- W empik go
Bałtyk - ebook
Bałtyk - ebook
Co Tomasz Raczek robił na transatlantyku Stefan Batory?
Dlaczego po plaży paradowano w piżamach?
Gdzie była legendarna Wineta?
Gdzie nad morzem była „nowa Warszawa”, a gdzie „małe Zakopane”?
Morze intryguje, zachwyca i przeraża. Czas odkryć jego tajemnice i sprawdzić ile prawdy jest w legendach. „Bałtyk. Morskie opowieści” to zbiór historii o ludziach, których losy splotły się z Wybrzeżem.
Autorka przemierza Polskę od Wolina po Hel. Pokazuje jak zmieniały się nadmorskie kurorty i moda plażowa. Sprawdza jak wygląda praca latarnika i co robią w morzu lokomotywy. A przy okazji udowadnia, że skakać na nartach można nie tylko w górach…
Lektura doskonała zarówno dla tych, którzy w domowym zaciszu po pracy chcą poczuć zapach morskiej bryzy, jak i tych, którzy szukają książki do poczytania podczas słonecznych kąpieli na plaży.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-957-5 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze ognie stałe, o których wiemy już z całą pewnością, to ogniska przy wejściu do Pireusu, antycznego portu Aten, umieszczone tam około roku 400 p.n.e. Palono je na specjalnie zbudowanych kolumnach – pisał Marian Czerner w książce Latarnie morskie polskiego wybrzeża.
Podobnie było i na południowym brzegu Bałtyku. Zanim wyrosły tam latarnie morskie, ludzie – aby ostrzec marynarzy – rozpalali ogień. Nie sposób ustalić, kto pierwszy wpadł na ten pomysł, ale istnieje dużo legend, które tłumaczą, „jak to było na początku”.
Frank poszedł na dno, Krysta po ogień
Jedna z legend opowiada o dobrym kupcu z Kalmaru, Franku Guldenszternie, i jego jedynej córce, która towarzyszyła ojcu podczas rejsów. Żeglarz był przekonany, że król mórz zawsze będzie dla niego łaskawy. Wierzył, że dopóki ma przy swym boku Krystę, nic złego mu nie grozi. Tak było i wtedy, gdy mimo ostrzeżeń gdańszczan Frank wypłynął swoją „Złotą Gwiazdą” na morze, by pożeglować do Rostocku.
Marynarze byli bardzo pewni siebie, a ich myśli wędrowały ku pięknej Kryście, która jak co wieczór śpiewała im Wielką niedźwiedzicę. To ich zgubiło.
Zasłuchał się w pieśni młody marynarz w chybotliwym koszu bocianiego gniazda na krojcmaszcie . Zadumał się i rozmarzył sternik, wbijający w ciemność oczy, oparty dłonią o bukszpryt nawy. Nie zauważył, że czarny obłok zakrył gwiazdę przewodnią. Nie spostrzegł, iż Bałtyk zaczyna podnosić, jeżyć pienistą grzywę. (…) Fale strąciły w otchłań tych, którzy chwycili się oślizgłej rafy – czytamy w książce Złoty Strąd Franciszka Fenikowskiego.
Z życiem uszła tylko Krysta. Wedle legendy z morskich wirów wyrwały ją morświny. Poczciwe stworzenia zostawiły dziewczynę na plaży w Rozewiu. I to właśnie zrozpaczona Krysta miała rozpalić ogień tuż przy lesie, by w ciemnościach wskazać rozbitkom, gdzie jest ląd. Jej głośny szloch i krzyki usłyszał kaszubski rybak. Razem pilnowali ognia.
Co nocy rozpalała na stromym haku ogień, aby czerwone płomienie, widoczne daleko na morzu, uchroniły zbłąkanych rybaków i żeglarzy od losu jej ojca. Kiedy po wielu latach umarła, czynili to samo jej synowie i wnukowie – napisano w Złotym Strądzie.
Schylić głowę przed techniką
Na polskim wybrzeżu znajduje się osiemnaście latarni morskich, a każda z nich jest zupełnie inna. Zgodnie z międzynarodowymi porozumieniami wszystkie stoją dość blisko siebie – po to, żeby załoga statku, płynąc wzdłuż brzegu, przez cały czas widziała co najmniej jedną. A idealną sytuacją byłoby dostrzeżenie dwóch latarń równocześnie.
Wieże różnią się od siebie wysokością, kształtem, kolorem i charakterystyką światła, czyli jego barwą i częstotliwością, z jaką świeci.
