- W empik go
Bajka o Żelaznym Wilku - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Bajka o Żelaznym Wilku - ebook
„Bajka o Żelaznym Wilku” to fantastyczna opowieść o tym, jak zagubiony w głuchym borze, podczas polowania, król wpadł w zasadzkę zastawioną tam przez wilki. Żelazny Wilk, przywódca groźnego stada pokonawszy monarchę w pojedynku wziął go do niewoli. Stało się to przyczyną wojny wyniszczającej obie strony konfliktu – wojska wilczego i królewskiej drużyny. Dopiero gorące uczucie do córki króla, jakie rozgorzało w sercu Żelaznego Wilka sprawiło, że po długim okresie zmagań nastał pokój.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-986-7 |
Rozmiar pliku: | 523 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Polował Król w głuchych borach swego państwa — polował Król...
W gonitwie wśród gęstwin i bagnisk zgubił swój orszak. Znalazł się sam w puszczy na gniadym koniu, od którego złota łuna biła na ciemne omszałe pniska drzew, grubych jak kadzie, wysokich jak wieże kościelne. Zielonawy zmrok rozlewał się wokoło, czaił w załomach ziemi i drzew, w dołach wykrotów, w podcieniach gajów, niby wielooki drzemiący smok.
Bystrym wzrokiem Król wpatrywał się w przeloty lasu, bacząc, czy nie przemyka się gdzie sarna płowa, nie przekrada czarny tur, nie przepełza lis ognisty. Ale było martwo i cicho; jeno w dali, jak szum uchodzącej burzy, grzmiała wrzawa oddalających się obławników i ciężkie ich młoty kamienne waliły jak pioruny o drzewska...
Wtym wydało się Królowi, że siwy cień sunie nizko przy ziemi w stronę przeciwną od tych głosów. Wyciągnął co prędzej z sajdaka strzałę o miedzianym ostrzu, położył na tęgiej cięciwie łuku i puścił. Brzękła jak osa i utonęła w zmierzchu. Jednocześnie rozległ się cichy jęk. Król spiął srebrnemi ostrogami konia i rzucił się w tę stronę:
— Trafiłem!... — pomyślał radośnie.
Ale na miejscu, gdzie padła strzała, nie znalazł nic; natomiast znowu opodal rozległ się cichy, podobny do skowytu jęk. Król ponownie spiął chrapiącego konia ostrogami i skoczył. Siwy cień pomykał przed nim, kryjąc się wśród korzeni i pnisk.
— Raniony!... — szepnął Król i drugą strzałę na cięciwę nałożył.
Daremnie jednak to z jednej, to z drugiej strony zajeżdżał, opierającego się konia ostrogami przynaglał; raniony zwierz krył się zręcznie, na rzut strzały nie dopuszczał, ale i z oczu nie znikał. Gniewał się Król, cuglami konia szarpał, ostrogami boki mu krwawił, zapatrzony na siwy cień, to zjawiający się, to niknący w zielonawej pomroce. Nie spostrzegł, że wierny jego rumak drży, że lęka się, że grzywa mu się jeży... Nie widział, że to już nie jeden cień, lecz kilka ich miga się to tu, to tam i zwodzi go wyraźnie. Aż nagle zaroiły się jak mrowie blade cienie, wyskoczyły z poza pni, wychynęły z wądołów, wypełzły z obrosłych sitowiem bajorów. Zalśniły ogniki ich ślepi równo nad ziemią jak krwawy różaniec. Koń zatrzymał się i przysiadł na zadzie. Zrozumiał wreszcie Król, co mu grozi, ujął w garść złotą brodę i wsunął ją na piersi za kołnierz skórzanego kaftana, żeby mu nie przeszkadzała w bitwie. Poczym jął szybko strzałę za strzałą wypuszczać, mierząc w krwawe ogniki. Z dzikim wyciem leciały teraz ku niemu siwe szeregi. Wreszcie nie wytrzymał strasznego widoku koń bojowy, spiął się, okręcił na tylnych nogach i wichrem popędził od napastników. W tej ucieczce Król pogubił strzały, łuk mu pękł, uderzony o nawisłą na drodze rosochę, został jedynie u boku krótki, ciężki bronzowy miecz...
Pędził Król naoślep i od czasu do czasu grał na złotym rogu, nawołując straże. Zadaleko wszakże odbiegł od nich, aby go mogły usłyszeć.
Zato wilki były coraz bliżej. Już siwe ich kudły migotały z obu stron, już wyprzedzały go... Koń robił ciężko bokami, charczał, potykał się, wyciągał cudną szyję, jak lecący łabędź, a biała piana całkiem pokryła złotą jego sierść i złotą grzywę. Z wrzawą, z wyciem, z tętentem lecieli tak po sennym lesie, strasząc zdumiałe obumarłe drzewa. Aż spostrzegł Król, że siwe cienie migają już przed nim, że jest otoczony. Wtedy zeskoczył z konia na zwalony pień, wdrapał się wysoko na ogromne, sterczące ku górze korzeniska, oparł plecami o tarczę potwornego wykrotu, oblepionego kamieniami, gliną i mchem, podniósł oburącz swój ciężki miecz bronzowy...
Wilczyska obiegły go natychmiast, jak fale powodzi. Przez nie rwał chwilkę jego rumak, tratował je kopytami, szarpał zębami, aż z żałosnym rżeniem wspiął się, runął i utonął w ich skłębionym mrowisku.
Teraz wszystko zwróciło się na Króla.
Szerokie kosmate mordy, rozdziawione pyski z białemi kłami, czerwone ozory, łapy, zbrojne w szpony żelazne, pięły się ku niemu, wznosiły coraz wyżej, gęsto błyskając rubinowemi jak żar ślepiami.
Co gorsza, Król dostrzegł poza pierścieniem leśnych bestji brunatne ciała znanych mu leśnych włóczęgów, półnagich dzikusów, żyjących za pan brat z leśnym zwierzem, odziewających się w skóry wilcze i ukrywających swe kudłate łby pod wilczemi szłykami. Te hordy krążyły dotychczas luźno na pograniczach jego państwa i żywiły się przeważnie tym, co zdążyły skraść lub zrabować u jego pracowitych oraczy.
Potrząsali łukami i szczuli zwierzęta na Króla wilkołackim wyciem i podszczekiwaniem:
— Hau!... hu!... huź!...
Nie mogły się wszakże wilki dostać na pień, wysoko wsparty na gałęziskach i okrzewiach, a ich człowieczy pobratymcy niewiadomo dla czego nie puszczali strzał. Dodało to Królowi otuchy, zatrąbił ile tchu starczyło w róg i stanął mocno w kroku; potym swój ostry miecz opuścił, zatoczył jego końcem szerokie półkole i obtarł pień z wilczej piany.
Z wyciem, ze skomleniem opadła nawała rozżartych bestji, pogasły ślepia, zalane posoką... Ale trwało to chwilkę, poczym znowu wezbrały straszliwe zastępy, spiętrzyły się i zaszalały wokoło, szukając drogi...
Niedługo Król dostrzegł, że znalazły przejście po pniu od rozplaśniętej na ziemi korony drzewa. Zrozumiał, że koniec jego blizki, i znowu, ile miał mocy w piersiach, zatrąbił w swój złoty róg. Wilki odpowiedziały mu wściekłym wyciem. Jednocześnie grzbietem drzewa jak po kładce ruszył ku niemu szereg doborowych przeciwników. Przodem szło wielkie, siwe, prawie białe wilczysko ze łbem szerokim, potężnym jak u niedźwiedzia. Mordę naprzód wytknął, paszczę z lekka rozdziawił, że widać było straszliwe zębiska, a ostre uszy położył za siebie... Szedł wolno, mocno wpierając twarde szpony w oślizgłą od wilgoci korę drzewa, i zad pod siebie podbierał, gotując się do skoku. Król patrzał mu w gorejące ślepia i nie ruszał się. Dopiero gdy bestja zatrzymała się zupełnie blizko, postąpił śmiało pół kroku i ciął mieczem bronzowym. Śmiertelnie ranione wilczysko potoczyło się jak kłąb śniegu na łby spoglądających z dołu towarzyszy. Tymczasem Król, nie zwlekając, ciął raz drugi i zrzucił z pnia drugiego zwierza. To wywołało popłoch wśród napastników. I gdy Król znowu ku nim postąpił, błyskając złocistą szatą i mieczem ognistym, rzucili się w popłochu wtył, skłębili, wpadli na siebie i, gryząc się wzajem, wyjąc ze strachu, skomląc z przerażenia, spadli z pnia na dół na ciekawie przyglądające się im stado. Wtedy i reszta, podwinąwszy ogony, zaczęła uciekać w przerażeniu.
Król cofnął się na swe stanowisko i wytarł spocone czoło.
Wilki zatrzymały się opodal, a skupieni za niemi włóczędzy leśni zaprzestali szczucia i zdawali się ze sobą naradzać. Ale nie trwało to długo. Jakiś pomruk piekielny, podobny do szelestu wichury w leśnej gęstwinie, podniecił ich; zerwali się znowu ludzie i zwierzęta, obiegli wściekłą powodzią stojącego na pniu Monarchę. Ten, doświadczony w bojach, pojął, że zaraz napad ponowią, mocno się oparł stopami o nierówności pnia i czekał spokojnie z wzniesionym mieczem. Istotnie tłum wilków już wpadł na drzewo i, obślizgując się, przewalając, popychając się wzajem, leciał ku niemu. Znowu Król, nie czekając na nich, krok naprzód postąpił, pociął przeciwników, popłatał, pospychał — poczym cofnął się, aby chwilkę wypocząć. Ale wilki tym razem nie uciekły; niezadługo znów były u jego nóg. Chwytały go za poły rozwianego kaftana, za buty, za pochwę oręża, ciągnąc na dół w przedśmiertnych podrygach. Poczuł Król, że rychło zginie, że siły go opuszczają... Więc coraz częściej w krótkich odstępach dął w złoty róg, trąbił, trąbił rozpaczliwie na swoich dworzan, na swoje liczne wojska... I wydało mu się przez chwilkę, że odpowiada mu gdzieś zdala srebrna trąbka Wielkiego Łowczego. Nabrał otuchy, kilkoma potężnemi cięciami pień z wilków oczyścił, oparł zmęczone ciało o tarczę wykrotu, aby wytchnąć cokolwiek, i słuchał... Srebrna trąbka grała już gdzieś niedaleko. Wilki wahały się i niechętnie spozierały na pień pomimo zajadłego naszczuwania włóczęgów. Gdy wtym tuż za Królem rozległ się i zawarkotał coraz bliżej łoskot, podobny do szczęku tysiąca bijących o ziemię oręży. Wilki zawyły radośnie i znowu zamrowiły się na pniu. Król zadął raz jeszcze przenikliwie w róg, ale w jednej chwili ktoś mu go z rąk wytrącił, miecz wyrwał... Przerażone oczy Króla zdołały dostrzec tylko poza wykrotem ogromny czarny cień... Włochata żelazna łapa przycisnęła go, ugiął się pod jej ciężarem, potoczył i spadł z pnia na ziemię...
Gdy ocknął się, poczuł przedewszystkim twarde kolana na piersiach, a nad sobą ujrzał wilczym futrem okrytą pierś i straszliwą przyłbicę żelazną w kształcie wilczego pyska. Z dziur przyłbicy patrzały nań zimno okropne stalowe źrenice.
— Jesteś moim jeńcem, Królu!... — rozległ się głos cichy, lecz silny. — Twoje państwo rozległe prawem wojny do mnie należy. Twój rolnik spokojny, gdy zechcę, dla mnie siać i zbierać będzie!... Twoje stada karmić będą me wojska nieprzeliczone... Twoje zamki i grody warowne staną się memi legowiskami, a twój lud mego ludu sługą i niewolnikiem!...
— Ktokolwiek jesteś... dobij mię!... Poco się znęcasz? — jęknął Król.
— Nie potom żywcem brać cię kazał!... Nie potom stracił tyle sług wiernych... Nie przez litość dla ciebie!... Nie!... I to co mówię — nie dla urągania, ale na rozkaz mych bogów, mych wróżów... Słuchaj więc spokojnie! Wszystko się odmieni, puszczę cię wolno i nawet na twe krainy napadać przestanę, ale mi obiecaj, że mi oddasz w zakład przymierza, na wieczną własność: »to, czego nie było jeszcze nigdy, a jest już w twoim pałacu, co choć twoje jest, a czego nie znasz, w czym przyszłość i teraźniejszość łączą się niby wody zlewających się rzek!...« Tak kazali mi powiedzieć nasi siwi wróżowie!...
