- W empik go
Bambi - ebook
Bambi - ebook
Choć nie wszystko jest tak piękne, jak się wydaje - i tak warto żyć.
Bambi od chwili narodzin jest niezwykle ciekawy świata. Wraz z usamodzielnianiem się i nabywaniem kolejnych umiejętności, poznaje coraz więcej roślin, owadów i innych zwierząt. Młode sarniątko żyje w radości i przyjaźni ze wszystkimi, ale wkrótce jego otwartość zostanie wystawiona na próbę. Przy wsparciu doświadczonej matki Bambi zrozumie, że w świecie obok dobra istnieje także zło.
Książka uzyskała światowy rozgłos za sprawą wytwórni Walta Disneya, która w 1942 r. zrealizowała na jej podstawie pełnometrażowy film animowany.
Pozycja obowiązkowa dla dziecięcych i dorosłych miłośników bajki "Król Lew".
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-8270-4 |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszedł na świat w samym sercu gęstwiny, w jednej z owych małych, ukrytych izdebek leśnych, które na pozór otwarte są na wszystkie strony, w istocie zaś są ze wszystkich stron osłonięte.
Było tam też bardzo mało miejsca, ledwie starczyło dla niego i jego matki.
Stał więc teraz, chwiejąc się niezręcznie na długich, cienkich nóżkach; smutnymi oczyma, które nic nie widziały, spoglądał głupkowato przed siebie, spuścił głowę i drżał na całym ciele, zupełnie oszołomiony.
— Co za piękne dziecko! — zawołała sroka.
Nadleciała zwabiona rzężącymi jękami, jakie wydzierały się z gardła matki w bólach porodu. Siedziała teraz na pobliskiej gałęzi.
— Co za piękne dziecko! — zawołała jeszcze raz.
Nie otrzymała jednak odpowiedzi i z zapałem mówiła dalej:
— Jakie to zdumiewające, że od razu umie stać i chodzić! Jakie to zajmujące! Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze czegoś podobnego!... Co prawda jestem jeszcze młoda, rok temu dopiero opuściłam gniazdo, jak pani może wiadomo. Uważam jednak, że to cudowne. Takie dziecko... przed sekundą dopiero przyszło na świat, a już umie stać na nogach. Uważam, że to bardzo wytworne. Uważam w ogóle, że u was saren wszystko jest bardzo wytworne. A czy potrafi już ono także biegać?...
— Oczywiście — odpowiedziała matka cicho. — Ale niech mi pani wybaczy, że nie jestem teraz zdolna prowadzić rozmowy. Mam bardzo dużo roboty... a poza tym czuję się jeszcze trochę osłabiona.
— Niech się pani zupełnie moją osobą nie krępuje — zawołała sroka. — I ja zresztą nie mam dużo czasu. Ale takich rzeczy nie widuje się przecież codziennie. Gdyby pani wiedziała, ile kłopotów i trudu jest z tymi sprawami u nas! Gdy dzieci wykluwają się z jajka, nie potrafią się jeszcze wcale ruszać. Leżą w gniazdku bezradnie i potrzeba im opieki, powiadam pani, opieki, o jakiej pani oczywiście nie może mieć najmniejszego pojęcia! Ile to pracy, żeby je wykarmić, ile lęku, aby je upilnować! Proszę pani, niechże pani pomyśli, jaki to wielki wysiłek, znosić dla dzieci pożywienie, a jednocześnie uważać bacznie, żeby im się nic złego nie stało! Kiedy się nie jest przy nich, nie potrafią sobie przecież zupełnie radzić. Czy nie przyznaje mi pani racji? A jak długo trzeba czekać, aż się potrafią poruszać, jak długo trwa, aż dostaną pierze i nabiorą jako tako przyzwoitego wyglądu.
— Niech mi pani wybaczy — odpowiedziała matka — ale nie słuchałam.
Sroka odleciała.