Żeglarze wypatrują latarń, a zaintrygowane szczury lądowe kombinują, jak się dostać do środka. Niestety, od kilku dekad odwiedziny u latarników nie spełniają oczekiwań marzycieli i miłośników noweli Sienkiewicza o samotnym latarniku z Aspinwall.
≈ ≈ ≈
Najsłynniejszą z latarń starożytnych była latarnia na wyspie Faros. Zaliczamy ją do siedmiu cudów świata.
Marian Czerner, Latarnie morskie polskiego wybrzeża
≈ ≈ ≈
– Jak to? To do latarni nawet się nie chodzi?
– Owszem, trzeba tam od czasu do czasu także pójść, by wszystko sprawdzić. Ale praca latarnika odbywa się tutaj, w salce operacyjnej.
– No a jeśli przerwie się dopływ prądu z elektrowni?…
– Automat włącza drugą elektrownię.
Nie daję z wygraną:
– A jeżeli w latarni nawali żarówka?
– Automat wstawia w odpowiednie miejsce nową.
– A jeśli zawiodą wszystkie elektrownie, jakimi w ogóle rozporządzacie?
– To niemożliwe – tłumaczy mi jeden z latarników. – No ale powiedzmy, że tak się stanie. Wówczas w latarni działa automat: odchyla się na bok żarówka, a na jej miejsce wchodzi palnik gazowy, który samoczynnie się zapala.
Schyliłem głowę przed techniką, postępem, w ogóle przed wiekiem XX.
Tak wyglądało spotkanie Romana Burzyńskiego z latarnikami w Czołpinie – jego kulisy opisał Burzyński w książce Szczury lądowe, proszę czytać!.
Od chwili, gdy Burzyński musiał „schylić głowę przed techniką”, minęło ponad pięćdziesiąt lat. Ale romantyczne wyobrażenia o stróżach światła w latarniach morskich są wciąż żywe. I mnie marzyło się spotkanie z latarnikiem. Też byłam gotowa czuwać całą noc i pokonywać setki schodków, by upewnić się, że żaden marynarz nie da się zwieźć czarciemu półwyspowi. Smukła wieża na skraju Półwyspu Helskiego wydała mi się najciekawsza. To tutaj statki płynące z zachodu do Gdyni i Gdańska muszą zrobić zwrot na południe. Błąd mógłby słono kosztować.
– Zapraszam, może pani przyjechać, ale uprzedzam, że niewiele mam wspólnego z latarnikiem, o którym pisał Sienkiewicz – poinformował mnie Tomasz Brojek, latarnik z Helu.
Postanowiłam to sprawdzić.
„Gdyby światło zgasło, od razu bym o tym wiedział”
„Latarnik też bywa zazwyczaj człowiekiem niemłodym, posępnym i zamkniętym w sobie” – pisał Sienkiewicz. Patrząc na Tomasza Brojka, można odnieść zupełnie inne wrażenie. Zdecydowanym krokiem wyszedł mi naprzeciw, uśmiechając się szeroko.
Nasza wycieczka zaczęła się od wypicia herbaty w salce operacyjnej. Salka znajduje się w małym, białym budynku, kształtem przypominającym pudełko. A w środku? Najpierw minęliśmy wielkie agregaty. W dyżurce, na starym biurku, stały telefon i radio. Nad nimi wisiała kartka z dokładnymi godzinami włączania i wyłączania światła.
– To taka ściągawka na wszelki wypadek. Ale i tak wszystko jest zautomatyzowane – mówi Brojek, wskazując na kontrolkę na ścianie. – Gdyby światło zgasło, od razu bym o tym wiedział. Teraz nawet jak przepali się żarówka, to nie trzeba w popłochu biec na górę. Mamy system, który automatycznie wymienia żarówkę na zapasową. Z kolei gdyby nie udało się naprawić jakiejś usterki, zgłaszamy to do urzędu morskiego, który o wyznaczonej porze nadaje komunikat do wszystkich jednostek – dodaje.
Można powiedzieć, że postęp techniki zabrał latarnikom to, czego pilnowali oni przez wieki. Światło. Pan Tomasz nie kryje, że dawniej ten zawód był dużo bardziej wymagający. Obecnie często sprowadza się do prac konserwatorskich oraz porządkowych. Na morzu też jakby spokojniej. Nie, żeby Bałtyk ucichł. Tylko że statki na ogół mają na wyposażeniu nowoczesne radary, dzięki którym żeglują bez większych problemów. Co nie zmienia faktu, że wachta w latarni to wciąż bardzo odpowiedzialne zadanie. I choć charakter pracy latarnika znacznie ewoluował, jedno pozostało niezmienne: latarnictwo to wciąż zajęcie dla osób obowiązkowych.
Kociołek, smoła i hop do góry
Pierwsze światło w Helu zaświeciło jeszcze w XVII wieku. Wówczas ogień zapłonął na wieży kościoła w tzw. Starym Helu. Kiedy wieża spłonęła w pożarze, w 1638 roku mieszkańcy wybudowali na wzniesieniu blizę – drewnianą konstrukcję, która kształtem przypominała „żurawia”. Kolejnego roku rozpalano na niej ogień od 24 sierpnia do 3 maja. Jak działał „żuraw”?
„Na końcu drewnianej belki wisiał kocioł, w którym paliła się smoła, albo kosz, w którym palił się węgiel” – pisał Marian Czerner. Gdy tylko w pobliżu pojawiał się statek, kociołek wędrował to w górę, to w dół.
Blizy były wykorzystywane przez mieszkańców Helu od XVII do XVIII wieku.
Latarnia, zwana przez Kaszubów blizą, musiała być nie lada atrakcją, skoro zwiedził ją sam król Jan III Sobieski. Przybył on na Hel w dniu 25 września 1687 roku – czytamy w Latarniach morskich polskiego wybrzeża.
Drewniany „żuraw” nie miał żadnych szans w starciu z rozwścieczonym Bałtykiem. I w końcu mu uległ. W 1702 roku sztorm zniszczył blizę. W jej miejsce powstała kolejna.
≈ ≈ ≈
Na latarni w Nowym Porcie około roku 1878 funkcję latarnika sprawowała kobieta. Jest to w historii latarnictwa przypadek bez precedensu.
Marian Czerner, Latarnie morskie polskiego wybrzeża
≈ ≈ ≈
W pierwszej zabytkowej kondygnacji latarni morskiej w Rozewiu, za czasów Władysława Łokietka, rozpalano ognisko, którego blask padał na morze przez okrągłe
otwory. Te wybito w murze latarni.
„Przekrój”
≈ ≈ ≈
Pod koniec XVIII wieku szyprowie i żeglarze zaczęli nalegać, by w Helu powstała latarnia z prawdziwego zdarzenia. Jej światło po raz pierwszy, rozproszyło helski mrok w 1790 roku. Niespełna trzydzieści siedem lat później zastąpiła ją murowana odpowiedniczka.
– Wówczas to była najwyższa i najnowocześniejsza pruska latarnia – mówi Apoloniusz Łysejko, autor serii książek o polskich latarniach.
Nieszczęśnik May
W 1903 roku tuż przy helskiej latarni stanęła armata. Nie postawiono jej tam w celach bojowych, lecz nawigacyjnych. Gdy tylko pojawiała się gęsta mgła, z armaty oddawano strzały ostrzegawcze. Ich częstotliwość była, rzecz jasna, ściśle określona. Huk rozdzierał powietrze co cztery minuty.
W taki właśnie mglisty dzień zginął latarnik May. To był tragiczny wypadek: mężczyzna stracił życie właśnie przy obsłudze armaty. Jedna z legend głosiła, że jego duch będzie straszył w latarni aż do dnia, w którym zostanie ona wysadzona dynamitem. Nie trzeba było na to długo czekać.
– We wrześniu 1939 roku dowódca Obrony Rejonu Umocnionego, komandor Włodzimierz Steyer, wydał rozkaz zniszczenia latarni. A to dlatego, że tuż po wybuchu II wojny światowej artylerzyści niemieccy uczynili sobie z helskiej latarni cel dla pancerników „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”. Oba stały wówczas w Nowym Porcie w Gdańsku – opowiada Łysejko, który opisał te zdarzenia w książce Historia latarni morskiej Hel.
I tak murowana wieża legła w gruzach 19 września 1939 roku. Dokładnie o godzinie 13:30, tuż po pierwszym ostrzale, wysadzono ją dynamitem.
W pogodny, jasny dzień widziałem, jak latarnia lekko uniosła się, poczęły powstawać ciemne, pionowe szczeliny, po czym wszystko z hukiem runęło w dół. Latarnia przestała istnieć. Wojna trwała nadal… – pisał z kolei Wacław Leszczyński w publikacji Ludzie naszego Wybrzeża.
Podobno artylerzyści obu pancerników byli przekonani, że to ich „dzieło”. Dopiero po krótkiej chwili radości mieli się zorientować, co tak naprawdę zrobili.
Pierwszy odruch dumy (…) zmienił się wkrótce w klątwy i złorzeczenia z powodu zniszczenia dogodnego celu pomocniczego. Artylerzyści kłócili się i wzajemnie obarczali winą za popełnioną gafę – twierdził Marian Czerner.
Już nie polerują osmolonych soczewek
A co z Mayem? Czy istniał naprawdę? Jeśli tak, to czy zostawił po sobie jakieś zapiski? Nie zachowałam tych pytań dla siebie. Podzieliłam się nimi z Tomaszem Brojkiem.
– Wiadomo, że był tutaj taki latarnik. Ale poza tym, że zginął tragicznie, trudno powiedzieć o nim coś więcej. Nie wiemy, jak miał na imię i kiedy zaczął służbę – mówi pan Tomasz.
Smukła, ciemnoczerwona ośmiokątna wieża, która teraz dumnie wznosi się nad Helem, powstała w 1942 roku.
Na jej szczyt prowadzą kręte schodki o 203 stopniach; „światła” nadal pilnują latarnicy. Od 1 kwietnia 1998 roku wachty pełnią tu Marek Budzisz i Tomasz Brojek. Z czasem dołączyła do nich żona pana Marka – Bożena. Ona również jest pracownikiem Urzędu Morskiego.
– To co, chce pani zobaczyć tę naszą latarnię? – pyta pan Tomek.
Poszliśmy. Łatwo nie było. Najpierw trzeba pokonać wspomniane 203 schodki, po drodze wymijając wycieczki, które już nacieszyły się helską panoramą i spiesznie schodzą na ziemię. Może chcą jak najszybciej znaleźć się na piaszczystym cyplu?
Na pewnej wysokości znajduje się małe pomieszczenie, a w nim – między innymi komputer stacjonarny.
– Najogólniej mówiąc, tutaj są urządzenia radarowe – tłumaczy pan Tomasz.
Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej. Po chwili znaleźliśmy się w laternie, czyli przeszklonej części latarni, na samym szczycie. To tam bije jej serce. W przypadku helskiej wieży jest to tysiącwatowa żarówka, której białe światło widać z odległości około 35 kilometrów. Gdy nawigator na statku wypatrzy powtarzający się sygnał „pięć sekund światła – pięć sekund ciemności”, już wie, że jest w Helu.
Próżno szukać tutaj ręcznej pompy, za pomocą której niegdyś co trzy godziny dostarczano na szczyt olej rzepakowy lub naftę. Nikt już nie poleruje w nocy osmolonych soczewek. Nawet to wypatrywane na morzu światło włącza się automatycznie.
Mimo to jednak warto wejść na samą górę. Widok z wierzchołka ośmiokątnej wieży jest oszałamiający. Przy dobrej pogodzie panoramę widać jak na dłoni.
– Tam jest latarnia morska w Jastarni, a tutaj widać Nowy Port w Gdańsku. Drogą morską to zaledwie 23 kilometry. Lubię ten widok – opowiada pan Tomasz. – Tutaj każda pora roku ma swój urok. Złota jesień, soczysta zielona wiosna i te białe lasy zimą.
Od brzegu dzieli nas 300 metrów. Podobno na ogół nawet w czasie sztormu jest tu dość spokojnie.
– Dopiero na górze można poczuć, jak cała konstrukcja drży. To takie uczucie, jakby zaraz wszystko miało się rozpaść – dodaje pan Tomasz.
≈ ≈ ≈
W Warszowie, na wschodnim przedmieściu Świnoujścia, przy szkole rośnie stary dąb, zwany dębem latarników. Legenda głosi, iż pod zachowanym dębem latarnicy w wolnych chwilach szukali chłodu przed słonecznym żarem i wypoczywali. W okolicznych puszczach natomiast znajdowano drewno, które strażnicy zużywali na podsycenie ogniska – latarni.
Czesław Piskorski, Na szczecińskiej ziemi
≈ ≈ ≈
Aż się nie chce wierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu ten widok był zarezerwowany tylko dla latarników. Nikt poza nimi nie miał prawa wejść na górę. Pan Tomasz świetnie pamięta te czasy, bo wówczas niemal mieszkał w latarni. A ściśle biorąc u jej podnóża, w tak zwanym domu latarnika.
– Mój ojciec pełnił tutaj służbę przez czterdzieści dwa lata. Poza nim i jego współpracownikami nikt nie mógł się dostać do latarni. Egzekwowali to żołnierze, których tutaj nie brakowało. Hel miał status miasta ważnego strategicznie. Bywali tu tylko obywatele PRL, którzy mieli przepustki, a wieżę obserwowano z trzech wojskowych punktów – mówi Brojek.
Ale to nie przeszkodziło małemu Tomkowi. Niejeden raz zdobył on „niedostępną” latarnię.
– Biegłem do taty po jego służbową czapkę. Dzięki temu dla żołnierzy z daleka wyglądałem jak pracownik latarni – wspomina.
Uwaga, latarnik w bunkrze!
Dziś latarnicy z Helu pracują w systemie czterozmianowym. Co to oznacza? Najpierw dwunastogodzinny dyżur, potem doba wolna. Dwanaście godzin służby nocnej i dwie doby na odpoczynek. Poranna zmiana zaczyna się o siódmej rano, wieczorna o dziewiętnastej. Zanim jednak latarnik przekaże służbę swojemu zmiennikowi, musi się upewnić, czy wszystkie urządzenia w latarni działają jak należy.
Co ciekawe, nie tak dawno helscy latarnicy odpowiadali nie tylko za tę wieżę. Obsługiwali też światła wejściowe w porcie oraz tak zwane buczki mgłowe. Wówczas na latarnię trzeba było wchodzić nawet kilka razy dziennie. Choćby po to, żeby sprawdzić warunki panujące na morzu.
Nawet na ogół spokojna praca czasem daje się we znaki. Na własnej skórze przekonał się o tym Aleksander Brojek, ojciec pana Tomasza.
– Za czasów taty działała jeszcze bezobsługowa latarnia na Górze Szwedów. W helskiej stróżówce znajdowała się kontrolka, dzięki której obsługa wiedziała, czy światło się włączyło. Niestety, latarnia często była dewastowana przez żołnierzy służby zasadniczej. Pamiętam, że któregoś wieczora latarnia się nie włączyła. Tata pojechał na motorze, to był chyba Komar, zobaczyć, co się stało. Nie zauważył, że ktoś usunął podest, po którym wchodziło się na konstrukcję, i wpadł do bunkra. Wydostał się z niego po kilku godzinach. Miał poważnie złamaną nogę – opowiada Brojek. Po tym zdarzeniu jeszcze kilka razy wyremontowano bezobsługową latarnię. W 1990 roku wyłączono ją z użytku.
≈ ≈ ≈
Latarnikiem, który do końca pozostał na swoim posterunku, był Leon Wzorek. Kiedy wybuchła wojna, nie opuścił latarni. Twierdził, że dopóki polskie statki są na Bałtyku, dopóty światło rozewskiej latarni trzeba podtrzymywać. 11 września 1939 roku został aresztowany przez SS i SA. Jeszcze tego samego roku rozstrzelano go w Piaśnicy.
Apoloniusz Łysejko, Latarnie morskie w Rozewiu
≈ ≈ ≈
Nie ma ognia? To do więzienia!
Kilkanaście lat temu lista zadań latarnika była dłuższa niż ta dziś. A dwieście lat temu – znacznie bardziej restrykcyjna. Za przykład może służyć choćby instrukcja dla szkockich latarników z 1847 roku:
W nocy latarnik stale powinien znajdować się w laternie. Pierwsza wachta rozpoczyna się z zachodem słońca. (…) Pełniący służbę nie może pod żadnym pozorem opuścić laterny, galeryjki. W każdej laternie zawieszony jest dzwoneczek, aby przywołać latarnika wolnego od służby. (…) Po zachodzie słońca obcym wstęp do latarni wzbroniony. Latarnicy powinni prowadzić porządne życie rodzinne.
A to zaledwie kilka punktów z długiej listy. Ich przestrzeganie miało zagwarantować podtrzymanie światła.
W połowie XIX w. latarnik, który nie zapalił światła we właściwym czasie, nie podtrzymał ognia, skazywany był na karę dożywotniego więzienia, nawet jeśli nie nastąpiła żadna awaria i nikt nie poniósł szwanku na zdrowiu lub też nie utracił majątku – pisał Marian Czerner.
Żeromski mieszkał w latarni?
Wybrzeże i latarnie morskie podbiły też serca artystów i pisarzy. Także tych najwybitniejszych. Niewiele osób wie, że morze szczególnie pokochał Stefan Żeromski. Słynny pisarz spędził nad Bałtykiem aż pięć sezonów z rzędu – jak wyliczył Czesław Skonka, autor książki Śladami Stefana Żeromskiego na Pomorzu. Rozglądał się za domem letniskowym w Oliwie; ostatecznie znalazł swoje miejsce w Gdyni.
Świetnie znane były mu również okolice Helu i Rozewia. Żeromski miał nawet kilka razy odwiedzić rozewską latarnię morską. I rzeczywiście tak było. Pisarz aż siedmiokrotnie wpisał się do tamtejszej księgi pamiątkowej. Jego wizyty stały się podwaliną lokalnej legendy, wedle której Żeromski miał mieszkać w latarni i to właśnie tam napisać Wiatr od morza.
Nie pozostało mi nic innego, jak rozpisać się na ten temat i ugruntować pobyt Żeromskiego w Rozewiu jak zdarzenie historyczne. Niemal codziennie miałem telefon od Wzorka (Leon Wzorek był latarnikiem). Wiadomości na ogół były krótkie i suche. Musiałem je odpowiednio ‘garnirować’, aby były łatwostrawne i miały posmak sensacji – pisał Alfred Świerkosz w czasopiśmie „Litery”.
Tych rewelacji nigdy nie potwierdziła córka pisarza. Wręcz przeciwnie. Zapewniała, że Wiatr od morza powstał w czasie, gdy jej ojciec mieszkał w Warszawie u Mortkowiczów.
Po śmierci pisarza Leon Wzorek wstawił do jednej z izb latarni łóżko, na którym rzekomo miał spać Żeromski.
Zwiedzający zabierali na pamiątkę słomki z „siennika pisarza”, dlatego latarnik musiał go ciągle uzupełniać. Pisarz nigdy tu nie nocował. Regulamin latarni zabraniał zamieszkiwania w niej kogokolwiek. Poza tym prowadzono ścisły rejestr osób odwiedzających latarnię, w którym odnotowano by i nocleg pisarza – czytamy w książce Skonki.
≈ ≈ ≈
Najwyższa latarnia w Polsce znajduje się w Świnoujściu. Ma 68 metrów wysokości.
Najwyżej położona latarnia w Polsce to Kikut koło Wisełki. Postawiono ją na 75-metrowej wydmie.
Najniższa latarnia w Polsce jest w Jastarni. Jej wieża ma 13,3 metra wysokości.
Największy zasięg ma latarnia w Rozewiu – 26 Mm, najmniejszy – czerwone światło latarni w Świnoujściu – 9 Mm.
≈ ≈ ≈
W 1933 roku latarnię w Rozewiu nazwano imieniem Żeromskiego. Jeszcze w tym samym roku odsłonięto tam tablicę pamiątkową ku czci autora. Ta niestety nie przetrwała wojny. Nową tablicę, już z popiersiem pisarza, powieszono dopiero w 1959 roku.
Ludzie listy piszą
W 1961 roku dziennikarze „Przekroju” zachęcali do udziału w nietypowej akcji. Wówczas, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, na łamach czasopisma pojawiła się taka oto propozycja: „Szukacie pomysłu, komu jeszcze wysłać życzenia? Proponujemy Wam kilka sympatycznych adresów (…)”. I tak wśród piętnastu adresów znalazł się kontakt do latarnika Żuchowskiego z Czołpina.
Odzew był zaskakujący. Ludzie wysyłali do niego bardzo ciepłe listy, w których dopytywali między innymi o to, czy Żuchowski naprawdę istnieje. Nadawców interesowało też, jak wyglądają trudy pracy w wieży. Latarnik otrzymał łącznie ponad sto listów. Z autorami niektórych nawet później się spotkał.
Od tego czasu minęło prawie sześćdziesiąt lat, a ludzi wciąż fascynuje praca latarników. Tyle tylko, że teraz nie piszą już do nich listów. Po prostu przyjeżdżają i zwiedzają latarnie.
– Czasem, jak ludzie stoją w kolejce po bilety, to zadają nam pytania. Niemal każda wycieczka dopytuje, czy aby na pewno nie mamy tutaj gdzieś windy – mówi rozbawiony Brojek i wraca do pracy. Ktoś przecież musi strzec światła na piekielnym półwyspie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Urządzenie służące do nadawania sygnałów dźwiękowych w czasie mgły (przyp. red.).