— Puść mię, abym mógł pomyśleć!... — zwrócił się do zwycięzcy Król, a gdy ten usunął mu z piersi kolano, podniósł się, usiadł i zadumał.
— Cóżby być mogło, co do mnie należy, a czego nie znam? — rozmyślał, zwolna przychodząc do siebie i nieustannie nasłuchując, czy nie doleci go z oddala granie rogów myśliwskich. — Wszystko ważne znam i pamiętam!... Cóż więc to jest?!...
— Poco ci ta rzecz? — spytał, chcąc zyskać na czasie.
— Sam nie wiem. Chcą tego wróżowie, a zwykliśmy ich słuchać. Zresztą niewolno mi wiele z tobą gadać.
— A jeżeli powiem... nie?!...
Zżymnął się rycerz żelazny.
— Uległeś w walce, pozwoliłeś się wciągnąć nierozważnie w zasadzkę... Powiodę cię jako jeńca przy moim koniu z grodu do grodu, abyś był świadkiem, że uczynię wszystko, com obiecał, z twym ludem...
Król bystro spojrzał na rycerza.
— Sądząc z głosu, młodzieniaszek jakiś... niedowarzony barbarzyńca! Usłyszał pewnie przesadne opowiadania o jakiejś błyskotce w moim pałacu... Dużo tego jest i być może, że czego nie znam!?... Leży w kącie schowane... Powiedzieli mu o tym schwytani jeńce... A chytrzy, dzicy wróże tumanią tych sobie podwładnych... wilkołaków rozmaitemi gusłami... Może im potrzebny do czego ten przedmiot dziwaczny?!... Ha, tym lepiej!... — postanowił Król z szybkością błyskawicy, dostrzegszy niecierpliwy ruch ręki rycerza.
— Zgoda! — rzekł głośno — Dam ci, czego żądasz, ale pamiętaj, że w ciągu lat dziesięciu uszanujesz moje granice!...
— Ale po mój... zastaw przyjdę, kiedy mi się spodoba!
— Po zastaw? A no tak: po zastaw!... Przychodź, przychodź, choć jutro! Ale pozwól odgadnąć, czy to czasem nie mój ulubiony puhar kryształowy, w którym woda i wino mieszają się jak nurt Bożeny z nurtami Popławy, hę?... Co?... Dawno mi go już nie podawano i doprawdy zapomniałem o nim?... — pytał już łaskawie. — Albo nabijany turkusami pas, który w sekrecie przygotowała dla mnie na imieniny Królowa?... Sekret zdradził mi szatny, gdym nowy pas zamówić kazał... Dla tego dopytuję się, abym czasem przez niewiadomość nie zgubił, albo nie darował komu rzeczy tobie obiecanej, rycerzu!... Owszem, powtarzam, że oddam ci co zechcesz z pałacu... Więc mię puść, gdyż towarzysze szukają mię i są niespokojni!
— Straże moje wstrzymają twych towarzyszy!... — zaśmiał się rycerz żelazny.
— Tymbardziej! — O cóż więc chodzi? Puść mię i przybywaj w moje dziedziny, a przyjmiemy cię godnie!
— Pierwej przysięgnij, że dotrzymasz obietnicy, i pamiętaj, że za złamanie przysięgi srogo się zemszczę. Tak nakazują nasi bogowie!
Król przysiągł, trochę dotknięty okazanym mu niedowierzaniem. Gdy wstał i potargane ubranie poprawił, już ciemna postać rycerza, otoczona zastępami wilków, nikła w zmierzchu leśnym.
Król odszukał swój strzaskany miecz, swój złoty róg i natychmiast zagrał na nim przeciągle raz, drugi i trzeci. Rychło odpowiedziało mu srebrne echo. Król poszedł w tym kierunku, trąbiąc od czasu do czasu. Zatętniały wkrótce kopyta po twardej glebie boru i zabłyszczały w zmierzchu złociste zbroje królewskiego orszaku.
Zeskoczyli rycerze i dworzanie z koni, otoczyli pana swego, zdumieni i przerażeni bladością jego twarzy, strzaskanym orężem i krwią na podartych szatach. Ale ponieważ Król milczał posępnie, nie śmieli go pytać. Wielki Łowczy podprowadził mu swego konia, Miecznik podał mu na klęczkach swój miecz. Król wskoczył na siodło i skinął na leśniczych, aby wiedli go do domu. Popędzili z tętentem i łoskotem, a w cichym borze, w zielonawym jego zmroku zostały jeno trupy pobitych wilków, złotem okute siodło królewskie i szczątki rozdartego konia.II.
Dopiero gdy wyjechali z gąszczów leśnych i znaleźli się wśród otwartych, uprawnych rozłogów, Król poweselał. Spojrzał na kołyszące się w słońcu łany zbóż, na ciche wioski, kryjące się w sadach zielonych, na wieśniaków w białych płótniankach, prowadzących w jarzmach siwe woły, na ciemne zamczyska na wzgórzach, strzegące kraju od nieprzyjaciela — splątaną brodę palcami rozczesał i uśmiechnął się:
— Jaki okup może być za wielki za spokój tego kraju, za szczęście tego ludu, za moje wreszcie życie, za moje mądre rządy?... Co za zamęt-by wynikł, gdyby mię nagle nie stało? Jużby tutaj teraz szalały rozzuchwalone wilkołackie hordy!... Jużby płomień hulał po zamkach i siołach... Krew lałaby się tam, gdzie teraz wietrzyk muska kwiaty, a płacz i jęki rozlegałyby się tam, skąd teraz leci piosenka!...
Nie, zaiste! Tanio zapłaciłem za moją przygodę — obietnicą tego, czego nie znam, a więc czego nawet żałować nie mogę! Niech bierze! Choćby nawet cały mój pałac złocony zabrał, nic to jest w porównaniu z tym pięknym państwem! Co stracę, poddani mi zwrócą. Zbudują i wyrobią znowu, co mi Wilczysko zabierze!
Spiął konia ostrogami i popędził wesoło ku zamkowi, którego ostre wieżyce już rysowały się na dalekim wieczornym nieboskłonie.
Zamek królewski nie był obronny, nie miał wokoło ani murów, ani fos, ani wałów. Bram nie strzegły mosty zwodzone... Król był dobry i twierdził, że miłość poddanych jest jego murami, a ich strażą — jego sprawiedliwość.
Za to wokoło zieleniał cudny ogród, pełen kwiatów, roślin niezwykłych, dziwów zamorskich, muszli, głazów, posągów, rozsypanych kunsztownie po szmaragdowych łąkach. Chowało się tam mnóstwo półoswojonego ptactwa, kolorowych papug, bażantów złotych i srebrnych, białych i szafirowych pawi. Czarne i białe łabędzie pływały po lustrzanych stawach, a w ich przejrzystych głębinach, wśród lasu porostów, uwijały się złote i srebrne rybki, pływały wielkie czerwone jak miedź karpie i karasie. Sarny, daniele, jelenie i kozice biegały stadami po gajach, piły wodę z kryształowych ruczajów i szczypały miękką jak jedwab’ trawę. Na wiosnę cały ogród huczał od śpiewu słowików, gwizdania wilg, szczebiotania drozdów. Wszystkim było tam dobrze, gdyż Król surowo zabraniał strzelać do zwierzyny w parku, nie pozwalał nawet tam łapać motyli, a zakazu tego bacznie pilnowali liczni łowczowie.
Król bardzo lubił swój pałac z ogrodem i nazywał je »Ostoją Pokoju«.
Ale tym razem, gdy wjechał na wysypaną żółtym piaskiem pałacową aleję, zachmurzyło się znowu jego oblicze. Daremnie ulubiona sarenka wybiegła z krzewów i, idąc obok wierzchowca, lizała pokornie królewskie strzemię, Król ani spojrzał na nią.
— Co powiem Królowej — rozmyślał. — Co powiem jej o tym obrzydliwym Wilczysku? Czyż mogę opowiedzieć jej, jak on cuchnącemi kolanami gniótł mi piersi? Jak targał moją złotą brodę? Czy mogę przyznać się jej, żem się go zląkł, żem drżał pod jego strasznym wzrokiem stalowym?... Że walałem się w prochu, że uległem?... Nie, nic jej lepiej nie powiem! Niech hańba moja mnie samego gryzie! A gdy przyjdą gońce od Wilka, oddam mu, co zechce, i udam, że to dobrowolny podarunek sąsiedzki... Tak będzie najlepiej! Poco ma się martwić!?...
Było jednak przykro Królowi, że musi przed żoną kryć się i kłamać. Jechał więc wolno ze spuszczoną głową, a za nim orszak, ucichły na widok smutku Pana. Okrążyli wielki klomb heljotropów, mieniących się w różowym zmroku wieczornym jak kupa ametystów, i zatrzymali się przed szerokiemi marmurowemi schodami przedsionka. Król czekał, aż wyskoczą giermki i przytrzymają mu konia. Ale nikt nie zjawiał się, więc podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na ostrołukie, szeroko otwarte podwoje wejścia. Nikogo ani tam, ani w pobliżu widać nie było — cisza panowała głęboka. Jeno z ogrodowej alei biegł, trzymając się za nos, królewski wesołek, Bączuś...
— Cicho!... cicho!... — wołał — Niespodzianka!... Ani pisnąć, ani kichnąć, ani skrzypnąć!... Niech Król Jegomość na paluszkach stąpa, a dwór niech zapomni nawet, że ma nogi!... Tylko ja sobie pozwolić mogę: bzzzy!
Bzyknął i okręcił się na jednej nodze jak fryga.
— Gadaj, co takiego? — niecierpliwił się Król.
— Nie mogę. Królowa Jejmość zabroniła! Nie mogę! Bzzy!...
I znowu obrócił się jak fryga.
Już orszak schodził z koni, już giermkowie i stajenni dopadli tłumnie przyjezdnych, brali od nich rumaki, a Król wciąż siedział na koniu i tarł dłonią stroskane czoło.
— Co się stało?... Powiesz nareszcie, przeklęty błaźnie?!
Bączuś odskoczył, zakrył sobie twarz rozczapierzonemi palcami i jęknął płaczliwie:
— Nie gniewaj się, Królu, ale ciesz, ale gwiżdż, ale przytupuj sobie, zaśpiewaj, potańcz... i... podaruj mi... dukata! — Podaruj mi... dwa dukaty!
Król cisnął gniewnie tręzlę na ręce pachołka i ruszył w głąb’ pałacu. Serce mu biło niespokojnie, mimowoli kroku przyśpieszał, a za nim szedł na palcach strwożony orszak.
— Gdzie Królowa? — zapytał spotkaną dworzankę królowej.
Pani przysiadła nizko, bacząc pilnie, aby strojna jej suknia ułożyła się dookoła w piękną banię.
— Jej Królewska mość... w sypialni! — odszepnęła słodko.
— Czy nie chora?
— Jej Królewska Mość kazała prosić niezwłocznie po przyjeździe Waszą Królewską Mość do siebie!
— Jakaś zmowa! — mruknął Król, targając koniec złotej brody.
I tak jak był w zbroi i w zbrukanych podartych szatach myśliwskich udał się do komnat małżonki.
Przeszedł salę rycerską, gdzie z chrzęstem powstali na jego powitanie od palących się na kominkach ogni zakuci w miedź i żelazo rycerze; minął salę jadalną, gdzie wśród potężnych kolumn jaspisowych długie stoły, zastawione srebrem, puharami z rzniętego szkła i kryształu, cynowemi misami, wazami pełnemi owoców i kwiatów, — czekały na zgłodniałych myśliwców. Wszedł na schody wewnętrzne, wyłożone po bokach ślicznie rzeźbionym drzewem, i po miękkim kobiercu wstępował wolno, zapatrzony w kolorowe witraże, rozpalone zorzą wieczorną.
Królowa miała komnatę w wieży środkowej całą z lustrzanych szklanych ścian. Mieszkała więc niby w wielkim krysztale, do którego o świcie zaglądały różowe mgły z dołu; potym wchodziła purpurowa jutrzenka; przez dzień cały całowało ją rozkochane słońce; wieczorem pieściła zorza wieczorna; w nocy zaglądał księżyc srebrny i mrugały gwiazdy dalekie...
Ale tym razem, gdy Król wszedł, znalazł okna przysłonięte grubemi makatami, woskowe świece jarzyły się w wysokich bronzowych świecznikach popod ścianami, a na środek wysunięte było wspaniałe łoże królewskie pod baldachimem ze złototkanych bławatów.
Na poduszkach leżała Królowa.
Zobaczywszy Króla, uśmiechnęła się blado i usiadła, wyciągając ku niemu rękę; jednocześnie skinęła na służebną i ta wyjęła z kołyski parę ślicznych dzieciaczków w poduszkach.
Król schwycił się z przerażeniem za głowę.
— Jakże się stało, żem mógł się tego nie domyślić?!...
W strapieniu nie zauważył wyciągniętej ku sobie ręki żony. Królowa po niejakim czasie, zdziwiona i urażona, cofnęła ją i zmarszczyła brwi:
— Myślałam, że się ucieszysz?! Takeś pragnął dzieci! Córeczka i synek!... Ale ty nawet na nich nie patrzysz!
— Ach, tak... tak!... — bąkał z wysiłkiem Król, rozchylając grubemi palcami koronki, wśród których, niby pączki kwiatów, spały maluchne główki.
Królowa przypatrywała mu się gniewnie z pod oka; służebna ciekawie a nieznacznie śledziła oboje.
— Widzisz... nie... powiodło mi się na... polowaniu... Złe miałem łowy... Wogóle... przykro... — tłumaczył się niewyraźnie Król.
— O tak! Rozumiem, że są to powody dość ważne! Bez wątpienia!... Ale... mimo to... — przerwała mu Królowa, siląc się powstrzymać nawisłe na rzęsach łzy. Podniosła chusteczkę do oczu i dla tego nie widziała, że i u Króla ręce się trzęsą, a usta i broda drgają boleśnie.
Wreszcie odwrócił się od żony, od dzieci, od niańki i wyszedł, bąkając:
— Tak, tak, chowajcie je, chowajcie zdrowo!... Pielęgnujcie!
Teraz dopiero Królowa zauważyła pełne zdumienia spojrzenie pani służebnej, wpatrzone w szerokie barki uchodzącego Króla.
— Idź wypocząć, Kingo! Dzieci daj tutaj... Kiedy będziesz potrzebna, zawołam na Ciebie!
Służebna podała dzieci, skłoniła się pokornie i wyszła.
Wtedy Królowa przypadła twarzą do małych, pulsujących żyłeczkami główek niemowląt i zaszeptała z płaczem:
— Maleństwa moje kochane, dzieciuszki moje drogie, nie jesteście wy nikomu na świecie potrzebne!... Nikt was nie kocha!... Tylko ja, tylko ja...IV.
Zawrzała robota dookoła królewskiego pałacu. Kopią kopacze rowy głębokie, murarze mieszają wapno z piaskiem, kamieniarze ciosają bryły kamienne. Skrzypią na drogach ciężkie wozy, sapią woły, wioząc cegły, drzewo, ogromne głazy z dalekich krańców państwa. Pokrzykują woźnice, kłócą się między sobą, gwarzą i śpiewają rzemieślnicy, ciągnący z narzędziami do zamku. Na budowli chodzą budowniczowie wśród roju pracujących z miarami w ręku, z trójkątami, z linijkami, pilnie bacząc, żeby każdy kamień, każda cegła legły według planów, zatwierdzonych przez Króla. A w dali widać straże czuwających we dnie i w nocy wojsk nad bezpieczeństwem pracowników. Zwolna dokoła cudnych ogrodów słonecznych wznosiła się od ziemi potworna obręcz grubych czarnych murów. Rychło przerosła rycerza na koniu. Z dolnych okien pałacowych już nie było widać ani niw rozległych, ani wiosek, ani grodów dalekich — wszystko zakryła czarna opaska.
Patrząc na to, płakała Królowa i kryła się w wewnętrznych komnatach, gdzie chowały się jej śliczne bliźniaczki. Całowała je i pieściła żałośnie, gdyż Król powiedział jej w wielkiej tajemnicy o swej przygodzie w lesie i o obietnicy, jaką uczynił Żelaznemu Wilkowi.
— Nie damy, nie ustąpimy was, dzieciątka moje!... Niech świat cały zakryją mury, niech słońce nie zagląda więcej do pałacu naszego, byleście wy były z nami, bylem mogła widzieć wasze głowiny!... — szeptała nieraz, chyląc się nad złoconą kołyską.
Król gładził brodę w zamyśleniu.
— Rozumie się, że nie damy! — mruczał i szedł na budowlę, żeby się osobiście przekonać, czy roboty posuwają się z doskonałym pośpiechem.
Znaczną część wojska jeszcze musiał trzymać w pogotowiu na wypadek niespodziewanego napadu. Dla tego troska na chwilę nie schodziła mu z czoła i często wołał wieczorami do siebie skarbników i pytał, czy dużo jeszcze w śpichrzach zostało zboża, jagieł i mąki, czy w skarbcach dużo jeszcze pieniędzy?
Wzdychali wierni słudzy, trzęśli siwemi głowami:
— Starczyć — starczy, bo nieprzebrane były Twoje, Panie, zapasy, ale dużo pójdzie, gdyż mur gruby i wielki!...
— Czy nie dałoby się zmniejszyć go choć o jedną cegiełkę? — spytał nieśmiało jeden z nich.
— Ja zechcę o jedną, ty zechcesz o drugą, on zechce o trzecią, my zechcemy o czwartą, wy zechcecie o piątą, oni zechcą o szóstą... ci zechcą o siódmą, tamci zechcą o ósmą... wszyscy chcemy o dziewiątą... — zatrajkotał Bączuś, wyłażąc z pod stołu.
Król uśmiechnął się i potrząsł głową.
— Nie! Nic nie może być zmienione w zatwierdzonych planach!
Wyrosły więc mury czarne, niebotyczne jak urwiska, a tak szerokie, że po ich grzbiecie między zębicami z łatwością maszerowały poszóstne oddziały żołnierzy. Po rogach stały baszty z maszynami do rzucania pocisków, a zwodzonego mostu broniła wysoka, warowna wieża... Dokoła murów szerokim rowem płynęła łacha rzeki, nawrócona w tę stronę umyślnie przekopanym korytem.
Pałac znalazł się jak na wyspie, odgrodzony zupełnie od świata. Nawet ptak, aby się dostać do królewskich ogrodów, musiał się wzbijać wysoko, a zwierz, płaz, a tymbardziej człowiek nie mieli tam wcale dostępu bez pozwolenia straży, która dzień i noc czuwała w jedynym przejściu u zwodzonego mostu.
Gdy rzesze rzemieślników opuściły po skończonej robocie mury, gdy ustał stuk młotków, zgrzyt narzędzi, gwar głosów ludzkich, nastała cisza w zamku jak w grobie.
Dziwną zmianę w otoczeniu zauważył nawet Dydko na Słomianych Nóżkach, który, zapatrzony w niebo, nie spostrzegał zwykle, co się wokoło niego działo. Pewnego ranka zleciał pędem po schodach ze swej wieży, bez kołpaka na głowie i w rozwianej opończy, wrzeszcząc przerażonym głosem:
— Co to jest?... Zaćmienie ziemi!... Gdzie jest Król?... Szukajcie Króla!... Niesłychane zjawisko: zaćmienie ziemi!...
Chwytał dworzan za ramiona i ciągnął ich do okien, pokazując na mury, ciemniejące poprzez gałęzie drzew...
— To warownia, zbudowana z rozkazu Najjaśniejszego Pana!... — odpowiadali mu z uśmiechem.
— Warownia? — powtórzył zdumiony astrolog. — Poco?!...
— Nic o tym niema w moich gwiazdach. Co?!... He, he!... — syknął Bączuś, klepiąc się wesoło po łysinie. —
— To prawda!... Nic o tym niema w gwiazdach!... — zgodził się w zamyśleniu Dydko i, nie żegnając się z nikim, nie patrząc więcej na ogrody i mury, wrócił co rychlej na swoją wieżę, do swoich retort, teleskopów i obliczeń.
Choć wybudowanie murów znacznie zmniejszyło wydatki na straże i pozwoliło zwołane pułki odesłać do domów, gdzie na nich czekały zaniedbane niwy i warsztaty, nie mógł Król jednak długo z temi murami się pogodzić. Nieraz, przywarszy rozpalonym czołem do szyby, godzinami przypatrywał im się z górnych okien swego pałacu.
— Wąż, kamienny wąż odgrodził mnie od królestwa mego!... — mruczał. — Patrz, Bączusiu! — zwrócił się do nieodstępnego wesołka — Czy nie wąż? Czy baszta mostowa nie podobna jest do wzniesionej głowy wężowej, uwieńczonej koroną?!... On teraz panuje nad moim państwem!... My zaś wszyscy więźniami jego jesteśmy... Czy to do mnie ma teraz kto dostęp?... Przedtym każdy żebrak mógł przyjść i poskarżyć się na swoją krzywdę...
— A teraz, aby wejść do zamku, musi dać denara panu Naczelnemu Strażnikowi, Taturze!... To prawda, Najjaśniejszy Panie!... Ale co było robić?... Zjadłyby nas straże do szczętu, albo zjadłyby nas Wilki!...
— Więc powiadasz, że Tatura bierze pieniądze za przepust do zamku?... — zapytał Król z niepokojem. — W takim razie on wpuści kiedykolwiek Żelaznego Wilka? Tego stać przecie na sutą zapłatę!...
— Wilka on nie wpuści, gdyż mu dobrze jeszcze z Tobą, Królu... Kabzę sobie nabija datkami i pocichu rozmaite sprawy załatwia przed bramą... w Imieniu Waszej Królewskiej Mości... Bo ciemny biedny chłop wszystkiemu wierzy... A w swoich dziedzinach robi, co chce, gdyż wie, że żadna skarga, żaden jęk poza te mury się nie przedostanie bez jego pozwolenia...
— Źle mi poradziłeś, Bączusiu, źle!... Widzę to teraz!...
— Nie było innej rady!... Miłościwy Panie, należy tylko od czasu do czasu... wyruszać z zamku i objeżdżać Państwo... W ten sposób dużo się poprawi!...
— Wypędzę Taturę... Naznaczę kogo innego Wielkim Strażnikiem...
— Każdy będzie robił tosamo. Jeżeli sam nie będzie brał, to będą brali potajemnie jego podwładni... Zaś Tatura obrazi się i zostanie nieubłaganym naszym wrogiem. Lepiej już uciąć mu głowę!...
— Niema zaco!... — szepnął Król w zamyśleniu. — Zresztą wszystkim głowy nie utniesz!... Pojadę lepiej na objazd Królestwa... Wołaj szatnych i koniuszego!
Gruchnęła po zamku wieść o wyjeździe Króla. Zrobiło się zaraz wesoło i huczno. Wynoszą z śpichlerzy i komór, ładują do juków oraz skrzyń pachołkowie pod dozorem szatników i krajczych odzież, sprzęt rozmaity oraz żywność, potrzebną w podróży. Koniuchowie czyszczą i siodłają konie, rycerze oglądają zbroje i oręże, dworzanie szykują stroje odświętne, sobole kołpaki, dzierzgane kryzy na szyję, wspaniałe płaszcze, buty miazdrowe żółte i czerwone. — Wszyscy radzi z przejażdżki, swywolni, rozmowni, zaczepiają żartami Bączusia, który ogryza się, jak może.
— Wesołku, wesołku! Na jakim rumaku pojedziesz? Jakie to zwierzę udźwignie tyle śmiechu?
— Pojadę... w kieszeni rycerza Rondla!... Będzie mi tam dobrze, tam zawsze pełno łakoci! — odpowiadał poważnie Bączuś i pokazywał grzechotką na rozdęte poły kaftana rycerza Rzędy, którego dla otyłości i hałaśliwej mowy przezywano Rondlem.
Rycerz otwierał szeroko wypukłe, żabie oczy i trząsł przecząco głową.
— Ja nie mogę! Ja muszę strzec bezpieczeństwa Króla Jegomości!.. Muszę mieć wolne ruchy!
Wszyscy wybuchali śmiechem:
— Ależ, kochany Rondelku, ty masz zawsze wolny ruch... Wszystkich nas będziesz strzegł od przejedzenia. Wiadomo, że jak zgarniesz z półmiska, to już tam mało zostanie!...
— Nie dokuczajcie mi, bo się rozgniewam!...
— Strzeż się, Bączuś, bo cię połknie!...
— O! On tylko łyżką umie wojować...
— Cicho, idzie Król!...
