- W empik go
Bali, bali - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Bali, bali - ebook
"Bali, bali" to relacja z pełnej niezwykłych przygód wyprawy na indonezyjską wyspę. Autor opisuje swoje wspomnienia z trzech wyjazdów na Bali i jednego na Gili Trawangan.
Książka jest częścią całego cyklu relacji z podróży.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-918-6 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pora na zmierzenie się z legendą turystyki, z wyspą, o której marzą wszyscy, z miejscem, które odmienia życie, krainą czystego szczęścia, nie w zaświatach, ale tu, na Ziemi. Czego już o niej nie napisano; doczekała się nawet światowego bestsellera dla gospodyń domowych, z łzawą ekranizacją włącznie. Kraina Bogów, miejsce tak uduchowione, że skruszy nawet najtwardsze kamienne serce. Nikt stąd nie wyjechał taki sam, wyspa odmienia wszystkich na lepsze. Balsam na serca i dusze białych szczurów, zagonionych do kąta w „open space” korporacji. Tu przyjeżdża się specjalnie po to, aby nabrać dystansu do szaleństw współczesnego świata, oczyścić umysł i złapać równowagę między tym, co naprawdę istotne a tym, co tylko się takie wydaje. Pora jechać na Bali.
Czy i dla mnie będzie to wyspa inna niż wszystkie poprzednie, czy odmieni i moje życie, czy nic już nie będzie takie jak dawniej, czy przywróci mi równowagę ducha zszarganą naszą rzeczywistością?
No dobra, nie będziemy czekać do ostatniej strony, odpowiedź na wszystkie pytania brzmi, tak. Bali mnie odmieniła, nie była to zmiana ani wielka ani gwałtowna, ale ważna i trwała. Po Bali nic już nie będzie takie jak dawniej, wszystko, co o niej pisali okazało się prawdą, przynajmniej dla mnie.
Ale po kolei, najpierw musimy tam dojechać.
Dawno, dawno temu w sercu krainy zwanej Germanią zaprzyjaźniło się dwóch facetów, rodowity Germanin Stefan Hardstein i pochodzący z Bali w Indonezji Ida Bagus Anom. Obaj zgodnie i w pocie czoła pracowali w sektorze nowych technologii przez wiele, wiele lat wykuwając znany w całym świecie Niemiecki dobrobyt. Ale Pana Anoma dręczyła coraz większa tęsknota za domem rodzinnym aż wreszcie postanowił zrezygnować z bycia Europejczykiem i wrócić na Bali. A że nie chciał się z przyjacielem rozstawać to zrobili tak. Kupili stary poświątynny teren obok miejscowości Candidasa na południowym wybrzeżu wyspy, przywieźli tam rozłożone na części stare balijskie chaty i zbudowali z tego wszystkiego mały, przytulny hotel. Dziś Stefan Hardstein wysyła hordy Germanów na wakacje a pan Anom gości ich w Anom Beach Resort, Candidasa, Bali, Indonesia. I tam właśnie jedziemy.
Ale znaleźć ten hotel łatwo nie było, co może brzmieć nieco śmiesznie, bo na Bali hoteli są setki, ale ja potrafię być wybredny. Na początek odpadła Kuta Beach i inne kurorty w pobliżu lotniska Denpasar. Po pierwsze za drogo, po drugie za dużo. Za dużo pijanej młodzieży z całego świata, zgiełku i huku miasta, w które zamieniły się okoliczne wioski. Północna strona wyspy odpadła z powodu czarnego piasku na plaży i bardzo długiej drogi z lotniska. Szukając czegoś na południowej części wyspy oddalałem się od Denpasar aż dotarłem do miejscowości Candidasa. To już bardzo spokojne miejsce, aż 85 kilometrów od lotniska- młodzi Australijczycy tu nie docierają. Nie ma tu dużych hoteli, nie ma żadnych dyskotek, barów i marketów. Jest za to Bali taka, jaka jest, jaką chcemy zobaczyć. Anom Beach położony jest na kompletnym uboczu, obok są tylko dwa inne resorty i prawdziwa Balijska Wioska, nic więcej. To musi być tu, a na dodatek domek dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje jedyne 30 Euro. Zapłaciłem panu Hardsteinowi z góry i teraz spokojnie czekam na lato, lato na Bali, jak to brzmi, od razu chce się lecieć.
Co zaś do latania, udało nam się, w środku nocy kupić promocyjne bilety Air Asia, za jedyne 750 PLN od osoby, na trasie Bangkok-Denpasar-Bangkok. I tak roku Pańskiego 2011 po raz pierwszy, ale nie ostatni spotkaliśmy się z legendą, wyspą Bali.Z samego rana na Bali
Chyba coś tam spałem, chyba, sam nie wiem do końca. Jest czwarta rano w Bangkoku, a ja muszę wstawać. Ale co tam, lecimy na Bali. Bali to w moim życiu kolejna perła w koronie, do zdobycia której dążyłem od dawna, świadomie lub podświadomie. Było ich już do tej pory kilka, był rejs po Nilu z porankiem w Asuanie, była Dominikana na Karaibach z merenge i baciatą, był plac Jamma el Fna w Marakeszu, była Matmata w Tunezji, gdzie ponoć mieszkał Luke Skywalker, Picasso Cofee Shop w Amsterdamie no i na zawsze numer jeden Angkor w Kambodży A teraz będzie Bali, już prawie ryczę ze szczęścia.
Na razie przed New Siam 2 czeka wielkie kombi zdolne pomieścić wszystkie nasze klamoty- klimatyzacja po tajsku na maksimum- wsiadamy i jedziemy na Suvarnabhumi. Znów „Bangkok nocą”, tyle, że w drugą stronę niż trzy dni temu, gdy przylecieliśmy z Polski. Przypomniało mi się jak dwa lata wcześniej samolot z Kijowa się spóźnił, a część pasażerów leciała dalej na Bali. Musieli w niecałe dwie godziny przejść pełną procedurę graniczną na przylotach i zaraz potem w drugą stronę na odlotach. Czy zdążyli nie wiem, natomiast my dzisiaj lecimy tym samym, co oni, rejsem Air Asia o szóstej rano.
Zaczynamy w ten sposób naszą przygodę z tą linią. Brat napomknął wcześniej, że jego znajomy wyraził co najmniej zdziwienie jeśli nie wątpliwość, że mamy latać jakimś tam Air Asia- co to za linia? Na pewno stare trupy i w ogóle. Bilet mamy wydrukowany, idziemy do Check Inn (Air Asia ma na Suvarnabhumi cały rząd stanowisk na wszystkie loty). Ponieważ ta „egzotyczna linia” za jedyne 5 PLN daje możliwość wybrania sobie miejsc już przy zakupie biletu, więc dostajemy „swoje” fotele z widokiem na morze, pozbywamy się walizek i idziemy do 7eleven na kawę. Kawa z rana lepsza niż śmietana.
Potem tylko 2 kilometry taśmociągami do Gate E2 i już spokojnie czekamy w miękkich fotelikach na samolot. Tuż przed szóstą załoga serdecznie zaprasza nas na pokład, spod sufitu „dymi” para wodna, fotele duże i wygodne, samolot pachnie, lśni nowością, i czystością. Chyba wczoraj go odebrali z fabryki. Załoga jak żywa reklama „Land of Smiles”, ubrana w równie nowe jak samolot kostiumy a Pan pilot ma minę jakby miał skoczyć na kawę a nie lecieć około prawie cztery tysiące kilometrów. To jakby się wydawało, że Bali leży gdzieś „koło” Tajlandii.
O 6:15 samolot drgnął wypychany przez wózek, zaczynamy, co do sekundy, czyli jest dobrze. A320 odrywa się od pasa i stromo pnie się w górę. Nad Bangkokiem wstaje słońce, widok bajeczny. Mniej bajecznie wygląda smog unoszący się nad City i chmurska obecne nad miastem przez 9 miesięcy w roku.
Lecimy na południe, wzdłuż Półwyspu Malajskiego. Pogoda zdecydowanie się poprawia z każdym przebytym kilometrem. Po niecałej godzince w dole Koh Samui, szmaragdowy klejnot na błękicie oceanu. Zaniemówiłem, ale tam wybieramy się dopiero za dwa tygodnie.
Zgłodniałem, pora na śniadanie, więc sięgamy po menu i zamawiamy. Ja wziąłem indonezyjski „Pak Nasser’s Nasi Lemak”, a żona „Vegeterian Noodle Bowl”, bo to jedyna zupa „no spicy”. Lemak był cudowny, miał trzy sosy o różnych smakach, suszone rybki, orzeszki i pyszne mięso kurczaka z równie pysznym ryżem. Żona miała uczucia mieszane. Rosołek i kluski były w porządku. Ale to coś, co tam pływało, mogło być wszystkim tym, co my uznajemy za niejadalne a Azjaci wprost przeciwnie. Potem kawka Nescafe „sri in łan” i oglądamy przedstawienie pod nami. A robi się coraz fajniej, bo monsun już za nami i chmur coraz mniej.
