Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Babcia w Afryce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Czerwiec 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Babcia w Afryce - ebook

W marcu 2002 babcia Basia, objuczona ogromnym plecakiem i aparatami fotograficznymi, rozpoczęła samotną wędrówkę z południa na północ kontynentu afrykańskiego. W ciągu trzynastu miesięcy odwiedziła dwadzieścia krajów: w Mozambiku trafiła na rewoltę, w Malawi przeżyła malarię, Lesoto zadziwiło ją śniegiem. Ta podróż to pomysł na emeryturę. Po drodze babcia pisała książkę. Przeczytałem ją z zainteresowaniem i postanowiłem wydać, ale … książka, choć ciekawa, była zbyt gruba – 650 stron w jednym kawałku, czyli dwa kilo papieru. Kto będzie chciał to nosić? Kto zdecyduje się zabrać do pociągu? Dlatego podzieliłem tę książkę na dwie: ,,Babcia w Afryce” poprowadzi czytelnika z RPA do Malawi, natomiast ,, Babcia w pustyni i w puszczy” poprowadzi … dalej.

Wojciech Cejrowski


Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7823-199-8
Rozmiar pliku: 20 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 MADAGASKAR

Huk wy­strza­łów prze­szył po­wie­trze. Mój po­god­ny na­strój na­tych­miast ustą­pił prze­ra­że­niu. Było po­po­łu­dnie, 26 mar­ca 2002 roku. Znaj­do­wa­łam się na po­łu­dniu Ma­da­ga­ska­ru, w gór­skim mie­ście Fia­na (skró­co­na na­zwa od Fia­na­rant­soa). Wo­kół wi­dzia­łam na­pię­cie na twa­rzach lu­dzi. Dro­gi prze­ci­na­ły ba­ry­ka­dy. Peł­no było żan­dar­me­rii. Po­sia­dłość gu­ber­na­to­ra re­gio­nu Fia­na, po­ło­żo­na na zbo­czu po­bli­skie­go, to­ną­ce­go w so­czy­stej zie­le­ni wzgó­rza, oto­czo­na była wi­docz­ny­mi z da­le­ka słu­pa­mi ognia i dymu. Mój ho­tel znaj­do­wał się w po­bli­żu. Wra­ca­łam do nie­go z uro­dzi­no­we­go i bez­tro­skie­go przy­ję­cia u Li­lia­ne i jej męża, De­si­re’a, któ­ry świę­to­wał pięć­dzie­sią­te uro­dzi­ny. Byli to ro­dzi­ce po­zna­ne­go wcze­śniej mło­de­go mal­ga­skie­go stu­den­ta imie­niem Haja. Dom mo­ich go­spo­da­rzy był mały i skrom­ny ale ich ser­decz­ność – ogrom­na. Jesz­cze czu­łam smak pysz­nych sa­ła­tek i mię­si­wa – mal­ga­skich przy­sma­ków, a mie­szan­ka lo­kal­ne­go rumu, piwa i czer­wo­ne­go wina jesz­cze szu­mia­ła mi w gło­wie.

Prze­stra­szo­na spy­ta­łam od­pro­wa­dza­ją­ce­go mnie Haję, co się dzie­je.

– Miesz­kań­cy Fia­na za­ata­ko­wa­li po­sia­dłość gu­ber­na­to­ra – od­po­wie­dział zmie­sza­ny.

Za­rów­no gu­ber­na­tor, jak i sko­rum­po­wa­ny pre­zy­dent kra­ju, Rat­si­ra­ka, zo­sta­li od­su­nię­ci od rzą­dze­nia w ostat­nich wy­bo­rach w 2001 roku, ale nie chcie­li ustą­pić ze swych sta­no­wisk. Od wie­lu mie­się­cy wła­dzę utrzy­my­wa­li siłą z po­mo­cą żan­dar­me­rii, co pa­ra­li­żo­wa­ło ży­cie kra­ju. Mal­ga­sze nie pod­da­wa­li się jed­nak ła­two.

Nie­ocze­ki­wa­nie do­tar­li­śmy do tyłu wiel­kie­go po­cho­du, któ­ry wol­no po­su­wał się sze­ro­ką uli­cą. Z twa­rzy lu­dzi biła za­wzię­tość i chęć wal­ki. Bez­bron­ni, szli za­ata­ko­wać po­sia­dłość gu­ber­na­to­ra. Strze­gli go uzbro­je­ni żan­dar­mi, tłum miał tyl­ko swo­ją de­ter­mi­na­cję i wia­rę w zwy­cię­stwo. Idąc obok, po­czu­łam się nie­pew­nie.

Chcia­łam tyl­ko do­stać się do ho­te­lu, w któ­rym od ty­go­dnia by­łam je­dy­nym go­ściem. Gdy tam do­tar­łam, za­sta­łam wszyst­kie drzwi i okien­ni­ce po­za­my­ka­ne.

– Chodź tu­taj – usły­sza­łam przy­ci­szo­ny głos.

Ktoś szyb­ko po­pro­wa­dził mnie bocz­ną ścież­ką do tyl­ne­go wej­ścia. Niby by­łam bez­piecz­na, ale czu­łam, że drżą mi ręce. Za­sko­czo­na i oszo­ło­mio­na, zna­la­złam się w cen­trum trud­ne­go do zro­zu­mie­nia, waż­ne­go wy­da­rze­nia po­li­tycz­ne­go.

– Co ja tu ro­bię? Czy nie po­win­nam na­tych­miast ucie­kać z tego mia­sta i kra­ju? – za­sta­na­wia­łam się gło­śno.

Mło­dy wła­ści­ciel ho­te­lu pa­trzył na mnie z uśmie­chem.

– Masz wy­bór – po­wie­dział. I po chwi­li do­dał lek­ko pro­wo­ku­ją­cym to­nem: – Mo­żesz stąd uciec lub stać się świad­kiem naj­więk­szej prze­mia­ny hi­sto­rycz­nej w tym kra­ju od cza­su wy­zwo­le­nia się spod ko­lo­ni­za­cji fran­cu­skiej.

Pró­bo­wa­łam coś wię­cej wy­czy­tać z jego twa­rzy, ale jej wy­raz był dla mnie nie­zro­zu­mia­ły.

Lot­ni­ska i dro­gi zo­sta­ły od­cię­te, za­ba­ry­ka­do­wa­ne. Do­stęp do li­nii te­le­fo­nicz­nej bar­dzo ogra­ni­czo­no. Niby mo­głam uciec, ale czy było to re­al­ne? Po za­sta­no­wie­niu się po­sta­no­wi­łam pod­jąć ry­zy­ko: zo­sta­ję. Czu­łam ro­sną­cą sym­pa­tię do nie­daw­no po­zna­nych lu­dzi i chcia­łam tro­chę le­piej im się przyj­rzeć.

Przez lor­net­kę ob­ser­wo­wa­łam z po­ko­ju ho­te­lo­we­go po­sia­dłość gu­ber­na­to­ra. Wi­dzia­łam strze­gą­cych jej żoł­nie­rzy i lufy ka­ra­bi­nów ce­lu­ją­ce jak­by pro­sto w moje okno. Czyż­by mnie wi­dzie­li? Scho­wa­łam się szyb­ko w głąb po­ko­ju. Ściem­ni­ło się. At­mos­fe­ra wo­kół zro­bi­ła się go­rą­ca i na­pię­ta. Tłum po­wo­li po­su­wał się do przo­du co­raz węż­szą uli­cą, tuż pod mo­imi okna­mi. Na­gle gwał­tow­ny wy­buch prze­ciął po­wie­trze. Sto me­trów od nas pod­pa­lo­no sa­mo­chód pro­ku­ra­to­ra, po­plecz­ni­ka gu­ber­na­to­ra. Nie­co da­lej wy­strze­lił słup ognia i dymu. Te­raz pod­pa­la­no domy osób po­pie­ra­ją­cych sta­rą eki­pę rzą­dzą­cą, za­rów­no kra­ju, jak i re­gio­nu. Przed bra­mą ho­te­lu gru­pa męż­czyzn przy­go­to­wy­wa­ła ko­lej­ny atak. Z za­mknię­tej re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej za­bra­no pu­ste bu­tel­ki. Wy­peł­nio­no je ben­zy­ną; jako kok­taj­le Mo­ło­to­wa mia­ły po­słu­żyć do ata­ku na dom ko­mi­sa­rza po­li­cji, sto­ją­cy tuż obok ho­te­lu. Przy­wód­cy zgro­ma­dze­nia burz­li­wie uzgad­nia­li me­to­dę ata­ku. Czas upły­wał, a oni nie mo­gli się po­ro­zu­mieć. Pa­trzy­łam na to, sto­jąc – osłu­pia­ła – za­le­d­wie kil­ka kro­ków od nich. W ho­te­lu go­rącz­ko­wo pod­sta­wia­no wia­dra na wodę na wy­pa­dek po­ża­ru. Na­gle wszyst­ko uci­chło. Dom ko­mi­sa­rza zo­stał opa­no­wa­ny bez uży­cia siły. Wkrót­ce po tym me­ga­fo­ny ulicz­ne ogło­si­ły za­wie­sze­nie tej wie­lo­go­dzin­nej ak­cji de­mon­stra­cyj­nej. Gu­ber­na­tor otrzy­mał po­ko­jo­we ul­ti­ma­tum: w cią­gu 24 go­dzin miał opu­ścić swo­ją sie­dzi­bę.

Za­pa­dał zmierzch. Gę­ste chasz­cze wo­kół ho­te­lu i po­bli­skich do­mów po­chło­nę­ła czar­na jak smo­ła noc. Ci­sza sta­ła się przej­mu­ją­ca i nie­po­ko­ją­ca. Pró­bo­wa­łam usnąć. Tuż po pół­no­cy usły­sza­łam gło­śne wy­cie i ja­zgo­tli­we uja­da­nie psów. Pa­dły po­je­dyn­cze strza­ły. W ciem­nych za­ro­ślach po­ni­żej okien ho­te­lu coś się ru­sza­ło. Czu­łam na­ra­sta­ją­cy nie­po­kój. W koń­cu wszyst­ko uci­chło.

O świ­cie oko­li­ce ho­te­lu były wy­lud­nio­ne, a dro­gi za­ba­ry­ka­do­wa­ne. Nie­po­kój wciąż mnie nie opusz­czał. Ran­kiem wraz z za­przy­jaź­nio­ny­mi stu­den­ta­mi wspię­łam się na po­bli­ski, ska­li­sty szczyt wzgó­rza. Stąd cen­trum mia­sta wi­docz­ne było jak na dło­ni. Na pla­cu koło dwor­ca ko­le­jo­we­go zbie­ra­ła się kil­ku­ty­sięcz­na ma­ni­fe­sta­cja miesz­kań­ców. Wy­krzy­ki­wa­no żą­da­nia na­tych­mia­sto­wej zmia­ny rzą­du. Sy­tu­acja sta­wa­ła się dra­ma­tycz­na. Po­przed­nie­go dnia zgi­nę­ły trzy oso­by. Wie­le do­mów zwo­len­ni­ków pa­nu­ją­ce­go gu­ber­na­to­ra zo­sta­ło splą­dro­wa­nych i spa­lo­nych. Zo­sta­ły z nich tyl­ko czar­ne ki­ku­ty ruin. Na­gle, bli­sko cen­trum, z hu­kiem wy­lą­do­wał he­li­kop­ter z de­le­ga­cją no­we­go rzą­du Ma­da­ga­ska­ru i z pre­zy­den­tem Ra­va­lo­ma­ną. Przez ulicz­ne me­ga­fo­ny do­cho­dzi­ły do nas ko­lej­ne prze­mó­wie­nia. Pre­zy­dent, po­pie­ra­jąc miesz­kań­ców, chciał unik­nąć dal­sze­go roz­le­wu krwi i do­pro­wa­dził do po­ko­jo­wych ne­go­cja­cji. Uda­ło mu się to, przy­najm­niej na parę dni.

