-
nowość
-
promocja
Bądź grzeczna, będziesz miała wszystko - ebook
Bądź grzeczna, będziesz miała wszystko - ebook
Poruszająca opowieść o tym, jak życie boleśnie wybudza nas z marzeń.
Każdy ma w głowie wizję swojego idealnego życia. Zdarza się jednak, że droga pozornie prowadząca do jej urzeczywistnienia kieruje nas do miejsca, w którym wcale nie chcemy się znaleźć.
To właśnie przydarzyło się Mai, utalentowanej artystce baletowej, wychowywanej do życia w milczeniu, pokorze i posłuszeństwie – zgodnie z surowym przykazem: Bądź grzeczna, będziesz miała wszystko.
Taniec, piękny i okrutny zarazem, przez lata traktowała jako język, w którym ciało mówiło to, czego nie potrafiła wyrazić słowami. Jej osobista historia, opowiedziana w barwny, poetycki sposób, przerywa milczenie i stanowi pretekst do refleksji nad miłością, życiowymi wyborami, wartością sztuki i znaczeniem rodziny.
To poruszająca opowieść o dojrzewaniu do odrodzenia się jako wrażliwa, czujna i piękna istota, która wie, jak czerpać siłę z własnych słabości.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-194-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom pusty, a jednak wypełniony wspomnieniami. Gonitwa myśli, których korowody tańczą na każdym metrze podłogi i sufitu. Pozorny spokój przestrzeni w kontrze do rozżalonej duszy. Cisza, w której umysł nieustannie rozpatruje zdarzenia. Może to zbyt potoczne, zwyczajne. Przecież tylu ludziom się nie udaje. Tyle par przeżywa kryzysy, które przyspieszają nieuchronny rozpad związku, a gdy ten nastąpi, większość wkłada zbroję i udaje, że w końcu zrzuciła pęta zobowiązań. Drapieżnie chwytają strzępy prowizorycznej miłości, ukrytej na przykład w arkanach portali społecznościowych. Inni zatruwają serca gorzkim uczuciem odrzucenia lub porażki, klęski. Czasem tracą nadzieję, że wszechświat może pomieścić tyle miłości, żeby każdy z nas jej doświadczył. Zaczynają wtedy wątpić w swoje szczęście, obwiniają siebie lub innych za rzeczywistość. Narasta w nich gorycz i cierpkość. A przecież co oznacza miłość? Miłość jest niezbywalna, niezdefiniowana. Człowiek, pomimo cierpienia, nigdy nie traci prawdziwego uczucia. Jeśli wypełnia ono duszę bezwarunkowo, będzie istnieć zawsze, pomimo konfliktu, niezgody i różnic. To świadomość pozwala nam ocenić, czy coś nam służy, czy wręcz przeciwnie. Serce nie wypędza miłości. Zadajemy pytania, odczuwamy różne stany, włączamy zmysły i prowadzimy autodialogi. Zastanawiam się tylko, kiedy człowiek potrafi rozpoznać stan zagrożenia dla własnej autentyczności, tożsamości i prawdy. Bo jeśli wierzyć przesłaniom, że zakochana dusza jest ślepa, jak dostrzec niebezpieczeństwo?
Człowiek jest istotą rozumną, co wyróżnia go spośród wszystkich innych stworzeń. Wręcz powinien korzystać w pełni z nadanych mu przywilejów. Realizując swoje człowieczeństwo, nie należy wykluczać ani duszy, ani ciała, ani umysłu. Ta piękna triada zawiera się w egzystencji każdego ludzkiego bytu. Książka ta to mój powrót do domu. Do domu mojej duszy, do źródeł mojego jestestwa, jest moją drogą do siebie.
Dawno temu namiętnie oglądałam szczególnie jeden film Pedro Almodóvara z 1995 roku. Uczyłam się sekwencji na pamięć, odkrywałam mądrość zawartą w symbolach i dialogach bohaterów _La flor de mi secreto_. Jest tam scena, kiedy porzucona kobieta w kwiecie wieku staje się bezbronna i otępiała z powodu rozstania z mężem. Szaleje z rozpaczy, a matka wypowiada do niej następujące słowa: _La mujer es como una vaca sin cincero_. Bywa, że kobieta jest zagubiona, jak krowa bez dzwonka, mówi kobieta i dodaje, że są takie momenty w życiu, a wtedy należy udać się tam, skąd bierze się nasz początek, odprawić nowenny, bo inaczej zgubimy się jak te krowy bez dzwonka. Być może dla wielu z nas będzie to rodzinne miasteczko, dawna przyjaciółka, a może po prostu znaleziony zakurzony pamiętnik, w którym spisałyśmy kiedyś ukryte pragnienia. Podróż w głąb siebie nie musi oznaczać kontaktów osobistych z innymi ludźmi, jest raczej drogą do zrozumienia własnej tożsamości. Rozplątania nici, którymi szyłyśmy nasze ślubne i żałobne welony życia.
Powracam więc, by odprawić nowenny i narodzić się na nowo, póki żyję.MAJ 1998
Od kiedy poznałam swojego przyszłego męża, moje myśli krążyły wokół błogiej obietnicy szczęścia. Z chwilą jego pojawienia się zniknęły wszelkie wątpliwości. Od pierwszych sekund czułam, jakbym została obdarowana, wybrana spośród wielu innych. Nie mogło być piękniej. Przybył jak ze snu.
Był szarmancki i niezwykle przystojny. Mówił, dbając o styl i dykcję. Używał niecodziennych form, jakby z innej epoki. Robił to z finezją i lekkością. Ciągle żartował. W jego obecności czułam się jak księżniczka. Wydawał się płomienny, nieustraszony i pewny siebie. Sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie mylił i miał niezwykłą siłę przebicia. Często mówił wierszem i oczywiście śpiewał.
Czy znacie miłość Don Kichota?
_Rycerza, barda i huncwota._
Ujęła go dziewczyny cnota,
więc pod jej oknem śpiewał tak:
Dulcyneo, księżyc zgasł.
Dulcyneo, spójrz choć raz.
_Gdy twe oczy i usta się śmieją_
czuję, że kocham cię, Dulcyneo!
Dulcyneo, ufaj mi.
Dulcyneo, uchyl drzwi.
Tyś mym szczęściem,
tyś moją nadzieją,
całuj, Dulcyneo!
Don Kichot lubej śpiewał wzniośle,
_no i wiatraki bił na oślep,_
_A Sancho Pansa, kiep na ośle,_
_wtórował mu i śpiewał też:_
Dulcyneo, księżyc zgasł.
Dulcyneo, spójrz choć raz.
_Gdy twe oczy i usta się śmieją_
czuję, że kocham cię, Dulcyneo!
Dulcyneo, ufaj mi.
Dulcyneo, uchyl drzwi.
Tyś mym szczęściem,
tyś moją nadzieją,
całuj, Dulcyneo!
_I dziś nas także cnota mami,_
rycerze błędni myśmy sami.
_Walczymy często z wiatrakami,_
śpiewając Don Kichotów pieśń
Dulcyneo, księżyc zgasł.
Dulcyneo, spójrz choć raz.
_Gdy twe oczy i usta się śmieją_
_czuję, że kocham cię, Dulcyneo!_
To jedna z jego ulubionych niegdyś pieśni.
Zakochałam się bez kontroli. Ponoć dostrzegł mnie za kulisami podczas _Jeziora łabędziego_. Przychodził z innymi aktorami w trakcie spektaklu. Przez jeden lub dwa sezony pozostawiono otwarte przejście pomiędzy Teatrem Narodowym a Teatrem Wielkim. W naszej części operowo-baletowej nie było tak ładnego bufetu, jak u naszych sąsiadów-artystów. Chętnie wpadałam na kawę i chwilę rozmowy do przytulnej kawiarni na parterze Teatru Narodowego. To tam właśnie do mojego stolika przysiadł się pewnego dnia chłopak z rozpadającym się scenariuszem spektaklu w dłoniach. W pomieszczeniu poza nami nikogo nie było, ale on stwierdził, że nie ma gdzie usiąść i zapytał, czy przystanę na jego towarzystwo. Zaskoczył mnie lotnością pomysłu na zwrócenie mojej uwagi. Mówił do mnie tak, jakbyśmy się poznali już wcześniej, może w innym życiu. Używał górnolotnych słów, bawił się formą poprzez pauzy i modulowanie głosu. A głos miał piękny. Uwodzicielsko roztaczał zapach tajemnicy, jednocześnie przenikając wzrokiem na wskroś rozmówcę. Po chwili wypytywał mnie już o imię ojca, żartował i tworzył magiczną aurę wokół siebie. Miałam przed sobą człowieka kochającego teatr, arcymistrza dowcipnej riposty. Kilka dni później, idąc do kawiarni, modliłam się, żeby tam był. Spotkanie z nim wymagało kreatywności. Po tygodniu krótkich wymian zdań, gestach i spojrzeniach, umówiliśmy się na pierwszą randkę. Wszystko potoczyło się szybko. Czułam się przy nim drobna i delikatna jak dziecko. Bardzo pragnęłam stać się dla kogoś ważna, potrzebna i niezastąpiona. W pamiętniku napisałam wtedy, że nie mogę żyć bez tańca, tak jak nie mogę istnieć bez miłości. Czas dojrzewania poświęciłam właśnie temu. Pielęgnowałam dziecięce marzenie, które przekształciłam w realną codzienność, stając przy drążku. Już jako nastoletnia dziewczynka zdawałam sobie sprawę, że nie mam wiele czasu, bo ten zawód słusznie porównuje się do żywota motyla. Całą energię koncentrowałam na szlifowaniu umiejętności technicznych. Nie miałam nikogo, kto by czekał na mnie w domu. Byłam bardzo młoda, gdy zaczęłam pracę w teatrze, bez zobowiązań osobistych. Dla świeżo upieczonej adeptki szkoły baletowej świat ograniczał się do budowania osobowości scenicznej. Życie zawierało się w tym, co związane z ruchem, techniką baletową. Narzędziem, które mogło to zapewnić, było ciało, toteż stało się ono niezwykle ważne na tym etapie. Odpowiednia troska o nie okazała się pierwszym przykazaniem. Budowałam siebie jako tancerkę w umiłowaniu zawodu, nie zwracając dostatecznie uwagi na inne potrzeby charakterystyczne dla tej fazy rozwoju. Wszystko integrowało się wokół sceny. Próby w salach baletowych, przygotowania do występów, czas w garderobie, pracowniach krawieckich. Spektakl był świętością. Kurtyna odsłaniająca świat teatru spychała w próżnię jakąkolwiek niepewność i stres oraz wszelkie problemy codzienności. Z pierwszymi dźwiękami uwertury miałam wrażenie, że życie zależy tylko ode mnie. Jedyne takie miejsce, w którym moja prawda, prawda o mojej pracy, o mojej wrażliwości, miała szansę odsłonić się i zaistnieć. Rodzaj swoistej wymiany z widownią. Czas, który dostaję po to, by wypełnić go uczuciem, potrafiącym wzruszyć lub natchnąć widza, zainspirować. Taniec przede wszystkim niesie ze sobą walory estetyczne, ale wymaga przecież też potężnego ładunku pracy i wyrzeczeń. Dużo by o tym mówić, lecz w rzeczywistości nie sposób tego wyjaśnić. Praca to oczywisty, choć nie jedyny czynnik wpływający na poziom umiejętności technicznych. Zaraz za tym kryją się jeszcze naturalne predyspozycje fizyczne i zdrowotne. Czasami wylejesz siódme poty na lekcji, a ćwiczenie dalej nie wychodzi. Nie wolno się poddać, walczysz pokornie o efekt, który może nigdy nie nastąpić. I wtedy należy przyjąć fakt, że okazujesz się słabszy, że twoje ciało już więcej nie jest w stanie wypracować. Szczególnie taniec klasyczny obnaża nawet najmniejszy mankament w sposobie wykonania oraz możliwościach fizycznych. Balet jest niezwykle wymagający, lśni jak perła wśród innych technik tańca. Lekkość tancerzy skrywa się w ogromnym bagażu bólu, zmagań i poświęceń. Praca tancerki klasycznej to nieustający cykl doskonalenia się. Oprócz walorów technicznych i fizycznych liczy się też wytrzymałość mięśni, rozciągliwość ścięgien i ogólna kondycja wydolnościowa układu oddechowego. Nawet jeśli wszystkie te elementy funkcjonują prawidłowo, na tle predyspozycji pojawia się sprawność psychiczna w warunkach stresu, zmęczenia i rywalizacji. Generalnie gołym okiem można zobaczyć skalę wymagań, które są konieczne, aby spełnić określone wyżej warunki. Trudna praca jednak nie odstrasza dzieci ambitnych i zakochanych w tańcu. Wręcz przeciwnie, staje się pożądanym wyobrażeniem czegoś ponad przeciętność. Może to właśnie obecność na scenie stała się moim powrotem do domu, moim uzdrowieniem na tamten czas. Czerpałam z tego siłę, odradzałam się po każdej śmierci Mariny w _Greku Zorbie_, czy samobójstwie _Panny Julii_. Silna identyfikacja z odtwarzaną postacią przerodziła się w swoiste katharsis mnie samej. Jakbym zmywała własny ból poprzez historię moich bohaterek. Dało się w nich odnaleźć odrzucenie, wstyd, namiętność, samotność, ale też nadzieję. Niezwykła mądrość tkwi w prastarych wierzeniach o konieczności oczyszczania, pielęgnowania energii twórczej, czyli powrotu do miejsca, w którym dusza rodzi nowe zalążki życia, aby kontynuować swoją ziemską wędrówkę. Innymi słowy, chodzi o siłę tworzenia na każdym poziomie egzystencji. Począwszy od zadań, jakie narzuca kultura, poprzez misję macierzyństwa i człowieczeństwo, które wypełniamy swoim żywotem. Pięknie o tym pisze Clarissa Pinkola Estés w dziele _Biegnąca z wilkami_. Podkreśla, jak ważny jest związek człowieka z naturą. To rodzaj powrotu do domu, niezbędny akt prowadzący do wyzwolenia, do prawdy. Autentyczność staje się dziś celem w moim życiu. Godziny terapii, stosy książek, wszystko to, co doprowadziło mnie do wyzwolenia, okazało się moim przebudzeniem. To bardzo męcząca tułaczka, pełna niepowodzeń i łez, ale dziś wiem, że uratowałam mój dom, ten, który tkwi we mnie. Pozwalam w nim tańczyć bosymi stopami, sadzę kwiaty i słucham, o czym szepczą. Czasem któryś uschnie, godzę się z tym, przyjmuję to jako cykl życia i śmierci. Odrzucam strach na tyle, na ile potrafię.