Heroldowie uderzyli w trąby. Na schodach przedsionka ukazał się Król w czarnej aksamitnej szacie bufiastej ze złotym łańcuchem na szyi. Obok szła Królowa, co chwila przykładając chusteczkę do oczu.
— Wracaj, wracaj co rychlej!... Umieram ze strachu, gdy ciebie niema w pobliżu... Ach, wracaj!...
Król niecierpliwie machał ręką i nie patrzał na żonę. Dopiero, gdy dosiadł rumaka, zwrócił łagodne stroskane oczy na Królową, tonącą we łzach i omdlewającą wśród swoich niewiast.
— Przecież wrócę niedługo!...
— Wrócisz, ale czy nas zastaniesz!?... Przynieście dzieci!... Niech ich raz jeszcze zobaczy!...
Ale Król nie czekał, zmarszczył brwi i dał znak do pochodu.
Piękny to był orszak. Na przedzie jechał chorąży ze znakiem królewskim i heroldowie z długiemi mosiężnemi trąbami, ubranemi wstęgami; za niemi oddział zakutych w miedziane zbroje rycerzy z wielkiemi bronzowemi mieczami u boków. Dalej jechał Król w czarnych aksamitach, w czarnym berecie z czarnym strusim piórem. Kary koń pod nim kapał od złota i drogich kamieni. Za Królem ciągnęła długa świta dworzan, mieniąca się barwami i blaskami zorzy rannej i wieczornej. Na zwodzonym moście Wielki Strażnik koronny Tatura z całą strażą zamkową złożył hołd należyty Władcy. Król skinął mu głową, ale wszyscy widzieli, że się doń nie uśmiechnął i nawet nań nie spojrzał.
I długo stał dumny pan pod wjazdowym ciemnym sklepieniem i złemi czarnemi oczkami z pod wzniesionej przyłbicy śledził oddalający się orszak. Prawa ręka jego spoczywała na głowicy miecza, a lewa ściskała gniewnie skórzaną rękawicę.V.
Rozejrzał się Król po rozległych polach. Zapuścił swobodnie wzrok w błękitną dal. Rozpoznał znajome lasy, znajome gaje, białe wsie i miasteczka w zielonych ogrodach. Poweselał. Uśmiechnął się, białą ręką złotą brodę pogładził, kazał grać muzyce, kazał śpiewać pieśniarzom. Wysunęli się na czoło trębacze, dudarze i gęślarze, buchnęła w niebiosa wesoła piosenka:
Hej!...
Był sobie Król Grzyb,
A u Króla była matula,
Stara Grzybula.
Powiedziała raz Grzybula
Do swego Króla:
»Czas ci znaleźć sobie żonę,«
»Jaką matronę!...«
»Już ci nóżka nadpróchniała,«
»Zmarszczyła się skórka cała«
»I zębów ci brak!«
Na taką mowę
Król schylił głowę,
Aż mu zsunął się na czoło
Kapelusz jak młyńskie koło
I zakrył oczy...
Nieprzyjemna rzecz, gdy się świat mroczy,
Lecz Król ruszyć się nie może,
Stoi cichutko, nieboże,
I wzdycha sobie:
Jak ja to zrobię, matulu,
Jak ja to zrobię?!
Wszakże trudy to niezmierne
Znaleźć serce czułe, wierne,
Wszakże dla tego potrzeba
Obejść pół ziemi i nieba!
A ty znasz mą dolę biedną,
Że mam tylko nóżkę jedną!
Więc w taką daleką drogę
Ja się wybierać nie mogę...
Oj, nie mogę!...
Nie mogę...
Dźwięczne echo niosło daleko po rozłogach słowa piosenki. Zasłyszawszy ją, wieśniacy wołali:
— Król jedzie!
Porzucali w polu robotę i biegli tłumnie ku wysadzonemu topolami gościńcowi, gdzie migał tęczowy korowód królewskiego orszaku. Stali smutni, spracowani, obdarci przy rowach, zdjąwszy z kudłatych łbów czapki, i w milczeniu przyglądali się cudnemu widziadłu postrojonych, sytych, błyszczących koni i ludzi.
Król znów się zasępił:
— Dla czego tacy nieweseli?... Dla czego nic nie mówią, nie śmieją się? O nic nie proszą?... Dla czego mają odzież w łachmanach i wychudłe twarze?... — spytał Król jednego z przybocznych rycerzy.
— Nie wiem, Miłościwy Panie!... Są to ludzie Wielkiego Strażnika. W orszaku znajduje się jego brat młodszy! — odrzekł ostrożnie pytany.
— Przywołać go!
Chrzęszcząc zbroją, podjechał dumny rycerz.
— Dla czego ludzie tutejsi tacy zmarnowani!?...
— Najwięcej ucierpieli od postoju wojsk... Mieszkają najbliżej zamku...
Król brwi zmarszczył.
— Przecież zabroniłem rabunków i nadużyć, kazałem za wszystko płacić!... — odrzekł chmurnie i głowę od rycerza odwrócił.
— Król płaci, pan zabiera!... Na to przecie są panowie!... — zachichotał Bączuś. — Nie od postoju wojsk, Wasza Królewska Mość, a od poborów pana swego mają te chłopy takie dziury i taką chudość... Hej, podchodźcie, chamy, jęknijcie!... Otwórzcie dzioby, gawrony!... Zdaleka widzę, że z waszych ślepiów wygląda zakuta w miedź pięść szlachetnego rycerza!... Cóż nie idziecie, głuptasy!... — wołał wesołek na chłopów, potrząsając grzechotką. — Oni się poprawią, Najjaśniejszy Panie, i utyją i dziury załatają, gdyż nie są tacy głupi, jak myślałem!... Milczą, bo wiedzą, że Króla raz na rok zobaczą, a pańskiego ekonoma z batem codzień!...
— Tak, tak!... — szepnął Król z rozżaleniem. — Dawniej mieli łatwiejszy do mnie dostęp! Ale ja temu zaradzę! — dodał, podnosząc głowę i spoglądając ostro na dworzan i rycerzy.
Zaraz w pierwszym mieście wysłał na rynek heroldów i kazał ogłosić, że kto poniósł krzywdę, kto ma skargę, kto szuka sprawiedliwości i obrony przed uciskiem, niech się zgłasza na ratusz, gdzie on, Król, będzie osobiście sądy sprawował. Gruchnęła wieść po okolicy i napłynęły ogromne tłumy biedaków, pokrzywdzonych i poteranych przez życie, mnoga ilość powaśnionego rycerstwa, kłócącego się ze sobą rodzeństwa oraz innych nieszczęśliwców. Wiele pracy miał Król, aby wszystko to, co mówili, rozpoznać, fałsz od prawdy oddzielić i wyrok sprawiedliwy wydać. A że najwięcej było chłopów, skarżących się na rycerzy, że ciągną z nich niezmierne pobory pieniędzmi i robocizną za dzierżawę ziemi, więc musiał Król i panów ściągać przed swe oblicze.
— Długotrwałe pogotowie wojenne wymagało zdwojonych wydatków... Dużo ludzi musieliśmy oderwać od pracy w polu... Stąd obciążenie!... Wszystkim ciężko! — tłumaczyli się panowie.
— Ale przecież wojsko już dawno wróciło do domów!...
— Tak, ale zostały... długi!...
Król kiwał głową, kiwał głową Bączuś, siedzący na stopniach tronu — ale nic wymyślić nie mogli. Pozornie rycerze mieli rację...
— Miłościwy panie... — prosili znowu chłopi. — To prawda — wojna była!... My gotowiśmy rycerzom płacić za obronę kraju, za to, że krew swą za nas wszystkich przelewają... Ale niechże wiemy raz na zawsze, ile płacić mamy... A to u każdego co innego i coraz to inaczej mówią!... Zabierają dobytek, bydło i zboże, kiedy najpotrzebniejsze... Nie pytają, przychodzą i biorą, pachołkowie zaś dla siebie jeszcze przybierają... Daremne skargi!...
Myślał Król, po nocach nie sypiał, głowił się, jak złemu zapobiec.
— Cóż, Bączusiu, poczniemy? Jaką radę mi dasz, stary poczciwcze?!... — pytał żartobliwie, wypoczywając po całodziennych sądach w głębokim fotelu.
— Trudno, Miłościwy Panie, coś poradzić: żrą się ludziska jak wilki!...
— Właśnie: jak wilki!... — żywo podchwycił Król. — Dawniej tego nie było, dopiero od tego czasu! — Wszystkich pozarażało obrzydliwe Wilczysko. Urwał Król i sposępniał.
— Eh, było i dawniej!... — szepnął Bączuś — Tylko wyrosło! Wszystko wyrosło! Dawniej były małe wilczęta, a teraz duże wilki... Ale i na nich rada się znajdzie!
— Nie mogę, widzisz, naciskać bardzo rycerzy, bo w razie napadu zostanę zupełnie bez przywódców wojska i bez obrony!
— Uzbrój kmieci, Miłościwy Panie!...
Król pogładził brodę.
— Myślałem o tym! — rzekł cicho. — Ale... zaczną się bić z rycerzami... będzie wojna domowa... A wrogowie na to tylko czyhają... W dodatku skąd wziąć naraz tyle nowego oręża, zbroi, miedzi, koni z bojowym rynsztunkiem. — Musieliby się kmiecie uczyć władania bronią, sprawiania szyków, musieliby czas na to tracić, a innych zamiast siebie w pole na robotę posyłać... Więc powstałoby tylko nowe rycerstwo!... Lepiej zrobię to, co w innych krajach, spiszę prawa stałe i ustanowię sądy po grodach!
Bączuś westchnął żałośnie.
— A na sędziów naznaczymy... lisów!...
— Idź precz!... — rozgniewał się Król. — Zgłupiałeś zupełnie! A to, co mówisz, wcale niedowcipne!...
Ale gdy wesołek był już przy drzwiach, zawołał nań Król, żeby wrócił, gdyż nie lubił samotności: opadały go zaraz czarne myśli.
— Cóż, nic nie słyszałeś, wesołku, żadnej wieści — pogłoski z ...zamku? — zapytał poufale.
— Nic, Królu Panie, nic!
— Dziwna rzecz: kazałem sobie często przysyłać wiadomości, a tu nic, od tak dawna nic a nic!
— To i lepiej! Musi się im tam niezgorzej powodzić, skoro nie dają znać...
— A co jeżeli ich... już niema!...
— Skądże znowu!?... Pan Tatura zapewne niebardzo cię, Królu, miłuje, ale tym pilniej strzec będzie zamku, wiedząc, że za byle co zdejmiesz mu głowę!...
— A jednak mię niepokój dręczy!...
— To jutro wyślij gońca z zapytaniem, a dzisiaj... wezwij kapelę, niech gra; niech tańczą dworzany i rycerstwo... Tylko się nie smuć!... Od smutku to myśl cięży. Więc mieszczaństwu na uciechę też każ wytoczyć parę beczek miodu... Hulaj dusza. A tymczasem ja ci, Królu Panie, takiego wywrócę koziołka, że sam zapragniesz fikać!... Patrz!
Stanął nagle Bączuś przed Królem na rękach, podniósł do góry swoje krótkie nóżki, wypiął brzuszek i pomaszerował wesoło ku drzwiom. We drzwiach fiknął zręcznie i zawisł na ogromnej klamce, nogi rozłożył i wyjechał uroczyście za próg na otwierających się podwojach.
— Hej, kapela!... Podczaszowie, stolnicy!... Zastawiajcie stoły, nalewajcie kruże!... Pośpiewajcie, weseli śpiewacy!... Król chce się bawić!
Zapalono pochodnie w przedsionkach, oświecono świecami woskowemi sale grodowego zameczku, gdzie u kasztelana gościł Król, i zawrzała wesoła zabawa. Zadudniały nogi na dębowych i kamiennych posadzkach, buchnęły wesołe, rubaszne okrzyki, żarty i krotochwile. Za stołem, zastawionym jadłem i napojami, zasiadł wsparty na łokciu Król i smutnemi oczami patrzył na swawolącą gromadę. Rej wśród niej wodził opasły Rondel, podczas gdy inni panowie po obu końcach stołu gwarzyli przyciszonym głosem, popijając miód i wino ze złotych i srebrnych dzbanów.
Wesołek podkradał się co jakiś czas do Rondla, wyciągał mu nieznacznie z kieszeni łakocie, pokazywał je zebranym i kładł z wielką powagą do ust...
— Ho!... ho!... ho!... Ha!... ha!... ha!.. — Śmiali się wszyscy.
— Co się stało? — pytał zdziwiony Rondel, zatrzymując się w tańcu.
— Mało, mało!... — beknął Bączuś i oblizał się szeroko.
Zerknął na Króla, ale Król nie uśmiechnął się, może nawet nie widział żartu, zadumany, zapatrzony w daleki, niewidzialny dla nikogo widok.
Polował Król w głuchych borach swego państwa — polował Król...
W gonitwie wśród gęstwin i bagnisk zgubił swój orszak. Znalazł się sam w puszczy na gniadym koniu, od którego złota łuna biła na ciemne omszałe pniska drzew, grubych jak kadzie, wysokich jak wieże kościelne. Zielonawy zmrok rozlewał się wokoło, czaił w załomach ziemi i drzew, w dołach wykrotów, w podcieniach gajów, niby wielooki drzemiący smok.
Bystrym wzrokiem Król wpatrywał się w przeloty lasu, bacząc, czy nie przemyka się gdzie sarna płowa, nie przekrada czarny tur, nie przepełza lis ognisty. Ale było martwo i cicho; jeno w dali, jak szum uchodzącej burzy, grzmiała wrzawa oddalających się obławników i ciężkie ich młoty kamienne waliły jak pioruny o drzewska...
Wtym wydało się Królowi, że siwy cień sunie nizko przy ziemi w stronę przeciwną od tych głosów. Wyciągnął co prędzej z sajdaka strzałę o miedzianym ostrzu, położył na tęgiej cięciwie łuku i puścił. Brzękła jak osa i utonęła w zmierzchu. Jednocześnie rozległ się cichy jęk. Król spiął srebrnemi ostrogami konia i rzucił się w tę stronę:
— Trafiłem!... — pomyślał radośnie.
Ale na miejscu, gdzie padła strzała, nie znalazł nic; natomiast znowu opodal rozległ się cichy, podobny do skowytu jęk. Król ponownie spiął chrapiącego konia ostrogami i skoczył. Siwy cień pomykał przed nim, kryjąc się wśród korzeni i pnisk.
— Raniony!... — szepnął Król i drugą strzałę na cięciwę nałożył.
Daremnie jednak to z jednej, to z drugiej strony zajeżdżał, opierającego się konia ostrogami przynaglał; raniony zwierz krył się zręcznie, na rzut strzały nie dopuszczał, ale i z oczu nie znikał. Gniewał się Król, cuglami konia szarpał, ostrogami boki mu krwawił, zapatrzony na siwy cień, to zjawiający się, to niknący w zielonawej pomroce. Nie spostrzegł, że wierny jego rumak drży, że lęka się, że grzywa mu się jeży... Nie widział, że to już nie jeden cień, lecz kilka ich miga się to tu, to tam i zwodzi go wyraźnie. Aż nagle zaroiły się jak mrowie blade cienie, wyskoczyły z poza pni, wychynęły z wądołów, wypełzły z obrosłych sitowiem bajorów. Zalśniły ogniki ich ślepi równo nad ziemią jak krwawy różaniec. Koń zatrzymał się i przysiadł na zadzie. Zrozumiał wreszcie Król, co mu grozi, ujął w garść złotą brodę i wsunął ją na piersi za kołnierz skórzanego kaftana, żeby mu nie przeszkadzała w bitwie. Poczym jął szybko strzałę za strzałą wypuszczać, mierząc w krwawe ogniki. Z dzikim wyciem leciały teraz ku niemu siwe szeregi. Wreszcie nie wytrzymał strasznego widoku koń bojowy, spiął się, okręcił na tylnych nogach i wichrem popędził od napastników. W tej ucieczce Król pogubił strzały, łuk mu pękł, uderzony o nawisłą na drodze rosochę, został jedynie u boku krótki, ciężki bronzowy miecz...
Pędził Król naoślep i od czasu do czasu grał na złotym rogu, nawołując straże. Zadaleko wszakże odbiegł od nich, aby go mogły usłyszeć.
Zato wilki były coraz bliżej. Już siwe ich kudły migotały z obu stron, już wyprzedzały go... Koń robił ciężko bokami, charczał, potykał się, wyciągał cudną szyję, jak lecący łabędź, a biała piana całkiem pokryła złotą jego sierść i złotą grzywę. Z wrzawą, z wyciem, z tętentem lecieli tak po sennym lesie, strasząc zdumiałe obumarłe drzewa. Aż spostrzegł Król, że siwe cienie migają już przed nim, że jest otoczony. Wtedy zeskoczył z konia na zwalony pień, wdrapał się wysoko na ogromne, sterczące ku górze korzeniska, oparł plecami o tarczę potwornego wykrotu, oblepionego kamieniami, gliną i mchem, podniósł oburącz swój ciężki miecz bronzowy...
Wilczyska obiegły go natychmiast, jak fale powodzi. Przez nie rwał chwilkę jego rumak, tratował je kopytami, szarpał zębami, aż z żałosnym rżeniem wspiął się, runął i utonął w ich skłębionym mrowisku.
Teraz wszystko zwróciło się na Króla.
Szerokie kosmate mordy, rozdziawione pyski z białemi kłami, czerwone ozory, łapy, zbrojne w szpony żelazne, pięły się ku niemu, wznosiły coraz wyżej, gęsto błyskając rubinowemi jak żar ślepiami.
Co gorsza, Król dostrzegł poza pierścieniem leśnych bestji brunatne ciała znanych mu leśnych włóczęgów, półnagich dzikusów, żyjących za pan brat z leśnym zwierzem, odziewających się w skóry wilcze i ukrywających swe kudłate łby pod wilczemi szłykami. Te hordy krążyły dotychczas luźno na pograniczach jego państwa i żywiły się przeważnie tym, co zdążyły skraść lub zrabować u jego pracowitych oraczy.
Potrząsali łukami i szczuli zwierzęta na Króla wilkołackim wyciem i podszczekiwaniem:
— Hau!... hu!... huź!...
Nie mogły się wszakże wilki dostać na pień, wysoko wsparty na gałęziskach i okrzewiach, a ich człowieczy pobratymcy niewiadomo dla czego nie puszczali strzał. Dodało to Królowi otuchy, zatrąbił ile tchu starczyło w róg i stanął mocno w kroku; potym swój ostry miecz opuścił, zatoczył jego końcem szerokie półkole i obtarł pień z wilczej piany.
Z wyciem, ze skomleniem opadła nawała rozżartych bestji, pogasły ślepia, zalane posoką... Ale trwało to chwilkę, poczym znowu wezbrały straszliwe zastępy, spiętrzyły się i zaszalały wokoło, szukając drogi...
Niedługo Król dostrzegł, że znalazły przejście po pniu od rozplaśniętej na ziemi korony drzewa. Zrozumiał, że koniec jego blizki, i znowu, ile miał mocy w piersiach, zatrąbił w swój złoty róg. Wilki odpowiedziały mu wściekłym wyciem. Jednocześnie grzbietem drzewa jak po kładce ruszył ku niemu szereg doborowych przeciwników. Przodem szło wielkie, siwe, prawie białe wilczysko ze łbem szerokim, potężnym jak u niedźwiedzia. Mordę naprzód wytknął, paszczę z lekka rozdziawił, że widać było straszliwe zębiska, a ostre uszy położył za siebie... Szedł wolno, mocno wpierając twarde szpony w oślizgłą od wilgoci korę drzewa, i zad pod siebie podbierał, gotując się do skoku. Król patrzał mu w gorejące ślepia i nie ruszał się. Dopiero gdy bestja zatrzymała się zupełnie blizko, postąpił śmiało pół kroku i ciął mieczem bronzowym. Śmiertelnie ranione wilczysko potoczyło się jak kłąb śniegu na łby spoglądających z dołu towarzyszy. Tymczasem Król, nie zwlekając, ciął raz drugi i zrzucił z pnia drugiego zwierza. To wywołało popłoch wśród napastników. I gdy Król znowu ku nim postąpił, błyskając złocistą szatą i mieczem ognistym, rzucili się w popłochu wtył, skłębili, wpadli na siebie i, gryząc się wzajem, wyjąc ze strachu, skomląc z przerażenia, spadli z pnia na dół na ciekawie przyglądające się im stado. Wtedy i reszta, podwinąwszy ogony, zaczęła uciekać w przerażeniu.
Król cofnął się na swe stanowisko i wytarł spocone czoło.
Wilki zatrzymały się opodal, a skupieni za niemi włóczędzy leśni zaprzestali szczucia i zdawali się ze sobą naradzać. Ale nie trwało to długo. Jakiś pomruk piekielny, podobny do szelestu wichury w leśnej gęstwinie, podniecił ich; zerwali się znowu ludzie i zwierzęta, obiegli wściekłą powodzią stojącego na pniu Monarchę. Ten, doświadczony w bojach, pojął, że zaraz napad ponowią, mocno się oparł stopami o nierówności pnia i czekał spokojnie z wzniesionym mieczem. Istotnie tłum wilków już wpadł na drzewo i, obślizgując się, przewalając, popychając się wzajem, leciał ku niemu. Znowu Król, nie czekając na nich, krok naprzód postąpił, pociął przeciwników, popłatał, pospychał — poczym cofnął się, aby chwilkę wypocząć. Ale wilki tym razem nie uciekły; niezadługo znów były u jego nóg. Chwytały go za poły rozwianego kaftana, za buty, za pochwę oręża, ciągnąc na dół w przedśmiertnych podrygach. Poczuł Król, że rychło zginie, że siły go opuszczają... Więc coraz częściej w krótkich odstępach dął w złoty róg, trąbił, trąbił rozpaczliwie na swoich dworzan, na swoje liczne wojska... I wydało mu się przez chwilkę, że odpowiada mu gdzieś zdala srebrna trąbka Wielkiego Łowczego. Nabrał otuchy, kilkoma potężnemi cięciami pień z wilków oczyścił, oparł zmęczone ciało o tarczę wykrotu, aby wytchnąć cokolwiek, i słuchał... Srebrna trąbka grała już gdzieś niedaleko. Wilki wahały się i niechętnie spozierały na pień pomimo zajadłego naszczuwania włóczęgów. Gdy wtym tuż za Królem rozległ się i zawarkotał coraz bliżej łoskot, podobny do szczęku tysiąca bijących o ziemię oręży. Wilki zawyły radośnie i znowu zamrowiły się na pniu. Król zadął raz jeszcze przenikliwie w róg, ale w jednej chwili ktoś mu go z rąk wytrącił, miecz wyrwał... Przerażone oczy Króla zdołały dostrzec tylko poza wykrotem ogromny czarny cień... Włochata żelazna łapa przycisnęła go, ugiął się pod jej ciężarem, potoczył i spadł z pnia na ziemię...
Gdy ocknął się, poczuł przedewszystkim twarde kolana na piersiach, a nad sobą ujrzał wilczym futrem okrytą pierś i straszliwą przyłbicę żelazną w kształcie wilczego pyska. Z dziur przyłbicy patrzały nań zimno okropne stalowe źrenice.
— Jesteś moim jeńcem, Królu!... — rozległ się głos cichy, lecz silny. — Twoje państwo rozległe prawem wojny do mnie należy. Twój rolnik spokojny, gdy zechcę, dla mnie siać i zbierać będzie!... Twoje stada karmić będą me wojska nieprzeliczone... Twoje zamki i grody warowne staną się memi legowiskami, a twój lud mego ludu sługą i niewolnikiem!...
— Ktokolwiek jesteś... dobij mię!... Poco się znęcasz? — jęknął Król.
— Nie potom żywcem brać cię kazał!... Nie potom stracił tyle sług wiernych... Nie przez litość dla ciebie!... Nie!... I to co mówię — nie dla urągania, ale na rozkaz mych bogów, mych wróżów... Słuchaj więc spokojnie! Wszystko się odmieni, puszczę cię wolno i nawet na twe krainy napadać przestanę, ale mi obiecaj, że mi oddasz w zakład przymierza, na wieczną własność: »to, czego nie było jeszcze nigdy, a jest już w twoim pałacu, co choć twoje jest, a czego nie znasz, w czym przyszłość i teraźniejszość łączą się niby wody zlewających się rzek!...« Tak kazali mi powiedzieć nasi siwi wróżowie!...
— Puść mię, abym mógł pomyśleć!... — zwrócił się do zwycięzcy Król, a gdy ten usunął mu z piersi kolano, podniósł się, usiadł i zadumał.
— Cóżby być mogło, co do mnie należy, a czego nie znam? — rozmyślał, zwolna przychodząc do siebie i nieustannie nasłuchując, czy nie doleci go z oddala granie rogów myśliwskich. — Wszystko ważne znam i pamiętam!... Cóż więc to jest?!...
— Poco ci ta rzecz? — spytał, chcąc zyskać na czasie.
— Sam nie wiem. Chcą tego wróżowie, a zwykliśmy ich słuchać. Zresztą niewolno mi wiele z tobą gadać.
— A jeżeli powiem... nie?!...
Zżymnął się rycerz żelazny.
— Uległeś w walce, pozwoliłeś się wciągnąć nierozważnie w zasadzkę... Powiodę cię jako jeńca przy moim koniu z grodu do grodu, abyś był świadkiem, że uczynię wszystko, com obiecał, z twym ludem...
Król bystro spojrzał na rycerza.
— Sądząc z głosu, młodzieniaszek jakiś... niedowarzony barbarzyńca! Usłyszał pewnie przesadne opowiadania o jakiejś błyskotce w moim pałacu... Dużo tego jest i być może, że czego nie znam!?... Leży w kącie schowane... Powiedzieli mu o tym schwytani jeńce... A chytrzy, dzicy wróże tumanią tych sobie podwładnych... wilkołaków rozmaitemi gusłami... Może im potrzebny do czego ten przedmiot dziwaczny?!... Ha, tym lepiej!... — postanowił Król z szybkością błyskawicy, dostrzegszy niecierpliwy ruch ręki rycerza.
— Zgoda! — rzekł głośno — Dam ci, czego żądasz, ale pamiętaj, że w ciągu lat dziesięciu uszanujesz moje granice!...
— Ale po mój... zastaw przyjdę, kiedy mi się spodoba!
— Po zastaw? A no tak: po zastaw!... Przychodź, przychodź, choć jutro! Ale pozwól odgadnąć, czy to czasem nie mój ulubiony puhar kryształowy, w którym woda i wino mieszają się jak nurt Bożeny z nurtami Popławy, hę?... Co?... Dawno mi go już nie podawano i doprawdy zapomniałem o nim?... — pytał już łaskawie. — Albo nabijany turkusami pas, który w sekrecie przygotowała dla mnie na imieniny Królowa?... Sekret zdradził mi szatny, gdym nowy pas zamówić kazał... Dla tego dopytuję się, abym czasem przez niewiadomość nie zgubił, albo nie darował komu rzeczy tobie obiecanej, rycerzu!... Owszem, powtarzam, że oddam ci co zechcesz z pałacu... Więc mię puść, gdyż towarzysze szukają mię i są niespokojni!
— Straże moje wstrzymają twych towarzyszy!... — zaśmiał się rycerz żelazny.
— Tymbardziej! — O cóż więc chodzi? Puść mię i przybywaj w moje dziedziny, a przyjmiemy cię godnie!
— Pierwej przysięgnij, że dotrzymasz obietnicy, i pamiętaj, że za złamanie przysięgi srogo się zemszczę. Tak nakazują nasi bogowie!
Król przysiągł, trochę dotknięty okazanym mu niedowierzaniem. Gdy wstał i potargane ubranie poprawił, już ciemna postać rycerza, otoczona zastępami wilków, nikła w zmierzchu leśnym.
Król odszukał swój strzaskany miecz, swój złoty róg i natychmiast zagrał na nim przeciągle raz, drugi i trzeci. Rychło odpowiedziało mu srebrne echo. Król poszedł w tym kierunku, trąbiąc od czasu do czasu. Zatętniały wkrótce kopyta po twardej glebie boru i zabłyszczały w zmierzchu złociste zbroje królewskiego orszaku.
Zeskoczyli rycerze i dworzanie z koni, otoczyli pana swego, zdumieni i przerażeni bladością jego twarzy, strzaskanym orężem i krwią na podartych szatach. Ale ponieważ Król milczał posępnie, nie śmieli go pytać. Wielki Łowczy podprowadził mu swego konia, Miecznik podał mu na klęczkach swój miecz. Król wskoczył na siodło i skinął na leśniczych, aby wiedli go do domu. Popędzili z tętentem i łoskotem, a w cichym borze, w zielonawym jego zmroku zostały jeno trupy pobitych wilków, złotem okute siodło królewskie i szczątki rozdartego konia.II.
Dopiero gdy wyjechali z gąszczów leśnych i znaleźli się wśród otwartych, uprawnych rozłogów, Król poweselał. Spojrzał na kołyszące się w słońcu łany zbóż, na ciche wioski, kryjące się w sadach zielonych, na wieśniaków w białych płótniankach, prowadzących w jarzmach siwe woły, na ciemne zamczyska na wzgórzach, strzegące kraju od nieprzyjaciela — splątaną brodę palcami rozczesał i uśmiechnął się:
— Jaki okup może być za wielki za spokój tego kraju, za szczęście tego ludu, za moje wreszcie życie, za moje mądre rządy?... Co za zamęt-by wynikł, gdyby mię nagle nie stało? Jużby tutaj teraz szalały rozzuchwalone wilkołackie hordy!... Jużby płomień hulał po zamkach i siołach... Krew lałaby się tam, gdzie teraz wietrzyk muska kwiaty, a płacz i jęki rozlegałyby się tam, skąd teraz leci piosenka!...
Nie, zaiste! Tanio zapłaciłem za moją przygodę — obietnicą tego, czego nie znam, a więc czego nawet żałować nie mogę! Niech bierze! Choćby nawet cały mój pałac złocony zabrał, nic to jest w porównaniu z tym pięknym państwem! Co stracę, poddani mi zwrócą. Zbudują i wyrobią znowu, co mi Wilczysko zabierze!
Spiął konia ostrogami i popędził wesoło ku zamkowi, którego ostre wieżyce już rysowały się na dalekim wieczornym nieboskłonie.
Zamek królewski nie był obronny, nie miał wokoło ani murów, ani fos, ani wałów. Bram nie strzegły mosty zwodzone... Król był dobry i twierdził, że miłość poddanych jest jego murami, a ich strażą — jego sprawiedliwość.
Za to wokoło zieleniał cudny ogród, pełen kwiatów, roślin niezwykłych, dziwów zamorskich, muszli, głazów, posągów, rozsypanych kunsztownie po szmaragdowych łąkach. Chowało się tam mnóstwo półoswojonego ptactwa, kolorowych papug, bażantów złotych i srebrnych, białych i szafirowych pawi. Czarne i białe łabędzie pływały po lustrzanych stawach, a w ich przejrzystych głębinach, wśród lasu porostów, uwijały się złote i srebrne rybki, pływały wielkie czerwone jak miedź karpie i karasie. Sarny, daniele, jelenie i kozice biegały stadami po gajach, piły wodę z kryształowych ruczajów i szczypały miękką jak jedwab’ trawę. Na wiosnę cały ogród huczał od śpiewu słowików, gwizdania wilg, szczebiotania drozdów. Wszystkim było tam dobrze, gdyż Król surowo zabraniał strzelać do zwierzyny w parku, nie pozwalał nawet tam łapać motyli, a zakazu tego bacznie pilnowali liczni łowczowie.
Król bardzo lubił swój pałac z ogrodem i nazywał je »Ostoją Pokoju«.
Ale tym razem, gdy wjechał na wysypaną żółtym piaskiem pałacową aleję, zachmurzyło się znowu jego oblicze. Daremnie ulubiona sarenka wybiegła z krzewów i, idąc obok wierzchowca, lizała pokornie królewskie strzemię, Król ani spojrzał na nią.
— Co powiem Królowej — rozmyślał. — Co powiem jej o tym obrzydliwym Wilczysku? Czyż mogę opowiedzieć jej, jak on cuchnącemi kolanami gniótł mi piersi? Jak targał moją złotą brodę? Czy mogę przyznać się jej, żem się go zląkł, żem drżał pod jego strasznym wzrokiem stalowym?... Że walałem się w prochu, że uległem?... Nie, nic jej lepiej nie powiem! Niech hańba moja mnie samego gryzie! A gdy przyjdą gońce od Wilka, oddam mu, co zechce, i udam, że to dobrowolny podarunek sąsiedzki... Tak będzie najlepiej! Poco ma się martwić!?...
Było jednak przykro Królowi, że musi przed żoną kryć się i kłamać. Jechał więc wolno ze spuszczoną głową, a za nim orszak, ucichły na widok smutku Pana. Okrążyli wielki klomb heljotropów, mieniących się w różowym zmroku wieczornym jak kupa ametystów, i zatrzymali się przed szerokiemi marmurowemi schodami przedsionka. Król czekał, aż wyskoczą giermki i przytrzymają mu konia. Ale nikt nie zjawiał się, więc podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na ostrołukie, szeroko otwarte podwoje wejścia. Nikogo ani tam, ani w pobliżu widać nie było — cisza panowała głęboka. Jeno z ogrodowej alei biegł, trzymając się za nos, królewski wesołek, Bączuś...
— Cicho!... cicho!... — wołał — Niespodzianka!... Ani pisnąć, ani kichnąć, ani skrzypnąć!... Niech Król Jegomość na paluszkach stąpa, a dwór niech zapomni nawet, że ma nogi!... Tylko ja sobie pozwolić mogę: bzzzy!
Bzyknął i okręcił się na jednej nodze jak fryga.
— Gadaj, co takiego? — niecierpliwił się Król.
— Nie mogę. Królowa Jejmość zabroniła! Nie mogę! Bzzy!...
I znowu obrócił się jak fryga.
Już orszak schodził z koni, już giermkowie i stajenni dopadli tłumnie przyjezdnych, brali od nich rumaki, a Król wciąż siedział na koniu i tarł dłonią stroskane czoło.
— Co się stało?... Powiesz nareszcie, przeklęty błaźnie?!
Bączuś odskoczył, zakrył sobie twarz rozczapierzonemi palcami i jęknął płaczliwie:
— Nie gniewaj się, Królu, ale ciesz, ale gwiżdż, ale przytupuj sobie, zaśpiewaj, potańcz... i... podaruj mi... dukata! — Podaruj mi... dwa dukaty!
Król cisnął gniewnie tręzlę na ręce pachołka i ruszył w głąb’ pałacu. Serce mu biło niespokojnie, mimowoli kroku przyśpieszał, a za nim szedł na palcach strwożony orszak.
— Gdzie Królowa? — zapytał spotkaną dworzankę królowej.
Pani przysiadła nizko, bacząc pilnie, aby strojna jej suknia ułożyła się dookoła w piękną banię.
— Jej Królewska mość... w sypialni! — odszepnęła słodko.
— Czy nie chora?
— Jej Królewska Mość kazała prosić niezwłocznie po przyjeździe Waszą Królewską Mość do siebie!
— Jakaś zmowa! — mruknął Król, targając koniec złotej brody.
I tak jak był w zbroi i w zbrukanych podartych szatach myśliwskich udał się do komnat małżonki.
Przeszedł salę rycerską, gdzie z chrzęstem powstali na jego powitanie od palących się na kominkach ogni zakuci w miedź i żelazo rycerze; minął salę jadalną, gdzie wśród potężnych kolumn jaspisowych długie stoły, zastawione srebrem, puharami z rzniętego szkła i kryształu, cynowemi misami, wazami pełnemi owoców i kwiatów, — czekały na zgłodniałych myśliwców. Wszedł na schody wewnętrzne, wyłożone po bokach ślicznie rzeźbionym drzewem, i po miękkim kobiercu wstępował wolno, zapatrzony w kolorowe witraże, rozpalone zorzą wieczorną.
Królowa miała komnatę w wieży środkowej całą z lustrzanych szklanych ścian. Mieszkała więc niby w wielkim krysztale, do którego o świcie zaglądały różowe mgły z dołu; potym wchodziła purpurowa jutrzenka; przez dzień cały całowało ją rozkochane słońce; wieczorem pieściła zorza wieczorna; w nocy zaglądał księżyc srebrny i mrugały gwiazdy dalekie...
Ale tym razem, gdy Król wszedł, znalazł okna przysłonięte grubemi makatami, woskowe świece jarzyły się w wysokich bronzowych świecznikach popod ścianami, a na środek wysunięte było wspaniałe łoże królewskie pod baldachimem ze złototkanych bławatów.
Na poduszkach leżała Królowa.
Zobaczywszy Króla, uśmiechnęła się blado i usiadła, wyciągając ku niemu rękę; jednocześnie skinęła na służebną i ta wyjęła z kołyski parę ślicznych dzieciaczków w poduszkach.
Król schwycił się z przerażeniem za głowę.
— Jakże się stało, żem mógł się tego nie domyślić?!...
W strapieniu nie zauważył wyciągniętej ku sobie ręki żony. Królowa po niejakim czasie, zdziwiona i urażona, cofnęła ją i zmarszczyła brwi:
— Myślałam, że się ucieszysz?! Takeś pragnął dzieci! Córeczka i synek!... Ale ty nawet na nich nie patrzysz!
— Ach, tak... tak!... — bąkał z wysiłkiem Król, rozchylając grubemi palcami koronki, wśród których, niby pączki kwiatów, spały maluchne główki.
Królowa przypatrywała mu się gniewnie z pod oka; służebna ciekawie a nieznacznie śledziła oboje.
— Widzisz... nie... powiodło mi się na... polowaniu... Złe miałem łowy... Wogóle... przykro... — tłumaczył się niewyraźnie Król.
— O tak! Rozumiem, że są to powody dość ważne! Bez wątpienia!... Ale... mimo to... — przerwała mu Królowa, siląc się powstrzymać nawisłe na rzęsach łzy. Podniosła chusteczkę do oczu i dla tego nie widziała, że i u Króla ręce się trzęsą, a usta i broda drgają boleśnie.
Wreszcie odwrócił się od żony, od dzieci, od niańki i wyszedł, bąkając:
— Tak, tak, chowajcie je, chowajcie zdrowo!... Pielęgnujcie!
Teraz dopiero Królowa zauważyła pełne zdumienia spojrzenie pani służebnej, wpatrzone w szerokie barki uchodzącego Króla.
— Idź wypocząć, Kingo! Dzieci daj tutaj... Kiedy będziesz potrzebna, zawołam na Ciebie!
Służebna podała dzieci, skłoniła się pokornie i wyszła.
Wtedy Królowa przypadła twarzą do małych, pulsujących żyłeczkami główek niemowląt i zaszeptała z płaczem:
— Maleństwa moje kochane, dzieciuszki moje drogie, nie jesteście wy nikomu na świecie potrzebne!... Nikt was nie kocha!... Tylko ja, tylko ja...IV.
Zawrzała robota dookoła królewskiego pałacu. Kopią kopacze rowy głębokie, murarze mieszają wapno z piaskiem, kamieniarze ciosają bryły kamienne. Skrzypią na drogach ciężkie wozy, sapią woły, wioząc cegły, drzewo, ogromne głazy z dalekich krańców państwa. Pokrzykują woźnice, kłócą się między sobą, gwarzą i śpiewają rzemieślnicy, ciągnący z narzędziami do zamku. Na budowli chodzą budowniczowie wśród roju pracujących z miarami w ręku, z trójkątami, z linijkami, pilnie bacząc, żeby każdy kamień, każda cegła legły według planów, zatwierdzonych przez Króla. A w dali widać straże czuwających we dnie i w nocy wojsk nad bezpieczeństwem pracowników. Zwolna dokoła cudnych ogrodów słonecznych wznosiła się od ziemi potworna obręcz grubych czarnych murów. Rychło przerosła rycerza na koniu. Z dolnych okien pałacowych już nie było widać ani niw rozległych, ani wiosek, ani grodów dalekich — wszystko zakryła czarna opaska.
Patrząc na to, płakała Królowa i kryła się w wewnętrznych komnatach, gdzie chowały się jej śliczne bliźniaczki. Całowała je i pieściła żałośnie, gdyż Król powiedział jej w wielkiej tajemnicy o swej przygodzie w lesie i o obietnicy, jaką uczynił Żelaznemu Wilkowi.
— Nie damy, nie ustąpimy was, dzieciątka moje!... Niech świat cały zakryją mury, niech słońce nie zagląda więcej do pałacu naszego, byleście wy były z nami, bylem mogła widzieć wasze głowiny!... — szeptała nieraz, chyląc się nad złoconą kołyską.
Król gładził brodę w zamyśleniu.
— Rozumie się, że nie damy! — mruczał i szedł na budowlę, żeby się osobiście przekonać, czy roboty posuwają się z doskonałym pośpiechem.
Znaczną część wojska jeszcze musiał trzymać w pogotowiu na wypadek niespodziewanego napadu. Dla tego troska na chwilę nie schodziła mu z czoła i często wołał wieczorami do siebie skarbników i pytał, czy dużo jeszcze w śpichrzach zostało zboża, jagieł i mąki, czy w skarbcach dużo jeszcze pieniędzy?
Wzdychali wierni słudzy, trzęśli siwemi głowami:
— Starczyć — starczy, bo nieprzebrane były Twoje, Panie, zapasy, ale dużo pójdzie, gdyż mur gruby i wielki!...
— Czy nie dałoby się zmniejszyć go choć o jedną cegiełkę? — spytał nieśmiało jeden z nich.
— Ja zechcę o jedną, ty zechcesz o drugą, on zechce o trzecią, my zechcemy o czwartą, wy zechcecie o piątą, oni zechcą o szóstą... ci zechcą o siódmą, tamci zechcą o ósmą... wszyscy chcemy o dziewiątą... — zatrajkotał Bączuś, wyłażąc z pod stołu.
Król uśmiechnął się i potrząsł głową.
— Nie! Nic nie może być zmienione w zatwierdzonych planach!
Wyrosły więc mury czarne, niebotyczne jak urwiska, a tak szerokie, że po ich grzbiecie między zębicami z łatwością maszerowały poszóstne oddziały żołnierzy. Po rogach stały baszty z maszynami do rzucania pocisków, a zwodzonego mostu broniła wysoka, warowna wieża... Dokoła murów szerokim rowem płynęła łacha rzeki, nawrócona w tę stronę umyślnie przekopanym korytem.
Pałac znalazł się jak na wyspie, odgrodzony zupełnie od świata. Nawet ptak, aby się dostać do królewskich ogrodów, musiał się wzbijać wysoko, a zwierz, płaz, a tymbardziej człowiek nie mieli tam wcale dostępu bez pozwolenia straży, która dzień i noc czuwała w jedynym przejściu u zwodzonego mostu.
Gdy rzesze rzemieślników opuściły po skończonej robocie mury, gdy ustał stuk młotków, zgrzyt narzędzi, gwar głosów ludzkich, nastała cisza w zamku jak w grobie.
Dziwną zmianę w otoczeniu zauważył nawet Dydko na Słomianych Nóżkach, który, zapatrzony w niebo, nie spostrzegał zwykle, co się wokoło niego działo. Pewnego ranka zleciał pędem po schodach ze swej wieży, bez kołpaka na głowie i w rozwianej opończy, wrzeszcząc przerażonym głosem:
— Co to jest?... Zaćmienie ziemi!... Gdzie jest Król?... Szukajcie Króla!... Niesłychane zjawisko: zaćmienie ziemi!...
Chwytał dworzan za ramiona i ciągnął ich do okien, pokazując na mury, ciemniejące poprzez gałęzie drzew...
— To warownia, zbudowana z rozkazu Najjaśniejszego Pana!... — odpowiadali mu z uśmiechem.
— Warownia? — powtórzył zdumiony astrolog. — Poco?!...
— Nic o tym niema w moich gwiazdach. Co?!... He, he!... — syknął Bączuś, klepiąc się wesoło po łysinie. —
— To prawda!... Nic o tym niema w gwiazdach!... — zgodził się w zamyśleniu Dydko i, nie żegnając się z nikim, nie patrząc więcej na ogrody i mury, wrócił co rychlej na swoją wieżę, do swoich retort, teleskopów i obliczeń.
Choć wybudowanie murów znacznie zmniejszyło wydatki na straże i pozwoliło zwołane pułki odesłać do domów, gdzie na nich czekały zaniedbane niwy i warsztaty, nie mógł Król jednak długo z temi murami się pogodzić. Nieraz, przywarszy rozpalonym czołem do szyby, godzinami przypatrywał im się z górnych okien swego pałacu.
— Wąż, kamienny wąż odgrodził mnie od królestwa mego!... — mruczał. — Patrz, Bączusiu! — zwrócił się do nieodstępnego wesołka — Czy nie wąż? Czy baszta mostowa nie podobna jest do wzniesionej głowy wężowej, uwieńczonej koroną?!... On teraz panuje nad moim państwem!... My zaś wszyscy więźniami jego jesteśmy... Czy to do mnie ma teraz kto dostęp?... Przedtym każdy żebrak mógł przyjść i poskarżyć się na swoją krzywdę...
— A teraz, aby wejść do zamku, musi dać denara panu Naczelnemu Strażnikowi, Taturze!... To prawda, Najjaśniejszy Panie!... Ale co było robić?... Zjadłyby nas straże do szczętu, albo zjadłyby nas Wilki!...
— Więc powiadasz, że Tatura bierze pieniądze za przepust do zamku?... — zapytał Król z niepokojem. — W takim razie on wpuści kiedykolwiek Żelaznego Wilka? Tego stać przecie na sutą zapłatę!...
— Wilka on nie wpuści, gdyż mu dobrze jeszcze z Tobą, Królu... Kabzę sobie nabija datkami i pocichu rozmaite sprawy załatwia przed bramą... w Imieniu Waszej Królewskiej Mości... Bo ciemny biedny chłop wszystkiemu wierzy... A w swoich dziedzinach robi, co chce, gdyż wie, że żadna skarga, żaden jęk poza te mury się nie przedostanie bez jego pozwolenia...
— Źle mi poradziłeś, Bączusiu, źle!... Widzę to teraz!...
— Nie było innej rady!... Miłościwy Panie, należy tylko od czasu do czasu... wyruszać z zamku i objeżdżać Państwo... W ten sposób dużo się poprawi!...
— Wypędzę Taturę... Naznaczę kogo innego Wielkim Strażnikiem...
— Każdy będzie robił tosamo. Jeżeli sam nie będzie brał, to będą brali potajemnie jego podwładni... Zaś Tatura obrazi się i zostanie nieubłaganym naszym wrogiem. Lepiej już uciąć mu głowę!...
— Niema zaco!... — szepnął Król w zamyśleniu. — Zresztą wszystkim głowy nie utniesz!... Pojadę lepiej na objazd Królestwa... Wołaj szatnych i koniuszego!
Gruchnęła po zamku wieść o wyjeździe Króla. Zrobiło się zaraz wesoło i huczno. Wynoszą z śpichlerzy i komór, ładują do juków oraz skrzyń pachołkowie pod dozorem szatników i krajczych odzież, sprzęt rozmaity oraz żywność, potrzebną w podróży. Koniuchowie czyszczą i siodłają konie, rycerze oglądają zbroje i oręże, dworzanie szykują stroje odświętne, sobole kołpaki, dzierzgane kryzy na szyję, wspaniałe płaszcze, buty miazdrowe żółte i czerwone. — Wszyscy radzi z przejażdżki, swywolni, rozmowni, zaczepiają żartami Bączusia, który ogryza się, jak może.
— Wesołku, wesołku! Na jakim rumaku pojedziesz? Jakie to zwierzę udźwignie tyle śmiechu?
— Pojadę... w kieszeni rycerza Rondla!... Będzie mi tam dobrze, tam zawsze pełno łakoci! — odpowiadał poważnie Bączuś i pokazywał grzechotką na rozdęte poły kaftana rycerza Rzędy, którego dla otyłości i hałaśliwej mowy przezywano Rondlem.
Rycerz otwierał szeroko wypukłe, żabie oczy i trząsł przecząco głową.
— Ja nie mogę! Ja muszę strzec bezpieczeństwa Króla Jegomości!.. Muszę mieć wolne ruchy!
Wszyscy wybuchali śmiechem:
— Ależ, kochany Rondelku, ty masz zawsze wolny ruch... Wszystkich nas będziesz strzegł od przejedzenia. Wiadomo, że jak zgarniesz z półmiska, to już tam mało zostanie!...
— Nie dokuczajcie mi, bo się rozgniewam!...
— Strzeż się, Bączuś, bo cię połknie!...
— O! On tylko łyżką umie wojować...
— Cicho, idzie Król!...
Heroldowie uderzyli w trąby. Na schodach przedsionka ukazał się Król w czarnej aksamitnej szacie bufiastej ze złotym łańcuchem na szyi. Obok szła Królowa, co chwila przykładając chusteczkę do oczu.
— Wracaj, wracaj co rychlej!... Umieram ze strachu, gdy ciebie niema w pobliżu... Ach, wracaj!...
Król niecierpliwie machał ręką i nie patrzał na żonę. Dopiero, gdy dosiadł rumaka, zwrócił łagodne stroskane oczy na Królową, tonącą we łzach i omdlewającą wśród swoich niewiast.
— Przecież wrócę niedługo!...
— Wrócisz, ale czy nas zastaniesz!?... Przynieście dzieci!... Niech ich raz jeszcze zobaczy!...
Ale Król nie czekał, zmarszczył brwi i dał znak do pochodu.
Piękny to był orszak. Na przedzie jechał chorąży ze znakiem królewskim i heroldowie z długiemi mosiężnemi trąbami, ubranemi wstęgami; za niemi oddział zakutych w miedziane zbroje rycerzy z wielkiemi bronzowemi mieczami u boków. Dalej jechał Król w czarnych aksamitach, w czarnym berecie z czarnym strusim piórem. Kary koń pod nim kapał od złota i drogich kamieni. Za Królem ciągnęła długa świta dworzan, mieniąca się barwami i blaskami zorzy rannej i wieczornej. Na zwodzonym moście Wielki Strażnik koronny Tatura z całą strażą zamkową złożył hołd należyty Władcy. Król skinął mu głową, ale wszyscy widzieli, że się doń nie uśmiechnął i nawet nań nie spojrzał.
I długo stał dumny pan pod wjazdowym ciemnym sklepieniem i złemi czarnemi oczkami z pod wzniesionej przyłbicy śledził oddalający się orszak. Prawa ręka jego spoczywała na głowicy miecza, a lewa ściskała gniewnie skórzaną rękawicę.V.
Rozejrzał się Król po rozległych polach. Zapuścił swobodnie wzrok w błękitną dal. Rozpoznał znajome lasy, znajome gaje, białe wsie i miasteczka w zielonych ogrodach. Poweselał. Uśmiechnął się, białą ręką złotą brodę pogładził, kazał grać muzyce, kazał śpiewać pieśniarzom. Wysunęli się na czoło trębacze, dudarze i gęślarze, buchnęła w niebiosa wesoła piosenka:
Hej!...
Był sobie Król Grzyb,
A u Króla była matula,
Stara Grzybula.
Powiedziała raz Grzybula
Do swego Króla:
»Czas ci znaleźć sobie żonę,«
»Jaką matronę!...«
»Już ci nóżka nadpróchniała,«
»Zmarszczyła się skórka cała«
»I zębów ci brak!«
Na taką mowę
Król schylił głowę,
Aż mu zsunął się na czoło
Kapelusz jak młyńskie koło
I zakrył oczy...
Nieprzyjemna rzecz, gdy się świat mroczy,
Lecz Król ruszyć się nie może,
Stoi cichutko, nieboże,
I wzdycha sobie:
Jak ja to zrobię, matulu,
Jak ja to zrobię?!
Wszakże trudy to niezmierne
Znaleźć serce czułe, wierne,
Wszakże dla tego potrzeba
Obejść pół ziemi i nieba!
A ty znasz mą dolę biedną,
Że mam tylko nóżkę jedną!
Więc w taką daleką drogę
Ja się wybierać nie mogę...
Oj, nie mogę!...
Nie mogę...
Dźwięczne echo niosło daleko po rozłogach słowa piosenki. Zasłyszawszy ją, wieśniacy wołali:
— Król jedzie!
Porzucali w polu robotę i biegli tłumnie ku wysadzonemu topolami gościńcowi, gdzie migał tęczowy korowód królewskiego orszaku. Stali smutni, spracowani, obdarci przy rowach, zdjąwszy z kudłatych łbów czapki, i w milczeniu przyglądali się cudnemu widziadłu postrojonych, sytych, błyszczących koni i ludzi.
Król znów się zasępił:
— Dla czego tacy nieweseli?... Dla czego nic nie mówią, nie śmieją się? O nic nie proszą?... Dla czego mają odzież w łachmanach i wychudłe twarze?... — spytał Król jednego z przybocznych rycerzy.
— Nie wiem, Miłościwy Panie!... Są to ludzie Wielkiego Strażnika. W orszaku znajduje się jego brat młodszy! — odrzekł ostrożnie pytany.
— Przywołać go!
Chrzęszcząc zbroją, podjechał dumny rycerz.
— Dla czego ludzie tutejsi tacy zmarnowani!?...
— Najwięcej ucierpieli od postoju wojsk... Mieszkają najbliżej zamku...
Król brwi zmarszczył.
— Przecież zabroniłem rabunków i nadużyć, kazałem za wszystko płacić!... — odrzekł chmurnie i głowę od rycerza odwrócił.
— Król płaci, pan zabiera!... Na to przecie są panowie!... — zachichotał Bączuś. — Nie od postoju wojsk, Wasza Królewska Mość, a od poborów pana swego mają te chłopy takie dziury i taką chudość... Hej, podchodźcie, chamy, jęknijcie!... Otwórzcie dzioby, gawrony!... Zdaleka widzę, że z waszych ślepiów wygląda zakuta w miedź pięść szlachetnego rycerza!... Cóż nie idziecie, głuptasy!... — wołał wesołek na chłopów, potrząsając grzechotką. — Oni się poprawią, Najjaśniejszy Panie, i utyją i dziury załatają, gdyż nie są tacy głupi, jak myślałem!... Milczą, bo wiedzą, że Króla raz na rok zobaczą, a pańskiego ekonoma z batem codzień!...
— Tak, tak!... — szepnął Król z rozżaleniem. — Dawniej mieli łatwiejszy do mnie dostęp! Ale ja temu zaradzę! — dodał, podnosząc głowę i spoglądając ostro na dworzan i rycerzy.
Zaraz w pierwszym mieście wysłał na rynek heroldów i kazał ogłosić, że kto poniósł krzywdę, kto ma skargę, kto szuka sprawiedliwości i obrony przed uciskiem, niech się zgłasza na ratusz, gdzie on, Król, będzie osobiście sądy sprawował. Gruchnęła wieść po okolicy i napłynęły ogromne tłumy biedaków, pokrzywdzonych i poteranych przez życie, mnoga ilość powaśnionego rycerstwa, kłócącego się ze sobą rodzeństwa oraz innych nieszczęśliwców. Wiele pracy miał Król, aby wszystko to, co mówili, rozpoznać, fałsz od prawdy oddzielić i wyrok sprawiedliwy wydać. A że najwięcej było chłopów, skarżących się na rycerzy, że ciągną z nich niezmierne pobory pieniędzmi i robocizną za dzierżawę ziemi, więc musiał Król i panów ściągać przed swe oblicze.
— Długotrwałe pogotowie wojenne wymagało zdwojonych wydatków... Dużo ludzi musieliśmy oderwać od pracy w polu... Stąd obciążenie!... Wszystkim ciężko! — tłumaczyli się panowie.
— Ale przecież wojsko już dawno wróciło do domów!...
— Tak, ale zostały... długi!...
Król kiwał głową, kiwał głową Bączuś, siedzący na stopniach tronu — ale nic wymyślić nie mogli. Pozornie rycerze mieli rację...
— Miłościwy panie... — prosili znowu chłopi. — To prawda — wojna była!... My gotowiśmy rycerzom płacić za obronę kraju, za to, że krew swą za nas wszystkich przelewają... Ale niechże wiemy raz na zawsze, ile płacić mamy... A to u każdego co innego i coraz to inaczej mówią!... Zabierają dobytek, bydło i zboże, kiedy najpotrzebniejsze... Nie pytają, przychodzą i biorą, pachołkowie zaś dla siebie jeszcze przybierają... Daremne skargi!...
Myślał Król, po nocach nie sypiał, głowił się, jak złemu zapobiec.
— Cóż, Bączusiu, poczniemy? Jaką radę mi dasz, stary poczciwcze?!... — pytał żartobliwie, wypoczywając po całodziennych sądach w głębokim fotelu.
— Trudno, Miłościwy Panie, coś poradzić: żrą się ludziska jak wilki!...
— Właśnie: jak wilki!... — żywo podchwycił Król. — Dawniej tego nie było, dopiero od tego czasu! — Wszystkich pozarażało obrzydliwe Wilczysko. Urwał Król i sposępniał.
— Eh, było i dawniej!... — szepnął Bączuś — Tylko wyrosło! Wszystko wyrosło! Dawniej były małe wilczęta, a teraz duże wilki... Ale i na nich rada się znajdzie!
— Nie mogę, widzisz, naciskać bardzo rycerzy, bo w razie napadu zostanę zupełnie bez przywódców wojska i bez obrony!
— Uzbrój kmieci, Miłościwy Panie!...
Król pogładził brodę.
— Myślałem o tym! — rzekł cicho. — Ale... zaczną się bić z rycerzami... będzie wojna domowa... A wrogowie na to tylko czyhają... W dodatku skąd wziąć naraz tyle nowego oręża, zbroi, miedzi, koni z bojowym rynsztunkiem. — Musieliby się kmiecie uczyć władania bronią, sprawiania szyków, musieliby czas na to tracić, a innych zamiast siebie w pole na robotę posyłać... Więc powstałoby tylko nowe rycerstwo!... Lepiej zrobię to, co w innych krajach, spiszę prawa stałe i ustanowię sądy po grodach!
Bączuś westchnął żałośnie.
— A na sędziów naznaczymy... lisów!...
— Idź precz!... — rozgniewał się Król. — Zgłupiałeś zupełnie! A to, co mówisz, wcale niedowcipne!...
Ale gdy wesołek był już przy drzwiach, zawołał nań Król, żeby wrócił, gdyż nie lubił samotności: opadały go zaraz czarne myśli.
— Cóż, nic nie słyszałeś, wesołku, żadnej wieści — pogłoski z ...zamku? — zapytał poufale.
— Nic, Królu Panie, nic!
— Dziwna rzecz: kazałem sobie często przysyłać wiadomości, a tu nic, od tak dawna nic a nic!
— To i lepiej! Musi się im tam niezgorzej powodzić, skoro nie dają znać...
— A co jeżeli ich... już niema!...
— Skądże znowu!?... Pan Tatura zapewne niebardzo cię, Królu, miłuje, ale tym pilniej strzec będzie zamku, wiedząc, że za byle co zdejmiesz mu głowę!...
— A jednak mię niepokój dręczy!...
— To jutro wyślij gońca z zapytaniem, a dzisiaj... wezwij kapelę, niech gra; niech tańczą dworzany i rycerstwo... Tylko się nie smuć!... Od smutku to myśl cięży. Więc mieszczaństwu na uciechę też każ wytoczyć parę beczek miodu... Hulaj dusza. A tymczasem ja ci, Królu Panie, takiego wywrócę koziołka, że sam zapragniesz fikać!... Patrz!
Stanął nagle Bączuś przed Królem na rękach, podniósł do góry swoje krótkie nóżki, wypiął brzuszek i pomaszerował wesoło ku drzwiom. We drzwiach fiknął zręcznie i zawisł na ogromnej klamce, nogi rozłożył i wyjechał uroczyście za próg na otwierających się podwojach.
— Hej, kapela!... Podczaszowie, stolnicy!... Zastawiajcie stoły, nalewajcie kruże!... Pośpiewajcie, weseli śpiewacy!... Król chce się bawić!
Zapalono pochodnie w przedsionkach, oświecono świecami woskowemi sale grodowego zameczku, gdzie u kasztelana gościł Król, i zawrzała wesoła zabawa. Zadudniały nogi na dębowych i kamiennych posadzkach, buchnęły wesołe, rubaszne okrzyki, żarty i krotochwile. Za stołem, zastawionym jadłem i napojami, zasiadł wsparty na łokciu Król i smutnemi oczami patrzył na swawolącą gromadę. Rej wśród niej wodził opasły Rondel, podczas gdy inni panowie po obu końcach stołu gwarzyli przyciszonym głosem, popijając miód i wino ze złotych i srebrnych dzbanów.
Wesołek podkradał się co jakiś czas do Rondla, wyciągał mu nieznacznie z kieszeni łakocie, pokazywał je zebranym i kładł z wielką powagą do ust...
— Ho!... ho!... ho!... Ha!... ha!... ha!.. — Śmiali się wszyscy.
— Co się stało? — pytał zdziwiony Rondel, zatrzymując się w tańcu.
— Mało, mało!... — beknął Bączuś i oblizał się szeroko.
Zerknął na Króla, ale Król nie uśmiechnął się, może nawet nie widział żartu, zadumany, zapatrzony w daleki, niewidzialny dla nikogo widok.
więcej..