Scho­dząc ze wzgó­rza na­po­tka­li­śmy krę­cą­cych się wo­kół żoł­nie­rzy. Na­pię­cie nie ma­la­ło. Obok nas za­trzy­mał się sa­mo­chód z gru­pą woj­sko­wych. Ich ka­ra­bi­ny wy­mie­rzo­ne były pro­sto w lu­dzi. Z pal­cem na spu­ście go­to­wi byli do na­tych­mia­sto­we­go strza­łu. By­łam w szo­ku, gdy mój wzrok skrzy­żo­wał się ze wzro­kiem żoł­nie­rza, któ­re­go lufa ka­ra­bi­nu wy­ce­lo­wa­na była pro­sto we mnie.W cią­gu na­stęp­nych dni na uli­ce stop­nio­wo po­wra­cał spo­kój. Spo­łe­czeń­stwo Fia­na osta­tecz­nie zwy­cię­ży­ło: znie­na­wi­dzo­ny gu­ber­na­tor opu­ścił swo­ją sie­dzi­bę i ustą­pił ze sta­no­wi­ska. Jed­nak na­pię­cie w kra­ju wciąż się utrzy­my­wa­ło. Od kil­ku ty­go­dni na Ma­da­ga­ska­rze pa­no­wa­ła nie­zwy­kła sy­tu­acja po­li­tycz­na. Kra­jem rzą­dzi­ło dwóch pre­zy­den­tów: sta­ry, sko­rum­po­wa­ny i znie­na­wi­dzo­ny Rat­si­ra­ka oraz nowy, ofi­cjal­nie wy­bra­ny więk­szo­ścią gło­sów kil­ka mie­się­cy wcze­śniej Marc Ra­va­lo­ma­na. Rat­si­ra­ka, nie chcąc się pod­dać i ustą­pić ze sta­no­wi­ska pre­zy­denc­kie­go, „utwo­rzył” nową sto­li­cę w To­a­ma­si­na, du­żym mie­ście por­to­wym, w któ­rym miał naj­wię­cej zwo­len­ni­ków. Ra­va­lo­ma­na zde­cy­do­wał się pod­jąć nowe rzą­dy w sto­li­cy kra­ju, An­ta­na­na­ry­wie. Sy­tu­acja kon­flik­to­wa trwa­ła, pa­ra­li­żu­jąc nor­mal­ne ży­cie miesz­kań­ców. Tu­ry­ści opu­ści­li wy­spę.

Ta wy­spa-pań­stwo od za­wsze po­bu­dza­ła moją wy­obraź­nię. Już sama na­zwa za­pa­mię­ta­na z dzie­ciń­stwa, gdy nu­ci­łam: „Ojej, Ma­da­ga­skar, kra­ina pięk­na i dzi­ka”, była dla mnie sym­bo­lem ta­jem­ni­czej eg­zo­ty­ki. A te­raz, wła­śnie na Ma­da­ga­ska­rze kon­ty­nu­owa­łam swą afry­kań­ską po­dróż, roz­po­czę­tą za­le­d­wie ty­dzień wcze­śniej, na po­cząt­ku mar­ca 2002 roku w Re­pu­bli­ce Po­łu­dnio­wej Afry­ki. Chwi­lo­we po­czu­cie ulgi, że wresz­cie do­tar­łam do An­ta­na­na­ry­wy, po mie­sią­cach in­ten­syw­nej pra­cy za­wo­do­wej i mę­czą­cym prze­lo­cie z Au­stra­lii przez RPA, szyb­ko mi­nę­ło. Lot­ni­sko pu­sto­sza­ło, zbli­żał się wie­czór, lał deszcz, bank był za­mknię­ty a w po­wie­trzu wy­czu­wa­łam nie­przy­ja­zną at­mos­fe­rę. By­łam je­dy­ną tu­ryst­ką – pa­sa­żer­ką po­dró­żu­ją­cą sa­mot­nie. Oto­czy­ła mnie gro­ma­da agre­syw­nych mło­dych męż­czyzn, ho­te­lo­wych na­ga­nia­czy. Zde­ner­wo­wa­na za­dzwo­ni­łam do człon­ków Se­rva­su, gdzie mia­łam się za­trzy­mać i któ­rzy mie­li ode­brać mnie z lot­ni­ska.

– Ba­sia! Wi­taj! – usły­sza­łam przy­ja­zny głos Pa­tri­cii mó­wią­cej ła­ma­nym an­giel­skim. – Mój mąż na­gle mu­siał wy­je­chać służ­bo­wo, nie do­cze­kał się two­je­go opóź­nio­ne­go przy­lo­tu. Nie mogę przy­je­chać po cie­bie, w ca­łym mie­ście nie moż­na do­stać ben­zy­ny. Mu­sisz więc zo­stać jed­ną noc w ho­te­lu, tam wy­mie­nią ci pie­nią­dze, a rano po cie­bie przyj­dę.

Nie mia­łam wy­bo­ru. Z wiel­kim tru­dem wy­do­sta­łam się tak­sów­ką z lot­ni­ska. W mie­ście pa­no­wa­ło dziw­ne na­pię­cie. Za­mknię­te były nie tyl­ko sta­cje ben­zy­no­we. Wy­lą­do­wa­łam w ho­te­lu po­le­co­nym przez Pa­tri­cię, ale zbyt dro­gim jak na moje moż­li­wo­ści. Na szczę­ście na­stęp­ne­go dnia mo­głam już prze­nieść się do wy­god­ne­go i go­ścin­ne­go domu Pa­tri­cii. Na po­zór wy­glą­dał jak domy w Au­stra­lii. Ład­nie wy­po­sa­żo­ny, prze­stron­ny, w ogro­dzie lśni­ła błę­kit­na ta­fla ba­se­nu. W kuch­ni było in­a­czej. Przy­kuc­nię­te słu­żą­ce przy­go­to­wy­wa­ły po­sił­ki na ma­łych ku­chen­kach na wę­giel drzew­ny. Z wiel­ką ulgą od­po­czy­wa­łam, za­sta­na­wia­jąc się, co da­lej ro­bić. By­łam kom­plet­nie za­sko­czo­na ta­kim po­cząt­kiem mo­jej afry­kań­skiej wy­pra­wy. Po­sta­no­wi­łam jed­nak nie pod­da­wać się i trzy­mać pier­wot­ne­go pla­nu. Wy­ru­szy­łam na po­zna­nie gó­rzy­ste­go mia­sta z ty­sią­ca­mi scho­dów łą­czą­cych uli­ce po­ło­żo­ne na róż­nej wy­so­ko­ści. Pierw­sze wra­że­nie: no­wo­cze­sne sa­mo­cho­dy, mod­nie ubra­na mło­dzież, a jed­no­cze­śnie rzu­ca­ją­ca się w oczy nę­dza i strasz­nie za­śmie­co­ne uli­ce.

– Hur­ra! Je­stem mul­ti­mi­lio­ner­ką! – z nie­do­wie­rza­niem pa­trzy­łam na gru­bą pacz­kę bank­no­tów w moim ręku. Było to kil­ka mi­lio­nów fran­ków mal­ga­skich otrzy­ma­nych po wy­mia­nie kil­ku­set do­la­rów. Trzy­ma­jąc tę furę pie­nię­dzy uwie­rzy­łam, że jed­nak będę mo­gła po­ru­szać się po kra­ju. Przy­go­to­wa­łam ple­cak. Nie­mal­że cu­dem, dzię­ki po­mo­cy Pa­tri­cii, do­sta­łam miej­sce w tak­sów­ce, któ­rą mia­łam do­trzeć do mia­stecz­ka Ant­si­ra­be na po­łu­dniu Ma­da­ga­ska­ru. Po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy wraz z sied­mio­ma oso­ba­mi ob­ła­do­wa­ny­mi ba­ga­ża­mi (w pię­cio­oso­bo­wym sa­mo­cho­dzie!) i po­lo­wa­niu w za­ka­mar­kach i za­uł­kach mia­sta na nie­le­gal­ną ben­zy­nę, w koń­cu do­tar­łam do celu.

W Ant­si­ra­be szyb­ko uświa­do­mi­łam so­bie przy­gnę­bia­ją­cą rze­czy­wi­stość – je­stem w jed­nym z naj­bied­niej­szych kra­jów Trze­cie­go Świa­ta. Wszę­dzie wi­docz­na była po­twor­na nę­dza. Ści­ga­ły mnie ręce bez­rad­nych że­bra­ków snu­ją­cych się po ulicz­kach. Dro­gi wy­peł­nia­ły drew­nia­ne rik­sze za­przę­żo­ne w bo­sych, wy­chu­dzo­nych, ale mu­sku­lar­nych męż­czyzn. Od­ru­cho­wo i z za­że­no­wa­niem od­rzu­ca­łam ofer­ty rik­sza­rzy, upar­cie po­dą­ża­ją­cych za mną z na­dzie­ją za za­ro­bek. Wy­da­wa­ło mi się, że to okrut­ny wy­zysk czło­wie­ka i do­pie­ro po pew­nym cza­sie zro­zu­mia­łam, że to ich „być albo nie być”. Da­łam się w koń­cu na­mó­wić na pod­wie­zie­nie, by mo­gli za­ro­bić.

Chcąc ode­rwać się od przy­gnę­bia­ją­ce­go wi­do­ku miej­skiej nę­dzy, po­je­cha­łam lo­kal­nym mi­ni­bu­sem do po­bli­skiej wio­ski Be­ta­fo. Tu ode­tchnę­łam.

– Sa­la­ma, wi­taj­cie! – po­zdra­wia­łam mi­ja­nych wie­śnia­ków.Uśmie­cha­ją­cy się przy­jaź­nie lu­dzie do­da­li mi od­wa­gi i otu­chy. Było cie­pło. Szłam wą­ski­mi prze­smy­ka­mi, gro­bla­mi, mię­dzy zie­lo­ny­mi, ta­ra­so­wo po­ło­żo­ny­mi po­la­mi ry­żo­wy­mi. Czas zbio­rów był w peł­ni. Ścię­ty ryż wią­za­no w snop­ki i młó­co­no, ude­rza­jąc nimi o wiel­ki ka­mień. Ziar­no z szu­mem spa­da­ło na kle­pi­sko. Gdzieś dud­nił wo­do­spad ukry­ty w skal­nym wą­wo­zie. Ma­lut­kie czer­wo­ne ptasz­ki ba­lan­so­wa­ły na czub­kach ry­żo­wych kło­sów. Na nowo na­bra­łam wia­ry w sie­bie i by­łam go­to­wa do dal­szej wę­drów­ki po Ma­da­ga­ska­rze.

Na­stęp­ne­go dnia ru­szy­łam da­lej na po­łu­dnie, do mia­stecz­ka Am­bo­si­tra, po dro­dze mi­ja­jąc ba­ry­ka­dy kil­ku­dzie­się­ciu po­ste­run­ków woj­sko­wych. Na każ­dym kro­ku w tym mia­stecz­ku po­twier­dza­ła się sła­wa rzeź­biar­skich ta­len­tów Mal­ga­szów. Nie tyl­ko ozdob­ne fi­gur­ki czy de­ko­ra­cje okien­nic, ale i przed­mio­ty co­dzien­ne­go użyt­ku, jak łyż­ki, mi­ski, a na­wet gu­zi­ki były sta­ran­nie wy­rzeź­bio­ne w drew­nie. Pod­czas krót­kich spa­ce­rów wi­dzia­łam domy, gdzie całe ro­dzi­ny rzeź­bi­ły róż­ne cu­deń­ka. Sto­sy ma­lut­kich drew­nia­nych gu­zicz­ków, czę­sto o wy­myśl­nych kształ­tach, jak żół­wie czy pta­ki, wy­peł­nia­ły po­jem­ni­ki przy­go­to­wa­ne na sprze­daż. Z mi­ja­nych le­pia­nek, za­sko­czo­ne moim wi­do­kiem, wy­glą­da­ły bo­so­no­gie dzie­ci.

– Va­za­ha, va­za­ha, bia­ły czło­wiek! – wo­ła­ły ra­do­śnie.

– Sa­la­ma! – nie­zmor­do­wa­nie po­wta­rza­łam z uśmie­chem.

Bo­so­no­dzy wie­śnia­cy, uśmie­cha­jąc się, od­po­wia­da­li na moje po­zdro­wie­nie. Ru­sza­jąc da­lej na po­łu­dnie kra­ju do­tar­łam do mia­sta uni­wer­sy­tec­kie­go Fia­na­rant­soa, od­da­lo­ne­go oko­ło 400 ki­lo­me­trów od sto­li­cy. Pla­no­wa­łam za­trzy­mać się tu na dłu­żej, aby pod­uczyć się ję­zy­ka fran­cu­skie­go. I wła­śnie tu sta­łam się świad­kiem burz­li­wych de­mon­stra­cji po­li­tycz­nych gro­żą­cych woj­ną do­mo­wą.

W Fia­na­rant­soa do­mi­nu­ją ka­to­li­cy. Zbli­ża­ła się Wiel­ka­noc. Au­re­lien, za­przy­jaź­nio­ny mło­dy miesz­ka­niec wio­ski, za­pro­sił mnie na wiel­ka­noc­ną wy­ciecz­kę na wieś z gru­pą przy­ja­ciół. Mie­li­śmy wy­ru­szyć po nie­dziel­nej mszy. Za­pro­si­łam też Haję i Kena – stu­den­tów, któ­rych uczy­łam an­giel­skie­go w za­mian za ich po­moc w moim sła­bym fran­cu­skim. W Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną, o siód­mej rano, po­szłam do ka­te­dry świę­te­go Ka­ro­la. Śpiew pięć­dzie­się­cio­oso­bo­we­go chó­ru, któ­re­go człon­kiem był Au­re­lien, brzmiał har­mo­nij­nie i grom­ko, uno­sząc się aż pod wy­so­kie skle­pie­nia ko­ścio­ła. Zwar­ty, po­nad­ty­sięcz­ny tłum wtó­ro­wał. By­łam je­dy­ną bia­łą. Czu­łam przej­mu­ją­cą ra­dość. Po ryt­micz­nej pie­śni „Hap­py Day” wszy­scy wo­kół uśmie­cha­li się do mnie. Pa­trząc na ota­cza­ją­cych mnie przy­ja­znych lu­dzi za­po­mnia­łam o dra­ma­tycz­nej sy­tu­acji w kra­ju, a i wier­ni ze­bra­ni w ko­ście­le jak­by tego nie pa­mię­ta­li. Uści­ski dło­ni na znak po­ko­ju pod ko­niec mszy jed­no­czy­ły wszyst­kich ze­bra­nych. Wy­cią­gnię­te do mnie ręce ro­bi­ły wra­że­nie, jak­by ten pro­sty gest był nie­zwy­kłym da­rem.

