Balią przez Amazonkę - ebook
Balią przez Amazonkę - ebook
Najbardziej znana polska doktor weterynarii w podróży po egzotycznej Amazonii.
Osobiste wspomnienia z podróży, barwny reportaż czy może niecodzienny przewodnik po Amazonii? Z pewnością każdy z tych elementów znajdziemy w najnowszej książce Doroty Sumińskiej, która odbyła wyprawę w kolejne egzotyczne miejsce, tym razem do Kolumbii, Peru i Brazylii. Razem z autorką zasłuchujemy się w dziwy zachwycającego świata wiecznie żywej dżungli.
Często niebezpieczne i zawsze pouczające spotkania ze światem egzotycznych zwierząt dają asumpt do snucia opowieści o przyrodzie, losie zwierząt i wpływie człowieka na środowisko naturalne. W książce znajdujemy bogatą i trafną refleksję na temat ekosystemu, zagrożonych gatunków, ale i przemian w mentalności człowieka wielkiej cywilizacji, który niegdyś podbił dzikie tereny Amazonki, a dziś czyni z nich obiekt nachalnej turystycznej ciekawości.
Różowe delfiny, małpy wełniaki, białe nietoperze, tukany, anakondy i jaguary oraz mnóstwo innych rzadkich zwierząt wypełnia niemal każdą stronę książki. Jednak Balią przez Amazonkę to nie tylko relacja z wyprawy miłośniczki zwierząt, ale także zachwycający reportaż o kulturze potomków Indian. Sumińska analizuje wyjątkowo wysoką pozycję kobiety w społeczeństwie kolumbijskim. Przedstawia obraz odważnej, przedsiębiorczej i ambitnej kobiety, która zna własną wartość i nie boi się bycia silną.
Sumińska porywa plastycznością opowieści, dreszczykiem emocji, który nierzadko towarzyszy jej i czytelnikowi oczekującemu kolejnego spotkania z nietoperzem-wampirem lub kajmanem. Dodatkowo co rusz zachwyca nas niebywałą wiedzą dotycząca gatunków zwierząt, ich zwyczajów, którą dzieli się z czytelnikiem w sposób anegdotyczny, nienachlany, a przede wszystkim ciekawy.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05946-3 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MARZENIA
Dobrze pływam, ale zdarza mi się to najwyżej raz w roku, a poza tym mam za sobą ponad pół wieku życia. Nie myślałabym o tym, siedząc na brzegu basenu, ale tu, pośrodku Amazonki miałam ku temu powody! Jakiś niesiony prądem konar stuknął w burtę. Ale czy w ogóle można tak nazwać ledwie wystający nad poziom wody rant balii? Biała, płaskodenna, prawie okrągła łódka ledwie mieściła trzy osoby i dwa plecaki. Nie zastanawiałam się nad tym, gdy wsiadałam. Zatłoczony port w Leticii, upał i ponaglanie ze strony przewodnika nie dały czasu do namysłu. Teraz niezmierzony ogrom brązowej wody gnał z każdej strony. Wraz z nim zielone wysepki połamanych gałęzi, wielkie pnie drzew i wszystko to, co woda porwała z brzegów. Byliśmy dokładnie pośrodku królowej rzek — Amazonki. Drobny, wyglądający jak piętnastolatek przewodnik z plemienia Ticuna o mylącym imieniu Roberto, Tomek i ja. Siedziałam na kapoku, ale gdy oba brzegi wydawały się fatamorganą, tak samo nieosiągalną jak woda na pustyni, włożyłam ratunkowe wdzianko.
— Nie ma komarów — radośnie zauważył Tomek, a Roberto wyłączył silnik. A właściwie silniczek, podobny do tego, jaki można przytroczyć do roweru. Musiał jednak mieć siłę kombajnu, bo w tej samej chwili łódeczka zwolniła, osiadła głębiej i krople wody zaczęły wskakiwać do niej jak pchełki, w które grałam w dzieciństwie. Położyłam plecak na stopach, ale zaraz zdjęłam — po co mi suche ciuchy, skoro i tak pójdziemy na dno?
Roberto chyba zauważył moje obawy, bo powiedział, wyraźnie zwracając się do mnie:
— Pływam tędy już dwanaście lat.
Trochę się rozluźniłam i zrozumiałam, po co te przystanki. Ratowały nas przed kolizją z pływającymi pniami. Zaczęłam podziwiać kunszt żeglarski naszego przewodnika i byłam tym tak zajęta, że nie zauważyłam, kiedy dobiliśmy do peruwiańskiego brzegu. Kolumbia została po drugiej stronie i ledwie majaczyła na horyzoncie cienką jak włos kreseczką.
