Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Babie lato - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Babie lato - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 227 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czcion­ka­mi Dru­kar­ni Na­uko­wej, War­sza­wa Ma­zo­wiec­ka 8

TREŚĆ:

Z po­gro­mu… 1

Za chi­me­rą szczę­ścia… 17

Przed świ­tem… 75

Ba­bie lato… 79

Te i tam­te… 91

Zmo­ra… 109

Pi­wo­nie bia­łe… 135

Z Po­gro­mu.

Czar­ne­mi czcion­ka­mi. 1

Wsta­wi­łem się… Sie­dzę w szyn­ku… Je­stem pi­ja­kiem. I cóż stąd? Tem le­piej… Każ­dy pi­jak dal­to­ni­zu­je… Wszę­dzie spo­strze­ga jed­ną tyl­ko bar­wę: ugo­do­wą.

Cho­ciaż ma zły los. mar­ny… choć go gnie­cie sto­pa bliź­nie­go i wszyst­ko od­stą­pi­ło, na­dzie­ja, ta fak­tor­ka ży­cio­wa, wciąż mu do­trzy­mu­je kro­ku.

– Ju­tro… – mówi – po­tem…. kie­dyś…

Sko­ro ci źle na świe­cie, po­ciesz się – szep­ce – po­trwa to nie­dłu­go. Ży­cie cię tro­chę po­szar­pie, ale za to po śmier­ci uży­wa­nie.

Ho!… ho!… I ja­kie jesz­cze!…

Je­śliś na­wet za­bi­jał, kradł, ob­dzie­rał, gwiżdż na wszyst­ko!… By­łeś o tem po­wie­dział komu na­le­ży, by­leś po­li­zał świę­to­ści i po­zwo­lił się na tłu­sto przed sko­na­niem po­sma­ro­wać, ju­żeś wlazł w wiecz­ność.

W nie­bie­siech do­bry pa­pu­sio w pur­pu­ro­wej szlaf­my­cy i zło­tych pan­to­flach, tro­chę ci na­ki­wa i tyle…

Ulo­ku­jesz się i masz, cze­go tyl­ko za­pra­gniesz.

Każ­de­mu bę­dzie dano we­dle jego po­żą­da­nia.

Ci, co się śmier­ci boją, po­sią­dą wiecz­ne ży­cie… Ża­łu­ją­cy za swe winy łga­rze i róż­ne rze­zi­miesz­ki, będą wciąż oglą­da­li Do­bro i Praw­dę… Ska­to­wa­ni ży­ciem uto­ną w nie­by­cie… Lu­bież­ni­ków upiesz­czą ko­bie­ty cud­ne… do wy­bo­ru… Wszyst­ko za­le­ży od kul­tu, któ­re­go je­steś wy­znaw­cą.

A i samo ży­cie?… Choć­by naj­nędz­niej­sze… Za­wszeć coś, nie­coś upie­cze się czło­wie­ko­wi.

Ot taki szy­ne­czek! Pod­ły. A jed­nak pły­nie tu źró­dło po­cie­sze­nia.

Po jed­nym… po dru­gim. po trze­cim czmy­cha­ją tro­ski.

Dzie­ci zło­dzie­je – tem le­piej – chleb pew­niej­szy… Cór­kę, pro­sty­tut­kę, za­bi­to – a więc – prze­sta­ła cier­pieć… Dwie żony umar­ły – baba z wozu…

– Je­steś pi­ja­kiem – mówi mi dy­rek­tor – od No­we­go Roku nie masz po­sa­dy.

– Od No­we­go Roku? Mógł­by mi wy­mó­wić od pierw­sze­go na­stęp­ne­go mie­sią­ca.