Kil­ka go­dzin póź­niej spo­tka­łam się z Au­re­lie­nem oraz go­to­wy­mi do wy­ciecz­ki kil­ku­na­sto­ma człon­ka­mi chó­ru. Prze­dzie­ra­li­śmy się przez ba­ry­ka­dy usta­wio­ne na dro­gach, by dojść do mi­ni­bu­su. Po dro­dze zro­bi­li­śmy jesz­cze za­ku­py w przy­droż­nych stra­ga­nach. Ple­ca­ki wy­peł­ni­ły się ry­żem, świe­żym pie­czy­wem, ma­ka­ro­nem, kon­ser­wa­mi i inną żyw­no­ścią. Szes­na­ście ro­ze­śmia­nych i roz­śpie­wa­nych osób, w tym pięć z gi­ta­ra­mi i dwie z czte­re­ma ży­wy­mi ku­ra­mi trzy­ma­ny­mi za nogi, two­rzy­ło spo­re zgro­ma­dze­nie. Wą­ską ścież­ką ru­szy­li­śmy do wio­ski Na­tao, od­da­lo­nej oko­ło dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Tak za­czął się fan­ta­stycz­ny ma­ra­ton mu­zycz­ny, trwa­ją­cy do wie­czo­ra na­stęp­ne­go dnia. Dźwięk gi­tar nie usta­wał. Ko­lej­ne pio­sen­ki sy­pa­ły się jak z wor­ka. Pięk­ne gło­sy dźwię­cza­ły w po­wie­trzu, jak­by kon­ku­ru­jąc z ptac­twem.

Wsłu­chu­jąc się w pio­sen­ki sta­ra­łam się do­łą­czyć do śpie­wa­ków lek­ko nu­cąc. Roz­le­głe i pięk­ne gó­rzy­ste oko­li­ce to­nę­ły w zie­le­ni. Obok ście­żek ro­sło wie­le krze­wów gu­aja­wy, ob­wie­szo­nych żół­ty­mi owo­ca­mi wiel­ko­ści ma­łej cy­try­ny. Z pysz­nym, ró­żo­wa­wym, so­czy­stym miąż­szem na­tych­miast sta­ły się moim przy­sma­kiem. W mi­ja­nych do­li­nach gru­py pię­tro­wych i gli­nia­nych chat z czer­wo­nej, nie­wy­pa­la­nej ce­gły two­rzy­ły małe wio­ski. Ogro­dy ota­cza­ją­ce cha­ty były peł­ne drzew pa­pai, z wi­szą­cy­mi przy pniach du­ży­mi, zie­lo­ny­mi owo­ca­mi, wiel­ko­ści nie­raz ma­łych ar­bu­zów.

Na­sza gru­pa, nie prze­ry­wa­jąc śpie­wu, do­szła nie­mal­że ta­necz­nym kro­kiem do wio­ski Na­tao. Na­le­ża­ła ona do gru­py et­nicz­nej Bet­si­leo. Kil­ka­na­ście sku­pio­nych do­mów two­rzy­ło jak­by jed­ną, wiel­ką, czer­wo­ną pla­mę. Mury do­mów, scho­dy, spi­chle­rze – wszyst­ko wy­ko­na­no z czer­wo­nej gli­ny. Prze­strzeń mię­dzy nimi sta­no­wi­ła też czer­wo­na gli­na – ubi­ta, wy­gła­dzo­na i czy­sta. Da­chy chat po­kry­wa­ły strze­chy. Cza­sem pod pu­ła­pa­mi su­szy­ły się ki­ście doj­rza­łej i zło­ci­stej ku­ku­ry­dzy. W wio­sce nie było elek­trycz­no­ści.

– Wi­taj­cie! – na pro­gu jed­ne­go z do­mów ocze­ki­wa­li nas go­spo­da­rze. Byli to Mark-Mi­chel oraz jego żona Flo­ri­ne, ro­dzi­ce jed­ne­go z człon­ków chó­ru. Przy­nie­sio­ne kury po­szły pod nóż. Ko­bie­ty prze­bie­ra­ły ryż na pła­skich mi­sach wy­ple­cio­nych z tra­wy. Przed pro­giem domu, bez­po­śred­nio na zie­mi, przy­go­to­wa­no pro­wi­zo­rycz­ne pa­le­ni­ska. Żywo za­mi­go­tał ogień. Śpiew i dźwięk gi­tar nie usta­wał. Dzie­ci z oko­licz­nych do­mów, za­cie­ka­wio­ne, za­glą­da­ły ukrad­kiem z za­uł­ków. Pa­no­wał ra­do­sny na­strój. Gdy się ściem­ni­ło, po­si­łek był go­to­wy. We­szli­śmy do cha­ty. Nie­wiel­kie, pro­sto­kąt­ne i cał­ko­wi­cie pu­ste po­miesz­cze­nie, z pod­ło­gą po­kry­tą ma­ta­mi do sie­dze­nia, zmie­ści­ło po­nad dwa­dzie­ścia osób. Usa­do­wi­li­śmy się wzdłuż ścian. Mark-Mi­chel za­ini­cjo­wał wspól­ną mo­dli­twę, a po niej po­wi­tał wszyst­kich, po­dzię­ko­wał za przy­nie­sio­ne ja­dło i za oka­za­ną mu ser­decz­ność. Haja szep­tem tłu­ma­czył mi na an­giel­ski jego sło­wa, ale już po sa­mym to­nie gło­su go­spo­da­rza wy­czu­łam jego wzru­sze­nie, skrom­ność, god­ność i spo­kój.

– Wi­ta­my cię – zwró­cił się do mnie Mark-Mi­chel – i dzię­ku­je­my, że je­steś z nami.

Czu­łam się uprzy­wi­le­jo­wa­na tym wy­róż­nie­niem i go­ścin­no­ścią jesz­cze nie­daw­no zu­peł­nie mi ob­cych lu­dzi. Tak szyb­ko i na­tu­ral­nie zo­sta­łam za­ak­cep­to­wa­na, po­trak­to­wa­na jak swo­ja, dzię­ki cze­mu mo­głam choć tro­chę po­znać ży­cie no­wych przy­ja­ciół, pro­ste, ale jak­że bo­ga­te we­wnętrz­nie. Na proś­bę go­spo­da­rza po­wie­dzia­łam kil­ka słów po­dzię­ko­wa­nia, ale czu­łam, że mój głos za­ła­mu­je się ze wzru­sze­nia.

– Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję wam bar­dzo za go­ści­nę i przy­ję­cie mnie w wa­szych cha­tach.

Na pod­ło­dze, na ma­tach sta­ły dla każ­de­go mi­secz­ki z ry­żem. Z nie­ukry­wa­ną ra­do­ścią mło­dzież rzu­ci­ła się na je­dze­nie. Ma­lut­kie ka­wał­ki kur­cza­ka oraz zie­lo­na su­rów­ka z ja­rzyn uświet­nia­ły ucztę. Brą­zo­wa­wą wodą, po­zo­sta­łą po za­la­nych i przy­pa­lo­nych reszt­kach w garn­ku, po­le­wa­no ryż w mi­secz­kach. W ży­ciu tych lu­dzi nic się nie mar­nu­je. Nie­spo­dzian­ką wie­czo­ru było po­ja­wie­nie się al­ko­ho­lu. Do kub­ków na­le­wa­no prze­źro­czy­sty rum mal­ga­ski, zmie­sza­ny ze skon­den­so­wa­nym mle­kiem. Za­py­ta­no mnie nie­pew­nie, czy też się na­pi­ję, ale nie ma­jąc prze­ko­na­nia do mlecz­nej mie­szan­ki wy­bra­łam de­gu­sta­cję wer­sji „czy­stej”. Po łyku bez­barw­ne­go rumu po cie­le ro­ze­szło się miłe cie­pło. Po skoń­czo­nym po­sił­ku po­now­nie roz­le­gły się dźwię­ki gi­tar i me­lo­dyj­ne gło­sy ko­biet i męż­czyzn. Roz­ba­wio­ne śpie­wy trwa­ły do świ­tu. Ra­zem z ko­bie­ta­mi we­szłam po dra­bi­nie na ni­skie pod­da­sze o ma­łych okien­kach z drew­nia­ny­mi okien­ni­ca­mi. Na roz­ło­żo­nych sien­ni­kach, wtu­lo­na w swój śpi­wór, szyb­ko usnę­łam i tyl­ko cza­sem bu­dzi­ły mnie do­cho­dzą­ce nie­ustan­nie z dołu dźwię­ki we­so­łej mu­zy­ki i śpiew nie­zmor­do­wa­nej mło­dzie­ży.Wcze­snym świ­tem, ra­zem z mło­dy­mi cór­ka­mi go­spo­da­rzy po­szłam wą­ską, stro­mą i skal­ną ścież­ką do ukry­te­go w za­ro­ślach stru­mie­nia. Naj­pierw umy­ły­śmy na­czy­nia po wie­czor­nym po­sił­ku, a po­tem był czas po­ran­nej to­a­le­ty. Ślicz­ne dziew­czy­ny swo­bod­nie ro­ze­bra­ły się do naga, sia­da­jąc na skał­kach jak cza­ro­dziej­skie nim­fy. Na­my­dla­jąc jędr­ne cia­ła, śmie­jąc się per­li­ście, nie­ustan­nie roz­ma­wia­ły. Po­ro­zu­mie­wa­ły­śmy się na migi. Po za­koń­cze­niu po­ran­nej ablu­cji wra­ca­ły­śmy gę­sie­go wą­ską ścież­ką. Na­śla­do­wa­łam dziew­czę­ta usi­łu­jąc utrzy­mać na gło­wie wia­dro z wodą. Moje nie­udol­ne pró­by wy­wo­ła­ły dużo ra­do­ści.

Wio­ska za­czę­ła bu­dzić się do ży­cia. Po­now­nie za­dźwię­cza­ły gi­ta­ry i we­so­ły śpiew prze­szył po­wie­trze. Wo­kół po­ja­wi­ło się dużo dzie­ci. Mali chłop­cy ko­pa­li pił­kę, zro­bio­ną ze zwi­nię­tych pla­sti­ków ob­wią­za­nych sznur­ka­mi. Do­łą­czy­łam do ich gry, wy­wo­łu­jąc ko­lej­ne sal­wy śmie­chu. Przy cha­tach za­dud­ni­ły kije, ude­rza­ją­ce ryt­micz­nie w dna wiel­kich, drew­nia­nych moź­dzie­rzy wy­peł­nio­nych ry­żem. Gru­pa chó­rzy­stów ze­bra­ła się w izbie go­spo­da­rzy. Na śnia­da­nie po­da­no je­dy­nie ryż, któ­ry jest pod­sta­wą wszyst­kich po­sił­ków, do pi­cia ko­bie­ty przy­rzą­dzi­ły kawę i her­ba­tę z tra­wy cy­try­no­wej. Mi­chou, naj­star­sza z gru­py chó­ral­nej, spraw­nie przy­go­to­wa­ła po­si­łek na ca­ło­dnio­wy pik­nik – ma­ka­ron wy­mie­sza­ny z po­sie­ka­ną ja­jecz­ni­cą ze szczy­pior­kiem.

Szli­śmy wą­ski­mi ścież­ka­mi prze­ci­na­ją­cy­mi sto­ki wzgórz i mi­ja­li­śmy ko­lej­ne wio­ski w do­li­nach. Gło­śny śpiew gru­py po­więk­szo­nej o go­spo­da­rzy i ich krew­nych wtó­ro­wał grze wszyst­kich pię­ciu gi­tar. Było nas ze trzy­dzie­ści osób. Za­trzy­ma­li­śmy się w wio­sce przy nowo zbu­do­wa­nym, ale nie wy­koń­czo­nym domu. Za­pro­szo­no nas do bar­dziej no­wo­cze­sne­go wnę­trza. Po dra­bi­nie we­szli­śmy na pię­tro. Bły­snę­ła ślicz­na, po­le­ro­wa­na drew­nia­na pod­ło­ga. Przez duże okna mie­li­śmy wi­dok na ta­ra­so­wa­to po­ło­żo­ne pola ry­żo­we. Go­spo­da­rze po­da­li nam po­czę­stu­nek – ta­lerz z ugo­to­wa­ny­mi na twar­do jaj­ka­mi, sym­bo­lem go­ścin­no­ści i do­bro­by­tu. Pa­trzy­łam za­sko­czo­na. Sko­ja­rzy­ło mi się to z pol­skim zwy­cza­jem wiel­ka­noc­nym, gdy wszy­scy dzie­lą się cząst­ką go­to­wa­ne­go jaj­ka, skła­da­jąc so­bie na­wza­jem ży­cze­nia po­myśl­no­ści i zdro­wia.

Po krót­kim po­sto­ju ru­szy­li­śmy w dal­szą wę­drów­kę. Wą­ską, tra­wia­stą ścież­ką do­szli­śmy do ka­mien­nych ruin. Wo­kół mnie po­wta­rza­no: fadu, fadu.

– O co tu cho­dzi? – za­sta­na­wia­łam się.

– To jest świę­te miej­sce, chro­nio­ne w myśl lo­kal­nych wie­rzeń – wy­ja­śnio­no mi.

Na Ma­da­ga­ska­rze żywy jest kult przod­ków. Wy­spa zna­na jest ze swych ta­jem­nic i ma­gii. Wie­rze­nia te i wy­ni­ka­ją­ce z nich na­ka­zy i za­ka­zy trwa­le re­gu­lu­ją ży­cie lu­dzi. Prze­szli­śmy przez ru­iny ka­mien­nych bram, pro­wa­dzą­cych do gro­bu kró­lo­wej i ka­mien­nych gro­bow­ców ro­dzi­ny kró­lew­skiej. Tyl­ko nasi star­si go­spo­da­rze mie­li pra­wo nas tu­taj przy­pro­wa­dzić, by swą obec­no­ścią od­dać sza­cu­nek zmar­łym. Ka­mie­ni­stą ścież­ką, mi­ja­jąc strze­li­ste ło­dy­gi kwit­ną­ce­go si­za­lu do­szli­śmy do szczy­tu góry, z któ­re­go roz­cią­gał się wi­dok na oko­licz­ne wzgó­rza po­kry­te po­la­mi ku­ku­ry­dzy, ryżu i ma­nio­ku. W do­li­nie, jak wąż, prze­śli­zgi­wa­ła się krę­ta rze­ka. Nie­zli­czo­ne czer­wo­na­we, gli­nia­ne cha­ty wta­pia­ły się na­tu­ral­nie w kra­jo­braz.

– Ktoś jest głod­ny? – pa­dło py­ta­nie.

– Tak, my! – za­brzmia­ła grom­ka od­po­wiedź naj­młod­szych.

Po­la­na, przy któ­rej sta­nę­li­śmy, była wy­śmie­ni­tym miej­scem na pik­nik. Zro­bi­ło się go­rą­co. Sie­dli­śmy w cie­niu eu­ka­lip­tu­sów przy­po­mi­na­ją­cych mi Au­stra­lię. Mi­ski na­peł­ni­ły się szyb­ko je­dze­niem i jesz­cze szyb­ciej zni­ka­ła ich za­war­tość. Po­tem za­czę­ła się za­ba­wa. Śpiew i mu­zy­ka gi­tar nie usta­wa­ły.

– Krok w lewo, krok w pra­wo, krok do przo­du… – in­stru­owa­no mnie.Na wiel­kiej skal­nej pły­cie uczy­łam się kro­ków lo­kal­ne­go tań­ca. Śmiech roz­le­gał się echem w ca­łej oko­li­cy. Było póź­ne po­po­łu­dnie. Nad­szedł czas po­wro­tu do wio­ski, a póź­niej do Fia­na­rant­soa.

Do Fia­na do­je­cha­li­śmy już w kom­plet­nej ciem­no­ści. Przy ba­ry­ka­dach dro­go­wych pło­nę­ły nie­du­że ogni­ska. Na­tych­miast wró­ci­ła świa­do­mość in­nej i smut­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nasz bez­tro­ski na­strój znik­nął. By­łam po­twor­nie zmę­czo­na, ale jak­że szczę­śli­wa i peł­na wra­żeń. Nie­wąt­pli­wie była to jed­na z naj­pięk­niej­szych Wiel­ka­no­cy w moim ży­ciu.

Po­byt w mie­ście, w sta­le pa­nu­ją­cym na­pię­ciu, sta­wał się co­raz trud­niej­szy. Dro­gi wy­jaz­do­we zo­sta­ły za­ba­ry­ka­do­wa­ne. Mi­ni­bu­sy nie mo­gły opu­ścić mia­sta. Wie­śniacz­ki pie­szo wę­dro­wa­ły na ba­za­ry, nio­sąc na gło­wach ogrom­ne ko­sze, wy­peł­nio­ne świe­ży­mi owo­ca­mi i ja­rzy­na­mi. Po­sta­no­wi­łam wy­ru­szyć do gór­skiej wio­ski Am­bo­an­jo, od­da­lo­nej o ja­kieś 40 ki­lo­me­trów od Fia­na­rant­soa. Miesz­ka­ła tam ro­dzi­na Kena. O świ­cie, oko­ło siód­mej, spo­tka­łam się z Ke­nem i Hają. Wy­ru­szy­li­śmy pie­szo, żeby omi­nąć ba­ry­ka­dy. Wkrót­ce do­pi­sa­ło nam szczę­ście. Poza gra­ni­ca­mi mia­sta zna­leź­li­śmy au­to­bus. Dal­sza dro­ga była już od­blo­ko­wa­na, tyle że kil­ka go­dzin mu­sie­li­śmy cze­kać na kom­plet pa­sa­że­rów! Mi­ja­jąc gór­skie kra­jo­bra­zy, ta­ra­so­wa­te pola ry­żo­we, uśmiech­nię­tych wie­śnia­ków i dźwięcz­nie pra­cu­ją­ce kuź­nie czu­łam, jak wra­ca mi ra­dość ży­cia. Póź­nym po­po­łu­dniem do­je­cha­li­śmy do wio­ski So­ata­na­na, by dal­sze sie­dem ki­lo­me­trów po­ko­nać pie­szo, do­cie­ra­jąc do scho­wa­nej w gó­rach ma­lut­kiej wio­ski Am­bo­an­jo. Geo­r­gi­ne i Paul, ro­dzi­ce Kena, po­wi­ta­li nas ser­decz­nie i ra­do­śnie.

Oko­li­ca Am­bo­an­jo zro­bi­ła na mnie wra­że­nie jak­by raj­skiej. Ma­lut­ka wio­ska, zło­żo­na z kil­ku­na­stu chat z czer­wo­nej gli­ny, po­zba­wio­na elek­trycz­no­ści, le­ża­ła u pod­nó­ża stro­mych skal­nych ścian na skra­ju roz­le­głej do­li­ny To­ma­ny. Wo­kół pię­trzy­ły się ta­ra­so­wa­to po­ło­żo­ne po­let­ka ryżu, ku­ku­ry­dzy, ma­nio­ku, orzesz­ków ziem­nych i in­nych upraw. Gór­skie po­to­ki, mą­drze wy­ko­rzy­sta­ne przez wie­śnia­ków, roz­dzie­la­ły się na stru­mie­nie na­wad­nia­ją­ce pola. Spod wiel­kie­go gła­zu try­ska­ło źró­deł­ko. Stąd czer­pa­no wodę pit­ną. Pię­tro­wa cha­ta ro­dzi­ców Kena była jak­by bo­gat­sza od in­nych. Wnę­trze wy­po­sa­żo­no w drew­nia­ne pro­ste fo­te­le, krze­sła i łóż­ka. Przez nie­du­że otwo­ry okien­ne bez szyb wi­dać było pola upraw­ne i po­zo­sta­łe cha­ty wio­ski. O zmro­ku szyb­ko za­my­ka­no drew­nia­ne okien­ni­ce, by chro­nić się przed ko­ma­ra­mi. Z za­dy­mio­nej kuch­ni, z pa­le­ni­skiem na zie­mi, wy­co­fa­łam się szyb­ko z za­łza­wio­ny­mi ocza­mi. Sie­dzie­li­śmy w sy­pial­ni ro­dzi­ców. Pło­myk świecz­ki de­li­kat­nie oświe­tlał za­cie­ka­wio­ne twa­rze kil­ku­na­sto­oso­bo­wej ro­dzi­ny. Ken kil­ka­krot­nie i tro­skli­wie py­tał o moje sa­mo­po­czu­cie. Nie był pe­wien, czy pro­sto­ta ży­cia wiej­skie­go nie jest dla mnie zbyt szo­ku­ją­ca. Ja jed­nak czu­łam się swo­bod­nie i spo­koj­nie, jak­bym od­wie­dza­ła od daw­na mi zna­ną ro­dzi­nę. Pod wie­czór po­da­no po­si­łek. Każ­dy do­stał głę­bo­ki ta­lerz z ry­żem po­la­nym so­sem oraz ma­lut­kim ka­wał­kiem mię­sa. Je­stem obie­ży­świa­tem, za­wsze sma­ku­je mi każ­de je­dze­nie, ale tu czu­łam, że ro­dzi­na Kena pra­gnie mnie spe­cjal­nie uho­no­ro­wać do­dat­ko­wą por­cją sosu czy ka­wał­kiem mię­sa.

Wie­czo­rem za­czę­łam roz­glą­dać się szu­ka­jąc miej­sca na noc­leg. Ken dał mi znak, aby wyjść z nim. Za­bra­łam swój śpi­wór i pra­wie po omac­ku do­szli­śmy do nie­du­że­go sza­ła­su z ga­łę­zi i ry­żo­wych ło­dyg, z wnę­trzem roz­świe­tlo­nym bla­skiem lam­py naf­to­wej. Na gli­nia­nym kle­pi­sku le­ża­ła ple­cio­na z tra­wy mata. Wsu­nę­łam się w śpi­wór. Przed wej­ściem do sza­ła­su mi­go­ta­ło nie­du­że ogni­sko, któ­re­go wy­so­kie pło­mie­nie ogrze­wa­ły ską­po przy­kry­tych lu­dzi. Przy­my­ka­jąc oczy sły­sza­łam de­li­kat­nie brzmią­cy dźwięk ka­bo­sy, ma­łej, ręcz­nie zro­bio­nej drew­nia­nej gi­ta­ry. Jak ko­ły­san­ki mło­dy chło­pak nu­cił me­lo­dyj­ne przy­śpiew­ki. Za­uro­czo­na at­mos­fe­rą, peł­na wra­żeń mi­nio­ne­go dnia, za­sy­pia­łam szyb­ko i spo­koj­nie.

Chłod­ny po­ra­nek po­wi­tał mnie strze­la­ją­cym raź­nie ogni­skiem, roz­świe­tla­ją­cym wnę­trze sza­ła­su. Tuż nad nami de­li­kat­ne mgły otu­la­ły ska­li­ste ścia­ny gór. Wi­dok był jak w baj­ce. Wscho­dzą­ce słoń­ce szyb­ko przy­no­si­ło cie­pło.

Tego dnia zwo­ła­no gru­pę chłop­ców i męż­czyzn z kil­ku chat do młóc­ki ostat­nich zbio­rów ryżu. Bra­li gar­ścia­mi ło­dy­gi ryżu i tłu­kli nimi w duży, drew­nia­ny pień. Łupu-cupu, łupu-cupu – roz­cho­dził się wo­kół wi­bru­ją­cy dźwięk ude­rzeń. Echo grom­kich okrzy­ków, śmie­chu i gło­śnych na­wo­ły­wań to­wa­rzy­szą­cych tej pra­cy nio­sło się da­le­ko po do­li­nie. Ziar­na, jak ulew­ny deszcz, spa­da­ły na kle­pi­sko.

Bez wa­ha­nia do­łą­czy­łam z en­tu­zja­zmem do gru­py męż­czyzn. Młó­ci­li­śmy ryż ude­rza­jąc ryt­micz­nie wiąz­ka­mi ło­dyg, by po­tem roz­cza­pie­rzo­ną ga­łę­zią, jak gra­bia­mi, zbie­rać z kle­pi­ska po­zo­sta­łe okru­chy. Gło­śno wtó­ro­wa­łam ra­do­snym po­krzy­ki­wa­niem, roz­śmie­sza­jąc tym to­wa­rzy­szy pra­cy. W tej at­mos­fe­rze cięż­ka pra­ca sta­wa­ła się nie­mal­że za­ba­wą. Ko­bie­ty wol­no prze­sy­py­wa­ły ryż na roz­ło­żo­ne na zie­mi maty. Z wy­so­ko unie­sio­nych, wiel­kich i cięż­kich ko­szy wy­sy­py­wa­ła się struż­ka ziar­na. Lek­ki po­wiew wia­tru od­dzie­lał i uno­sił na bok lżej­sze ple­wy i za­nie­czysz­cze­nia, a na matę spa­da­ły czy­ste ziar­na ryżu.

Też pod­nio­słam kosz i roz­po­czę­łam po­wol­ne oczysz­cza­nie ziar­na, ale już po dzie­się­ciu mi­nu­tach po­czu­łam, że ręce omdle­wa­ją mi ze zmę­cze­nia. Ko­bie­ty uśmie­cha­ły się ze zro­zu­mie­niem. Była to cięż­ka pra­ca fi­zycz­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: