- W empik go
Babcia w Afryce - ebook
Babcia w Afryce - ebook
W marcu 2002 babcia Basia, objuczona ogromnym plecakiem i aparatami fotograficznymi, rozpoczęła samotną wędrówkę z południa na północ kontynentu afrykańskiego. W ciągu trzynastu miesięcy odwiedziła dwadzieścia krajów: w Mozambiku trafiła na rewoltę, w Malawi przeżyła malarię, Lesoto zadziwiło ją śniegiem. Ta podróż to pomysł na emeryturę. Po drodze babcia pisała książkę. Przeczytałem ją z zainteresowaniem i postanowiłem wydać, ale … książka, choć ciekawa, była zbyt gruba – 650 stron w jednym kawałku, czyli dwa kilo papieru. Kto będzie chciał to nosić? Kto zdecyduje się zabrać do pociągu? Dlatego podzieliłem tę książkę na dwie: ,,Babcia w Afryce” poprowadzi czytelnika z RPA do Malawi, natomiast ,, Babcia w pustyni i w puszczy” poprowadzi … dalej.
Wojciech Cejrowski
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-199-8 |
Rozmiar pliku: | 20 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Huk wystrzałów przeszył powietrze. Mój pogodny nastrój natychmiast ustąpił przerażeniu. Było popołudnie, 26 marca 2002 roku. Znajdowałam się na południu Madagaskaru, w górskim mieście Fiana (skrócona nazwa od Fianarantsoa). Wokół widziałam napięcie na twarzach ludzi. Drogi przecinały barykady. Pełno było żandarmerii. Posiadłość gubernatora regionu Fiana, położona na zboczu pobliskiego, tonącego w soczystej zieleni wzgórza, otoczona była widocznymi z daleka słupami ognia i dymu. Mój hotel znajdował się w pobliżu. Wracałam do niego z urodzinowego i beztroskiego przyjęcia u Liliane i jej męża, Desire’a, który świętował pięćdziesiąte urodziny. Byli to rodzice poznanego wcześniej młodego malgaskiego studenta imieniem Haja. Dom moich gospodarzy był mały i skromny ale ich serdeczność – ogromna. Jeszcze czułam smak pysznych sałatek i mięsiwa – malgaskich przysmaków, a mieszanka lokalnego rumu, piwa i czerwonego wina jeszcze szumiała mi w głowie.
Przestraszona spytałam odprowadzającego mnie Haję, co się dzieje.
– Mieszkańcy Fiana zaatakowali posiadłość gubernatora – odpowiedział zmieszany.
Zarówno gubernator, jak i skorumpowany prezydent kraju, Ratsiraka, zostali odsunięci od rządzenia w ostatnich wyborach w 2001 roku, ale nie chcieli ustąpić ze swych stanowisk. Od wielu miesięcy władzę utrzymywali siłą z pomocą żandarmerii, co paraliżowało życie kraju. Malgasze nie poddawali się jednak łatwo.
Nieoczekiwanie dotarliśmy do tyłu wielkiego pochodu, który wolno posuwał się szeroką ulicą. Z twarzy ludzi biła zawziętość i chęć walki. Bezbronni, szli zaatakować posiadłość gubernatora. Strzegli go uzbrojeni żandarmi, tłum miał tylko swoją determinację i wiarę w zwycięstwo. Idąc obok, poczułam się niepewnie.
Chciałam tylko dostać się do hotelu, w którym od tygodnia byłam jedynym gościem. Gdy tam dotarłam, zastałam wszystkie drzwi i okiennice pozamykane.
– Chodź tutaj – usłyszałam przyciszony głos.
Ktoś szybko poprowadził mnie boczną ścieżką do tylnego wejścia. Niby byłam bezpieczna, ale czułam, że drżą mi ręce. Zaskoczona i oszołomiona, znalazłam się w centrum trudnego do zrozumienia, ważnego wydarzenia politycznego.
– Co ja tu robię? Czy nie powinnam natychmiast uciekać z tego miasta i kraju? – zastanawiałam się głośno.
Młody właściciel hotelu patrzył na mnie z uśmiechem.
– Masz wybór – powiedział. I po chwili dodał lekko prowokującym tonem: – Możesz stąd uciec lub stać się świadkiem największej przemiany historycznej w tym kraju od czasu wyzwolenia się spod kolonizacji francuskiej.
Próbowałam coś więcej wyczytać z jego twarzy, ale jej wyraz był dla mnie niezrozumiały.
Lotniska i drogi zostały odcięte, zabarykadowane. Dostęp do linii telefonicznej bardzo ograniczono. Niby mogłam uciec, ale czy było to realne? Po zastanowieniu się postanowiłam podjąć ryzyko: zostaję. Czułam rosnącą sympatię do niedawno poznanych ludzi i chciałam trochę lepiej im się przyjrzeć.
Przez lornetkę obserwowałam z pokoju hotelowego posiadłość gubernatora. Widziałam strzegących jej żołnierzy i lufy karabinów celujące jakby prosto w moje okno. Czyżby mnie widzieli? Schowałam się szybko w głąb pokoju. Ściemniło się. Atmosfera wokół zrobiła się gorąca i napięta. Tłum powoli posuwał się do przodu coraz węższą ulicą, tuż pod moimi oknami. Nagle gwałtowny wybuch przeciął powietrze. Sto metrów od nas podpalono samochód prokuratora, poplecznika gubernatora. Nieco dalej wystrzelił słup ognia i dymu. Teraz podpalano domy osób popierających starą ekipę rządzącą, zarówno kraju, jak i regionu. Przed bramą hotelu grupa mężczyzn przygotowywała kolejny atak. Z zamkniętej restauracji hotelowej zabrano puste butelki. Wypełniono je benzyną; jako koktajle Mołotowa miały posłużyć do ataku na dom komisarza policji, stojący tuż obok hotelu. Przywódcy zgromadzenia burzliwie uzgadniali metodę ataku. Czas upływał, a oni nie mogli się porozumieć. Patrzyłam na to, stojąc – osłupiała – zaledwie kilka kroków od nich. W hotelu gorączkowo podstawiano wiadra na wodę na wypadek pożaru. Nagle wszystko ucichło. Dom komisarza został opanowany bez użycia siły. Wkrótce po tym megafony uliczne ogłosiły zawieszenie tej wielogodzinnej akcji demonstracyjnej. Gubernator otrzymał pokojowe ultimatum: w ciągu 24 godzin miał opuścić swoją siedzibę.
Zapadał zmierzch. Gęste chaszcze wokół hotelu i pobliskich domów pochłonęła czarna jak smoła noc. Cisza stała się przejmująca i niepokojąca. Próbowałam usnąć. Tuż po północy usłyszałam głośne wycie i jazgotliwe ujadanie psów. Padły pojedyncze strzały. W ciemnych zaroślach poniżej okien hotelu coś się ruszało. Czułam narastający niepokój. W końcu wszystko ucichło.
O świcie okolice hotelu były wyludnione, a drogi zabarykadowane. Niepokój wciąż mnie nie opuszczał. Rankiem wraz z zaprzyjaźnionymi studentami wspięłam się na pobliski, skalisty szczyt wzgórza. Stąd centrum miasta widoczne było jak na dłoni. Na placu koło dworca kolejowego zbierała się kilkutysięczna manifestacja mieszkańców. Wykrzykiwano żądania natychmiastowej zmiany rządu. Sytuacja stawała się dramatyczna. Poprzedniego dnia zginęły trzy osoby. Wiele domów zwolenników panującego gubernatora zostało splądrowanych i spalonych. Zostały z nich tylko czarne kikuty ruin. Nagle, blisko centrum, z hukiem wylądował helikopter z delegacją nowego rządu Madagaskaru i z prezydentem Ravalomaną. Przez uliczne megafony dochodziły do nas kolejne przemówienia. Prezydent, popierając mieszkańców, chciał uniknąć dalszego rozlewu krwi i doprowadził do pokojowych negocjacji. Udało mu się to, przynajmniej na parę dni.
Schodząc ze wzgórza napotkaliśmy kręcących się wokół żołnierzy. Napięcie nie malało. Obok nas zatrzymał się samochód z grupą wojskowych. Ich karabiny wymierzone były prosto w ludzi. Z palcem na spuście gotowi byli do natychmiastowego strzału. Byłam w szoku, gdy mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem żołnierza, którego lufa karabinu wycelowana była prosto we mnie.W ciągu następnych dni na ulice stopniowo powracał spokój. Społeczeństwo Fiana ostatecznie zwyciężyło: znienawidzony gubernator opuścił swoją siedzibę i ustąpił ze stanowiska. Jednak napięcie w kraju wciąż się utrzymywało. Od kilku tygodni na Madagaskarze panowała niezwykła sytuacja polityczna. Krajem rządziło dwóch prezydentów: stary, skorumpowany i znienawidzony Ratsiraka oraz nowy, oficjalnie wybrany większością głosów kilka miesięcy wcześniej Marc Ravalomana. Ratsiraka, nie chcąc się poddać i ustąpić ze stanowiska prezydenckiego, „utworzył” nową stolicę w Toamasina, dużym mieście portowym, w którym miał najwięcej zwolenników. Ravalomana zdecydował się podjąć nowe rządy w stolicy kraju, Antananarywie. Sytuacja konfliktowa trwała, paraliżując normalne życie mieszkańców. Turyści opuścili wyspę.
Ta wyspa-państwo od zawsze pobudzała moją wyobraźnię. Już sama nazwa zapamiętana z dzieciństwa, gdy nuciłam: „Ojej, Madagaskar, kraina piękna i dzika”, była dla mnie symbolem tajemniczej egzotyki. A teraz, właśnie na Madagaskarze kontynuowałam swą afrykańską podróż, rozpoczętą zaledwie tydzień wcześniej, na początku marca 2002 roku w Republice Południowej Afryki. Chwilowe poczucie ulgi, że wreszcie dotarłam do Antananarywy, po miesiącach intensywnej pracy zawodowej i męczącym przelocie z Australii przez RPA, szybko minęło. Lotnisko pustoszało, zbliżał się wieczór, lał deszcz, bank był zamknięty a w powietrzu wyczuwałam nieprzyjazną atmosferę. Byłam jedyną turystką – pasażerką podróżującą samotnie. Otoczyła mnie gromada agresywnych młodych mężczyzn, hotelowych naganiaczy. Zdenerwowana zadzwoniłam do członków Servasu, gdzie miałam się zatrzymać i którzy mieli odebrać mnie z lotniska.
– Basia! Witaj! – usłyszałam przyjazny głos Patricii mówiącej łamanym angielskim. – Mój mąż nagle musiał wyjechać służbowo, nie doczekał się twojego opóźnionego przylotu. Nie mogę przyjechać po ciebie, w całym mieście nie można dostać benzyny. Musisz więc zostać jedną noc w hotelu, tam wymienią ci pieniądze, a rano po ciebie przyjdę.
Nie miałam wyboru. Z wielkim trudem wydostałam się taksówką z lotniska. W mieście panowało dziwne napięcie. Zamknięte były nie tylko stacje benzynowe. Wylądowałam w hotelu poleconym przez Patricię, ale zbyt drogim jak na moje możliwości. Na szczęście następnego dnia mogłam już przenieść się do wygodnego i gościnnego domu Patricii. Na pozór wyglądał jak domy w Australii. Ładnie wyposażony, przestronny, w ogrodzie lśniła błękitna tafla basenu. W kuchni było inaczej. Przykucnięte służące przygotowywały posiłki na małych kuchenkach na węgiel drzewny. Z wielką ulgą odpoczywałam, zastanawiając się, co dalej robić. Byłam kompletnie zaskoczona takim początkiem mojej afrykańskiej wyprawy. Postanowiłam jednak nie poddawać się i trzymać pierwotnego planu. Wyruszyłam na poznanie górzystego miasta z tysiącami schodów łączących ulice położone na różnej wysokości. Pierwsze wrażenie: nowoczesne samochody, modnie ubrana młodzież, a jednocześnie rzucająca się w oczy nędza i strasznie zaśmiecone ulice.
– Hurra! Jestem multimilionerką! – z niedowierzaniem patrzyłam na grubą paczkę banknotów w moim ręku. Było to kilka milionów franków malgaskich otrzymanych po wymianie kilkuset dolarów. Trzymając tę furę pieniędzy uwierzyłam, że jednak będę mogła poruszać się po kraju. Przygotowałam plecak. Niemalże cudem, dzięki pomocy Patricii, dostałam miejsce w taksówce, którą miałam dotrzeć do miasteczka Antsirabe na południu Madagaskaru. Po kilku godzinach jazdy wraz z siedmioma osobami obładowanymi bagażami (w pięcioosobowym samochodzie!) i polowaniu w zakamarkach i zaułkach miasta na nielegalną benzynę, w końcu dotarłam do celu.
W Antsirabe szybko uświadomiłam sobie przygnębiającą rzeczywistość – jestem w jednym z najbiedniejszych krajów Trzeciego Świata. Wszędzie widoczna była potworna nędza. Ścigały mnie ręce bezradnych żebraków snujących się po uliczkach. Drogi wypełniały drewniane riksze zaprzężone w bosych, wychudzonych, ale muskularnych mężczyzn. Odruchowo i z zażenowaniem odrzucałam oferty rikszarzy, uparcie podążających za mną z nadzieją za zarobek. Wydawało mi się, że to okrutny wyzysk człowieka i dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że to ich „być albo nie być”. Dałam się w końcu namówić na podwiezienie, by mogli zarobić.
Chcąc oderwać się od przygnębiającego widoku miejskiej nędzy, pojechałam lokalnym minibusem do pobliskiej wioski Betafo. Tu odetchnęłam.
– Salama, witajcie! – pozdrawiałam mijanych wieśniaków.Uśmiechający się przyjaźnie ludzie dodali mi odwagi i otuchy. Było ciepło. Szłam wąskimi przesmykami, groblami, między zielonymi, tarasowo położonymi polami ryżowymi. Czas zbiorów był w pełni. Ścięty ryż wiązano w snopki i młócono, uderzając nimi o wielki kamień. Ziarno z szumem spadało na klepisko. Gdzieś dudnił wodospad ukryty w skalnym wąwozie. Malutkie czerwone ptaszki balansowały na czubkach ryżowych kłosów. Na nowo nabrałam wiary w siebie i byłam gotowa do dalszej wędrówki po Madagaskarze.
Następnego dnia ruszyłam dalej na południe, do miasteczka Ambositra, po drodze mijając barykady kilkudziesięciu posterunków wojskowych. Na każdym kroku w tym miasteczku potwierdzała się sława rzeźbiarskich talentów Malgaszów. Nie tylko ozdobne figurki czy dekoracje okiennic, ale i przedmioty codziennego użytku, jak łyżki, miski, a nawet guziki były starannie wyrzeźbione w drewnie. Podczas krótkich spacerów widziałam domy, gdzie całe rodziny rzeźbiły różne cudeńka. Stosy malutkich drewnianych guziczków, często o wymyślnych kształtach, jak żółwie czy ptaki, wypełniały pojemniki przygotowane na sprzedaż. Z mijanych lepianek, zaskoczone moim widokiem, wyglądały bosonogie dzieci.
– Vazaha, vazaha, biały człowiek! – wołały radośnie.
– Salama! – niezmordowanie powtarzałam z uśmiechem.
Bosonodzy wieśniacy, uśmiechając się, odpowiadali na moje pozdrowienie. Ruszając dalej na południe kraju dotarłam do miasta uniwersyteckiego Fianarantsoa, oddalonego około 400 kilometrów od stolicy. Planowałam zatrzymać się tu na dłużej, aby poduczyć się języka francuskiego. I właśnie tu stałam się świadkiem burzliwych demonstracji politycznych grożących wojną domową.
W Fianarantsoa dominują katolicy. Zbliżała się Wielkanoc. Aurelien, zaprzyjaźniony młody mieszkaniec wioski, zaprosił mnie na wielkanocną wycieczkę na wieś z grupą przyjaciół. Mieliśmy wyruszyć po niedzielnej mszy. Zaprosiłam też Haję i Kena – studentów, których uczyłam angielskiego w zamian za ich pomoc w moim słabym francuskim. W Niedzielę Wielkanocną, o siódmej rano, poszłam do katedry świętego Karola. Śpiew pięćdziesięcioosobowego chóru, którego członkiem był Aurelien, brzmiał harmonijnie i gromko, unosząc się aż pod wysokie sklepienia kościoła. Zwarty, ponadtysięczny tłum wtórował. Byłam jedyną białą. Czułam przejmującą radość. Po rytmicznej pieśni „Happy Day” wszyscy wokół uśmiechali się do mnie. Patrząc na otaczających mnie przyjaznych ludzi zapomniałam o dramatycznej sytuacji w kraju, a i wierni zebrani w kościele jakby tego nie pamiętali. Uściski dłoni na znak pokoju pod koniec mszy jednoczyły wszystkich zebranych. Wyciągnięte do mnie ręce robiły wrażenie, jakby ten prosty gest był niezwykłym darem.
Kilka godzin później spotkałam się z Aurelienem oraz gotowymi do wycieczki kilkunastoma członkami chóru. Przedzieraliśmy się przez barykady ustawione na drogach, by dojść do minibusu. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy w przydrożnych straganach. Plecaki wypełniły się ryżem, świeżym pieczywem, makaronem, konserwami i inną żywnością. Szesnaście roześmianych i rozśpiewanych osób, w tym pięć z gitarami i dwie z czterema żywymi kurami trzymanymi za nogi, tworzyło spore zgromadzenie. Wąską ścieżką ruszyliśmy do wioski Natao, oddalonej około dziesięciu kilometrów. Tak zaczął się fantastyczny maraton muzyczny, trwający do wieczora następnego dnia. Dźwięk gitar nie ustawał. Kolejne piosenki sypały się jak z worka. Piękne głosy dźwięczały w powietrzu, jakby konkurując z ptactwem.
Wsłuchując się w piosenki starałam się dołączyć do śpiewaków lekko nucąc. Rozległe i piękne górzyste okolice tonęły w zieleni. Obok ścieżek rosło wiele krzewów guajawy, obwieszonych żółtymi owocami wielkości małej cytryny. Z pysznym, różowawym, soczystym miąższem natychmiast stały się moim przysmakiem. W mijanych dolinach grupy piętrowych i glinianych chat z czerwonej, niewypalanej cegły tworzyły małe wioski. Ogrody otaczające chaty były pełne drzew papai, z wiszącymi przy pniach dużymi, zielonymi owocami, wielkości nieraz małych arbuzów.
Nasza grupa, nie przerywając śpiewu, doszła niemalże tanecznym krokiem do wioski Natao. Należała ona do grupy etnicznej Betsileo. Kilkanaście skupionych domów tworzyło jakby jedną, wielką, czerwoną plamę. Mury domów, schody, spichlerze – wszystko wykonano z czerwonej gliny. Przestrzeń między nimi stanowiła też czerwona glina – ubita, wygładzona i czysta. Dachy chat pokrywały strzechy. Czasem pod pułapami suszyły się kiście dojrzałej i złocistej kukurydzy. W wiosce nie było elektryczności.
– Witajcie! – na progu jednego z domów oczekiwali nas gospodarze. Byli to Mark-Michel oraz jego żona Florine, rodzice jednego z członków chóru. Przyniesione kury poszły pod nóż. Kobiety przebierały ryż na płaskich misach wyplecionych z trawy. Przed progiem domu, bezpośrednio na ziemi, przygotowano prowizoryczne paleniska. Żywo zamigotał ogień. Śpiew i dźwięk gitar nie ustawał. Dzieci z okolicznych domów, zaciekawione, zaglądały ukradkiem z zaułków. Panował radosny nastrój. Gdy się ściemniło, posiłek był gotowy. Weszliśmy do chaty. Niewielkie, prostokątne i całkowicie puste pomieszczenie, z podłogą pokrytą matami do siedzenia, zmieściło ponad dwadzieścia osób. Usadowiliśmy się wzdłuż ścian. Mark-Michel zainicjował wspólną modlitwę, a po niej powitał wszystkich, podziękował za przyniesione jadło i za okazaną mu serdeczność. Haja szeptem tłumaczył mi na angielski jego słowa, ale już po samym tonie głosu gospodarza wyczułam jego wzruszenie, skromność, godność i spokój.
– Witamy cię – zwrócił się do mnie Mark-Michel – i dziękujemy, że jesteś z nami.
Czułam się uprzywilejowana tym wyróżnieniem i gościnnością jeszcze niedawno zupełnie mi obcych ludzi. Tak szybko i naturalnie zostałam zaakceptowana, potraktowana jak swoja, dzięki czemu mogłam choć trochę poznać życie nowych przyjaciół, proste, ale jakże bogate wewnętrznie. Na prośbę gospodarza powiedziałam kilka słów podziękowania, ale czułam, że mój głos załamuje się ze wzruszenia.
– Dziękuję, dziękuję wam bardzo za gościnę i przyjęcie mnie w waszych chatach.
Na podłodze, na matach stały dla każdego miseczki z ryżem. Z nieukrywaną radością młodzież rzuciła się na jedzenie. Malutkie kawałki kurczaka oraz zielona surówka z jarzyn uświetniały ucztę. Brązowawą wodą, pozostałą po zalanych i przypalonych resztkach w garnku, polewano ryż w miseczkach. W życiu tych ludzi nic się nie marnuje. Niespodzianką wieczoru było pojawienie się alkoholu. Do kubków nalewano przeźroczysty rum malgaski, zmieszany ze skondensowanym mlekiem. Zapytano mnie niepewnie, czy też się napiję, ale nie mając przekonania do mlecznej mieszanki wybrałam degustację wersji „czystej”. Po łyku bezbarwnego rumu po ciele rozeszło się miłe ciepło. Po skończonym posiłku ponownie rozległy się dźwięki gitar i melodyjne głosy kobiet i mężczyzn. Rozbawione śpiewy trwały do świtu. Razem z kobietami weszłam po drabinie na niskie poddasze o małych okienkach z drewnianymi okiennicami. Na rozłożonych siennikach, wtulona w swój śpiwór, szybko usnęłam i tylko czasem budziły mnie dochodzące nieustannie z dołu dźwięki wesołej muzyki i śpiew niezmordowanej młodzieży.Wczesnym świtem, razem z młodymi córkami gospodarzy poszłam wąską, stromą i skalną ścieżką do ukrytego w zaroślach strumienia. Najpierw umyłyśmy naczynia po wieczornym posiłku, a potem był czas porannej toalety. Śliczne dziewczyny swobodnie rozebrały się do naga, siadając na skałkach jak czarodziejskie nimfy. Namydlając jędrne ciała, śmiejąc się perliście, nieustannie rozmawiały. Porozumiewałyśmy się na migi. Po zakończeniu porannej ablucji wracałyśmy gęsiego wąską ścieżką. Naśladowałam dziewczęta usiłując utrzymać na głowie wiadro z wodą. Moje nieudolne próby wywołały dużo radości.
Wioska zaczęła budzić się do życia. Ponownie zadźwięczały gitary i wesoły śpiew przeszył powietrze. Wokół pojawiło się dużo dzieci. Mali chłopcy kopali piłkę, zrobioną ze zwiniętych plastików obwiązanych sznurkami. Dołączyłam do ich gry, wywołując kolejne salwy śmiechu. Przy chatach zadudniły kije, uderzające rytmicznie w dna wielkich, drewnianych moździerzy wypełnionych ryżem. Grupa chórzystów zebrała się w izbie gospodarzy. Na śniadanie podano jedynie ryż, który jest podstawą wszystkich posiłków, do picia kobiety przyrządziły kawę i herbatę z trawy cytrynowej. Michou, najstarsza z grupy chóralnej, sprawnie przygotowała posiłek na całodniowy piknik – makaron wymieszany z posiekaną jajecznicą ze szczypiorkiem.
Szliśmy wąskimi ścieżkami przecinającymi stoki wzgórz i mijaliśmy kolejne wioski w dolinach. Głośny śpiew grupy powiększonej o gospodarzy i ich krewnych wtórował grze wszystkich pięciu gitar. Było nas ze trzydzieści osób. Zatrzymaliśmy się w wiosce przy nowo zbudowanym, ale nie wykończonym domu. Zaproszono nas do bardziej nowoczesnego wnętrza. Po drabinie weszliśmy na piętro. Błysnęła śliczna, polerowana drewniana podłoga. Przez duże okna mieliśmy widok na tarasowato położone pola ryżowe. Gospodarze podali nam poczęstunek – talerz z ugotowanymi na twardo jajkami, symbolem gościnności i dobrobytu. Patrzyłam zaskoczona. Skojarzyło mi się to z polskim zwyczajem wielkanocnym, gdy wszyscy dzielą się cząstką gotowanego jajka, składając sobie nawzajem życzenia pomyślności i zdrowia.
Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Wąską, trawiastą ścieżką doszliśmy do kamiennych ruin. Wokół mnie powtarzano: fadu, fadu.
– O co tu chodzi? – zastanawiałam się.
– To jest święte miejsce, chronione w myśl lokalnych wierzeń – wyjaśniono mi.
Na Madagaskarze żywy jest kult przodków. Wyspa znana jest ze swych tajemnic i magii. Wierzenia te i wynikające z nich nakazy i zakazy trwale regulują życie ludzi. Przeszliśmy przez ruiny kamiennych bram, prowadzących do grobu królowej i kamiennych grobowców rodziny królewskiej. Tylko nasi starsi gospodarze mieli prawo nas tutaj przyprowadzić, by swą obecnością oddać szacunek zmarłym. Kamienistą ścieżką, mijając strzeliste łodygi kwitnącego sizalu doszliśmy do szczytu góry, z którego rozciągał się widok na okoliczne wzgórza pokryte polami kukurydzy, ryżu i manioku. W dolinie, jak wąż, prześlizgiwała się kręta rzeka. Niezliczone czerwonawe, gliniane chaty wtapiały się naturalnie w krajobraz.
– Ktoś jest głodny? – padło pytanie.
– Tak, my! – zabrzmiała gromka odpowiedź najmłodszych.
Polana, przy której stanęliśmy, była wyśmienitym miejscem na piknik. Zrobiło się gorąco. Siedliśmy w cieniu eukaliptusów przypominających mi Australię. Miski napełniły się szybko jedzeniem i jeszcze szybciej znikała ich zawartość. Potem zaczęła się zabawa. Śpiew i muzyka gitar nie ustawały.
– Krok w lewo, krok w prawo, krok do przodu… – instruowano mnie.Na wielkiej skalnej płycie uczyłam się kroków lokalnego tańca. Śmiech rozlegał się echem w całej okolicy. Było późne popołudnie. Nadszedł czas powrotu do wioski, a później do Fianarantsoa.
Do Fiana dojechaliśmy już w kompletnej ciemności. Przy barykadach drogowych płonęły nieduże ogniska. Natychmiast wróciła świadomość innej i smutnej rzeczywistości. Nasz beztroski nastrój zniknął. Byłam potwornie zmęczona, ale jakże szczęśliwa i pełna wrażeń. Niewątpliwie była to jedna z najpiękniejszych Wielkanocy w moim życiu.
Pobyt w mieście, w stale panującym napięciu, stawał się coraz trudniejszy. Drogi wyjazdowe zostały zabarykadowane. Minibusy nie mogły opuścić miasta. Wieśniaczki pieszo wędrowały na bazary, niosąc na głowach ogromne kosze, wypełnione świeżymi owocami i jarzynami. Postanowiłam wyruszyć do górskiej wioski Amboanjo, oddalonej o jakieś 40 kilometrów od Fianarantsoa. Mieszkała tam rodzina Kena. O świcie, około siódmej, spotkałam się z Kenem i Hają. Wyruszyliśmy pieszo, żeby ominąć barykady. Wkrótce dopisało nam szczęście. Poza granicami miasta znaleźliśmy autobus. Dalsza droga była już odblokowana, tyle że kilka godzin musieliśmy czekać na komplet pasażerów! Mijając górskie krajobrazy, tarasowate pola ryżowe, uśmiechniętych wieśniaków i dźwięcznie pracujące kuźnie czułam, jak wraca mi radość życia. Późnym popołudniem dojechaliśmy do wioski Soatanana, by dalsze siedem kilometrów pokonać pieszo, docierając do schowanej w górach malutkiej wioski Amboanjo. Georgine i Paul, rodzice Kena, powitali nas serdecznie i radośnie.
Okolica Amboanjo zrobiła na mnie wrażenie jakby rajskiej. Malutka wioska, złożona z kilkunastu chat z czerwonej gliny, pozbawiona elektryczności, leżała u podnóża stromych skalnych ścian na skraju rozległej doliny Tomany. Wokół piętrzyły się tarasowato położone poletka ryżu, kukurydzy, manioku, orzeszków ziemnych i innych upraw. Górskie potoki, mądrze wykorzystane przez wieśniaków, rozdzielały się na strumienie nawadniające pola. Spod wielkiego głazu tryskało źródełko. Stąd czerpano wodę pitną. Piętrowa chata rodziców Kena była jakby bogatsza od innych. Wnętrze wyposażono w drewniane proste fotele, krzesła i łóżka. Przez nieduże otwory okienne bez szyb widać było pola uprawne i pozostałe chaty wioski. O zmroku szybko zamykano drewniane okiennice, by chronić się przed komarami. Z zadymionej kuchni, z paleniskiem na ziemi, wycofałam się szybko z załzawionymi oczami. Siedzieliśmy w sypialni rodziców. Płomyk świeczki delikatnie oświetlał zaciekawione twarze kilkunastoosobowej rodziny. Ken kilkakrotnie i troskliwie pytał o moje samopoczucie. Nie był pewien, czy prostota życia wiejskiego nie jest dla mnie zbyt szokująca. Ja jednak czułam się swobodnie i spokojnie, jakbym odwiedzała od dawna mi znaną rodzinę. Pod wieczór podano posiłek. Każdy dostał głęboki talerz z ryżem polanym sosem oraz malutkim kawałkiem mięsa. Jestem obieżyświatem, zawsze smakuje mi każde jedzenie, ale tu czułam, że rodzina Kena pragnie mnie specjalnie uhonorować dodatkową porcją sosu czy kawałkiem mięsa.
Wieczorem zaczęłam rozglądać się szukając miejsca na nocleg. Ken dał mi znak, aby wyjść z nim. Zabrałam swój śpiwór i prawie po omacku doszliśmy do niedużego szałasu z gałęzi i ryżowych łodyg, z wnętrzem rozświetlonym blaskiem lampy naftowej. Na glinianym klepisku leżała pleciona z trawy mata. Wsunęłam się w śpiwór. Przed wejściem do szałasu migotało nieduże ognisko, którego wysokie płomienie ogrzewały skąpo przykrytych ludzi. Przymykając oczy słyszałam delikatnie brzmiący dźwięk kabosy, małej, ręcznie zrobionej drewnianej gitary. Jak kołysanki młody chłopak nucił melodyjne przyśpiewki. Zauroczona atmosferą, pełna wrażeń minionego dnia, zasypiałam szybko i spokojnie.
Chłodny poranek powitał mnie strzelającym raźnie ogniskiem, rozświetlającym wnętrze szałasu. Tuż nad nami delikatne mgły otulały skaliste ściany gór. Widok był jak w bajce. Wschodzące słońce szybko przynosiło ciepło.
Tego dnia zwołano grupę chłopców i mężczyzn z kilku chat do młócki ostatnich zbiorów ryżu. Brali garściami łodygi ryżu i tłukli nimi w duży, drewniany pień. Łupu-cupu, łupu-cupu – rozchodził się wokół wibrujący dźwięk uderzeń. Echo gromkich okrzyków, śmiechu i głośnych nawoływań towarzyszących tej pracy niosło się daleko po dolinie. Ziarna, jak ulewny deszcz, spadały na klepisko.
Bez wahania dołączyłam z entuzjazmem do grupy mężczyzn. Młóciliśmy ryż uderzając rytmicznie wiązkami łodyg, by potem rozczapierzoną gałęzią, jak grabiami, zbierać z klepiska pozostałe okruchy. Głośno wtórowałam radosnym pokrzykiwaniem, rozśmieszając tym towarzyszy pracy. W tej atmosferze ciężka praca stawała się niemalże zabawą. Kobiety wolno przesypywały ryż na rozłożone na ziemi maty. Z wysoko uniesionych, wielkich i ciężkich koszy wysypywała się strużka ziarna. Lekki powiew wiatru oddzielał i unosił na bok lżejsze plewy i zanieczyszczenia, a na matę spadały czyste ziarna ryżu.
Też podniosłam kosz i rozpoczęłam powolne oczyszczanie ziarna, ale już po dziesięciu minutach poczułam, że ręce omdlewają mi ze zmęczenia. Kobiety uśmiechały się ze zrozumieniem. Była to ciężka praca fizyczna.