Za następną godzinkę cieśnina Malakka i pełen statków Singapur. Singapur wygląda jak wielka betonowa dżungla w otoczeniu zieleni; właśnie mijamy Changi Airport. W tym momencie samolot ostro skręca w lewo i lecimy już prosto w stronę Bali
Pod nami wyłania się Jawa i jej wulkany. Widać też małe wyspy przy brzegu, otoczone rafami, wyglądają jak bajkowe wyspy tropikalne. Pewnie dlatego, że takie właśnie są. Wreszcie zaczynamy schodzić, silniki prawie milkną i ucisk w uszach oznajmia, lądujemy. Jeszcze tylko niesamowity przelot nad dymiącym wulkanem i zostawiamy za sobą Jawę. Tu koniecznie muszę dodać, że to absolutnie pierwszy czynny wulkan, jaki widziałem w moim życiu. U nas ci takich nie ma.
Przed nami Perła w Koronie, Bali. Samo podejście na lotnisko w Denpasar jest godne opisania, bo samolot siada właściwie „na morzu”, czyli wąskim pasku pasa startowego położonego w poprzek półwyspu. Pas zaczyna się i kończy w morzu, więc jest, na co popatrzeć. Podejście jest długie i pod koniec lecimy tuż nad rybackimi łódkami, prawie dotykając żagli. A pasa jak nie ma tak nie ma; pojawia się pytanie, a co będzie jak pilot nie trafi? Tym razem trafił, ale nie zawsze tak jest. Dwa lata później Boeing 737 „przestrzelił” pas, ale nikomu nic się nie stało, oczywiście poza samolotem, który poszedł na żyletki. Przyziemienie, co do minuty zgodnie z rozkładem lotów oczywiście. To znaczy odwrotnie, bo to zegarki można regulować według lotów Air Asia. Taka tam „tania linia”.
Wysiadamy, na lewo sprzedają wizy za 25 USD, jeśli znaczek pocztowy można nazwać wizą. Ot, po prostu graniczny haracz tak dobrze znany z innych lotnisk.
Po kontroli paszportów idziemy w kierunku napisu „Za przywożenie narkotyków kara śmierci”. Na to też jesteśmy przygotowani, worki z koksem zostawiliśmy w przechowalni w Bangkoku.
Przy wyjściu z lotniska już czeka uśmiechnięty i pulchny Balijczyk z tabliczką „kristofik”, za dużo się nie pomylili, to na pewno o nas chodzi. A żona nie może się powstrzymać od komentarza, „Ciebie to znają już chyba na każdym lotnisku”. Idziemy z nim na parking, gdzie nasz kierowca wyciąga z samochodu naszyjniki z kwiatów i zawiesza nam na szyjach. Jak na Hawajach. No to robimy oczywiście zdjęcia na pamiątkę, witamy na Bali. Zaczyna się świetnie.
Jedziemy 85 kilometrów na wschód wyspy do miejscowości Candi Dasa. Miałem w planie pożyczyć samochód i zwiedzać Bali indywidualnie, ale po tym, co zobaczyliśmy po drodze, nie ma mowy. Nie poprowadzę w tym ruchu nawet hulajnogi. Święty Wisznu, dużo w życiu widziałem, ale to było szalone. Trzy, cztery rzędy skuterów, samochody, autobusy, ciężarówki, jak ścieżka mrówek oglądana z góry. I tylko jedna zasada ruchu, nie daj się zabić. Po dwóch godzinach jazdy z rozdziawionymi ustami wreszcie skręcamy w jakąś polną drogę. Pare podskoków na wertepach i jesteśmy w Balijskiej wiosce nad oceanem. Koniec podróży.Raj to za mało
Jesteśmy na miejscu. Wszystko przebiega typowo, powitalny drink (ten był jak z filmu i smakował jak z filmu), paszporty. Siedzimy w „recepcji”, co w tym przypadku oznacza mały kantorek i „lobby”, czyli kilka stolików i krzeseł pod dachem. Cisza, to pierwsze, co zauważam, kompletna cisza i spokój, słońce, zieleń, kwiaty, zaczynam zasypiać, choć drink był bez alkoholu.
Niestety zaraz mnie obudzili- trzeba iść do naszego domku. Na szczęście nie jest daleko, bo hotelik niewielki, domki upakowane ciasno jeden za drugim, wzdłuż jedynej w resorcie ścieżki. No cóż, ziemia tu tania nie jest. Cały hotelik składa się z 16 mniejszych lub większych domków, jedno lub dwu i czteropokojowych. Są też dwie wille z pięterkiem. Co ciekawe, jak już we wstępie nadmieniłem, wszystkie te domy są autentycznie Balijskie. Właściciel po kupnie gruntu sprowadził je z różnych stron Bali, wyposażył i jest, co jest. Cudo po prostu. Wszystko autentyczne, nawet obrazki i zdjęcia na ścianach są prawdziwe. Do tego „zdobycze zachodu”, czyli klimatyzacja i wyposażenie łazienkowe. Efekt końcowy to, co najmniej 5 gwiazdek. A płacimy po 30 EUR doba ze śniadaniem od domku. Opinie z TripAdvisor nie były przesadzone, ten hotel to strzał w dziesiątkę.
Dostajemy jednopokojowe domki typu standard. W środku „kings bed” i „single bed”, szafa wnękowa, toaletka z lustrem, lodówka z zawartością, klimatyzacja cichutka jak poranny zefirek i łazienka „pełna opcja”. I wszystko oczywiście w pełni sprawne. Przed domkiem zadaszony tarasik ze stolikiem i dwoma fotelami. „Everythings go allright”, jak w piosence.
Przebieramy się z wersji „travel” na „adventure” i idziemy zwiedzać otoczenie. Po drodze każdy spotkany Balijczyk częstuje nas uśmiechem od ucha do ucha „Good Morning” — standardowe zachowanie w Azji, już jesteśmy przyzwyczajeni. Sami do siebie też zaczynamy usta rozdziawiać, a brat zaczyna od „kurwa jak tu pięknie”. I tak mu zostanie, aż do samego końca. Poza aleją z domkami jest jeszcze basen ukryty w gąszczu; można go nawet nie zauważyć za ścianą zieleni. Chętnych, jak się potem okazało, nie było zbyt wielu aż go zaanektowała moja żona. Miała w zasadzie swój prywatny basen, bo całymi dniami nikt tam nie przychodził. Więc „ginęła” na długie godziny w tym swoim azylu zajmując się sprawami, o których faceci nie wiedzą i całe ich szczęście. Bo tak samo jest z meczami piłkarskimi, druga płeć nie jest w stanie tego zrozumieć, więc i ja nie rozumiem, co Gosia tam robiła. A zresztą, po co, nie zawsze lepiej jest rozumieć, czasem lepiej jest nie rozumieć.
Za basenem była rzeczona recepcja z małym lobby, a dalej restauracja z widokiem na ocean i „promenada” z leżakami nad oceanem, tudzież świątynia dumania, czyli zadaszone siedzisko, gdzie można się na miękkiej kanapie relaksować albo nawet zdrzemnąć, jak kto chce.
Przed nami to, co lubimy najbardziej, powtórzę po raz nie wiadomo, który. Na górze ma być błękit przechodzący w szmaragd, pod stopami złoto a za nami zieleń. Witamy nad Morzem Balijskim. Tym razem kolor jest zdecydowanie lepszy od zdjęć, rzeczywistość przerasta foldery, zatyka mnie w piersiach, prawie nie mogę oddychać, jak tu jest pięknie po prostu. I ta niesamowita cisza, w której zaczynam słyszeć najpierw szum fal, potem łagodne podmuchy wiatru, odgłosy krzątania z kuchni, ludzkie głosy z oddali i w końcu ćwierkanie ptaków. Jesteśmy w raju, jesteśmy na Bali.
Co do gości, to okazuje się, że oprócz nas jest jeszcze para Niemców w domku numer osiem i to by było na tyle. Zaiste, szczyt sezonu na Bali. Idziemy na obiad, bo Lemak z samolotu już dawno przetrawiony. Ceny w hotelowej knajpie od 3 do 7 USD za jedno danie. Ani tanio jak na Rambuttri ani drogo. Zamawiamy to, co udało się zrozumieć, przynajmniej tak nam się wydaje. Nie znamy Balijskiej kuchni, ale zamawiamy to, co wydaje się być miejscowym specjałem, bo nie po to tu jesteśmy, żeby znów jeść sajgonki albo, co jeszcze ciekawsze, wiedeńskie sznycle, bo i takie rzeczy w menu były. To oczywiście „odcisk”, jaki zostawili po sobie licznie nawiedzający resort Germanowie. Była też golonka i pure ziemniaczane ze skwarkami. Gosia jest z tego bardzo zadowolona, ale ja nie po to tu jestem, wiec zamawiam coś, co brzmi ani znajomo ani europejsko. Wszystko było przepyszne.
A to jak było podane, z jaką gracją i starannością to całkiem inna historia. I bardzo proszę i proszę bardzo, i czy smakowało, i czy coś jeszcze? I jeszcze ten uśmiech, nie tylko ust, ale i oczu, i całej twarzy. Nie, nie wydaje mi się, obsługa bawiła się równie dobrze jak my.
Czy i dla mnie będzie to wyspa inna niż wszystkie poprzednie, czy odmieni i moje życie, czy nic już nie będzie takie jak dawniej, czy przywróci mi równowagę ducha zszarganą naszą rzeczywistością?
No dobra, nie będziemy czekać do ostatniej strony, odpowiedź na wszystkie pytania brzmi, tak. Bali mnie odmieniła, nie była to zmiana ani wielka ani gwałtowna, ale ważna i trwała. Po Bali nic już nie będzie takie jak dawniej, wszystko, co o niej pisali okazało się prawdą, przynajmniej dla mnie.
Ale po kolei, najpierw musimy tam dojechać.
Dawno, dawno temu w sercu krainy zwanej Germanią zaprzyjaźniło się dwóch facetów, rodowity Germanin Stefan Hardstein i pochodzący z Bali w Indonezji Ida Bagus Anom. Obaj zgodnie i w pocie czoła pracowali w sektorze nowych technologii przez wiele, wiele lat wykuwając znany w całym świecie Niemiecki dobrobyt. Ale Pana Anoma dręczyła coraz większa tęsknota za domem rodzinnym aż wreszcie postanowił zrezygnować z bycia Europejczykiem i wrócić na Bali. A że nie chciał się z przyjacielem rozstawać to zrobili tak. Kupili stary poświątynny teren obok miejscowości Candidasa na południowym wybrzeżu wyspy, przywieźli tam rozłożone na części stare balijskie chaty i zbudowali z tego wszystkiego mały, przytulny hotel. Dziś Stefan Hardstein wysyła hordy Germanów na wakacje a pan Anom gości ich w Anom Beach Resort, Candidasa, Bali, Indonesia. I tam właśnie jedziemy.
Ale znaleźć ten hotel łatwo nie było, co może brzmieć nieco śmiesznie, bo na Bali hoteli są setki, ale ja potrafię być wybredny. Na początek odpadła Kuta Beach i inne kurorty w pobliżu lotniska Denpasar. Po pierwsze za drogo, po drugie za dużo. Za dużo pijanej młodzieży z całego świata, zgiełku i huku miasta, w które zamieniły się okoliczne wioski. Północna strona wyspy odpadła z powodu czarnego piasku na plaży i bardzo długiej drogi z lotniska. Szukając czegoś na południowej części wyspy oddalałem się od Denpasar aż dotarłem do miejscowości Candidasa. To już bardzo spokojne miejsce, aż 85 kilometrów od lotniska- młodzi Australijczycy tu nie docierają. Nie ma tu dużych hoteli, nie ma żadnych dyskotek, barów i marketów. Jest za to Bali taka, jaka jest, jaką chcemy zobaczyć. Anom Beach położony jest na kompletnym uboczu, obok są tylko dwa inne resorty i prawdziwa Balijska Wioska, nic więcej. To musi być tu, a na dodatek domek dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje jedyne 30 Euro. Zapłaciłem panu Hardsteinowi z góry i teraz spokojnie czekam na lato, lato na Bali, jak to brzmi, od razu chce się lecieć.
Co zaś do latania, udało nam się, w środku nocy kupić promocyjne bilety Air Asia, za jedyne 750 PLN od osoby, na trasie Bangkok-Denpasar-Bangkok. I tak roku Pańskiego 2011 po raz pierwszy, ale nie ostatni spotkaliśmy się z legendą, wyspą Bali.Z samego rana na Bali
Chyba coś tam spałem, chyba, sam nie wiem do końca. Jest czwarta rano w Bangkoku, a ja muszę wstawać. Ale co tam, lecimy na Bali. Bali to w moim życiu kolejna perła w koronie, do zdobycia której dążyłem od dawna, świadomie lub podświadomie. Było ich już do tej pory kilka, był rejs po Nilu z porankiem w Asuanie, była Dominikana na Karaibach z merenge i baciatą, był plac Jamma el Fna w Marakeszu, była Matmata w Tunezji, gdzie ponoć mieszkał Luke Skywalker, Picasso Cofee Shop w Amsterdamie no i na zawsze numer jeden Angkor w Kambodży A teraz będzie Bali, już prawie ryczę ze szczęścia.
Na razie przed New Siam 2 czeka wielkie kombi zdolne pomieścić wszystkie nasze klamoty- klimatyzacja po tajsku na maksimum- wsiadamy i jedziemy na Suvarnabhumi. Znów „Bangkok nocą”, tyle, że w drugą stronę niż trzy dni temu, gdy przylecieliśmy z Polski. Przypomniało mi się jak dwa lata wcześniej samolot z Kijowa się spóźnił, a część pasażerów leciała dalej na Bali. Musieli w niecałe dwie godziny przejść pełną procedurę graniczną na przylotach i zaraz potem w drugą stronę na odlotach. Czy zdążyli nie wiem, natomiast my dzisiaj lecimy tym samym, co oni, rejsem Air Asia o szóstej rano.
Zaczynamy w ten sposób naszą przygodę z tą linią. Brat napomknął wcześniej, że jego znajomy wyraził co najmniej zdziwienie jeśli nie wątpliwość, że mamy latać jakimś tam Air Asia- co to za linia? Na pewno stare trupy i w ogóle. Bilet mamy wydrukowany, idziemy do Check Inn (Air Asia ma na Suvarnabhumi cały rząd stanowisk na wszystkie loty). Ponieważ ta „egzotyczna linia” za jedyne 5 PLN daje możliwość wybrania sobie miejsc już przy zakupie biletu, więc dostajemy „swoje” fotele z widokiem na morze, pozbywamy się walizek i idziemy do 7eleven na kawę. Kawa z rana lepsza niż śmietana.
Potem tylko 2 kilometry taśmociągami do Gate E2 i już spokojnie czekamy w miękkich fotelikach na samolot. Tuż przed szóstą załoga serdecznie zaprasza nas na pokład, spod sufitu „dymi” para wodna, fotele duże i wygodne, samolot pachnie, lśni nowością, i czystością. Chyba wczoraj go odebrali z fabryki. Załoga jak żywa reklama „Land of Smiles”, ubrana w równie nowe jak samolot kostiumy a Pan pilot ma minę jakby miał skoczyć na kawę a nie lecieć około prawie cztery tysiące kilometrów. To jakby się wydawało, że Bali leży gdzieś „koło” Tajlandii.
O 6:15 samolot drgnął wypychany przez wózek, zaczynamy, co do sekundy, czyli jest dobrze. A320 odrywa się od pasa i stromo pnie się w górę. Nad Bangkokiem wstaje słońce, widok bajeczny. Mniej bajecznie wygląda smog unoszący się nad City i chmurska obecne nad miastem przez 9 miesięcy w roku.
Lecimy na południe, wzdłuż Półwyspu Malajskiego. Pogoda zdecydowanie się poprawia z każdym przebytym kilometrem. Po niecałej godzince w dole Koh Samui, szmaragdowy klejnot na błękicie oceanu. Zaniemówiłem, ale tam wybieramy się dopiero za dwa tygodnie.
Zgłodniałem, pora na śniadanie, więc sięgamy po menu i zamawiamy. Ja wziąłem indonezyjski „Pak Nasser’s Nasi Lemak”, a żona „Vegeterian Noodle Bowl”, bo to jedyna zupa „no spicy”. Lemak był cudowny, miał trzy sosy o różnych smakach, suszone rybki, orzeszki i pyszne mięso kurczaka z równie pysznym ryżem. Żona miała uczucia mieszane. Rosołek i kluski były w porządku. Ale to coś, co tam pływało, mogło być wszystkim tym, co my uznajemy za niejadalne a Azjaci wprost przeciwnie. Potem kawka Nescafe „sri in łan” i oglądamy przedstawienie pod nami. A robi się coraz fajniej, bo monsun już za nami i chmur coraz mniej.
Za następną godzinkę cieśnina Malakka i pełen statków Singapur. Singapur wygląda jak wielka betonowa dżungla w otoczeniu zieleni; właśnie mijamy Changi Airport. W tym momencie samolot ostro skręca w lewo i lecimy już prosto w stronę Bali
Pod nami wyłania się Jawa i jej wulkany. Widać też małe wyspy przy brzegu, otoczone rafami, wyglądają jak bajkowe wyspy tropikalne. Pewnie dlatego, że takie właśnie są. Wreszcie zaczynamy schodzić, silniki prawie milkną i ucisk w uszach oznajmia, lądujemy. Jeszcze tylko niesamowity przelot nad dymiącym wulkanem i zostawiamy za sobą Jawę. Tu koniecznie muszę dodać, że to absolutnie pierwszy czynny wulkan, jaki widziałem w moim życiu. U nas ci takich nie ma.
Przed nami Perła w Koronie, Bali. Samo podejście na lotnisko w Denpasar jest godne opisania, bo samolot siada właściwie „na morzu”, czyli wąskim pasku pasa startowego położonego w poprzek półwyspu. Pas zaczyna się i kończy w morzu, więc jest, na co popatrzeć. Podejście jest długie i pod koniec lecimy tuż nad rybackimi łódkami, prawie dotykając żagli. A pasa jak nie ma tak nie ma; pojawia się pytanie, a co będzie jak pilot nie trafi? Tym razem trafił, ale nie zawsze tak jest. Dwa lata później Boeing 737 „przestrzelił” pas, ale nikomu nic się nie stało, oczywiście poza samolotem, który poszedł na żyletki. Przyziemienie, co do minuty zgodnie z rozkładem lotów oczywiście. To znaczy odwrotnie, bo to zegarki można regulować według lotów Air Asia. Taka tam „tania linia”.
Wysiadamy, na lewo sprzedają wizy za 25 USD, jeśli znaczek pocztowy można nazwać wizą. Ot, po prostu graniczny haracz tak dobrze znany z innych lotnisk.
Po kontroli paszportów idziemy w kierunku napisu „Za przywożenie narkotyków kara śmierci”. Na to też jesteśmy przygotowani, worki z koksem zostawiliśmy w przechowalni w Bangkoku.
Przy wyjściu z lotniska już czeka uśmiechnięty i pulchny Balijczyk z tabliczką „kristofik”, za dużo się nie pomylili, to na pewno o nas chodzi. A żona nie może się powstrzymać od komentarza, „Ciebie to znają już chyba na każdym lotnisku”. Idziemy z nim na parking, gdzie nasz kierowca wyciąga z samochodu naszyjniki z kwiatów i zawiesza nam na szyjach. Jak na Hawajach. No to robimy oczywiście zdjęcia na pamiątkę, witamy na Bali. Zaczyna się świetnie.
Jedziemy 85 kilometrów na wschód wyspy do miejscowości Candi Dasa. Miałem w planie pożyczyć samochód i zwiedzać Bali indywidualnie, ale po tym, co zobaczyliśmy po drodze, nie ma mowy. Nie poprowadzę w tym ruchu nawet hulajnogi. Święty Wisznu, dużo w życiu widziałem, ale to było szalone. Trzy, cztery rzędy skuterów, samochody, autobusy, ciężarówki, jak ścieżka mrówek oglądana z góry. I tylko jedna zasada ruchu, nie daj się zabić. Po dwóch godzinach jazdy z rozdziawionymi ustami wreszcie skręcamy w jakąś polną drogę. Pare podskoków na wertepach i jesteśmy w Balijskiej wiosce nad oceanem. Koniec podróży.Raj to za mało
Jesteśmy na miejscu. Wszystko przebiega typowo, powitalny drink (ten był jak z filmu i smakował jak z filmu), paszporty. Siedzimy w „recepcji”, co w tym przypadku oznacza mały kantorek i „lobby”, czyli kilka stolików i krzeseł pod dachem. Cisza, to pierwsze, co zauważam, kompletna cisza i spokój, słońce, zieleń, kwiaty, zaczynam zasypiać, choć drink był bez alkoholu.
Niestety zaraz mnie obudzili- trzeba iść do naszego domku. Na szczęście nie jest daleko, bo hotelik niewielki, domki upakowane ciasno jeden za drugim, wzdłuż jedynej w resorcie ścieżki. No cóż, ziemia tu tania nie jest. Cały hotelik składa się z 16 mniejszych lub większych domków, jedno lub dwu i czteropokojowych. Są też dwie wille z pięterkiem. Co ciekawe, jak już we wstępie nadmieniłem, wszystkie te domy są autentycznie Balijskie. Właściciel po kupnie gruntu sprowadził je z różnych stron Bali, wyposażył i jest, co jest. Cudo po prostu. Wszystko autentyczne, nawet obrazki i zdjęcia na ścianach są prawdziwe. Do tego „zdobycze zachodu”, czyli klimatyzacja i wyposażenie łazienkowe. Efekt końcowy to, co najmniej 5 gwiazdek. A płacimy po 30 EUR doba ze śniadaniem od domku. Opinie z TripAdvisor nie były przesadzone, ten hotel to strzał w dziesiątkę.
Dostajemy jednopokojowe domki typu standard. W środku „kings bed” i „single bed”, szafa wnękowa, toaletka z lustrem, lodówka z zawartością, klimatyzacja cichutka jak poranny zefirek i łazienka „pełna opcja”. I wszystko oczywiście w pełni sprawne. Przed domkiem zadaszony tarasik ze stolikiem i dwoma fotelami. „Everythings go allright”, jak w piosence.
Przebieramy się z wersji „travel” na „adventure” i idziemy zwiedzać otoczenie. Po drodze każdy spotkany Balijczyk częstuje nas uśmiechem od ucha do ucha „Good Morning” — standardowe zachowanie w Azji, już jesteśmy przyzwyczajeni. Sami do siebie też zaczynamy usta rozdziawiać, a brat zaczyna od „kurwa jak tu pięknie”. I tak mu zostanie, aż do samego końca. Poza aleją z domkami jest jeszcze basen ukryty w gąszczu; można go nawet nie zauważyć za ścianą zieleni. Chętnych, jak się potem okazało, nie było zbyt wielu aż go zaanektowała moja żona. Miała w zasadzie swój prywatny basen, bo całymi dniami nikt tam nie przychodził. Więc „ginęła” na długie godziny w tym swoim azylu zajmując się sprawami, o których faceci nie wiedzą i całe ich szczęście. Bo tak samo jest z meczami piłkarskimi, druga płeć nie jest w stanie tego zrozumieć, więc i ja nie rozumiem, co Gosia tam robiła. A zresztą, po co, nie zawsze lepiej jest rozumieć, czasem lepiej jest nie rozumieć.
Za basenem była rzeczona recepcja z małym lobby, a dalej restauracja z widokiem na ocean i „promenada” z leżakami nad oceanem, tudzież świątynia dumania, czyli zadaszone siedzisko, gdzie można się na miękkiej kanapie relaksować albo nawet zdrzemnąć, jak kto chce.
Przed nami to, co lubimy najbardziej, powtórzę po raz nie wiadomo, który. Na górze ma być błękit przechodzący w szmaragd, pod stopami złoto a za nami zieleń. Witamy nad Morzem Balijskim. Tym razem kolor jest zdecydowanie lepszy od zdjęć, rzeczywistość przerasta foldery, zatyka mnie w piersiach, prawie nie mogę oddychać, jak tu jest pięknie po prostu. I ta niesamowita cisza, w której zaczynam słyszeć najpierw szum fal, potem łagodne podmuchy wiatru, odgłosy krzątania z kuchni, ludzkie głosy z oddali i w końcu ćwierkanie ptaków. Jesteśmy w raju, jesteśmy na Bali.
Co do gości, to okazuje się, że oprócz nas jest jeszcze para Niemców w domku numer osiem i to by było na tyle. Zaiste, szczyt sezonu na Bali. Idziemy na obiad, bo Lemak z samolotu już dawno przetrawiony. Ceny w hotelowej knajpie od 3 do 7 USD za jedno danie. Ani tanio jak na Rambuttri ani drogo. Zamawiamy to, co udało się zrozumieć, przynajmniej tak nam się wydaje. Nie znamy Balijskiej kuchni, ale zamawiamy to, co wydaje się być miejscowym specjałem, bo nie po to tu jesteśmy, żeby znów jeść sajgonki albo, co jeszcze ciekawsze, wiedeńskie sznycle, bo i takie rzeczy w menu były. To oczywiście „odcisk”, jaki zostawili po sobie licznie nawiedzający resort Germanowie. Była też golonka i pure ziemniaczane ze skwarkami. Gosia jest z tego bardzo zadowolona, ale ja nie po to tu jestem, wiec zamawiam coś, co brzmi ani znajomo ani europejsko. Wszystko było przepyszne.
A to jak było podane, z jaką gracją i starannością to całkiem inna historia. I bardzo proszę i proszę bardzo, i czy smakowało, i czy coś jeszcze? I jeszcze ten uśmiech, nie tylko ust, ale i oczu, i całej twarzy. Nie, nie wydaje mi się, obsługa bawiła się równie dobrze jak my.
więcej..