Wysiedliśmy na skrawek suchego, choć bagnistego lądu. Dalej trzeba było wyruszyć drewnianym czółnem przez dżunglę. Amazonka wylała i drogi stały się dostępne tylko dla łodzi. Przejął nas przewodnik z plemienia Cocama — Alberto. Płynęliśmy zielonym tunelem, żar lał się z nieba, Alberto pokazywał palcem biegające po gałęziach pigmejki, najmniejsze małpki świata, a ja poczułam przypływ niewiarygodnego szczęścia. Czy dwadzieścia lat temu mogłam przypuszczać, że trafię nad Amazonkę? Tylko marzyłam o tym, wspominając książki Arkadego Fiedlera. Potem życie zrobiło kilka zwrotów i jestem tu. A wszystko zaczęło się w Cybulicach pod Warszawą.JEDZIEMY DO KOLUMBII
Od niepamiętnych czasów przyjaźnię się z Jackiem i Kają. Mają w sobie ten sam co ja z Tomkiem głód poznawania świata. Tyle że trasy naszych wędrówek rzadko się dotąd przecinały. Azja jest nasza, a Ameryka Południowa ich. Podczas jednego z biesiadnych spotkań zachwalaliśmy walory „swoich” rejonów podróży. Mnie nie trzeba było zbyt długo przekonywać, tym bardziej że już wcześniej snuliśmy wspólne plany „tropienia jaguara” w amazońskiej dżungli.
Był początek 2014 roku i sporo czasu na krystalizację planów. Zaczęłam myśleć o Amazonii coraz poważniej, a jak poważnie, to i odpowiedzialnie — nie znam hiszpańskiego, więc muszę się nauczyć. Dzięki Jackowi trafiłam na świetną nauczycielkę.
Aida jest Kolumbijką i od lat uczy Polaków języka hiszpańskiego. Spotykałyśmy się raz w tygodniu, a między lekcjami wciskałam do swojej starej głowy niełatwy do nauczenia dla Polaka presente de subjuntivo. Hiszpański brzmi pięknie zwłaszcza w piosenkach, ale tych nigdy wcześniej nie starałam się zrozumieć. Tengo la camisa negra Juanesa znaczyło dla mnie tyle co nic. Tym bardziej że nie kupowałam czarnych męskich koszul w hiszpańskojęzycznych krajach. Właściwie w żadnych krajach. Aż tu nagle kolejne słowa z dawno zapomnianych przebojów Julio Iglesiasa składały się w sens zdań. „Cada día, cada instante te recuerdo como aquella primavera, cuando tú eras flor temprana que jugaba a ser mujer por vez primera…”. „Każdego dnia, każdej chwili pamiętam ciebie niczym wiosnę, kiedy byłaś wczesnym kwiatem, który bawił się w kobietę po raz pierwszy”. Byłam zachwycona. Nie tyle słowami, ile tym, że je rozumiem. Kocham się uczyć, szczególnie w tych momentach, gdy czuję, że „wychodzę z lasu”. Kupowałam coraz to nowe płyty z hiszpańskimi piosenkami. Moi domownicy mieli dość, gdy po raz setny słuchałam tego samego. Jestem dokładna i chciałam zrozumieć wszystko. Nie da się jednak zrozumieć duszy świata tylko na podstawie piosenek.
Jako główny cel podróży do Ameryki Południowej wybraliśmy Kolumbię. To, co o niej wiedziałam, pochodziło z mediów, kilku książek i opowieści Jacka. Poza zachwytami Jacka informacje o tym kraju nie były zbyt zachęcające. Bardzo chciałam znaleźć kontakt do kogoś, kto zna Kolumbię od wewnątrz. I nagle mnie olśniło — przecież w Warszawie jest Ambasada Kolumbii! Zadzwoniłam i przemiła pani, jak się potem okazało tłumaczka, umówiła mnie na wizytę. Nie spodziewałam się zaszczytu spotkania z samą panią ambasador, a jednak tak się stało. Victoria González Ariza, Embajadora de Colombia en Polonia, zaprosiła mnie do swojego gabinetu. Mogłam wysłuchać długiej i barwnej opowieści o kolumbijskiej Amazonii. A potem wszyscy pracownicy ambasady służyli mi radą, dostałam listy polecające i kontakty do osób, które mogły udzielić mi pomocy na miejscu.
