- W empik go
Ballada o śpiącym lwie - ebook
Ballada o śpiącym lwie - ebook
To nie pierwszy i nie ostatni wstrząs w Bytomiu. Ludzie nieruchomieją sparaliżowani strachem. Większość, nauczona doświadczeniem, próbuje wybiec na ulicę, żeby nie mieć nad głową niczego, co mogłoby spaść. Krzyki mieszają się z hałasem tłuczonych dachówek, kominów, gzymsów i szyb rozpryskujących się na chodnikach. Nie wszyscy mają tyle szczęścia co matka z dzieckiem, która w ostatniej chwili chowa się w bramie przed deszczem secesyjnych odłamków. Lecą w dół wieżyczki, attyki, betonowe kule na skorodowanych już trzpieniach, strzeliste neogotyckie pinakle. Odpada od ściany gruba płaskorzeźba wmontowana na metalowych kotwach we wnękę kamienicy i spada na mężczyznę stojącego w kolejce do saturatora. Ludzie tłoczą się wokół, próbują pomóc, dźwignąć pechową dekorację. Niektórzy podbiegają tylko, żeby popatrzeć na cudze nieszczęście, ale nie odchodzą przykuci widokiem człowieka przygniecionego płaskorzeźbą.
Gdyby nie było tak ciepło, gdyby mężczyzna nie stanął w kolejce po gruźliczankę, gdyby ktoś zrobił przegląd budynków i odkrył przeżarte korozją kotwy i zwietrzałą już zaprawę, gdyby nie tąpnęło, gdyby…
Gdyby Stalin nie wskazał palcem tego miejsca na mapie.
Gdyby Bierut nie krzyknął: „Węgiel to największe bogactwo Polski!”.
Gdyby Bytom nie stał się scenografią działań polityczno-gospodarczych, których serce biło pod miastem.
Gdyby tłustego węgla nie pilnował potężny piaskowiec.
Gdyby nie wjechała tu pod ziemię pierwsza na Śląsku lokomotywa z napędem eleketrycznym.
Gdyby Karol Godula nie zostawił swojego majątku sześciolatce, czyniąc z niej śląskiego Kopciuszka.
Gdyby Śląsk nie wrócił do macierzy.
Gdyby za węglem nie szło szczęście i nieszczęście Bytomia.
Gdyby świat nie był taki, że roz jest tak, a roz tak.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366778283 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koło domu na skarpie przyspieszają kroku. Co bardziej przezorni kreślą w powietrzu znak krzyża. Na wypadek, gdyby w tym, co ludzie gadają, było ziarno prawdy. A mówią, że w smrodliwej chałpie diabły się zlatują, bo nocami Godula warzy w miedzianym kotliczku złoto z ropuch. Co odważniejsi po zmroku wspinają się po skarpie i podchodzą pod mansardowy dach, do okien, żeby podejrzeć dziwaka.
„Jeszcze kiedych mały żech był, słyszoł żech, że Godula to zawsze w nocy siedzioł, bajtle leciały i starzy tyż i oglondali” – wspomną nieraz okoliczni mieszkańcy.
„Som mieszkoł, daleko od ludzi, nie chcioł ich widzieć, swoje mioł ino na uwadze. To tam żył, co terazki jest Godula w Rudzie. Na pewno tam. Nieroz to jasno się robiło koło komina w jego domu. To znak, że tam dioboł przychodzi. Godali, że mu przez komin złoto suł. Tyż som coś z diobła mioł, dlo ludzi niedobry, som siadywoł, jakiś pokryncon. Mioł jedno noga krótszo jak nieroz diobły”.
„Mioł jednak coś z diobłem. Mnie opowiadali, że mu diabeł pomagał czy wsypywoł złoto przez komin. Za to on mógł budowac kopalnie, huty, fabrycki. Ludzi zać cisł bardzo mocno, a zarobione pieniądze dzielił z tym diabłem. Chodził on często po swoich tych zakładach i patrzył, jak ludzie robiom. Źle robili, robota tracili, dobrze – nagrode dostawali”.
„Rozwalony dom, resztki dworu byłej rezydencji Karola Goduli na wzgórzu, za mostem, wśród topoli, dziwnie nęcił i niepokoił nasze umysły. Pamiętam, że sterczał jeszcze po wojnie osmalony komin, ten sam, przez który diabły nosiły Karlikowi złoto. (...) Co prawda żaden z nas, z wyjątkiem starki, nie widział przejeżdżającego o północy Karola Goduli z podwiniętym diabelskim ogonem, z rogami na głowie i z kopytami zamiast nóg w powozie zaprzężonym w czwórkę czarnych koni, z których pysków ział ogień... A jednak woleliśmy nie ryzykować. Wierzyliśmy w istnienie Karlika Goduli, jak i we wszystko to, co mówiła starka. Zresztą, co dotyczy Goduli, spotykaliśmy się z szeregiem faktów pozostawionych po nim, takich jak: kopalnia Karol, nazwa sąsiedniej dzielnicy i wreszcie pozostałe resztki domu. (...) Karol Godula istniał – to fakt niezaprzeczalny. Dlaczegóż nie mieliśmy wierzyć w jego diabelskie pochodzenie?”
2020
Opowieści o tym, jak Godula siedzi samotnie pochylony nad biurkiem i pisze służbowe listy albo szkicuje mapę kolejnej kopalni, nie będą tak chętnie powtarzane jak te o piwnicy, do której schodzi wieczorami wsparty na lasce, żeby przetapiać śląskie kruszce.
– Gdy odkopano fundamenty tej „Godulowej chaty”, to się okazało, że nie ma żadnych piwnic. Natknęłam się jednak na wyjątkową fotografię, zachowaną w muzeum w Gliwicach, na której widać, że nieopodal chaty stał okazały dom, i to właśnie po nim pozostały piwnice. Stąd przypuszczenia, że to w tym domu mieszkał Karol Godula, a w chacie owczarz – mówi na wydechu Irena Twardoch, wspinając się po skarpie.
Mieszka w Goduli, dzielnicy Rudy Śląskiej, prawie przy ulicy Joanny. Skończyła szkołę, która obecnie nosi imię Karola Goduli. Niedaleko jest muzeum, w którym pracuje, oraz podstawówka imienia Joanny, w której, jak w wielu innych, zapanowała moda na regionalizm. W szkolnym głosowaniu Joanna wygrała z Janem Pawłem II, Janem Brzechwą, Adamem Małyszem i Otylią Jędrzejczak.
Docieramy do resztek kamiennych murów z posadzką z cegieł. Dalej, w podwórzu, są nieco lepiej zachowane szczątki zamku hrabiego Carla Franza von Ballestrema. Widać fragmenty ścian wsparte ceglanymi przyporami, które próbowały wybronić budynek przed szkodami górniczymi. Na podwórzu stoi dąb z kikutami gałęzi. Trochę już poraniony, pozbawiony uschłych konarów. Jeśli Godula patrzył na ten dąb, to drzewko musiało być wtedy jeszcze małe, rachityczne. Dopiero po jego śmierci urosło potężne, jak i legenda o samym gospodarzu, zapuściło swoje mocne korzenie głęboko w śląską ziemię. Naprzeciw drzewa jest zejście do piwnicy, która teraz uchodzi za Godulową. Jeżeli Karol miał metr siedemdziesiąt, jak twierdził jeden z badaczy, to musiał się mocno pochylać i w nadprożu swojego domu, i później pod kamiennym sklepieniem.
– Kiedy pisałam pracę magisterską, nawiązałam kontakt z rodziną Schaffgotschów. Hans Ulrich Schaffgotsch, prawnuk Joanny, przysłał mi wtedy zdjęcie właśnie tego domku z mansardowym dachem. Trudno mi uwierzyć, żeby Joasia aż tak bardzo się pomyliła co do miejsca, w którym spędzała czas jako czterolatka – wątpi Irena Twardoch.
Andrzej Sośnierz, prezes Fundacji Zamek Chudów, która opiekuje się tym terenem, zdobył nawet plany inżynierskie Godulowego domu. Wszystko elegancko wyrysowane, łącznie z piwnicami. Tylko że w miejscu chaty piwnic nie znaleźli. Już wcześniej pojawiały się wątpliwości, jak Godula mógł się zmieścić w czteroizbowym domku wraz ze służącą i tyloma dokumentami spółek, które prowadził.
– Dom Goduli wyburzono, a na jego miejscu postawiono stodołę. Dlatego gdy ktoś pytał, gdzie mieszkał sławny król cynku, pokazywano wówczas ten dom owczarza i fajnie się to wpisywało w legendę: że taki bogaty, a mieszkał w chacie – mówi Sośnierz. – Proszę pamiętać, że legendy żyją swoim życiem i są trwalsze niż prawda.
I tak powstała „Godulowa chata”.
Mamy więc legendę – i domysły.
Wątpliwości budzi nawet nazwisko króla cynku, bo kiedy ruszył spór o jego narodowość, niemieccy badacze dopisywali mu drugie „l”, a polscy wykreślali ten obcy naddatek.
Tego, jak naprawdę wyglądał Godula, też nigdy się nie dowiemy. Portreciści na zmianę to dodawali mu słowiańskich rysów, to ich ujmowali – na rzecz germańskich. Ale zawsze tylko na połowie twarzy, bo co do drugiej wszyscy byli zgodni, że musiała być mocno poorana bliznami. Ci artyści, którym bliższa była sercu estetyka, oszpeconą stronę spowijali na portretach cieniem, a niewładną rękę wciskali w poły surduta, jakby króla cynku nie godziło się takim szpetnym pokazywać.
Jedni mówili, że napadli na niego kłusownicy, których przyłapał na polowaniu w hrabiowskim lesie. I że powiesili go, łotry, za nogi na gałęzi, głowę wcisnęli w mrowisko, pozbawili męskości i okaleczyli ciało. Przeżył cudem.
Inni twierdzili, że niemożliwe, że to ino bajki, bo w dokumentach stoi: Godula, jako pełnomocnik dóbr hrabiego Ballestrema, był w kampanii napoleońskiej zastępcą komendanta pospolitego ruszenia – Landwehry. Kaleki na takie stanowisko by przecież nie wzięli! A że w okolicy słyszano o buntach przeciwko pruskim oficerom wzniecanych przez tych, którzy zostali siłą zaciągnięci do wojska, to szybko powstała nowa wersja historii: okaleczyli go niezdyscyplinowani żołnierze.
A jeszcze inni, ci, którym scenariusze podpowiadała narodowość Goduli, wierzyli, że to nie kłusownicy, nie zbuntowani żołnierze, ale powstańcy polscy go oszpecili.
Jedną miał tylko rękę, a światem kierował.
Gdzie w bytomskim powiecie jechał szereg długi
Wozów, koni, zgadł każdy: Godulowe cugi.
Wiedział, jak użyć ziemi, bydła, ludzi, świata.
Kto się nie bał Goduli, bał się jego bata.
Jego rozum i praca były te zagony,
Z których na podziw światu żął swe miliony.
– tak sportretował go ksiądz Norbert Bończyk w poemacie Stary kościół miechowski. Ojciec małego wówczas Norberta był sztygarem u Goduli. Bystrym oczom chłopca nie mogło umknąć bezwładne ramię ani chroma noga współwłaściciela kopalni.
Podobno z tego cierpienia wzięło się jego przykre usposobienie, które odgradzało go od ludzi.
Lata 20. XIX wieku
Ciszę w Godullowym domu przerywają jedynie kroki służącej Emilii, która przynosi ziemniaki z kwaśnym mlekiem albo zaparzoną kawę, choć hrabia Carl Franz von Ballestrem, którego majątkiem zarządza Godulla, ostrzega, żeby gorącej kawy nie pił, bo po tym jeszcze bardziej krewki się staje. Czasem też goście zaglądają. Carl wyciąga dla nich lepsze alkohole, które trzyma na specjalne okazje. Ludzie wiedzą, że pijaństwa nie znosi, zwłaszcza u pracowników, których z kijem gania po karczmach. Pewnie więc nalewa szlachetne trunki jedynie do kielicha gościa. Chociaż może zdarza się, że i do drugiego kieliszka, skromnie, symbolicznie, dla przyklepania dobrego interesu. Bo interesy są dla Godulli szczególnie ważne. Żyje oszczędnie, nigdy na kredyt. Raz tylko w życiu, dla wykupu kawałka płodnej w kruszce ziemi, weźmie pożyczkę. Każdy grosz ogląda dwa razy, każdy pomnaża. Co miesiąc wysyła swojemu mocodawcy rarytasy: ładuje na wóz plony z hrabiowskich pól, dorzucając do tego jakiś przysmak – a to upolowanego przez myśliwych zająca, a to dziką kaczkę albo beczkę szombierskiego piwa czy czekoladę wyrabianą przez okolicznego aptekarza. Hrabia, jeśli nocleg wypada mu w Rudzie, prosi swojego plenipotenta o przygotowanie pokoju pod jego dachem, bo nie chce spać w swoim zawilgoconym i zimnym pałacu ani też po ciemku wracać zaprzęgiem do oddalonego o niemal trzy godziny drogi Plawniowitz.
Godulla rzadko wyjeżdża na dłużej. Czasem tylko dla podratowania zdrowia. A tak to tyle co w interesach, na targ zakupić owce na rozpłód, sprzedać wełnę i drewno z hrabiowskiego lasu albo o ceny cynku wypytać. Carl Godulla sprowadza nowinki rolnicze do majątku hrabiego. A to sypnie w glebę mączką kostną, a nie zwyczajowo popiołem z węgla drzewnego, a to nawapni pole pod koniczynę, żeby bujnie rosła. Gołe pola zasiewa jedynie wtedy, gdy ziemia nie za chuda i obiecuje bogate plony.
Uprawia hrabiemu rolę, pilnuje lasów, ale to królem cynku zostanie okrzyknięty. Co rusz schodzi do piwnicy, w której kryje się ze swoimi eksperymentami. Ludzie gadają, że od diabłów ma tę wiedzę tajemną. Inni mówią, że niedaleko Troppau, gdzie po ukończeniu szkoły realnej dokształcał się przez rok z rachunków, kaligrafii, religii, geometrii, budownictwa, mechaniki, geografii, ortografii, rysunków i pisania listów, jest zamek, w którym kiedyś swoje mikstury mieszał legendarny alchemik Michał Sędziwój. Rodzice Godulli znali właścicieli krawarskiego zamku. Może byli u nich z wizytą? Może młody Carl nocował tam po zajęciach? Choć pewniej zamiast spać, przesiadywał do późna w tajemniczej komnacie dawnego alchemika.
1779
A może to Johann Christian Ruhberg zainspiruje Godullę, bo jemu też o cynk przecież chodzi. Jak drugiego nazwą w przyszłości królem cynku, tak pierwszego zwą śląskim Faustem.
Jesienią w hrabstwie Wernigerode Johann odkłada książki teologiczne i z nudów wędruje po górskich szlakach Harzu w poszukiwaniu minerałów, które później w domowym zaciszu ogląda, podgrzewa, przetapia. W dzieciństwie podglądał, jak w laboratorium ojca pracował alchemik, który próbował wyczarować złoto z miedzi i ołowiu. Przy okazji stopniały też rodzinne oszczędności, a rzeczony alchemik zniknął wraz z pieniędzmi przeznaczonymi na dokończenie przez Johanna drogich studiów. Znając dalsze losy Ruhberga, można mieć pewność, że chłopak nie narzeka. Zamyka się w swojej pracowni i w samotności oddaje eksperymentom.
Szczęście jeszcze przez chwilę będzie mu sprzyjać. Johann spotyka inspektora hutniczego kamery książęco-pszczyńskiej – Augusta Heinricha Philippa Kissa, który odwiedza w okolicy schorowanego ojca. Po latach Kiss powie o Ruhbergu: „Ten człowiek zasługuje na pomnik wzniesiony w uznaniu jego zasług przez Górny Śląsk i Polskę. To wyłącznie jemu należy się podziękowanie, gdyż jego wynalazek sprawił, że tak wielu się wzbogaciło, niektórzy ludzie z hut cynku czerpali największe zyski, a w tych trudnych czasach do obiegu na Górnym Śląsku, zwłaszcza w powiatach pszczyńskim, bytomskim i gliwickim, weszły ogromne sumy pieniędzy”.
Ruhberg nie doczeka się jednak pomnika. Ostatnie lata życia spędzi w biedzie i zapomnieniu. Nigdy nie zostanie odkryte, gdzie spoczął na wieki.
Na razie jest mężczyzną niemal trzydziestoletnim i właśnie jedzie do Pless na zaproszenie Kissa. Za chwilę rozsławi hutę szkła w Wessolla, gdy w piecach wytopi już nie takie zwykłe szkło, tylko szlachetne.
Szlifowane żyrandole, filiżanki, kufle, lichtarze, puchary, kieliszki na smukłych nóżkach rozbiegają się z Wessolla niemal po całej Europie. Ówczesny dyrektor Königlich Oberbergamt w Breslau Friedrich Wilhelm von Reden zaleca Ruhbergowi podróże, żeby podglądał, jak pracują światowe huty. Ruhberg jedzie do Hessen, Hannoveru, a także do Czech i Anglii. Ta ostatnia wyprawa okaże się najważniejsza, bo w Bristolu robią cynk według wytycznych indyjskich: do murowanego pieca w kształcie ściętego stożka wsadzają w tyglach kalcynowany galman, czyli rudę cynku, i węgiel drzewny. Węgiel kamienny podgrzewa wsad do tysiąca stopni Celsjusza. W środku tygla para cynku wlatuje do rury. Lecąc w dół, stygnie i skrapla się do podstawionych naczyń. Z jednego pieca jeszcze niewiele cynku da się wytopić, ale zaraz po powrocie do Wessolla Ruhberg przerabia piec szklarski. Zamiast węglem drzewnym jak dotychczas grzeje w nim kamiennym – tak jak to podpatrzył na Wyspach. Nie wie, że niebawem na Śląsku zostaną wydrążone tysiące korytarzy, żeby można było wydostać ten cenny surowiec spod ziemi. Jeszcze węgiel jest mało wartościowy. Niewiele czarnych brył potrzeba, żeby nagrzać piec w cegielni, gorzelni czy bielniku płótna, a domowe piece rozgrzewane są nadal przez gęste, urodzajne śląskie lasy.
Ruhberg kontynuuje swoje eksperymenty. Przegląda surowce w hucie, znowu coś miesza, coś podgrzewa, notuje obserwacje. Na przykład łączy funt miedzi z funtem spieku wielkopiecowego, który osadza się w gardzieli pieca przy wytopie żelaza, nakrywa to wszystko miałem węglowym, ubija i topi w zamkniętym naczyniu. Po godzinie wyciąga dwa funty mosiądzu. Skoro Ruhberg wyjmuje z naczynia mosiądz, to znaczy, że resztki po wytopie żelaza, które połączyły się miedzią, muszą zawierać tak pożądany cynk, co zalega na hałdach. Zaalarmowany odkryciem Ruhberga szef departamentu książęcej kamery każe czym prędzej skupować hałdy z resztkami spieków. Ludzie na początku się dziwią, że książę pszczyński płaci za bezwartościowy odpad, którym tylko wyboiste drogi można równać. Ale na wszelki wypadek za bezużyteczne dotąd hałdy żądają więcej talarów. Kiss powie, że gdyby nie ta nadgorliwość szefa departamentu, mieliby tani surowiec.
W przyszłości Godulla też w porę zakupi od hrabiego hałdy żużlu leżące na polach i łąkach. Ludzie będą potem opowiadać, że tam, w tej nikomu niepotrzebnej hałdzie, był początek jego ogromnego bogactwa.
Ruhberg już wie, gdzie szukać cynku, ale nie wie jeszcze, jak go złapać. Za każdym razem, kiedy podgrzewa rudy, cynk paruje i ucieka w powietrze. Dopiero po latach żmudnych eksperymentów do naczyń skapują pierwsze krople srebrnego metalu pokryte szarym nalotem. I tak w 1799 roku Johann odkrywa, że cały proces skraplania musi zajść bez dostępu powietrza.
Niedługo po tym zostaje odwołany ze stanowiska kierownika huty szkła w Wessolla, bo w kasie nie zgadzają się kwoty: Ruhberg miał rzekomo część książęcych dochodów inwestować we własne eksperymenty. Potem będą mówić, że podobno oskarżenie było niesłuszne, ale jednak pewną sumę zwrócił. Wiadomo na pewno, że odchodzi, ale cynku nie porzuca, tylko namawia księcia pszczyńskiego, żeby ten postawił piec do wytopu. „Przy budowie tej wzorowałem się na wesolskiej hucie szkła tak, by w najgorszym przypadku mogła ona łatwo służyć jako huta szkła. Ponieważ chciałbym zrobić z tego zakład trwały, porządny i solidny, widziałbym chętnie, gdyby Jego Książęca Mość zechciała spełnić moje życzenia i pozwoliła wybudować taką hutę” – pisze latem 1801 roku.
Pragnie dalej wytapiać cynk.
1800 lub 1801
W tym czasie Carl Godulla po ukończeniu Realschule przy klasztorze cystersów w Gross Rauden i Hauptschule w Troppau przyjmuje posadę u hrabiego Carla Franza von Ballestrema, właściciela Biskupitz, Plawniowitz oraz Rudy, gdzie hrabia posiada kopalnię węgla Brandenburg. Świeżo upieczony absolwent ze wszystkich przedmiotów ma noty bardzo dobre: z budownictwa, geometrii, kaligrafii, rysunku, zachowania. Z religii tylko ma ocenę dobrą, chociaż do komunii został dopuszczony trzy lata wcześniej niż inni, bo proboszcz docenił jego nadzwyczajną inteligencję. Dyrektor dopisał jeszcze na świadectwie, że Carl pilnie uczęszczał do szkoły. Nie wiadomo, czy równie pilnie przesiadywał w klasztornej bibliotece wypełnionej po brzegi tysiącami woluminów, czy chętniej doglądał huty żelaza, szkła, kopalni rudy, kuźnicy czy może browaru, które klasztor również prowadził. A może ciągnęło chłopaka do rolnictwa. Zakonnicy parali się też leśnictwem i sadownictwem, uprawiano przy klasztorze winorośl, hodowano pszczoły i wyławiano ryby z okolicznych wód. Na pewno pojętny chłopak obserwował, jak te wszystkie koła zębate różnych działalności łączyły się w jeden sprawny mechanizm klasztornej gospodarki. Ale poza bystrym umysłem Carl miał też nieco szczęścia, bo docentem placówki był późniejszy urzędnik hrabiego Ballestrema. Jak się okaże po latach, wybrał on hrabiemu wyjątkowego pracownika w osobie młodego Godulli.
1805
Ciekawscy inspektorzy z Prus coraz częściej jeżdżą do Wessollahütte na zwiady, żeby podpatrzyć, jak wytapia się cynk, co irytuje księcia pszczyńskiego. Książę żali się w listach do brata na te wizyty, bo wszyscy jedynie próbują podejrzeć piec Ruhberga i pytają o wytop cynku. Sekretnej metody nikt z załogi nie ośmiela się jednak zdradzić. Już nawet pensje robotnicy huty dostają z opóźnieniem, żeby tylko żaden nie uciekł z tą wiedzą w świat. Przyjeżdża także wysłannik spółki Bergwerksgesellschaft Georg von Giesches Erben, czyli spadkobierców Gieschego, którzy po swoim przodku – nazywanym ojcem górnośląskiego górnictwa – przejęli kopalnie galmanu i węgla rozrzucone wokół Beuthen, Radzionkau, Scharley i Repten. Georg Giesche uzyskał przed laty od cesarza Leopolda I dwudziestoletnią wyłączność na wydobywanie galmanu na całym Śląsku, od Górnego po Dolny. Jego sukcesorom udawało się przedłużyć przywilej pięciokrotnie, a teraz właśnie kończy się im monopol. Piec podgląda też Carl Johann Bernhard Karsten, nadradca hutniczy z Königshütte, który przybywa do huty Wessolla na polecenie Königlich Oberbergamt. W końcu ma wybudować królewską cynkownię przy hucie żelaza. Udaje mu się przygotować opis pieca Ruhberga, ale jak wytopić w nim cynk – nadal nie wie.
Aż któregoś dnia z Wessollahütte ucieka Antoni Ziobro. „Ziobro był tutejszy, a to znaczy to samo co górnik i hutnik zarazem. Urodził się bogatszy o jeden ze zmysłów, którego brak ludziom z okolic bez węgla i rudy – czuł wartość każdego kamienia i w lot chwytał wiedzę o tym, jak obudzić jego siłę, jak połączyć ją z siłą innych kamieni, by stworzyć nową, potrzebną, cenniejszą w sumie niż tamte, pojedyncze, surowe. Ziobro był prostakiem, nie umiał czytać, wydawał się niegroźny. Ruhberg był światłym, doświadczonym badaczem, nie darmo nazywano go śląskim Faustem. A jednak Ziobro wyniósł z jego pracowni tajemnicę cynku. Uciekł, aby nowy sposób wytapiania, odkryty przez Ruhberga, sprzedać i dobrze zarobić” – tak zdrajcę cennego sekretu zapamięta literatura.
W ślad za zbiegiem rusza od razu służba pszczyńskiego księcia, bo ta ucieczka grozi spadkiem dochodów, które dzięki wynalazkowi Ruhberga trafiają do książęcej sakiewki. Górnośląscy przemysłowcy kibicują jednak uciekinierowi – kusi ich skradziona tajemnica cynku. Ziobro ukrywa się przez jakiś czas u hrabiego Henckel von Donnersmarcka, ale nie zdąży wytopić mu pożądanego metalu. Musi uciekać, bo pogoń jest blisko. Złapany staje przed wyborem: więzienie albo służba państwu pruskiemu. Wybiera służbę, lecz jakby więzienie wybrał: Karsten zamyka Ziobrę w Königshütte, a materiały do pieca dostarcza mu przez okno – na wszelki wypadek, żeby tajemnica znów się nie wymknęła.
Eksperymenty idą w dobrym kierunku i wkrótce rusza budowa rządowej huty, która przyjmuje imię żony Karstena – Lydognia. Ziobro wreszcie zrzuca piętno zbiega. Teraz jest mistrzem cynkowym i to z całkiem dobrą pensją. W Lydogniahütte rozgrzewają się piece przypominające te z Wessollahütte, a cynk zaczyna skapywać do naczyń destylacyjnych, również nadzwyczaj podobnych do tych pszczyńskich, choć już nieco unowocześnionych. Rządowa huta szybko staje się wiodącą pod względem wielkości produkcji na Śląsku: wytapia się w niej setki ton cynku na mosiądz. Część uzyskanego metalu, którego nie łączy się z miedzią, idzie do dalszej produkcji, bo cynk może z powodzeniem zastępować droższą miedź, cynę i ołów. Dzięki temu tańszy staje się wyrób armatury dla przemysłu, artykułów gospodarstwa domowego czy wyrobów rzemieślniczych. Cynk również dobrze chroni przed rdzą, stąd pomysł, żeby elementy żelazne pokrywać cynkową powłoką. Blachy z cynku zabezpieczają dachy przed wilgocią, statki przed korozją, a skrzynie ładunkowe wyściełane cynkiem – delikatne towary przed wodą. Łatwy w transporcie i odporny na wilgoć może płynąć daleko i długo, i to bez żadnego uszczerbku.
Koszty budowy nowej huty zwracają się rządowi pruskiemu już po roku, co pewnie szybko dociera do ucha hrabiowskiego plenipotenta. Prawie trzydziestoletni wówczas Godulla nie dość, że sprawnie liczy, to jeszcze ma niezłą intuicję. A może zwyczajnie potrafi nad wyraz dobrze wykorzystać zdobytą wiedzę. Geniuszem nazwą go dopiero w późniejszych czasach, na razie jest ciemiężycielem, sknerą i diabłem – według pracowników. Dla Ballestrema jest sprawnym doradcą, może i przyjacielem, dlatego hrabia przystaje na jego propozycję budowy cynkowni. Godulla wie, komu zlecić projekt: zaprasza do współpracy inspektora budowlanego Johanna Friedricha Weddinga, tego samego, który zbudował Lydognię. I tak oto przy kopalni Brandenburg w Rudzie staje huta z pięcioma podwójnymi piecami. Dzięki bliskości kopalni nie trzeba będzie płacić furmanom za transport węgla. Bo żeby mieć tonę cynku, do pieca trzeba wrzucić siedem ton galmanu i aż osiemdziesiąt jeden ton węgla kamiennego. Dlatego najkorzystniej budować huty tuż przy kopalniach. Najpierw stawiano je w dolinach rzecznych, żeby napędzać produkcję siłą wody. Potem w lasach, które szybko ginęły w hutniczych piecach. Na węglu przemysł dopiero się poznał.