- W empik go
Bajecznie kolorowa - ebook
Bajecznie kolorowa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych. "
Mróz iskrzył się w powietrzu pod promieniami wschodzącego słońca, dymy wyciągniętemi kitami szły w górę, na ulicach słychać było skrzyp kół wozów, ugniatających zmarznięty śnieg i widać pary z nozdrzy koni i ludzkich ust, marznące w powietrzu.
Monachium, osadzone na wysoko wzniesionej płaszczyźnie, miewa duże mrozy i ciężką zimę. W pracowniach malarzy o oknach wielkich, umieszczonych na dachach, bywa zimno, z zamarzniętych szyb szaro, ciemno, brudno – pracować nie można…
Przez starą bramę, której łuki dotykają hotelu Polingera, przemknęło dwóch młodych ludzi; jesienne paltoty mało chroniły ich od zimna, biegli prędko, rozcierając często uszy rękami.
Całe miasto wrzało ożywionym ruchem. Powolnych zazwyczaj bawarów, zmuszał mróz do szybkich ruchów. Ludność robiła wrażenie: jedni goniących, drudzy uciekających.
Dwaj młodzi ludzie, wysocy i szczupli, o szerokich ramionach, prześcigali wszystkich na swej drodze – dotarli na plac Maksymiliana, a na ulicy Maksymiliana wpadli do wspaniałej kawiarni. Ciepło, zapach świeżej kawy i uśmiechnięte w białych fartuszkach niemeczki, wszystko razem robiło rozkoszne wrażenie. Zrzucili paltoty, zdjęli filcowe miękkie kapelusze, usiedli przy stoliku, obsługiwanym przez tę, do której mieli najwięcej sympatyi i znali ją dobrze. Niemeczka przybiegła.
– Mordżen (morgen) – powiedziała, jak mówią niemki nad Renem, siląc się na francusczyznę. Przywitali się, zamieniając parę wyrazów w kwestyi mrozów i dobrego snu niemeczki, za co dostali gorącą kawę z masą piany z białka, pływającego na wierzchu.
– Smakuje – szepnął jeden z nich.
– Bo ostatnia, za gotówkę – odpowiedział mu towarzysz i uśmiechnął się tak jakoś ciepło i swobodnie, jak gdyby mu to sprawiało radość i rozweselało go. – Ostatnie sześćdziesiąt feniów w sakiewce.
– Wiesz, trzeba radzić – szepnął towarzysz.
– Powiedziałeś wielkie słowo, nadzwyczajne słowo i takie niebywałe, oryginalne…
– Trzeba – powtórzył – bo, że memu staremu zginął klucz od werthajmowskiej kasy, to wiadomo, ale ty?…
– Pensya moja wystarczyła do dziesiątego, dziś jedenasty, dwadzieścia dni do przeżycia… los! – rozśmiał się.
– Trzeba radzić! Pożycz od Lotti!
– Oszalałeś, niemka wszystko odda, co tylko chcesz, prócz krajcarów, nie wiesz o tem?
– Wiem tylko, że ona oddała ci serce, a ty jej krajcary. Teraz na nią kolej.
– Tej kolei niemki nie uznają. Widocznie rady twoje są wylakierowane niedorzecznościami.
– Znajdź lepsze!
– Ba! tu, na niemieckim bruku, trudno nawet o dobrą radę. Obraz nieskończony, potrzebuję modelki z palącemi się włosami, przynajmniej na dziesięć posiedzeń. Ta, z akademii, najdroższa, włosy jej płoną jasnym płomykiem naszych sosnowych, żywicznych gałęzi, gdy chłopcy rozpalą ogień o zmroku na polanie.
– Lotti ci stanie darmo.
– Wiem o tem, ale Lotti, popatrz, wygląda w kolorze, jak upieczona cielęcina, obsypana cynobrem.
Zbliżyła się Lotti, pokazując białe ząbki z odchylonych ust.
– Mówicie o mnie, Lotti, Lotti – i dalej zaczęła podrzeźniać język polski.
– Mówimy o twojej piękności i o miłości mojej do ciebie.
– Żebyś wiedział, że i ja ciebie kocham – powiedziała, robiąc w powadze głupią minę. – Pamiętaj, jutro od czwartej mam wolne!…
– A ja głupiec nie mam mamony – odpowiedział po polsku.
Z bufetu zadzwoniono. Lotti pobiegła.
– Słyszysz, Lotti jutro wolna, jeśli nie przyjdę po nią, znajdzie sobie innego szaca. Tyle pracy i zachodu djabli wzięli. Ale niech pioruny zatrzasną cały świat i wszystkie na nim niemki, obraz nieskończony, palę się do niego!… Takbym rad chwycić za pędzel i smarować. Czuję ciąg, jak gdyby mnie kto za kark wziął i prowadził do obrazu. A tu, w budzie mojej zimno, okna zamarznięte, szaro, obraz wychodzi brudno. Amerykanin przeczuł pismo nosem, przyszedł, popatrzał, powiedział, że da zaliczkę na skończenie obrazu i postawił cenę… Chciałem go za nią schwycić za czub i wyrzucić przez okno! Co robić? obraz schnie, modelki nie ma.
– Chodźmy do Antka, on jeden z nas i za nas wszystkich ma głowę na karku i spryt kręcenia bicza z piasku. Przecież musisz jeść…
– Prawda, muszę – odpowiedział Wacek z naiwnością wiary, zapłacił za kawę, oświadczył Lotti, że jutro na nią będzie czekał i z dwudziestoma fenigami wyszli na ulicę.
Do Antka było kawał drogi, mróz ściskał, dławił i łapał za uszy. Rozgrzani kawą, szli szparko, z minami do stu djabłów.
– Wiesz co – szepnął Wacek – wyglądamy, jak gdybyśmy mieli w kieszeniach po tysiąc blatów najmniej.
– I to nas ratuje, daje kredyt i szacunek Niemców. Lotti ani pomyślała, że masz całego majątku dwadzieścia fenigów.
– Inaczej odwróciłaby się plecami do nas i ani spojrzała. Trzeba znać niemki.
– My je znamy.
– Poznajemy je przez brak gotówki.
W pracowni u Antka było jasno, ciepło i wesoło. Żelazny piec buchał gorącem, woda z zamarzniętego okna, umieszczonego na dachu, kapała; mroźne, jaskrawe słońce padało z ukosa, oświecając część izby. Antek rad z siebie, że go stać było na węgiel, czuł się w tej chwili wielkim panem, smarował zawzięcie – potulny niemiec, z nasrożoną poważnie miną, pozował, uzbrojony w halabardę i czapkę z XV. wieku.
Weszli z hałasem i szykiem milionerów. Antek nie obrócił się, również z wielkiego szyku.
– Mamy dwadzieścia malutkich całego majątku – rzekł Wacek na przywitanie.
– A kredytu?
– Na dwa obiady.
– I nic więcej?
– Nic, do pierwszego dwadzieścia dni.
Antek się odwrócił, niemiec postawił cicho halabardę i usiadł.
– Mam do stracenia dwie marki.
– Cóż to znaczy? Jutro ma wolne Lotli, potrzebuję dużo mamony. Franek radzi, abym pożyczył od Lotti?… Zaśmiali się wszyscy trzej, niemiec za nimi z grzeczności.
– Franek znany idyota – rzekł poważnie gospodarz. Raptem spostrzegł coś świecącego na palcu Wacka.
– A to co? – wskazał ręką.
– Pierścionek zaręczynowy.
– A gdzież narzeczona?
– Na Litwie.
– A ty w Bawaryi… i jeszcze się namyślasz?
– Nie moge!… Chociaż jej nie kocham a zaręczyły mnie z nią dwie rodziny: moja i jej, zawsze nie mogę i nie chcę.
– A jutro z Lotti możesz i chcesz do menażeryi i do teatru małp…
– To co innego, a zaręczynowy pierścionek co innego.
– Któż twierdzi, że to samo?…
– Nie, nie, moi drodzy, pierścionek zaręczynowy to świętość!…
– A więc nie lepiej, że ta świętość pójdzie pod klucz i na nią nie będzie patrzeć Lotti podczas twoich z nią pocałunków – idyoto!…
– A jak się Lotti uprze – zawołał Franek – gotóweś jej go dać. Pod klucz pierścionek przed łakomemi oczami niemek!
– A rozumie się – dodał Antek – rozczulony pieszczotami idyota, może stracić tę świętość i dopieroby wtedy był bal, co się zowie…
– Nie rozstanę się z nim nigdy. – To "nigdy" wymówione było jakoś miękko.
– Pokaż go! – rzekł rozkazująco gospodarz, wyciągając rękę. – Przecież wolno świętość tę przynajmniej obejrzeć.
– Wacek zdjął pierścionek, Antek z Frankiem oglądali go, niemiec zdaleka wyciągał szyję.
– Brylant wspaniały i ośm rubinów, ależ to skarb.
– – Skarb – powtórzył Franek.
Niemiec zbliżył się, prosząc pokornie o zaszczyt obejrzenia pierścionka.
– Dreihundert Marken – szepnął. Rozśmieli się wszyscy razem.
– Za miodu, póki nie straciłem oczu – mówił niemiec – pracowałem w tym interesie – westchnął. – Dobre to były czasy.
Wacek siadł na przewróconej pace i dumał. Antek rozmawiał cicho z niemcem, Franek chodził po izbie.
Na dany znak przez Antka, niemiec i Franek pochwycili czapki i cicho wyszli. Antek zaczął dalej malować, Wacek dumał, z miną zrozpaczonego.
– Ale to nie może być – zawołał, zrywając się z miejsca.
Zaczekaj, niedługo przekonasz się o możności rzeczy ludzkiej.
– Nie chcę. Czy ty słyszysz, ja nie chcę.
– Słyszę, lecz nie wiem, czego nie chcesz: pierścionka, czy Lotti? …
– Chcę pierścionka! oddawajcie mi pierścionek.
– Wacek, nie bądź idyotą, proszę cię, w twoim wieku i przy twoim talencie. Jak ci idzie z robotą?
– Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciemno i zimno.
– Rozgrzeje się i lód zejdzie.
– Zejdzie, mówisz?
– Przekonasz się.
Wacek zamilkł, włożył tragicznie ręce w kieszenie i chodził szerokimi krokami.
Pięć minut panowało dramatyczne milczenie. Wackowi się zdawało, że cały wiek.
Rozwarły się drzwi z wielkim hałasem, wpadł Franek, za nim promieniejący niemiec.
– Ten idyotą w czepku się urodził. Bawar spojrzał na pierścionek, wyjął stopięćdziesiąt marek, napisał kwit i sprawa skończona. Oto kwit, a oto pieniądze.
– No cóż?… chcesz czy nie chcesz?…
Wacek przeczytał uważnie kwit, schował go i zgarnął pieniądze.
– Biba – zawołał Franek.
– Rozumie się – odpowiedział melancholijnie Wacek. Niemiec dostał dwie korony, skłonił się i wybiegł.
– Zastawiliśmy w najpierwszym lombardzie. W dobrem, pewnem miejscu schowany.
– Wyobraźcie sobie, dziś zjeżdża do Monachium narzeczona z całą swoją famułą!
– A ty drapaka do Paryża. Pieniądze masz!
– Z pierścionkiem!…
– Pierścionek zostanie w Monachium, idyoto!… Antek tymczasem ubrał się z wielką fantazyą i artystycznym szykiem.
– Wiecie co – zawołał niespodziewanie Wacek – kupimy Lotti na jutrzejsze jej wolne kapelusz, i odeszlemy go wprost do kawiarni. Co za wrażenie!… Niemki oniemieją, pół godziny będzie cisza, jakby makiem siał!…
– Wacek, otrzeźwiałeś, wchodzisz w swoją skórę i lubię cię za to.
– Pomyślałem sobie: obraz skończę, sprzedam go uczciwie i wykupię pierścionek.
– Oczywiście!…
– Tymczasem płacę mieszkanie, sprowadzam wagon węgla i sag, wielki sąg drzewa. Niemka niech pali, balię podstawi pod okno, piec zapłonie, jak ognista kula!
– Wszystko dobrze, ale po koniaku, befsztyku, porterze.
– Przed koniakiem – kapelusz!…
– Oczywiście! Kapelusz bajeczny, musi zrobić piorunujące wrażenie.
– Bajeczno-piorunujące! – zaśmiał się Wacek, kochający olbrzymie porównania.II.
Wielka pracownia na czwartem piętrze, okno wstawione w otwór wycięty na dachu, sztalugi, na nich pozaczynane obrazy, szkice poprzybijane do ścian, w kącie stare mundury i kostyumy wiejskie. Na środku Wacek, ubrany opięto, ze swoim poczciwym uśmiechem, patrzący oczyma bławatu na świat, serdecznie i dobrodusznie, stał zamyślony, trzymając w prawem ręku pędzel, w lewem paletę. Spojrzał na obraz.
– Jest w nim coś, jakieś zimne drewno i szarość, która w moich oczach zmienia się w brud. Niech pioruny zatrzasną, jestem skończony, bajeczny idyota, nie mam pojęcia o kolorze, nic nie umiem, a tu każą mi wracać, żenić się, brać do roli, krowy doić, masło robić. Masło przezemnie zrobione byłoby bajeczne.
Chciał rzucić pędzel, lecz błyskawiczna myśl wstrzymała go, zbliżył się szybko do obrazu i drzącą z niecierpliwości ręką malował. Po kwadransie odstąpił parę kroków, patrzał i westchnął.
– Rozjaśniłem kończyny i pejzaż wystąpił, plamy wyraźniejsze, ale drewno zostało i ta wściekła szarość. Powinienem szyldy malować i krowy doić, a nie starać się o to, aby ducha swego na płótnie więzić. Co go chcę złapać, ucieka. Gdzież jest? – obejrzał się po wielkiej izbie. – Gdzie? Męczarnia – szepnął.
Wpadł Antek z artystyczną brawurą szczęśliwca.
– Patrz, jaka nędza – zawołał Wacek, wskazując na obraz.
– Blaga! żadna nędza: jest przestrzeń, powietrze, ruch, życie, natura oddycha i śmieje się.
– Śmieje się ze mnie, jak z ostatniego głupca!… To szare, brudne i drewniane smarowanie…
– Przesadzasz! – zdałoby się trochę więcej jasności, lecz jeżeli to dzień pochmurny…
– Dzień pochmurny nie jest brudny, do stu piorunów! – zawołał Antek.
– Na dobitkę – mówił dalej Wacek – rodzina mej narzeczonej woła mnie, abym wracał ze swym brudnym kolorytem do kraju, żenił się, osiadł we dworze, robił szlachcica, doił krowy, klął na parobków i dziewki, dął się wobec biedniejszych sąsiadów – i z proboszczem grał w prefera. A do tego urzynał się na weselach, to samo przy chrzcinach, a w dniu imienin każdej sąsiedzkiej magnifiki – i owszem!… Co? – życie! djabelnie miłe życie!… W tem całem otoczeniu postaw mnie, z moim brudnym kolorytem – co?
Był zdenerwowany i podniecony, rzucił na stół paletę, pędzle i zawołał:
– Światła, sztuki, boskiej sztuki, nie chcę doić krów, nie chcę być rozwielmożnionym szlachcicem, osiadłym, obabionym, dzietnym.
– To się nie żeń – odparł Antek – przecież nie sprowadzą cię za łeb do kraju i ołtarza.
– Właśnie zaprowadzą, bo każą wracać.
– Nie wracaj.
– A pierścionek?… Piszą mi, że los zawiązuję dziewczynie. Głupcy, czy to można wiązać los?…
– Komiczne facety.
– Trzeba przedewszystkiem odesłać pierścionek zaręczynowy, dziewczyna łatwo znajdzie sobie grubokarcznego szlachcica, przystojna i posażna. Pierścionek związał jej los, pierścionek odwiąże. Ale cóż, pierścionek w kryminale, w niewoli. Tyś go wpakował do kryminału!…
– A przecież i bez pierścionka nie możesz jechać do narzeczonej, idyoto.
Wacek stanął jak wryty.
– Prawda, nie mogę. Czyżbym mógł powiedzieć, że siedzi w kryminale: Osaczony jestem, jak dzik w kniei. Skąd wziąć taką bajeczną sumę? Jeżeli nie wrócę, to powinienem odesłać pierścionek, inaczej jestem łotr, nędznik, dziewczyna czeka, mogłaby zrobić partyę… To pyszna nazwa: partya!? naprzykład szachów, bilardu, lub wyjścia za mąż, gdy ja pierścionkiem trzymam ją, jak na łańcuchu.
– Niech się wszyscy koledzy złożą na twe imieniny i wykupią ci ten wściekły sygnet.
– Będą się składać, składać i złożą raptem dziesięć blatów – jałmużny nie przyjmuję.
Zapukano do drzwi.
– Poczta – szepnął wystraszony.
Antek drzwi otworzył. Gruby bawar w mundurze podał mu list, powiedział morgen i odszedł. Wacek pochwycił list, rozdarł kopertę, czytał. Rzucił zapisaną kartę na stół, schwycił się za głowę.
– Czy mogę…? – spytał Antek, zbliżając się do stołu.
– Możesz, przed wami nie mam tajemnic. Antek czytał, robiąc ponurą minę.
– Niema rady, musisz kończyć!
– Muszę, a pierścionek? Co za dzika myśl, pozbywać się jedynego precyozu i za tak grube pieniądze.
– Jedź bez pierścionka.
– A sztuka, którą kocham, za którą drżę, ona jedna sprawia mi rozkosz i chociaż dręczy i gnębi, urąga mi, kpi ze mnie – przecież upaja! Czy ty chcesz, abym ja z moim brudnym kolorytem krowy doił? Nic nie umiem, jestem jako malarz idyota. Nie mam pojęcia o plaineairze, o impresyonizmie, poprostu o świetle. Pędzla nie umiem trzymać, jestem bajeczny pacykarz i basta.
– Nie prawda, idyoto, jesteś najzdolniejszym z młodych, w całej naszej kolonii.
– Kłamiesz, niczem nie jestem, a raczej jestem wielkim osłem.
– Nie prawda!
– Dowiedz mi tego, co mówisz, patrząc na ten landszaft…
– Nic łatwiejszego.
– Daj pokój, bo będziesz gadał same banalności, lub bajeczne głupstwa, a ja przecie znam moją wartość.
– Właśnie, że o sobie nie masz najmniejszego pojęcia. Na tym punkcie idyotyzm twój dochodzi do szczytu.
– Mój drogi, co mamy napróżno wodę mącić.
– Masz racyę.
Chodzili obadwaj zamyśleni po izbie.
– Wacek, wiesz, co mi przyszło do głowy?
– Nie wiem,
– Na dowód, że ja mam racyę, leć do naszego starego i powiedz mu: wykup pierścionek, albo się ożenię i basta…
– A on?
– On, jeżeli wierzy w ciebie, wykupi, jeżeli nie, powie ci: żeń się i pomyśli sobie: lepiej, że ten idyota będzie krowy doił, jak gdyby psuł farby i płótna.
– Jestem pewny, że nie wykupi. – Zakład.
– Po co zakłady, urzniemy się, jeżeli wykupi. Jeżeli nie – jadę! Na pożegnanie również się urżniemy.
– Masz racyę.
– A zatem do starego.
– Do starego.
Wacek rzucił się z gwałtowną nerwowością do ubierania.
– Trzeba wystąpić przed starym z szykiem, z jakąś fantazyą artystyczną i byczą miną…
– Masz ochotę, żeby ci pierścionek wykupił?…
– Wiesz, Antek, tyś nieraz kapitalnie głupi, chociaż masz czasem bajeczne pomysły.
– Jedno drugie równoważy.
– Niezawodnie. Nie mam rękawiczek, jakże pójdę?
– Bez, bo na rękawiczki nie ma…
– Antek, tyś czasem genialny…
– Być może – jesteś gotów?
– Zaraz, tylko się przejrzę i kapelusz z fantazyą nasadzę.
– Wyszli w dobrych humorach. Lecz humory gasły w miarę zbliżania się do pracowni starego.
– Zaczekam w tej piwiarni na ciebie, zjem parę kiełbasek i wypiję kufel piwa.
– I zostawiasz mnie samego – rzekł Wacek żałośnie.
– Cóż chcesz, żebym cię na ręce wziął i zaniósł? Czekam; dalej, śmiało – otworzył drzwi od piwiarni, wszedł,
Wacek został sam na ulicy i pomknął nerwowo naprzód. Wpadł do bramy, przeskakiwał schody po dwa naraz, zatrzymał się przed drzwiami pracowni, stał, stal, i po cichu zeszedł na dół, poszukał oczyma piwiarni i poszedł do niej.
– Nie zastałeś starego.
– Wiesz co, ja za ciebie zjem obstalowaną parę kiełbasek i wypiję piwo, ty idź. Opanował mnie głupi wstyd, nie śmiem i basta. Wolę iść na rusztowanie.
– Ależ stary cię lubi.
– Właśnie dlatego, znaczyłoby, że wyzyskuję jego słabość dla siebie.
– Wierzy w ciebie!
– Jeszcze gorzej! Tobie łatwiej w nieswojej sprawie. Mój Anteczku, jeżeli nie chcesz abym krów doił, idź i powiedz staremu wszystko. Oszelmuj mnie, jak ci się podoba. Stary prędzej tobie odmówi, jak mnie.
– To właśnie źle.
– Właśnie lepiej, bo go nie będziemy naciągać. Wacek siadł, przyniesiono gorące kiełbaski, chciał je zabrać dla siebie.
– Za pozwoleniem, po kiełbaskach – przerwał Antek. – Tybyś chciał, egoisto, i kiełbaski, i pieniądze i sławę.
– Nie, nie, jedz, bo będziesz w lepszym humorze, będziesz miał minę i lepszą wymowę. – Kazał sobie podać drugą porcyę.
– Czy wszystko mam powiedzieć staremu?
– Jak przy spowiedzi, nie żałuj mnie.
– Dobrze, bądż zdrów, czekaj.
Wyszedł, drzwi zamknął z zamachem, że aż szyby zadźwięczały.