Odwiedzałam ambasadę jeszcze dwukrotnie i za każdym razem utwierdzałam się w przekonaniu, że Kolumbijczycy to niezwykle życzliwy naród. Nie pomyliłam się. Bardzo chciałabym im wszystkim podziękować, a równocześnie zasugerować, by polscy ambasadorzy tak samo odnosili się do obcokrajowców zainteresowanych naszym krajem.
Gdy kupiliśmy bilety, czas zaczął gnać jak opętany. Okazało się, że Jacek leci z nami, ale tylko na dziesięć dni. Praca nie pozwalała mu na dłuższy urlop, a Kaja musiała zostać z chorym psem Tuptusiem.
Wylecieliśmy z Tomkiem 2 lutego 2015 roku. Najpierw do Berlina, potem do Madrytu, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg; dotarliśmy tam późnym wieczorem. Hotel miał być blisko lotniska, ale taksówkarze i tak życzyli sobie sowitej zapłaty. Nie było wyjścia, bo zbliżała się północ. Hotel okazał się bardzo przyjemny i po krótkim świętowaniu rozpoczęcia urlopu poszliśmy spać. Tym spokojniej że rano miał nas zabrać na lotnisko hotelowy bus. Odjeżdżał o ósmej, więc na śniadanie stawiliśmy się godzinę wcześniej. Gdy schodziliśmy na hotelowy parking, nie zajrzałam do pokoju Jacka. Przecież przed chwilą widzieliśmy się na śniadaniu. Bus czekał na nas z otwartym bagażnikiem. Wrzuciliśmy plecaki, czekamy na Jacka. Za pięć ósma wysłałam Tomka na zwiady. Wrócił z wiadomością, że Jacek w piżamie i jeszcze niegotowy. Mamy zaczekać kilka minut. Zaczekaliśmy, ale bus nie zaczekał. Po jego odjeździe pojawił się nasz przyjaciel z rozbrajającym uśmiechem. I jak tu się złościć? Wsiedliśmy do taksówki i na szczęście nie spóźniliśmy się na samolot do Bogoty.
Bogota
Stolica Kolumbii przywitała nas ciepłem i uśmiechami mieszkańców. Tu już bez pośpiechu dotarliśmy do zarezerwowanego w Warszawie na jedną noc hotelu. Na zdjęciach wyglądał zachęcająco, zresztą nie miało to dla nas specjalnego znaczenia, bo rano wylatywaliśmy do Leticii nad Amazonką. Tej nocy nie zmrużyłam oka. I to nie z powodu braku ciepłej wody czy niewielkiej przestrzeni na wciśnięcie stóp między łóżko a resztę pokoju. Łóżko zajmowało prawie całą jego powierzchnię. Nawet zimna cerata pod prześcieradłem nie była tak straszna jak myjnia samochodowa pod nieszczelnymi oknami. Działała całą noc, a jej pracownicy dodawali sobie animuszu, puszczając na cały regulator muzykę z ustawionych na ulicy głośników. Brak snu wynagrodziło mi pyszne śniadanie w restauracyjce na dachu hotelu i sprawne działanie moich towarzyszy podróży.
Z Bogoty do Leticii leci się tylko dwie godziny, ale i tak nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę Amazonkę. Nie wiedziałam, że już przy pierwszym spotkaniu trochę mnie nastraszy. Lotnisko w Leticii jest malutkie, więc pas startowy też nie bije rekordów długości. Samolot musi podchodzić do lądowania nad rzeką, zniżając się tak bardzo, że widać, co niesie jej nurt. Miałam wrażenie, że to nie będzie lądowanie, ale wodowanie. Odetchnęłam, gdy poczułam podrygiwanie samolotu na nierównościach pasa.
Wysiedliśmy na zalaną słońcem łączkę ogrodzoną płotem. Poczułam dotyk równikowego upału i byłam u siebie. Nie wiedziałam jeszcze, że tutejsze ciepło potrafi wygrać nawet z tropikiem borneańskiej dżungli. Przeszliśmy przez osiatkowaną bramę i byliśmy w Amazonii. Przed lotniskiem tłoczyli się taksówkarze polujący na klientów. My czekaliśmy na samochód z hotelu Yakuruna. Jeszcze w Warszawie polecił go nam pan konsul, zapewniając, że to miejsce piękne, bezpieczne i na pewno nam się spodoba. Potem Jacek prowadził internetowe pertraktacje z właścicielem, który obiecał podwózkę z lotniska. Gdy już prawie wszyscy pasażerowie samolotu odjechali, a po nas nikt się nie zgłosił, wsiedliśmy do taksówki. Nie mieliśmy pojęcia, czy bardzo daleko jest do Yakuruny, więc zgodziliśmy się, jak się potem okazało, na dwukrotną stawkę za kurs.
Podjeżdżamy pod bramę posiadłości, a tu kłódka. Stukamy, wołamy i nic. Taksówkarz chyba miał nadzieję, że zarobi więcej, bo nie odjeżdżał. W końcu ktoś zareagował na nasze dobijanie się. Młody człowiek był więcej niż zaskoczony. Przepraszał, że nic nie wie o naszej rezerwacji, i wydzwaniał do właściciela hotelu. Ten musiał być bardzo zajęty, bo długo nie odbierał. Żar lał się z nieba, my trochę zmęczeni po locie z czterema przesiadkami trzymaliśmy się dzięki resztkom podróżniczej adrenaliny. Jak to zwykle bywa w takich momentach, czas wlókł się niemiłosiernie i tylko urok osobisty Gerarda, młodzieńca stojącego na straży Yakuruny, nie pozwalał okazać zniecierpliwienia.
Nasza cierpliwość została w końcu nagrodzona. Señor Hernando odebrał telefon i w okamgnieniu rzeczywistość nabrała rumieńców. Okazało się, że zapomniał o naszym przyjeździe. Za piętnaście minut był na miejscu i rozlokował nas w ładnych, czystych i wygodnych domkach. Domkach, to za mało powiedziane, bo zarówno wystrój, jak i ich architektura świadczyły, że nie są przeznaczone dla biednych turystów. Wiedzieliśmy, że cena nie jest najniższa — w przeliczeniu sto złotych od osoby bez śniadania, więc postanowiliśmy zostać tylko trzy dni. Nie wiedzieliśmy natomiast, że hotele w Leticii są nie tylko droższe, ale też o niższym standardzie, i że Yakuruna jednak stanie się naszą przystanią między wypadami w inne rejony Amazonii.
Na razie najbardziej przydatny okazał się basen. Niezbyt duży, ale dawał wspaniałą ulgę w upale. Wskoczyliśmy zaraz po rozlokowaniu się i zmęczenie szybko uleciało. Dopiero teraz dotarło do nas, że poza nami nikt nie gości w Yakurunie. I to też dodawało uroku temu niezwykłemu miejscu. Dlaczego niezwykłemu? Z wielu powodów. Pierwszym była sauna w domku Jacka. Kto w takim klimacie buduje saunę? Pojechaliśmy do Kolumbii w zimie, a temperatury nieraz przekraczały pięćdziesiąt stopni Celsjusza. W lecie są codziennością. Może señor Hernando szykował się na wizytę zziębniętych mieszkańców Skandynawii? Nie wiem, ale lodowi goście nie przyjechali, a sauna nigdy nie była używana. My też z niej nie skorzystaliśmy. Za to szybko zaczęliśmy doceniać prawdziwe uroki mieszkania w Yakurunie.
Hotel znajduje się sześć kilometrów od Leticii. Domki stoją na dość dużym terenie przylegającym do dżungli zwanej tu selwą. Tak naprawdę to selwa wdziera się do Yakuruny gąszczem zieloności i rozlewiskami wezbranej Amazonki. Właściciel, za co mu chwała, chce być nie tylko wielbicielem natury. Bierze udział w programie ochrony amazońskich ryb, a szczególnie arapaimy zwanej w Kolumbii i Peru piraruku. Poza tym señor Hernando lubi kontakt ze zwierzętami, na co dowodem jest swobodnie spacerująca po terenie hotelu gromadka drobiu z dumnym indorem na czele, stawy pełne ryb i żółwi, pies Zeus i trochę „zakręcona” koza. Cierpi ona na coś w rodzaju niezborności ruchowej, ale ma wszystkie wygody i wygląda na zadowoloną.
Niestety to nie koniec listy mieszkańców Yakuruny. Sympatia do zwierząt nie powinna im szkodzić, ale jeśli idzie w parze z brakiem podstawowej wiedzy na ich temat, prowadzi do bardzo przykrych konsekwencji. W Yakurunie mieszkają trzy papugi ary, para płochliwych gryzoni aguti i małpa kapucynka o imieniu Pepo.