- W empik go
Babcia w pustyni i w puszczy - ebook
Babcia w pustyni i w puszczy - ebook
Po krótkiej przerwie w Malawi, spowodowanej malarią, babcia Basia wyruszyła w dalszą wędrówkę po Afryce. Wciąż z dala od utartych szlaków, jedząc to, co tubylcy, podróżując tak jak oni: w zatłoczonym autobusie lub konwoju ciężarówek ze strażnikiem trzymającym rękę na karabinie. W Rwandzie spotkała rodzinę górskich goryli, w Etiopii obchodziła Boże Narodzenie, w Egipcie zachwycała się pustynią, w Mali padła ofiarą brutalnego napadu…
Wydawałoby się, że to zdarzenie definitywnie zakończyło jej podróż. Jednak babcia realizuje swoje marzenia z uporem i optymizmem – w 2010 roku wróciła do Afryki, do Maroka, którego nie udało jej się odwiedzić podczas wcześniejszej podróży. O tym wszystkim opowie czytelnikowi ,,Babcia w pustyni i w puszczy”.
Wojciech Cejrowski
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-201-8 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudno jest podziękować wszystkim ludziom Afryki, spotkanym podczas czternastomiesięcznej wędrówki, którzy otworzyli swoje serca i domy przed obcą, podróżującą kobietą. Ludziom, którzy stali się częścią tak ważnego etapu mojego życia. Może kiedyś formą podziękowania dla niektórych będzie podarowanie im moich opowieści afrykańskich wydanych w wersji angielskiej? Może to pomoże młodszym pokoleniom krajów afrykańskich poznawać język angielski otwierający im świat i dający nowe możliwości na przyszłość? Chciałabym, aby tak się stało.
Trudno jest wyrazić podziękowanie wszystkim, którzy w różny sposób mi pomogli. Ale przywołam nazwiska niektórych osób, które zawsze były mi bliskie, stały się częścią tej afrykańskiej wędrówki lub pomogły mi w uformowaniu tych książek. Wdzięczna jestem:
Dorocie Kobierowskiej-Dębiec – za niezłomną wiarę w to, że moja opowieść o Afryce powinna dotrzeć do Czytelników oraz za pomoc redakcyjną,
a także:
Ewie Koreckiej, Grażynie Swansborough, Marii Lewickiej, Elżbiecie i Adamowi Wisławskim, Krystynie i Grzegorzowi Funke, Marzenie i Wojtkowi Gula, Andrzejowi Dębcowi, Annie i Piotrowi Wielopolskim, Małgosi i Bolkowi Kwiatkowskim, Halinie Robinson-Czermuszyn, Teresie Pegier, Gabrieli Niedzielskiej, Marii Fiend-Wrońskiej, Ani i Andrzejowi Stawowczykom, Krystynie Rozalskiej, Markowi Tomalikowi, Barbarze i Norbertowi Żmijewskim, Magdzie Wilczyńskiej, Danucie Witkiewicz, Jadwidze i Waldkowi Wojtaszkom oraz Markowi Zürnowi – za przyjaźń i wsparcie moralne w czasie podróży i pisania książki,
Anii Meysztowicz – za tłumaczenie na język angielski listów z podróży,
Chrisowi Meder – za pomoc internetową w czasie trwania afrykańskiej wędrówki,
Gwen i Glenowi McLarenom – za inspiracje życiowe i gościnę w Kapsztadzie, RPA,
Christine i Alastairowi, Pia i Jane oraz Christine Wale – za gościnę w RPA,
Pigmy Possum Lodge, Elouera Ski Club – za gościnę w Charlotte Pass w Australii,
Anicie Pacanin, Elizabeth i Alanowi Ray-Jonsonom, Rose-Marie i Johnowi Bestonom, Olive i Geffowi Fergusonom, Mandy Crossingham, Gregowi Dowlingowi, Clare Tittel, Kathleen Brient oraz Virginii Wilton i Bruce’owi Hanfordowi, a także Jenny Kees i Joe Burgessowi – za wsparcie moralne w czasie podróży i pisania książki,
Barbarze Zarzyckiej – za przyjaźń i wieloletnią pomoc medyczną,
Azizowi Abdelazizowi – za gościnę w Maroko
Jestem również wdzięczna Wydawnictwu Bernardinum za to, że uwierzyło w moje możliwości opisania afrykańskich przygód, których uwieńczeniem stały się dwie książki.
Dziękuje jeszcze raz tym wszystkim, którzy byli lub są ze mną, wspierając mnie w nieustannym kształtowaniu mojej osobowości, za trwały ślad w moim życiu.
Gdańsk, 27 września 2010 r.1 TANZANIA
– Jesteś gotowa? – zapytał Melvin.
– Oczywiście – odpowiedziałam, zarzucając na grzbiet ogromny plecak. Drugi założyłam z przodu. Spojrzałam w dal, na niebieskawą wodę jeziora Malawi. Wciąż czułam się osłabiona malarią, ale myśl o dalszej wędrówce dodawała mi sił.
– Żegnajcie – machałam do Grega, wesołych kucharzy i podróżników. To były ostatnie chwile w Nkhota Bay. Żegnałam się z Malawi.
– Tam już czeka nasz minibus do Mzuzu – ponaglał Melvin.
Wkrótce przesiedliśmy się do następnego, jadącego do wiosek Karonga i Songwe, położonych na granicy Malawi z Tanzanią. Ostatni, około dwukilometrowy odcinek musieliśmy przejść na piechotę, przez most nad graniczną rzeką Songwe. Byłam wdzięczna Melvinowi za towarzystwo. Pot lał się ze mnie ciurkiem. Na szczęście kontrola dokumentów odbyła się szybko.
Zbliżał się zmierzch. Wsiedliśmy do dalla-dalla, tutejszego minibusu, który zepsuł się po krótkiej jeździe. Było już całkiem ciemno, gdy dojechaliśmy do wioski Tukuyu. Na szczęście mieliśmy tanzańskie szylingi. Znaleźliśmy nocleg. Byłam skonana. Nic więc dziwnego, że rano obudziłam się z potwornym bólem głowy. Otrzeźwiła mnie trochę zimna woda z kubła. Znów zarzuciłam na siebie plecaki i ruszyliśmy z Melvinem do miasteczka Mbeya, leżącego w zachodniej części Tanzanii. Naszą przystanią na kilka dni stał się tutejszy ośrodek religijny – Moravian Youth Centre. To była zupełnie inna Afryka. W ostatnich tygodniach budziłam się wraz z głośnym pianiem kogutów. Teraz, tuż po czwartej rano, rozpoczynały się śpiewy z minaretów pobliskich meczetów.
Melvin to jedna z ciekawszych osób spośród grona napotkanych podróżników. Mimo młodego wieku cechował się dojrzałością, wiele godzin spędziliśmy na fascynujących rozmowach.
Któregoś dnia Melvin przedstawił mi Jeddaha, swojego przewodnika. Dwudziestolatek ciekawie opowiadał o swojej rodzinie, znał mnóstwo miejscowych legend. Jego pogodna twarz, uśmiechnięte oczy i lśniące białością zęby, które pokazywał w szerokim uśmiechu, budziły sympatię. Zaintrygowana słuchałam jego opowieści.
– Warto by to spisać i wydać jako książkę – zachęcałam go.
Patrzył na mnie niepewnie, szukając nie tylko zachęty, ale i konkretnej pomocy. Obiecałam, że jak tylko wrócę do domu, skontaktujemy się przez internet i wtedy powiem mu, jak powinien się za to zabrać. Tak, w takiej małej mieścinie był już dostęp do internetu, wielka szansa na dynamiczny rozwój Afryki.
Kiedy wyjeżdżałam z Mbeya, Jeddah zaofiarował się, że odprowadzi mnie na dworzec. Na peronie z zaskoczeniem patrzyłam na jego twarz. Miał smutek i łzy w oczach. Niespodziewanie zaczął zadawać pytania o mój stan cywilny i inne osobiste sprawy. Zachowywał się niczym zakochany młodzieniec, żegnający ukochaną. Czułam się dziwnie. Nieco zszokowana weszłam do wagonu. Stanęłam przy oknie. Jeddah stał na peronie. Patrzył na mnie, jakby przeżywał wewnętrzny dramat. Pociąg ruszył. Poczułam delikatny, pożegnalny pocałunek na ręce. Stałam oszołomiona i zdziwiona: jak to możliwe, że młodszy o trzydzieści lat mężczyzna wykazał iskrę pasji i emocji do starszej kobiety?
Siedząc w przedziale pociągu do Dar es Salaam długo myślałam o tym wydarzeniu. Zrozumiałam, że wjeżdżam w zupełnie inny świat. Do tej pory, jako samotnie wędrująca przez afrykański kontynent kobieta, czułam się spokojna i bezpieczna. Sądziłam, że moje siwe włosy, oznaka wieku, chronią mnie przed jakimkolwiek zainteresowaniem mężczyzn. Jak bardzo się myliłam…
Cały dzień przesiedziałam przy oknie wagonu wolno jadącego pociągu. Dawno zostawiłam za sobą brutalność suchego, spragnionego deszczu krajobrazu. Mijałam wysokie góry, pokryte soczystą zielenią, za którą bardzo tęskniłam od kilku miesięcy. Bananowe plantacje ciągnęły się kilometrami. Nocny czas dwudziestopięciogodzinnej podróży przespałam wygodnie, wyciągnięta na ławie z pościelą. Ale od świtu znów tkwiłam przy oknie. Pociąg sunął, zostawiając za sobą pasmo górskie Udzungwa.
– Zobacz, tam stoi stado słoni! – podekscytowany pasażer, Tanzańczyk, wskazywał ręką na mijany zagajnik.
Uświadomiłam sobie szybko, że właśnie przejeżdżamy przez rezerwat Selous. Trasa pociągu przecina bowiem jego terytorium. Wkrótce miałam wrażenie, jakbym siedziała w kinie. Na sawannach pasły się stada zebr, guźców i antylop. Zabawne łby długoszyich żyraf wystawały ponad korony drzew. Olbrzymie hipopotamy, zanurzone w wodzie rzek i jeziorek, łypały wielkimi gałkami oczu. Krokodyle wylegiwały się na błotnistych brzegach. Lwy odpoczywały w cieniu, będąc już pewnie po porannym spałaszowaniu antylopy. Czarno-białe małpy, gerezy, śmigały wśród konarów drzew. Słonie zwykle pokazywały się stadami, rodzinnie.
To nie był ogród zoologiczny, ale prawdziwa natura, tyle że na ogromnym i zamkniętym obszarze – dla ochrony przed miejscową ludnością. Przez wieki na większości terenów Afryki zwierzyna została bowiem prawie zupełnie wytrzebiona. Dlatego podekscytowanie Tanzańczyków było nie mniejsze od mojego. Dla nich wstęp do tych parków jest bardzo drogi, do tego zwykle za bilet płaci się w dolarach, co dla zdecydowanej większości jest nieosiągalne.
W czasie każdego postoju w stronę okien pociągu wyciągało się kilkadziesiąt, głównie kobiecych, rąk. Do matczynych pleców były mocno przytroczone, jakby przyklejone, dzieci. Wieśniaczki sprzedawały, co się dało: coś do zjedzenia lub rozmaite lokalne produkty. Z podziwem patrzyłam na dwudziestokilogramowe wiadra ziemniaków, worki z cebulą, pęczki marchwi czy bananów, ładowane przez okna w błyskawicznym tempie przez wieśniaków, nieustannie się przy tym targujących z pasażerami. Zapłata za towar często była rzucana na peron, gdy pociąg był już w biegu.
Krajobraz zmienił się na nizinny, dominowały w nim ogromne plantacje bananów i palm kokosowych. Czułam, że zbliżamy się do wybrzeża Tanzanii. Wkrótce mogłam przeczytać wielki napis DAR ES SALAAM na dworcu w stolicy kraju.
– Dar es Salaam znaczy „Miejsce Pokoju”; czy tak jest, wkrótce się przekonam – pomyślałam.Było gorąco, aż parno. Kobiety w wielobarwnych bawełnianych sarongach, nieraz z nieprawdopodobnie olbrzymimi tobołkami na głowie, szybko znikały z terenu dworca. Sprytni taksówkarze starali się wyłowić mnie, białą, z tłumu.
– Taxi, taxi! – usłyszałam chyba ze sto razy.
Spokojnie odeszłam trochę dalej, aż znalazłam tańszy transport do centrum. Po chwili, zaskoczona, patrzyłam na uliczny tłum tego dużego, portowego miasta. Byli tam Afrykańczycy, Arabowie, Hindusi i Europejczycy. Takiej ludzkiej mieszanki jeszcze nie spotkałam. Miałam wrażenie, jakbym chodziła jednocześnie po wielu różnych krajach świata. W jednej części miasta, wśród wysokich i szarych kamienic wyróżniały się strzeliste minarety meczetów. Na wąskich uliczkach dominowali mężczyźni-muzułmanie w tradycyjnych czapeczkach na głowach oraz w długich, zwykle białych, galabijach. Niektórzy, dumnie krocząc, robili wrażenie szejków czy sułtanów. Czasem przemykały kobiety – skromne, całkowicie okryte długą, czarną peleryną z kapturem na głowie.
Tuż obok zaułków muzułmańskich ciągnęły się ulice z kopulastymi, barwnymi i ukwieconymi świątyniami hinduistycznymi. Z otwartych domostw, jadłodajni lub ulicznych straganów dochodziły intensywne zapachy kuchni azjatyckiej. Między tymi kilkupiętrowymi domami, zwykle o znacznie jaśniejszych elewacjach, krążyli Hindusi – mężczyźni postawni niczym maharadżowie oraz kobiety odziane w kolorowe sari. Młode, roześmiane dziewczyny, idące z gracją i wdziękiem, przypominały księżniczki z „Baśni tysiąca i jednej nocy”.
Skręcając w inną stronę, doszłam do kościoła katolickiego z wielkim krzyżem na szczycie. Dźwięk dzwonów mieszał się tu z nawoływaniem modlitewnym z pobliskich meczetów. Wzdłuż głównej, szerokiej i głośnej ulicy pełnej samochodów, dalla-dalla, rowerów i przydrożnych straganów krążyli czarnoskórzy mieszkańcy, typowi Afrykanie. Ubrani byli zwykle po europejsku. Ich ogromne oczy, przy całkowicie ogolonych głowach, wydawały się jeszcze większe i bardziej błyszczące.
Kobiety afrykańskie najbardziej mnie fascynowały z powodu fryzur. Setki misternie splecionych warkoczyków, czasem z wplecionymi koralikami, tworzyły nieskończoną liczbę urozmaiconych stylów, czasem bardzo nowoczesnych.
– Fascynująca mieszanka kulturowa i społeczna – myślałam wielokrotnie. – Wygląda to tak, jakby wszyscy żyli tu w wielkiej zgodzie, tolerancji i pokoju, jakby zobowiązywała ich do tego nazwa miasta.
Czułam jednak, że wjechałam w odmienny świat Afryki, gdzie nie brakuje problemów.
Przez kolejne dni sporo odpoczywałam w hotelu YWCA. Wciąż gnębiły mnie nawroty malarii. Gorące i parne powietrze sprawiało, że czułam się osłabiona. Ale gdy któregoś wieczoru usłyszałam wokół dziwny hałas na ulicy i huk strzelających sztucznych ogni, natychmiast znalazłam się przed wejściem do hotelu.
– To jest hinduskie powitanie Nowego Roku – usłyszałam wyjaśnienia.
Ziemia dudniła. Powietrze wibrowało. Fajerwerki wystrzeliwano wprost z ulic. Feeria świateł wywoływała okrzyki radości. Petardy strzelały niemalże spod nóg idących i zaskoczonych ludzi.
– To niebezpieczne. Czy oni zwariowali? – dziwiłam się, wystraszona.
Publiczności nic nie przerażało. To było wielkie święto. Wiele osób tańczyło na chodnikach i jezdniach. Poddałam się temu wesołemu nastrojowi. Nagle wystrzeliła długa seria sztucznych ogni, bajecznie kolorowych.
– Wiwat Nowy Rok!!!
Właśnie minęła północ. Wokół zaczęto składać życzenia.
– Happy New Year!!! – wypowiedziałam chyba kilkadziesiąt razy. Była to noc czwartego listopada 2002 roku.
– A gdzie przywitam mój Nowy Rok? Może w Etiopii? – pomyślałam o tym, co mnie czeka w najbliższych miesiącach.
Tuż po szóstej rano ulice Dar es Salaam zaczynały tętnić życiem. Doszłam do portu. Tutaj ruch był już wielki. Sprawnie dostałam się na pokład statku płynącego na legendarną wyspę Zanzibar.
Odległość około 70 kilometrów statek pokonał w dwie godziny.
– Proszę do kontroli granicznej – urzędnik wskazał drogę do małego budynku.
– Przecież wciąż jestem w Tanzanii – zdziwiłam się.– Zanzibar ma oddzielne przepisy – odpowiedział uprzejmie, wbijając pieczątkę do paszportu.
„Princess Inn” – informował kolorowy napis na niedużym, kilkupiętrowym budynku w bocznej uliczce Kamiennego Miasta (Stone Town). Wejście udekorowane było malowidłami na ścianie i girlandami zielonych pnączy i kwiatów. Bajeczna atmosfera tego hoteliku była urzekająca. Ale to, co zobaczyłam za moment, przekroczyło moją wyobraźnię. Mój malutki pokoik przywodził na myśl ocean. Jednoosobowe łóżko miało kształt łodzi żaglowej. Wysoko nad głową falował delikatnie żagiel, stanowiący moskitierę. Ściany i sufit pomalowane były tak, jakby łódź, czyli moje łóżko, znajdowała się na oceanie. Na falach chybotały się inne łodzie. Niebieskawo-zielonkawy kolor mieszał się ze światłem słońca, wnikającego do wnętrza.
– Chcesz zobaczyć inne, większe pokoje? – zapytał brodaty Ahmed, właściciel.
Zaczęliśmy wędrować po korytarzach wyłożonych barwnymi dywanami, z wielkimi poduchami do siedzenia. Ahmed otwierał kolejne, wolne pokoje, zaznaczając:
– To moje dzieło.
Jeden z pokoi był „pustynią”: w oddali widać było karawanę wielbłądów. W innym miałam wrażenie, że jestem w jaskini. Ze ścian zwisały nietoperze. Tylko na jednej ścianie namalowane zostało świetliste wyjście z tej urokliwej pieczary. W dali błyszczała złocista plaża w pełni słońca. Na piasku leżały różnej wielkości muszelki – prawdziwe, przyklejone do ściany. Przymknęłam oczy. Niemalże słyszałam szum fal i skrzypiący piasek.
– Jesteś prawdziwym artystą – z podziwem patrzyłam na Ahmeda.
– Następny pokój chcę zamienić w pokój księżniczki. Z myślą o mojej ukochanej córce – dodał.
Wypijając kolejne szklanki herbaty, przyprawionej cynamonem i pieprzem, słuchałam rodzinnych opowieści Ahmeda – czterdziestoletniego Araba urodzonego w Omanie. Dom, w którym mieścił się hotelik „Princess Inn”, należał kiedyś do jego dziadków. Poznając losy tej rodziny, chłonęłam historię Zanzibaru.
Pierwszymi mieszkańcami wyspy byli Afrykanie. Przez wieki docierali tu arabscy i perscy kupcy, pośrednicząc w handlu między Azją, Indiami i Afryką. Stopniowo opanowali wyspę i wznieśli piękne budowle Kamiennego Miasta, słynącego z bogactwa i przepychu. Razem z nimi dotarł tu islam. W XVI wieku wyspę zdominowali Portugalczycy, później Brytyjczycy, a wreszcie Arabowie z Omanu. To właśnie oni stworzyli tutaj centrum handlowe Afryki Wschodniej, oparte głównie na handlu kością słoniową i niewolnikami. Zanzibar stał się w końcu główną siedzibą dworu sułtana z Omanu. Powstały tu też olbrzymie plantacje goździków i innych tropikalnych przypraw.
W XVIII wieku wyspę ponownie zdominowali Brytyjczycy. Wstrzymali handel niewolnikami. Ale władza Omanu została ostatecznie i dramatycznie obalona dopiero w drugiej połowie XX wieku. Wówczas Zanzibar został połączony z rozwijającą się Tanzanią.
Wśród wąskich i krętych uliczek Kamiennego Miasta odnosi się wrażenie, jakby nic nie zmieniło się od wieków. Drewniane, niskie zadaszenia wzdłuż domów tworzą atmosferę półmroku i tajemnicy. Podobnie jak w muzułmańskiej części Dar es Salaam, tak i tutaj głównymi przechodniami i sprzedawcami w niewielkich sklepikach są mężczyźni w galabijach oraz czapeczkach na głowie. Czasem chyłkiem, szybkim krokiem, przemykają kobiety. Jedynie śmiejące się dzieciaki, dziewczynki i chłopcy w europejskich ciuchach przypominają, że jesteśmy już w XXI wieku.
– Barbara, poznaj Anitę, też Australijkę – Ahmed przedstawił mnie ślicznej, młodej dziewczynie.
Właśnie dotarła do hotelu. Ahmed dał jej pokój „jaskinię”. Patrzyłam na nią ubawiona. Jej pierwsza reakcja podobna była do mojej.
– To jest moja własna pieczara! – Anita radośnie wskoczyła na łóżko.
Razem włóczyłyśmy się po Kamiennym Mieście. W ciasnych zaułkach napotkałyśmy kilkadziesiąt meczetów i szkół Koranu. Minęłyśmy też kilka kościołów i setki sklepików. Pięknie rzeźbione bramy i drzwi wiodły do piętrowych kamienic, których dodatkową ozdobą były koronkowo udekorowane werandy. Architektura kamienic i rezydencji Kamiennego Miasta jest niezwykłą mieszanką kultur mieszkańców Arabii, Indii, Afryki i Europy.
Nad brzegiem oceanu znajdował się dawny pałac sułtana. Z wieloma ozdobnymi oknami, balkonikami, tarasami, dachami, z misternie ułożonymi czerwonymi dachówkami i ogrodami, w których palmy powiewały niczym wachlarze, przypominał o złotym wieku Zanzibaru. Jednym z największych pomieszczeń pałacu była sypialnia z ogromnym, kilkumetrowej szerokości łożem sułtańskim, nad którym pysznił się wysoki baldachim. Pokój księżniczki Salmy, z wieloma delikatnymi dekoracjami, przenosił gości w świat baśni.
– Nie dziwi mnie teraz fantazja Ahmeda – pomyślałam, opuszczając sułtańską siedzibę.
Wieczorem Ahmed zaprosił mnie i Anitę na bazar na nabrzeżu. W ciągu dnia ulice były opustoszałe, bo właśnie rozpoczął się Ramadan, święty miesiąc, podczas którego muzułmanów obowiązuje ścisły post od świtu do zmierzchu. Wieczorem zaś bazar stawał się świetną okazją do zabawy i wielkiego świątecznego posiłku. Długie stoły, oświetlone lampami naftowymi, uginały się od pachnących smakołyków. W dali, przy niknącym, złotawym świetle zachodzącego słońca, sunęły łodzie żaglowe. Dzieciaki radośnie kąpały się przy brzegu.
– Ale jestem głodna! – wołała Anita.
Kusiły pachnące szaszłyki. Obok przyciągały wzrok dary morza: olbrzymie krewetki, langusty czy inne stwory morskie – smażone, gotowane i prażone – dekoracyjnie ułożone na długich stołach.
– Spróbujemy wszystkiego po trochu – zgodnie stwierdziłyśmy, nakładając sobie na talerze stosy jedzenia.
– A teraz coś lokalnego do picia – Ahmed wskazał na dużą maszynę, przypominającą magiel, służącą do wyciskania soku z trzciny cukrowej.
Normalnie miałabym obawy przed piciem takiego soku na ulicy, ale Ahmed przekonał nas, że jest to bezpieczne. Patrzył uważnie, jak młody chlopak kręci korbą, wyciskając sok. Gdy na koniec dodał do kubeczków kostki lodu, Ahmed z oburzeniem chwycił kubki i wylał ich zawartość.
– To w lodzie są zarazki, nie w soku! – wykrzyknął.
Sprzedawca nalał drugą porcję.
– Pycha – niemalże oblizywałyśmy się ze smakiem.
– Teraz zawiozę was na tańce – oznajmił Ahmed.
Przed sporym budynkiem klubu nocnego niepewnie spojrzałyśmy na siebie. Po wejściu stanęłyśmy na sekundę jak wryte. Półmrok. Głośna muzyka. Migotliwe światło lustrzanej, kręcącej się kuli. Pod ścianami kilka stołów i foteli. Na środku grupa tancerzy – niemalże sami młodzi mężczyźni, muzułmanie w galabijach. Usiadłyśmy z boku i zajęłyśmy się obserwacją lokalu, a kiedy nadeszła północ, postanowiliśmy całą trójką wrócić do hotelu.
– Co za dzień! – żegnałyśmy się przy wejściu do swoich baśniowych pokoi.
– Barbara, śniadanie gotowe – oznajmiła z uśmiechem kobieta z obsługi.
Anita siedziała już na barwnym, perskim dywanie, wśród stosu kolorowych poduszek. Podano nam pyszny omlet, pachnącą przyprawami herbatę oraz świeże, pokrojone owoce. Czułyśmy się jak księżniczki. Wesoły nastrój z poprzedniego dnia wciąż trwał.
Wkrótce razem z kilkunastoma turystami jechałyśmy minibusem na całodzienną wycieczkę po wyspie, oglądając pozostałości dawnej świetności władców: ruiny letnich pałaców sułtańskich, kikuty kolumn wielkich salonów, baseny – teraz porośnięte liliami, palmowe ogrody… Wnętrze wyspy pokrywają plantacje tropikalnych przypraw i owoców. Kiedyś Zanzibar miał sławę największej na świecie plantacji goździków. Patrzyłam na krzewy, których kwiaty były źródłem tej słynnej przyprawy. Gdzie indziej wiły się pnącza pieprzu i widać było strzeliste liście imbiru, Dalej rósł kardamon, kurkuma, wanilia i inne rośliny, wzbogacające zapachy i smaki kuchni całego świata. Między plantacjami przypraw rosły gaje pomarańczy i cytryn. Kilometrami ciągnęły się plantacje palm kokosowych.
– Tutaj można żyć po królewsku – śmiałam się.
Następnego dnia Anita wracała do Australii. Przed wyjazdem, w półmrocznym zaułku, wypatrzyła malutki salon fryzjerski.
– Czy możesz zrobić mi warkoczyki? – zapytała młodą kobietę.
Patrząc na cierpliwą pracę fryzjerki, jednocześnie przyglądałam się kobiecie, której dłonie i stopy pokrywały precyzyjne malowidła wykonane henną.– To jest nasza tradycja. Jutro wychodzę za mąż – wyjaśniła mi z uśmiechem.
– Całe szczęście, że Anita nie zamówiła malowania. Wówczas musiałybyśmy siedzieć w tym zakamarku chyba do rana – pomyślałam.
Gdy zapadł zmierzch, do hotelu weszła śliczna, smukła i młoda dziewczyna. Zrzuciła czarną pelerynę, ukazując długą czerwoną suknię. Była gościem Ahmeda.
– Na imię mam Zelita – przedstawiła się z uroczym uśmiechem.
Razem, we czwórkę, poszliśmy ponownie na bazar, aby coś zjeść. Następnie usiedliśmy w wygodnych fotelach, w kawiarni, w nadbrzeżnym hotelu „Africa House”.
– Trzy kobiety i jeden mężczyzna – żartowałyśmy.
Wiedziałyśmy, że Ahmed ma żonę i dzieci w Omanie. Niefrasobliwie, jak widać, podchodził do spraw rodzinnych, serdecznie, ale bez spoufalania spędzając czas z nami.
Kilka dni wędrówki w towarzystwie tryskającej radością Anity wniosło wiele wartości w moją podróż. Odprowadziłam ją na odpływający o świcie prom, żegnając się z nadzieją na ponowne spotkanie kiedyś tam, w Australii.
Poranne, ciepłe światło wschodzącego słońca delikatnie oświetlało pobliski, tętniący już pełnią życia port rybacki. Rybacy właśnie wrócili z nocnych połowów. Rozładowywano towar z kilkudziesięciu łodzi. Przyglądałam się muskularnym, bosonogim tragarzom, dźwigającym ogromne stosy towarów. Musieli się wdrapywać na kamieniste, spadziste nabrzeże. Po twarzach pot spływał im ciurkiem. Napięte mięśnie były twarde jak skały. Pomyślałam, że zupełnie tak samo musieli wyglądać niewolnicy zaledwie kilkadziesiąt lat temu.
– Może tutaj czas się zatrzymał? – zastanawiałam się. Ale widok łodzi, na której powiewała flaga z dużym zdjęciem Osamy Bin Ladena, przywołał mnie do rzeczywistości.
Po odjeździe Anity Ahmed zabrał mnie na objazd po innych, nowszych dzielnicach miasta Zanzibar. Tutaj szybko odnalazłam się w teraźniejszości, oglądając liczne bazary, bogate rezydencje i zwykłe chaty oraz domy mieszkalne. Przy dawnym rodzinnym domu letniskowym Ahmed rozczulił się:
– Tu bawiłem się z dziadkiem – wspominał z rozrzewnieniem.
Niewątpliwie była to bardzo bogata rodzina.
Rozmowy z Ahmedem były dla mnie fascynujące. Jego twórcza wyobraźnia, duża wiedza, jak również chęć podzielenia się opowieściami rodzinnymi dały mi poczucie sympatycznej zażyłości. Jednocześnie czułam się bezpiecznie. Właściciel hotelu cały czas był uprzejmy, ani trochę zaczepny czy zalotny. Ostatniego wieczoru postanowił pokazać mi najwyższe, trzecie piętro domu, będące jego remontowaną prywatną rezydencją. Stałam oszołomiona. Ogromną przestrzeń salonu wypełniał olbrzymi, tradycyjny perski dywan. Z boku ustawiono piękne stoły i fotele – drewniane i bogato rzeźbione. W sypialni stało olbrzymie łoże z wysokim baldachimem. Ahmed jeszcze tu nie mieszkał. Zajmował pokój w dolnej części kamienicy.
Zeszliśmy niżej na teren hotelu. Usiedliśmy na dywanie, wśród stosu kolorowych poduszek. Ahmed przyniósł kilka starych albumów rodzinnych. Obsługa podała pachnącą herbatę. Opowieści o historii wyspy i miasta Zanzibar oraz o rodzinie Ahmeda ciągnęły się przez kilka godzin. Opowiadał z pasją i błyszczącymi oczami. W końcu poczułam się zmęczona i zamierzałam pójść spać, gdy gospodarz zupełnie zmienił temat rozmowy. Łagodnym głosem zapytał:
– Czy mogłabyś zostać moją kochanką? Moja żona w Omanie też cię polubi. Mogłabyś tutaj ze mną mieszkać. Może zajęłabyś się moim komputerem?
Zaniemówiłam, kompletnie zszokowana.
– Co się tutaj dzieje? – pomyślałam. – Czym wzbudzam zainteresowanie mężczyzn, do tego młodszych? Czyżby nie widzieli moich siwych włosów?
Patrzyłam przez chwilę na Ahmeda w milczeniu. W końcu, uśmiechając się przyjacielsko, odpowiedziałam:
– Jestem wzruszona ofertą przyjęcia mnie do twojego haremu, ale ja wolę swoje wolne i skromne życie.
Pożegnaliśmy się i szybko umknęłam do pokoju.
Następnego dnia, pod wieczór, spakowałam plecak. Czekała mnie całonocna podróż statkiem na ląd. Opuszczałam wyspę, zafascynowana miejscem i ludźmi. Z chęcią wróciłabym tu jeszcze.Kilka kolejnych dni musiałam spędzić w gorącym, parnym i dusznym Dar es Salaam. Odebrałam wywołane filmy z ostatnich miesięcy. Godzinami, siedząc pod moskitierą, katalogowałam je i wybierałam zdjęcia, aby je wysłać osobom, które spotkałam w poprzednich krajach. Do tego doszło pisanie listów.
W oczekiwaniu na wywołanie kolejnych filmów postanowiłam pojechać na kilka dni na południowe wybrzeże Tanzanii. Tam bez końca spacerowałam po prześlicznych, lśniących białością plażach. W pewnym momencie nie mogłam oprzeć się pokusie zakupienia na plaży świeżo złowionych ryb i tak poznałam rybaka Shabe i jego żonę, Salmę, która zgodziła się przyrządzić rybę, mimo trwającego Ramadanu. Ich dwie pięcioletnie córeczki-bliźniaczki, Nasra i Nasma, zbliżały się do mnie najpierw nieśmiało, ale po chwili byłyśmy za pan brat. Poczułam się jak w domu. Dziewczynki zaczęły mówić na mnie bibi, co znaczyło „babcia”.
– Przyjdź do nas na wieczorny posiłek – zapraszająco powiedział Shabe.
Oczywiście pojawiłam się wieczorem.
– Bibi, bibi! – wołały z daleka Nasma i Nasra, gdy mnie zobaczyły. Byłam wzruszona, myśląc o swoich wnukach w Australii.
Pobyt na plaży zrelaksował mnie i do tego odmłodził! W pobliżu było trochę europejskich turystów, a więc czułam się śmielej, gdy czasem szłam popływać. Pewnego poranka zaskoczył mnie nieoczekiwanym spotkaniem dwudziestokilkuletni młodzieniec, którego wcześniej gdzieś widziałam. Zaczął się do mnie zalecać. Bez końca śmiał się, tryskał niepohamowaną radością, jak dziecko. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Śmieszyła mnie ta sytuacja.
– Co się dzieje z tymi mężczyznami? Oj, muszę się mieć na baczności, aby nie dać się zwieść – podsumowywałam wydarzenie ze spokojem.
Jednocześnie uświadamiałam sobie, jak wiele europejskich kobiet ulega tym czarującym zalotom i przystaje na czasowy związek. Dla mnie było to ostrzeżenie przed dalszą wędrówką. Wzmocniłam czujność. Rozmowy z samotnymi mężczyznami starałam się ograniczyć do minimum. Gdy po kilku dniach znalazłam się w górskim miasteczku Moshi, u podnóża najwyższego szczytu Afryki – Kilimandżaro, moja ostrożność w stosunku do młodzieńców wzrosła. Kolejnych przewodników po okolicy zabierałam dopiero po sprawdzeniu ich referencji w miejscowych hotelach lub biurach podróży.
– Stąd wyruszają wyprawy na szczyt Kilimandżaro, 5896 metrów nad poziomem morza – powiedział Simon, młody Tanzańczyk, mój przewodnik.
Staliśmy na wysokości 1970 metrów, przy wejściu na trasę Marangu, prowadzącą na tygodniową wędrówkę. Zawsze czułam się cudownie w górach i marzyłam o wejściu na Kilimandżaro. Jednak stojąc u podnóża tej góry, bez wielkiego bólu zrezygnowałam z tej wycieczki, opanowanej przez komercję. Skorzystałam za to z propozycji Simona, który zaprosił mnie do rodzinnej wioski.
Godzinami szliśmy przez tropikalne, intensywnie zielone lasy u podnóża Kilimandżaro. Mijaliśmy kamieniste wąwozy, na których dnie płynęły wartkie potoki, wioski z tradycyjnymi, glinianymi chatami krytymi strzechą i otoczonymi bujnymi ogrodami. Na górskich zboczach, wśród olbrzymich konarów drzew wisiały ogromne pnie. To były ule dla dzikich pszczół, z których co pewien czas mieszkańcy wybierali złocisty miód.
Gdy dotarliśmy do dość dużego rodzinnego domu Simona, wyraźnie bogatszego od innych, na spotkanie wyległa cała rodzina.
– Moja matka Balbina, siostra Flotea, brat Anthony – przedstawiał Simon.
Rodzina Simona należała do wielkiej grupy etnicznej Chagga, żyjącej głównie na stokach Kilimandżaro. Grupa ta znana jest z szybko rosnącego dobrobytu, jak również z wyższego poziomu edukacji.
Dzieciaki baraszkowały radośnie w pobliżu, zaintrygowane niecodziennym gościem. Przyglądałam się, jak na malutkim palniku na węgiel drzewny Flotea przygotowywała dla nas posiłek – jajecznicę, szpinak i kukurydzę. Miałam wrażenie, jakbym odwiedzała przyjaciół. Czułam spontaniczną serdeczność. Nie tylko ja byłam ciekawa ich. Oni także zarzucili mnie pytaniami o Australię, o rodzinę i moje życie.
Poszliśmy dalej, ścieżką wiodącą między kolejnymi wioskami, aż zatrzymaliśmy się przy niedużej, drewnianej szopce z wyzywającą nazwą „Bar Miami”.
– Napijesz się lokalnego, bananowego piwa mbege? – zapytał mnie Simon.
– Dlaczego nie?
Zza chatki wyjrzał młody mężczyzna.
– Nalejcie sobie sami – zawołał.
Simon bez wahania nalewał kremowo-brązowawy płyn do litrowych, plastikowych, kolorowych wiaderek.
– Oj, wystarczy! – wołałam. Nie byłam pewna, jak mocny jest ten napój, ale po kilku łykach okazało się, że mój niepokój był niepotrzebny. Lokalne piwo bananowe przypominało raczej oranżadę o ciemnym zabarwieniu. Mnie smakowało.