– Pa­nie dy­rek­to­rze – skom­lę – nie by­łem za­wsze ta­kim. Uczy­łem się w szko­łach. Na fa­bry­ce pra­co­wa­li z nami in­te­li­gen­ci, jak pro­ści ro­bot­ni­cy. Czy­ty­wa­li­śmy ra­zem. Znam Fur­je­ra, Mark­sa i do­bre­go sta­rusz­ka Owe­na. Mój oj­ciec był mą­drym czło­wie­kiem. Po­ma­gał bu­do­wać tę samą fa­bry­kę. Mu­ra­rzem był Ja też od­daw­na tu pra­cu­ję. Pierw­szy mój dzień w tej fa­bry­ce pa­mięt­ny był. Upał był strasz­ny. Ro­bot­ni­cy mdle­li z go­rą­ca… Pra­co­wa­li cha… cha… cha… bez pa­ra­so­li. Je­den sko­nał z po­ra­że­nia sło­necz­ne­go przy tych oto wro­tach… na­tem sa­mem miej­scu, gdzie wi­dzia­łem nie­daw­no cór­kę moją z sy­nem pana dy­rek­to­ra… Mały ro­man­sik pod pło­tem… Nic… nic… pa­nie dy­rek­to­rze… To tak so­bie… Z ję­zy­ka mi się ze­rwa­ło…

– Je­steś za­wsze pi­ja­nym, na­wet i w tej chwi­li.

– To praw­da, pa­nie dy­rek­to­rze, świę­ta praw­da. Ale ży­cie mam psie… Cięż­kie zmar­twie­nie…

– Nikt nie za­sy­pia na ró­żach – od­po­wia­da mi su­ro­wo.

Z ust jego za­la­tu­je za­pa­szek do­sko­na­łe­go wina i wy­bor­ne­go ty­to­niu.

Usi­łu­ję za­pa­szek ów wy­gra­ni­czyć z prze­strze­ni i wcią­gnąć w sie­bie.

Za­wszeć to coś…

Już po czwar­tej… głód mi skrę­ca kisz­ki.

– Pa­nien­ko! Pro­szę o bu­tel­czy­nę ta­kiej sa­mej, jak wpierw i coś prze­trą­cić… straw­ne­go… cha… cha… cha… żeby żo­łąd­ka nie ob­cią­żyć. A prę­dzej!…

Po­szła, psia krew, krę­ci się… Zęby sprze­da­je… A tu, aż mgli…

Czło­wiek ma swo­ją metę… Do­trze do niej… do­brze mu. Nic nie ma gor­sze­go, jak tak… w pół dro­gi.

Sęp nie­do­sta­tecz­nie na­sy­co­ny mści się… szpo­ny do wnę­trza za­pusz­cza…

A stam­tąd po­wsta­je ja­kaś moc strasz­li­wa – za­bój­cza, jak z pól za­dżu­mio­nych…

Mózg omdle­wa z bólu… W ohy­dze, w po­ko­rze o li­tość bła­ga, o przy­tę­pie­nie wy­czuć…

Idą strasz­ne mary… Wio­dą cie­nie za ręce… Krzyk roz­pa­czy rwą z pier­si…

Po­szła, szel­ma… Nie wra­ca… Wód­ki jak nie­ma tak nie­ma… A tu co­raz wię­cej mgli… Mo­gi­ły pa­trzą biel­mem… a po­msta, jak hy­ena, tru­pia pra­cow­ni­ca szu­ka żeru – wi­no­waj­cy.

Każ­dy czło­wiek jest ko­wa­lem swe­go losu – mó­wią.

By­dło!…

To "coś" ta­jem­ni­cze, jak psia ap­te­ka, wle­cze czło­wie­ka tą, lub ową ścież­ką.

Moja była pia­sczy­sta, upal­na… Od­dy­cha­łem z wy­sił­kiem…

Żona umar­ła… tro­je dzie­ci zo­sta­ło… Po upły­wie dwóch lat wzią­łem dru­gą… ja­sną, szczu­płą, ci­chą. Lu­bi­łem ta­kie. Ale ko­bie­ty nie wy­trzy­mu­ją bie­dy, cią­głe­go skwier­cze­nia… Mrą, be­stye, jak mu­chy…

I moja zmar­ła… Dziec­ko po niej zo­sta­ło… Ja­sne, szczu­płe. Mia­łem ich te­raz czwo­ro.

Nie chcia­łem brać trze­ciej żony, bom się no­wych dzie­ci oba­wiał. W domu była dziew­ka zła, swar­li­wa. Zro­bi­łem z niej go­spo­dy­nię.

Rękę mia­ła cięż­ką. Dzie­ci by­wa­ły po­ka­le­czo­ne. Bi­łem ją za to.

Bi­łem z roz­pa­czy, z nie­mo­cy.

– Pa­nien­ko…. Pro­szę o bu­te­lecz­kę… Czy dłu­go mam jesz­cze cze­kać?…

Nie słu­cha, szel­ma, krę­ci się, zęby sprze­da­je, bo­daj ją cho­le­ra… a czło­wie­ka mgli…

Złą mia­łem dolę… bie­da za­wsze była w domu, cho­ciaż pra­co­wa­łem gor­li­wie. Pod­wyż­sza­li mi co Rok pen­syę o dwa­dzie­ścia ru­bli.

Nie wy­star­cza­ło.

Ba­cho­ry włó­czy­ły się, nie było ich komu pil­no­wać. Wresz­cie roz­pierz­chły się.

W domu zo­sta­ła jed­na, ta, po dru­giej żo­nie.

Pal­cem jej tknąć nie da­łem, ko­cha­łem bez mia­ry. Do­bra była, ła­god­na, szczu­pła i cała ja­sna, jak od­bi­cie świa­tła dzien­ne­go.

Pięk­na.

Spo­strze­gli to wkrót­ce sam­cy i za­czę­li bro­dzić koło mego domu.

Za­glą­da­li do okien, pod róż­ne­mi po­zo­ra­mi wła­zi­li do miesz­ka­nia. Żo­na­ci, ka­wa­le­ro­wie, star­cy, stu­den­ci, ucznia­ki, pro­le­ta­ry­at.

Szli, jak sza­rań­cza.

Wszę­dzie ich spo­ty­ka­ła. Sta­wa­li na jej dro­dze z da­rem, z na­mo­wą.

Za­czą­łem się bro­nić.

Prze­sta­łem uczęsz­czać do fa­bry­ki. Za­cza­ja­łem się, ob­le­wa­łem po­my­ja­mi, go­rą­cą wodą; naj­wy­tr­wal­sze­mu prze­trą­ci­łem gło­wę.

Za­gro­zi­łem wresz­cie re­wol­we­rem.

Wów­czas prze­sta­li cho­dzić, ale nad­cią­gnę­ła inna pla­ga: fak­to­rzy, fak­tor­ki.

Te ostat­nie, zwłasz­cza, dzia­ła­ły chy­trzej, sku­tecz­niej.

Zmo­głem się.

W fa­bry­ce za­gro­zi­li mi utra­tą ro­bo­ty za nie­re­gu­lar­ne sta­wia­nie się na służ­bę.

W dziew­czy­nie spo­strze­głem ogrom­ną zmia­nę i prze­sta­łem się bro­nić.

Pro­sty­tut­ka od pięt­na­ste­go roku ży­cia!

Wra­ca­łem z ro­bo­ty, ona szła na ro­bo­tę.

O przy­szło­ści już nie my­śla­łem.

By­łem, jak czło­wiek wcią­ga­ny przez grzę­za­wi­sko w toń śmier­tel­ną.

Spi­ry­tu­alia po­mo­gła.

Po jed­nym… po dru­gim. po trze­cim myśl za­czy­na­ła wy­pra­wiać co­raz za­wrot­niej­sze koła. Za­po­mi­na­łem o wszyst­kiem.

Od roku wy­pro­wa­dzi­ła się z mego miesz­ka­nia; wi­dy­wa­łem ją rzad­ko.

W ze­szłą nie­dzie­lę przy­szła. Była cze­goś za­fra­so­wa­na.

– Chodź – mó­wię – na­pij się ze mną wód­ki. Skrzy­wi­ła się.

– Gdy­bym tak li­kie­ru wa­ni­lio­we­go, to­bym się na­pi­ła.

– A cóż to ja "gość", że­bym ci li­kier sta­wiał. Po­my­śla­ła chwi­lę.

– Do­brze. Będę z oj­cem piła, ale niech mi oj­ciec da trzy… ru­ble. Oj­ciec wczo­raj wziął pen­syę.

– Na co ci te pie­nią­dze?

– Na bia­łą bluz­kę. Bo, wi­dzi oj­ciec, "go­ście" lu­bią prze­waż­nie bia­ły ko­lor. Lu­bią, żeby zu­peł­nie ja­sno się ubie­rać, a jak nie, to cho­ciaż­by mieć bluz­kę bia­łą. Ale to kosz­tu­je, bo za­raz ła­pa­mi po­wa­la­ją.

– Po­wia­dasz… ła­pa­mi, szel­my, po­wa­la­ją… No, ga­daj… ga­daj da­lej… Albo, za­cze­kaj, wy­pi­ję od­ra­zu dwa.

Sępy mnie ob­sia­dły i roz­szar­pu­ją ro­pią­cą się ranę.

– Ileż ci pła­cą?

– Roz­ma­icie. Ko­la­cya, spa­cer na gu­mach i pięć ru­bli. Cza­sem mniej. Ja rzad­ko mniej bio­rę, bo mam do­brą mar­kę. Tak się po­sta­wi­łam. Ale i z tych nie­wie­le zo­sta­je. Trze­ba dać fak­to­ro­wi, lo­ka­jom, po­li­cyi. Ten "gość" co dziś hula jest bar­dzo bo­ga­ty, ale on lubi tyl­ko bia­ły ko­lor i ja mu­szę mieć ko­niecz­nie bia­łą bluz­kę. Wię­cej za­ro­bię. Niech mi oj­ciec da, ju­tro rano od­dam.

– Precz!… – pod­nio­słem pięść zdję­ty na­gle nie­na­wi­ścią do dziew­czy­ny.

Od­sko­czy­ła i ręką wpraw­nie osło­ni­ła gło­wę.

Nig­dy jej nie bi­łem. Kto ją na­uczył od ra­zów się za­sła­niać?

– Biją cię?

– Biją.

– Kto?

– "On" a nie­kie­dy "go­ście". Biją mnie, a na­wet lu­stra, szkła. Naj­wię­cej bije "on".

– Za co?

– Bo nie za­wsze chcę "go­ści" ba­wić. Cza­sem zmę­czo­na je­stem, a nie­kie­dy mam do kogo wstręt. A tego nam nie­wol­no. "On" pod­słu­chu­je pode drzwia­mi i gdy mu co się nie­po­do­ba, daje mi umó­wio­ny znak i ja przy­cho­dzę, mu­szę przyjść, bo by­ło­by go­rzej. Wów­czas bije mnie, ko­pie no­ga­mi; każe wra­cać i le­piej za­ba­wiać "go­ścia".

Pierś mi gnie­cie cię­żar nie­do­wy­trzy­ma­nia. Chlam wód­kę.

– In­nym ra­zem – cią­gnie da­lej – po­dej­rzy­wa, że mu nie wszyst­kie pie­nią­dze od­da­łam i bije… Oh!… Wten­czas naj­go­rzej bije…

Za­drża­ła i na ręku jej uka­za­ła się gę­sia skór­ka.

– Więc "on" ci wszyst­ko za­bie­ra?

– Nie. Nad­da­tek do mnie na­le­ży. Je­że­li "gość" jest do­bry, to da dla mnie dwa zło­te, albo i wię­cej. To już moje. Uzbie­ram so­bie tro­chę i wy­dam na to i na owo. Cza­sem Wład­ce od­dam. Cho­ra. Fra­jer wy­gnał ją na bruk. Do szpi­ta­la wzię­li. Ja i An­dzia no­si­my jej ciast­ka. Pew­nie nie­dłu­go umrze.

– Po­rzuć to… Wróć do domu!…

– Za nic – ze­rwa­ła się z krze­sła prze­ra­żo­na – Ja nie mogę. "On" za­bił­by mnie. U nas tego nie – wol­no. Nie "on", toby mię jego to­wa­rzy­sze za­bi­li. "Oni" się ra­zem trzy­ma­ją… Je­den za dru­gie­go. Nie mogę za nic…

Po­rwa­ła ża­kiet i za­czę­ła go wcią­gać na sie­bie.

– Prze­cie siłą cię nie za­trzy­mu­ję… Tak tyl­ko mó­wię… W domu by­ło­by ci le­piej. Nikt­by tu cie­bie nie bił. I tak­że nie pra­co­wa­ła­byś.

– Nie… nie. Niech oj­ciec nie na­ma­wia da­rem­nie. Tu… smut­no.

– Daw­niej nie było ci smut­no. Pój­dę z tobą co­dzien­nie do­kąd ze­chcesz. Wszyst­ko, co za­ro­bię do rąk ci od­dam. Daw­niej lu­bi­łaś swój dom.

Sta­ła przy drzwiach nie­uf­na, go­to­wa do uciecz­ki.

– Lu­bi­łam. Było tak do­brze, jak nig­dzie. Ale te­raz już­bym nie wy­trzy­ma­ła. Niech oj­ciec nie pro­si. Ja już w nocy spać nie po­tra­fię… Cały dzień drze­ma­ła­bym, a w nocy cią­gnę­ło­by mnie na uli­cę.

– Cho­ciaż­by na mróz?…

– Cho­ciaż­by na mróz, na deszcz. Przy­zwy­cza­iłam się już. La­tar­nie mru­ga­ją… Uli­ce sze­ro­kie… pu­ste… Cza­sem deszcz mży… nogi mdle­ją… Snu nie moż­na zmódz. Omdle­nie w ko­ściach… Po­chy­lam się – i sto­jąc śpię mar­twym snem… Ktoś mię trą­ca "chodź". Nie mogę przyjść do sie­bie na ra­zie… wstręt.. roz­pacz… Ale już się przy­zwy­cza­iłam i tu nie mo­gła­bym żyć.

– Więc tam le­piej, gdzie biją'?…

– No… nie za­wsze biją. Cza­sem bywa tak we­so­ło. Wresz­cie ja już po­wie­dzia­łam ojcu, że "on" za­bił­by mnie. "On" prze­cie też pra­cu­je, niech oj­ciec wie. Cza­sem stoi bliz­ko mnie w ukry­ciu całą noc. In­a­czej toby mnie krzyw­dzi­li wszy­scy: inne dziew­czę­ta, prze­chod­nie, roz­no­si­cie­le ga­zet. "On" mnie bro­ni. Wresz­cie bez nie­go by­ło­by mi smut­no… Ja nie mogę bez nie­go…

– To idź so­bie!… Milcz przez chwi­lę.

– Więc jak­że? Oj­ciec mi nie da tych trzech ru­bli? Stoi te­raz przedem­ną szczu­pła, ja­sna, wy­chu­dzo­na, z ocza­mi su­chot­ni­cy i śle­dzi dra­pież­nym wzro­kiem ruch mo­jej ręki, trzy­ma­ją­cej port­mo­ne­tę.

– Masz. Weź sama!

Nie wie­rzy. Pa­trzy ba­daw­czo. Pal­ca­mi chu­de­mi, jak pa­łecz­ki pręd­ko wy­cią­ga pie­nią­dze.

Bie­rze trzy ru­ble, a jesz­cze jed­ne­go ru­bla zręcz­nie prze­rzu­ca w dru­gą rękę.

Zło­dziej­ka!… Kto ją kraść na­uczył?…

– Oj­ciec ma dziś dużo pie­nię­dzy. Pro­szę dać jesz­cze dwa ru­bel­ki.

– Mój zło­ty… mój dro­gi!… To tak nie­wie­le… Pro­szę dać… Ja tak ko­chać będę… mój zło­ty… Dla mnie też coś trze­ba dać… Mnie się na­le­ży po­dzię­ko­wa­nie.

Zbli­ża się do mnie… Oczy ma zim­ne, bez­myśl­ne. Usta ścią­gnię­te skur­czem przy­mu­so­we­go śmie­chu… Kła­dzie je na mo­jej twa­rzy.

– Mój dro­gi… mój zło­ty… Tam­te nie dla mnie… Za­bio­rą… Pro­szę mi dać na cu­kier­ki – po­wta­rza ja­kimś ma­chi­nal­nym gło­sem, jak gdy­by te fra­ze­sy zży­ły się tak z jej usta­mi, że z nich zla­tu­ją bez współ­udzia­łu my­śli.

Ręce jej błą­dzą po mo­jem cie­le od­ru­chem wczo­raj­sze­go, może przed­chwi­lo­we­go wy­stęp­ku.

Czu­ję na so­bie te małe, cien­kie, zim­ne ręce i krew mi się ści­na w ży­łach z ohy­dy.

– Ze­nia!… dła­wi mię krzyk, a usta jak­by ob­ję­te uści­skiem pa­ra­li­żu, mil­czą.

Ode­pchną­łem ją.

– Ru­bel­ka, tyl­ko ru­bel­ka – przy­pa­da znów do mnie z ocza­mi utkwio­ne­mi w prze­strzeń, jak zgal­wa­ni­zo­wa­ny trup.

– Precz!

Na­gle wzdry­gnę­ła się, od­sko­czy­ła, na twa­rzy zbie­la­ła, w źre­ni­cach stre­ścił się cały ogrom zgro­zy.

– Wiel­ki Boże!… To oj­ciec…

Pie­niądz wy­padł z jej rąk i leży na pod­ło­dze sza­ry, nędz­ny, a jed­nak groź­ny, jak mo­tyw, z któ­re­go pły­nie wiel­ka sym­fo­nia dra­ma­tu ży­cio­we­go.

– Oj­ciec… – szep­ce…

Po­chy­li­ła się, pod­nio­sła pie­nią­dze i ucie­kła.

* * *

A póź­niej strasz­ny dzień…

Dzień zbry­zga­ny sło­necz­ne­mi bły­ski… Na gó­rze, na okwie­cio­nych bal­ko­nach moż­ni tego świa­ta.

Na dole wyje sza­ry tłum.

Biją pro­sty­tut­ki!…

Hur­ra!…

Fala tłu­mu wle­cze mnie…

W gło­wie ko­tłu­je się… Cóś się pa­mię­ci bo­le­śnie na­rzu­ca… Do­ko­ła twa­rze chu­de, zczer­nia­łe, tra­gicz­ne nie­mal, w re­ak­cyj­nem na­pię­ciu ener­gii.

Ro­bo­czy tłum ze­rwał się z łań­cu­cha i żąda od­we­tu.

Ongi wo­łał: "chle­ba!" "igrzysk!". Dziś "spra­wie­dli­wo­ści".

Z bal­ko­nów, z po­gar­dli­wą cie­ka­wo­ścią, pa­trzą na tłum męż­czyź­ni o de­li­kat­nych dło­niach i śnież­nych ko­szu­lach.

Tam, w dole, czerń bije swo­je wła­sne na­czy­nia… Ci, w gó­rze, spo­koj­ni. Ich przy­byt­ków roz­pu­sty strze­gą siły zbroj­ne.

Sko­ro fale ży­wio­ło­we wró­cą do ło­ży­ska, pań­skie lu­pa­na­ry otwo­rzą go­ścin­ne po­dwo­je.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: