to powiedziała. Na pierwsze spojrzenie zdawała się być nieprzychylna, jednak przy bliższym poznaniu była bardziej poczciwa i dobrotliwa a niżeli większość tej hołoty.
Bogna tymczasem snuła się niczym zmora po izbie, a płacz jej dziecka w ogóle ją nie wzruszał. Natrętne myśli nie dawały jej spokoju i mieszały w głowie.
— Zaraza. Zaraza na dom mój — w pośpiechu zmywała wszystko, czego Jada wcześniej dotykała lub mogłaby dotykać. Rzuciła się nawet na kolana i zaczęła szorować miejscami podłogę. — Nie będzie mi tu zaraza jedna po chałupie się krzątać. Magiera, żmija parszywa…
Wymyślała powiedzenia przeróżne, najgorsze, jakie to jej do głowy przyszły, a przy tym jej pracowitość niczemu nie ustępowała. Tylko dziecina mała zawodziła okrutnie, aż z tego płaczu w sen zapadła.
Henryk przedzierał się na powrót przez las. Zdążył go już trochę poznać, z pozoru groźny i niedostępny, teraz nawet pod osłoną nocy, pokazał mu swoje uroki. Spoczął pod sędziwym dębem, a oczom jego ukazał się hipnotyzujący widok gwiazd. Patrzyły na niego z góry, rozświetlając pobliskie zarośla. Głosy lasu, dawniej przerażające, zdawały się grać teraz wspólną pieśń. Nie obawiał się już o siebie, poczuł spokój i po chwili ruszył dalej.
O brzasku dotarł już na Wilcze Pole, gdzie przy strumieniach potoku dojrzał kobietę. Czerpała zeń wodę w drewniane wiadro, nad którym wisiał ognistowłosy warkocz. Znał ten kolor włosów, gdzieś już wcześniej go widział, jednak nie dawał wiary oczom swym. Zakradł się w milczeniu pod najbliższe sitowie, a kiedy chrust pod jego nogą zaszeleścił, ognistowłosa spojrzała w jego kierunku. Zerwała się z polany niczym wystraszona sarenka, porzucając wiadro wraz z jego zawartością.
— Czekaj! Nie zrobię ci krzywdy — wołał za nią, a serce łomotało mu jak nigdy dotąd. — Czekaj! — ale ona biegła, ile sił miała w nogach, raz tylko oglądając się czy za nią nie podąża. Kiedy ujrzał, jak zbliża się do chaty Jady, na chwilę odetchnął.
— Nie może być. To nie może być ona. Przecież… — ruszył wartko w jej kierunku wiedziony dawnymi wspomnieniami.
W chacie Jady trwało wzburzenie.
— Idzie tu natręt jeden — zwróciła się ognistowłosa do Jady siekającej na stole warzywa.
— Kogo znowu niesie? — wyglądała przez okno. — A ten tu znowu czego? — ruszyła w kierunku drzwi.
Henryk wspiął się na pagórek, a kiedy ujrzał Jadę stojącą w drzwiach ruszył do niej potykając się na nowo o ostańca.
— Szlak to niech weźmie — sapnął po nosem nie spuszczając oka z Jady. — Gdzie ona? Musze ją zobaczyć. Widziałem, jak tu wchodziła.
— Weźmie na wstrzymanie… — hamowała go, ale on aż cały dygotał z zaaferowania.
— Wiem, że tam jest! Nie omamisz mnie! Wiem co żem widział! — wytrząsał.
— Zamknie gębę w końcu! Co to ma być? Tupeciarstwo jakie! Nachodzić gniazdo moje i grzmi na mnie! — zapaliła się ze złości, a Henryk przełykał tylko ślinę raz poczerwieniały ze wstydu a zaraz pobladły ze strachu.
— Jest przecie. Nie powiedziałam, że nie — dodała.
— Czy to…? — wymamrotał.
— Później. Wody teraz przyniesie z potoku. Wywaru chciałam narobić, a tyś wszystko zmarnował. Idzie! — skinęła na Wilczą Polanę. — Na sam pierw woda, kolejno pytania.
Wejrzał jeszcze raz na domostwo przez ramię Jady, która nie spuszczała z niego wzroku.
— No idzie! — przynagliła, a on odwrócił się z mało zadowoloną miną. — Prostak.
Obejrzał się na obelgę jej i ponownie potknął o leżący pod nogami kamień:
— Kurwa mać! — wrzasnął, wypuszczając z ręki wiadro.
Ognistowłosa snuła się po izbie, nie bardzo wiedząc, co ma dalej zrobić.
— Powściągnij się. Coś ty taka rozdygotana? Wiesz, co masz robić — ganiła ją Jada.
— Tak matulu, ale bojaźń wielka mnie otacza, a i sentyment do niego nie mniejszy — tłumaczyła, zaglądając w okno, czy aby nie wraca.
Jada pochwyciła ją za dłonie i spojrzała prosto w oczy.
— Czego żem cię uczyłam? — ich wzrok napotkał się — zapomnij o przeszłości, napełnij naczynie miłowaniem, na świat nowy się twórz. Żyj, po prostu żyj — ich głos wybrzmiewał teraz jako jeden.
Henryk wracał już z wodą. Droga była wyboista, a i zawartość wiadra ciążyła na ramieniu. Chybotał się co rusz, zatrzymując się przed pechowym ostańcem. Złowrogo zmierzył go wzrokiem, a kiedy ujrzał ognistowłosą w progu chaty, postawił wiadro na ziemi, a nogi miał jak z waty:
— To ty…CAPITULUM V: PRAETERIA RESONAT
Jada wstała jeszcze przed słońca wschodem. Zdegustowana rozmową wczorajszą, chciała wyprawić się wcześniej na targ po niezbędne sprawunki. Takie wyprawy zawsze wpływały pozytywnie na spraw ułożenie.
— Gdzie idziesz mat… — jąkała Jagna, wstrzymując się na chwilę.
— Nie wysilaj się — urwała Jada — do wsi, nie czeka. Przed zmrokiem się przypomnę.
I pochwyciła swój wózek w prawicę, nie oglądając się za siebie, zniknęła w środku lasu. Jagna słów swych wczorajszych żałowała, niestety cofnąć ich już nie mogła. Miłość do Henryka okazała się niezgody gałęzią, ale to była cena, jaką trzeba było zapłacić za życie dalsze, które dla siebie widzieli.
Wejrzała łaskawie na domostwo całe. Dom, w którym miała schronienie i ciepło, a którego nigdy przedtem nie zaznała w równym stopniu. Na ogród z warzywami, który wspólnie pielęgnowały, na kwiaty i ziele, tak przydatne do wywarów na wszelkie schorzenia, których przepisów Jada znała tomy całe. Na Wilczą Polanę, ze swoim potokiem rwącym, który oddzielał ich od reszt świata. Na las spoglądający na całe domostwo tajemniczo, a jednak kryjący w sobie dary, jakich inne nie miały. Wspomniała nauczanie, którego przecie jeszcze nie skończyła. Z tym wszystkim przyszło się teraz pożegnać i w westchnieniu serca zacząć rozdział nowy, tym razem u ukochanego boku.
A oto i idzie mężczyzna, wyłania się z lasu, wkraczając na Wilczą Polanę. W kroku jego nie ma werwy, łeb ma spuszczony do dołu, jakoby na barkach dźwigał ciężar jaki.
— Ukochany! — zawołała, a widok jego ukoił trochę jej myśli rozbiegane.
Ruszyła naprzeciw niemu nieśmiało. Henryk upadł na kolana, a kiedy dojrzał pomiędzy nimi ostańca, z zawodzenia skrył twarz w dłoniach.
— Co się stało!? — zawołała, dobiegając do niego.
— Ja… ja… — szlochał — nie mogę być z tobą.
— Co ty gadasz? — odstąpiła od niego, rażona jego słowami — nie wierzę co słyszę…
— Poczekaj… — przerywał jej, widząc, jak z każdą chwilą oddala się od niego — to nie tak…
— Gotowa byłam dla ciebie rzucić to wszystko… — zawodziła, a czarne chmury zwiastujące deszcz tłoczyły się nad nimi w okamgnieniu.
— Daj mi wyjaśnić… — wtrącał, co i raz, ale ona już go nie słyszała.
— Zwodziłeś mnie! Zwodziłeś tyle czasu!… Jada miała racje — szepnęła, kiedy strugi deszczu zaczęły spływać po ich odzieniach — niewart jesteś miłości mojej. Przeklinam cię i moje miłowanie do ciebie. Nigdy więcej nie stawaj mi na drodze!
— Zaczekaj! — krzyczał za nią, kiedy znikała za lasem, ale ona już nie rejestrowała niczego.
Przebijając się przez gęstwinę, nie czuła ani chłodu, ani deszczu, ani cierni raniących jej lico. Doskwierał jej jedynie ból, którego nic nie mogło już ukoić. Jej serce ponownie zostało rozdarte, podobnie jak tamtej nocy, kiedy w płomieniach chałupy Gońcówny, straciła cząstkę siebie. W rozżaleniu nawet nie zauważyła, jak dotarła do urwiska, nad którym pochyliła głowę.
— Matko! — zawołała — matko! Co ja uczyniłam… — lamentowała, pragnąc skończyć ze swoim życiem. — Miałaś rację! Wyparłam się ciebie, a tyś wszystko przewidziała! — wykrzyczała, a jej głos tłumiły grzmoty pioruna — Matko! Wybacz mi…
I nie wiedzieć skąd, poczuła na nodze znajome ciepło. A kiedy wejrzała na ziemię, jej oczom ukazał się kot czarny, który zawodził, jak to w zwyczaju miał robić.
— To ty? — zdziwiła się — co tu robisz? Gdzie Jada?
Kocur był niespokojny. Odchodził i wracał co rusz, próbując uwagę na siebie zwrócić.
— Coś się stało prawda? — zbystrzała, odczytując dane jej znaki — prowadź.
Jagna przedzierała się na powrót przez leśną gęstwinę, zdając sobie sprawę, jak daleko zaszła od domostwa.
— Zaczekaj! Gdzie jesteś? — wołała za kocurem, kiedy na chwilę traciła go z pola widzenia. On tylko pomiaukiwał, ponaglając i wskazując drogę właściwą.
— Matko! — zawołała, kiedy ujrzała ją w oddali.
Jej ciało spoczywające pod drzewem. Była w złym stanie, ale świadomości nie utraciła. Uciskała ręką dół brzucha, z którego wypływała krew, farbując jej okrycie.
— Matko! Matko! — zawodziła Jagna.
— Nie klep, tylko pomóż mi wstać — wymamrotała, otwierając na chwilę oczy.
— Boże, co tu zaszło? — dopytywała, podnosząc Jadę, która wsparła się na jej ramieniu.
Rana ciążyła, a ciało dziewczyny wątłe było, nie mogła dać jej rady. Upadając razem, zawołała:
— Pomocy! Jest tu kto? Pomocy!
W oddali dostrzegła postać, która zdawała się podążać w ich kierunku.
— Ej ty tam! — podbiegła bliżej — potrzebna nam pomoc!
A kiedy zbliżył się za zawołanie, oczom Jagny ostał się nie kto inny, jak Henryk. Nie miała jednak co wybrzydzać, a czując w sercu ogromny żal, pomoc jego przyjąć musiała.
— Boże! Co tu zaszło? — zawołał, kiedy zobaczył krew.
— Przestanie drzeć morde — wzburzyła się Jada — tylko prowadzi do chałupy.
Wsparła się więc na obojgu i ruszyli w stronę domostwa. Nie zamienili przy tym ani słowa. Wzrok Henryka co rusz spoczywał ukradkiem na Jagnie, co nie uszło jej uwadze. Ona, mimo tego obojętna była i skupiona na matce cierpiącej.
— Jeszcze ino skrawek — dodawała jej otuchy, widząc, jak trudzi się z każdym następnym stąpnięciem.
— Na łoże, koło pieca — zawołała Jagna, wdzierając się do chaty.
Ułożyli więc babinkę na posłaniu, a piec zahuczał, kiedy dorzuciła do niego szczapę drewna.
— Pokaż… — zwróciła się do Jady, odsłaniając ranę.
Była niewielka, jednak krwawiła obficie, precyzyjna i głęboka, jak po ostrym narzędziu.
— Nóż? — zapytała, ale w odpowiedzi dostała tylko zamglony wzrok.
— Trza lekarza jakiegoś czy co? — denerwował się Henryk, biegając z kąta w kąt.
— Siądzie — nakazała Jada spokojnym, płytkim głosem — żadnych obcych. Sama wiem, co robić. Podaj tasznik…
— Pospolity — dodała Jagna, jakby oświecenia doznała jakiego — zrobimy napar na krwotoki. I żywokost do opatrunku, co by rana się zasklepiła i nagietek… — wstrzymała na chwilę wyliczanie, kiedy ujrzała dumny wzrok matki w nią wbity.
— No co? — zapytała z uśmiechem.
— Jestem w dobrych rękach — zakończyła, po czym straciła przytomność.
Jagna poczęła przygotowania, krzątając się po izbie, ani razu nie podnosząc wzroku na Henryka, który stał teraz skołowaciały.
— Pójdzie już — szepnęła — wdzięczna ci za pomoc jestem, a zresztą już dam sobie radę. Muszę ranę zaszyć, póki matka przytomności nie odzyska.
— Jagna… — zawołał na nią, ale w net mu przerwała:
— Nie mów do mnie. Nie patrz na mnie i o mnie nie wspominaj — dodała poważnie — wyboru dokonałeś. Raz kolejny.
— Daj mi wytłumaczyć… — przerywał.
— Dość już! — spojrzała na niego — ostatni raz mnie widzisz i nie chce, żeby twoja noga tu więcej się ostała.
— Dzieciaka będę miał — wtrącił.
Jagna ponownie wejrzała na matkę, ukrywając przed Henrykiem spływającą po policzku łzę. W krótkiej chwili milczenia musnął ją po ramieniu, chciał pocieszyć, ale odstąpiła.
— Idź. Zajmij się rodziną, jak ojcu przystało. Nie mam tu dla ciebie miejsca, zwodzicielu — zakończyła.
Wejrzał tylko na nią ostatni raz, trochę skruszony, trochę obrażony za słowa wypowiedziane, ale wolę jej uszanował i zniknął za drzwiami.
— Żegnaj ukochany — szepnęła do siebie w zaklinaniu.CAPITULUM VI: UNWANTED
Krzyk nowo narodzonego dziecka rozbrzmiał o poranku. Poród Bogny, tym razem odbył się bez komplikacji, co ona sama za cud uznała. Powiła na świat zdrową dziewczynkę, której narodziny wielkim wydarzeniem były we wiosce. Otrzymała imię Mirosława, na znak łacińskiego słowa mira — cud. I rzeczy samej wyglądała, jak mały aniołek. Kasztanowe włosy, które były odmiennego koloru, co pozostałych domowników, tylko podkreślały jej wyjątkowość.
— To znak od Boga — oznajmiała Bogna zebranym, trzymając dziecko — obdarował mnie skarbem, który nie zachwiał zdrowiem ani życiem moim.
Dla Bogumiły była to nowa sytuacja i nikt nie spodziewał się, że będzie lekcją, jedną z najtrudniejszych w jej życiu.
— Odsuń się! — wrzała Bogna, kiedy mała zbliżała się do kołyski — nie wolno ci do niej podchodzić.
— Chciałam zobaczyć — odpowiadała przestraszona.
— Patrz z daleka. Nie wolno ci, bo po łapach przyłożę — straszyła?