„Głupia osoba! — pomyślała sobie. — Wytworna, ale głupia!”
Matka nie zauważyła tego wcale. Nie ustawała nadal w swojej pracy, gorliwie myjąc noworodka. Myła go językiem, a mycie to było zarazem wszystkim: pielęgnacją ciała, rozgrzewającym masażem i pieszczotą.
Maleństwo chwiało się jeszcze trochę. Pod wpływem głaskania i lekkiego szturchania ze wszystkich stron ugięło nieco kolana i stało cichutko. Czerwona jego sukienka, jeszcze trochę potargana, miała delikatne, białe łatki, a na jego otępiałej dziecięcej twarzyczce malował się jeszcze taki wyraz, jak po głębokim śnie.
Dokoła rosły krzaki leszczyny, ligustr, tarnina i młody bez. Wysokie klony, buki i dęby tworzyły zielony dach nad gęstwiną, a z twardej, ciemnobrunatnej ziemi wyrastały wachlarze paproci, ptasia wyka i szałwia. Poniżej tuliły się do ziemi liście fiołków, które już okwitły, i poziomek, które właśnie zaczynały kwitnąć.
Poprzez gęste listowie wdzierało się — niby złocista siatka — światło wczesnego słońca.
Cały las rozbrzmiewał rozmaitością głosów, przeniknięty nimi niby radosnym drżeniem. Wilga śpiewała nieustannie, gołębie gruchały bez przerwy, kosy gwizdały, zięby nuciły, sikory ćwierkały. Kłótliwie wdzierał się w to krzyk wydawany przez kraski, śmiechy i figle srok, metalicznie rozbrzmiewało hałaśliwe gdakanie bażantów. Niekiedy wszystkie te dźwięki zagłuszał krótki i donośny okrzyk dzięcioła. Zew sokoła brzmiał głośno i przenikliwie nad wierzchołkami drzew i nieustannie słychać było ochrypły chór wron.
Maleństwo nie rozumiało nic z tych wszystkich śpiewów i okrzyków, nie rozumiało ani słowa z tych rozmów. Nie słuchało ich zresztą wcale. Do świadomości jego nie docierał też jeszcze żaden z tych licznych zapachów, którymi dyszał las.
Słyszało tylko lekki szelest, przebiegający po jego sukience, kiedy je matka myła, ogrzewała i całowała i czuło jeden tylko zapach: zapach bliskiego ciała matki. Przytuliło się mocno do tej rozkosznej, pachnącej bliskości, szukając w niej z głodem, aż znalazło źródło życia.
Podczas gdy dziecko piło, matka pieściła je nadal.
— Bambi — szeptała.
Co chwila podnosiła przy tym głowę, strzygła uszami i wciągała w nos powietrze.
Potem całowała znowu swoje dziecko, uspokojona i szczęśliwa.
— Bambi — szeptała raz po raz — mój maleńki Bambi...ROZDZIAŁ 2
Było wczesne lato, a drzewa stały ciche pod błękitnym niebem, rozpościerając ramiona i wchłaniając spływającą na nie moc słońca.
W zaroślach i w gęstwinie krzaków rozwierały się kwiaty, białe, czerwone, albo żółte gwiazdy. Na niektórych widać już było zalążki owoców, niezliczone, osadzone na cieniutkich końcach gałęzi, delikatne, a mocne; wyglądały jak małe zaciśnięte pięści.
Z gleby wykwitały barwne gwiazdy wielu i wielorakich kwiatów, tak że w mrocznym poszyciu lasu ziemia płonęła cichą, żarliwą radością barw. Wszędzie czuć było zapach świeżego listowia, kwiatów, wilgotnej gleby i zielonego drzewa.
Kiedy budził się ranek i kiedy zachodziło słońce, las rozbrzmiewał tysiącem głosów, od ranka do wieczora śpiewały pszczoły, brzęczały osy, bzykały trzmiele w pachnącej ciszy.
Takie były dni, kiedy Bambi przeżywał swoje pierwsze dzieciństwo.
Szedł za matką po wąskiej ścieżynce, biegnącej przez gęstwinę.
Jak miło było chodzić tutaj! Gęste listowie łagodnie głaskało go po bokach, zręcznie ustępując mu z drogi. Droga wydawała się ze wszystkich stron dziesięciokrotnie zagrodzona i zatarasowana, a jednak szło się naprzód zupełnie wygodnie.
Wszędzie były takie ścieżki, biegły one na przełaj przez cały las. Matka znała je wszystkie, a kiedy Bambi stawał niekiedy przed jakimiś zaroślami, niby przed nieprzebytym zielonym murem, matka zawsze bez chwili wahania lub namysłu znajdowała miejsce, gdzie utorowana była ścieżka.
Bambi pytał.
Bardzo lubił wypytywać matkę. Najpiękniejszą rzeczą było dla niego ciągle pytać i słuchać potem odpowiedzi matki. Bambi nie dziwił się wcale, że pytania za pytaniami nasuwały mu się nieustannie i bez trudu. Uważał to za rzecz zupełnie naturalną; budziło to w nim tylko zachwyt. Taki sam zachwyt budziło w nim później zaciekawione wyczekiwanie, aż nastąpi odpowiedź. Jakakolwiek byłaby ta odpowiedź, Bambi był zawsze zadowolony. Niekiedy co prawda nie mógł wcale zrozumieć odpowiedzi, ale i to było piękne, bo jeżeli chciał, mógł pytać ciągle dalej.
Czasami nie pytał dalej, a to znowu także było piękne, gdyż był wtedy zajęty wyobrażaniem sobie na swój sposób tego, czego nie zrozumiał.
Niekiedy czuł zupełnie wyraźnie, że matka nie dawała mu pełnej odpowiedzi, że celowo nie mówiła mu wszystkiego, co wiedziała. Ale to było właśnie najpiękniejsze. Wtedy bowiem pozostawała w nim jeszcze jakaś szczególna ciekawość, jakieś przeczucie, które przenikało go tajemniczo i błogo, jakieś wyczekiwanie, przy którym czuł zarazem taki lęk, i takie uszczęśliwienie, że musiał milczeć.
Teraz zapytał:
— Do kogo należy ta ścieżka, mamo?
Matka odpowiedziała:
— Do nas.
Bambi pytał dalej:
— Do ciebie i do mnie?
— Tak.
— Do nas dwojga?
— Tak.
— Tylko do nas dwojga?
— Nie — odpowiedziała matka — do nas sarn...
— Co to znaczy sarny? — zapytał Bambi i roześmiał się.
Matka spojrzała na niego i roześmiała się także:
— Ty jesteś sarnięciem i ja jestem sarną. To są sarny. Rozumiesz?
Bambi aż podskoczył w górę ze śmiechu.
— Tak, rozumiem. Ja jestem małym sarnięciem, a ty jesteś dużą sarną. Prawda?
Matka skinęła mu głową.
— Tak, widzisz, tak to jest.
Bambi spoważniał znowu:
— A czy istnieją jeszcze inne sarny prócz ciebie i mnie?
— Oczywiście — odpowiedziała matka. — Wiele.
— Gdzie one są? — zawołał Bambi.
— Tutaj, wszędzie.
— Ale... ja ich nie widzę...
— Zobaczysz je już.
— Kiedy?
Bambi aż przystanął z ciekawości.
— Niedługo.
Matka spokojnie poszła dalej.
Bambi pobiegł za nią.
Milczał, gdyż zastanawiał się nad tym, co to może właściwie znaczyć „niedługo”. Doszedł do wniosku, że „niedługo” to w każdym razie nie znaczy „zaraz”. Nie umiał sobie jednak uświadomić, w jakim czasie to „niedługo” przestaje być „niedługo”, a zaczyna być „długo”.
Nagle zapytał:
— Kto zrobił tę ścieżkę?
— My — odpowiedziała matka.
Bambi zdziwił się znowu:
— My? Ty i ja?
Matka odpowiedziała:
— No, my... my sarny.
Bambi zapytał:
— Które?
— My wszystkie — odpowiedziała mu matka.
Poszli znowu dalej.
Bambi był zadowolony i miał wielką ochotę zboczyć z drogi, ale grzecznie trzymał się boku matki.
Nagle coś zaszeleściło na ziemi tuż przed nimi. Szybkim ruchem przemknęło coś, co natychmiast przesłoniły wachlarze paproci i liście łoczygi. Jakiś cieniutki głosik pisnął żałośnie, potem zapanowała znowu cisza. Tylko liście i trawy przez chwilę jeszcze drgały w tym miejscu.
Tchórz upolował mysz. Nadbiegł teraz, przechylił się w bok i zabrał się do uczty.
— Co to było? — zapytał Bambi podniecony.
— Nic — uspokoiła go matka.
— Ale... — Bambi drżał na całym ciele — ...ale... widziałem przecież...
— No, tak — powiedziała matka — nie przerażaj się. Tchórz zabił mysz.
Ale Bambi był niezmiernie przerażony. Nieznana, wielka groza ścisnęła jego serce.
Długo trwało, aż mógł znowu mówić. Wreszcie zapytał:
— A dlaczego on zabił mysz?
— Dlatego...
Matka zawahała się.
— ...chodźmy prędzej — powiedziała potem, jakby jej coś nagle przyszło na myśl i jakby zapomniała o jego pytaniu.
Poczęła biec truchtem.
Bambi podskakiwał za nią.
Minęła długa chwila milczenia. Szli teraz znowu spokojnie naprzód. Wreszcie Bambi zapytał z zakłopotaniem:
— Czy i my kiedyś zabijemy mysz?
— Nie — odpowiedziała matka.
— Nigdy? — zapytał Bambi.
— Nigdy — odpowiedziała matka.
— Dlaczego? — zapytał Bambi z ulgą.
— Bo my nikogo nie zabijamy — odpowiedziała matka po prostu.
Bambi odzyskał znowu wesołość.
Od strony młodego jesionu, stojącego tuż obok ich drogi, dobiegł głośny wrzask. Matka szła dalej, nie zwracając na to uwagi. Ale Bambi zatrzymał się zaciekawiony.
Wysoko na gałęziach dwa samce krasek kłóciły się o gniazdo, które splądrowały.
— Niech mi się pan stąd wynosi, łajdaku! — wołał jeden.
— Niepotrzebnie się pan tak złości, bałwanie — odpowiedział drugi — wcale się pana nie boję!
Pierwszy krzyknął z wściekłością:
— Niech pan sobie gdzie indziej szuka gniazd, złodzieju! Łeb panu rozwalę!
Był zupełnie nieprzytomny z gniewu.
— Co za zuchwalstwo! — zrzędził. — Co za zuchwalstwo!
Drugi ptak zauważył przyglądającego się im Bambiego, sfrunął o kilka gałęzi niżej i warknął na niego:
— Czego się tu gapisz, smarkaczu! Wynoś się!
Bambi uciekł przerażony, dogonił matkę i grzecznie szedł teraz dalej za nią, posłuszny i nastraszony, przekonany, że nie zauważyła, iż zatrzymał się przedtem na drodze.
Po chwili zapytał:
— Mamo... co to jest zuchwalstwo?
Matka powiedziała:
— Nie wiem.
Bambi zastanowił się. Potem zaczął znowu:
— Mamo, dlaczego te dwa ptaki były na siebie takie złe?
Matka odpowiedziała:
— Pokłóciły się o jedzenie.
Bambi zapytał:
— Czy my także będziemy się kiedyś kłócić o jedzenie?
— Nie — odpowiedziała matka.
Bambi zapytał:
— Dlaczego?
Matka odpowiedziała:
— Jest go dość dla nas wszystkich.
Ale Bambi chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć:
— Mamo?...
— Co znowu?
— Czy my także będziemy kiedyś na siebie tacy źli?
— Nie, moje dziecko — odpowiedziała matka — u nas to nie bywa.
Poszli dalej.
Nagle zrobiło się przed nimi zupełnie jasno, promiennie jasno. Skończyła się zielona gmatwanina krzaków i zarośli, skończyła się ścieżka. Jeszcze tylko kilka kroków i wyszli na jasną, wolną przestrzeń, która rozwarła się przed nimi.
Bambi chciał skoczyć naprzód, ale matka przystanęła.
— Co to jest? — zawołał Bambi niecierpliwie, zupełnie już oczarowany.
— Łąka — odpowiedziała matka.
— Co to jest łąka? — nalegał Bambi.
Matka przerwała mu:
— Sam zobaczysz.
Zrobiła się nagle poważna i czujna. Stała bez ruchu, uniósłszy głowę, nadsłuchiwała z naprężeniem, głębokimi wdechami badała wiatr i miała bardzo surowy wygląd.
— Wszystko w porządku — powiedziała wreszcie — możemy wyjść.
Bambi skoczył naprzód, ale matka zagrodziła mu drogę.
— Zaczekaj, aż cię zawołam.
Bambi zatrzymał się natychmiast.
— Tak, dobrze — pochwaliła go matka. — A teraz zapamiętaj sobie dokładnie, co ci powiem.
Bambi słyszał, jak podniecony był głos matki, i ogarnęło go silne zdenerwowanie.
— Iść na łąkę to rzecz nie tak prosta — ciągnęła matka. — Jest to rzecz bardzo trudna i niebezpieczna. Nie pytaj, dlaczego. Nauczysz się tego jeszcze później. Chwilowo zastosuj się tylko dokładnie do tego, co ci powiem. Dobrze?
— Tak — obiecał Bambi.
— Więc słuchaj! Ja wyjdę najpierw sama, a ty stój tutaj i czekaj. I ciągle patrz na mnie. Ani na chwilę nie spuszczaj ze mnie oka. Kiedy zobaczysz, że biegnę z powrotem na to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, wówczas zawrócisz natychmiast i uciekniesz, jak będziesz mógł najszybciej. Już ja cię dogonię.
Zamilkła, jakby się zastanawiała, potem ciągnęła dobitnie:
— W każdym razie biegnij, biegnij, ile sił... Biegnij... nawet gdyby się coś stało... nawet gdybyś widział, że ja... że ja padam na ziemię... nie zwracaj na mnie uwagi, rozumiesz?... Cokolwiek byś widział albo słyszał... uciekaj stąd, uciekaj, jak możesz najszybciej!... Czy przyrzekasz mi to?
— Tak — powiedział Bambi cicho.
— Jeżeli zaś zawołam cię — mówiła dalej matka — w takim razie możesz przyjść. Tam na łące będziesz się mógł bawić. Bardzo tam jest ładnie, na pewno ci się będzie podobało... Tylko... musisz mi przyrzec jedno... Na pierwszy mój okrzyk musisz być natychmiast u mego boku. Bezwarunkowo! Rozumiesz?
— Tak — powiedział Bambi jeszcze ciszej.
Matka mówiła tak poważnie!
Ciągnęła teraz:
— Tam na łące... kiedy cię zawołam... nie wolno ci się gapić ani rozpytywać... musisz pędzić natychmiast za mną jak wicher! Zapamiętaj to sobie. Bez namysłu, bez ociągania się... natychmiast kiedy ja zacznę biec, musisz i ty pobiec z miejsca i nie zatrzymywać się wcześniej, aż będziemy znowu tutaj w lesie. Czy nie zapomnisz o tym?
— Nie — powiedział Bambi oszołomiony.
— Więc pójdę teraz — powiedziała matka i wydawała się już trochę spokojniejsza. Wyszła z lasu.
Bambi, który nie spuszczał z niej oka, widział, jak powolnymi, wysokimi krokami posuwała się naprzód. Pełen oczekiwania, pełen lęku i ciekawości, stał na swoim miejscu. Widział, jak matka nasłuchiwała na wszystkie strony, widział, jak się wzdrygnęła, i sam wzdrygnął się także, gotów natychmiast skoczyć w gęstwinę.
Potem matka uspokoiła się znowu, a kiedy minęła minuta, ogarnęła ją wesołość. Schyliła szyję, potem wyciągnęła ją jak długą naprzód, z zadowoleniem spojrzała w stronę syna i zawołała:
— Chodź!
Bambi wyskoczył z gąszczu.
Olbrzymia radość ogarnęła go z tak czarodziejską mocą, że natychmiast zapomniał o wszystkich lękach. W gęstwinie widział nad sobą tylko zielone wierzchołki drzew, a ponad nimi niekiedy, w małych przerwach tylko, rozsiane błękitne plamy. Teraz ujrzał całe niebo, wysokie i błękitne; zbudziło to w nim uczucie szczęścia, sam nie wiedział dlaczego.
Jeżeli idzie o słońce, to w lesie znał tylko pojedyncze, szerokie promienie albo delikatne migotanie światła, przesączającego się złociście między gałęziami. Teraz stanął nagle pod gorącą, oślepiającą mocą, której nieograniczone panowanie spływało na niego, stał pośrodku błogosławieństwa żaru, które zamykało mu oczy i otwierało serce.
Bambi był oszołomiony; był zupełnie nieprzytomny, był po prostu oszalały. Niezręcznie podskoczył w górę, trzy razy, cztery razy, pięć razy w miejscu, gdzie stał. Nie mógł inaczej; musiał. Coś go zmuszało, aby podskoczyć w górę. Młode jego członki naprężyły się z taką siłą, oddech był tak głęboki i lekki, pił oddechem, całym jestestwem swoim pił zapach łąki i wchłaniał w siebie tyle swawolnej wesołości, że po prostu musiał skakać.
Bambi był dzieckiem. Gdyby był dzieckiem człowieka, krzyczałby teraz z radości. Ale był dzieckiem sarny, a sarny nie umieją krzyczeć z radości, w każdym razie nie w ten sposób, w jaki robią to dzieci ludzi. Krzyczał więc z radości na swój sposób. Nogami, całym ciałem, rzucając się w powietrze.
Matka stała obok niego i cieszyła się. Widziała, że Bambi oszalał z radości. Widziała, że podskakiwał w powietrze i niezręcznie spadał na to samo miejsce, potem przez chwilę spoglądał przed siebie stropiony i oszołomiony, a w następnej sekundzie znowu rzucał się w powietrze, znowu i znowu.
Rozumiała, że Bambi znał tylko wąskie ścieżki saren w lesie, że podczas krótkich dni swego życia przyzwyczaił się tylko do ciasnoty gąszczu leśnego, że więc dlatego tylko nie ruszał się z miejsca, iż nie umiał jeszcze biegać swobodnie po wolnej łące.
Schyliła się nieco na wyciągniętych przednich nogach, przez sekundę śmiała się do swego dziecka, potem skoczyła nagle naprzód i poczęła biec pędem w kółko, aż zaszeleściły wysokie źdźbła trawy.
Bambi przeraził się i trwał bez ruchu w miejscu. Czy to był znak, że miał wracać w gęstwinę? „Nie troszcz się o mnie — powiedziała matka — cokolwiek byś widział lub słyszał, tylko uciekaj, uciekaj, jak możesz najszybciej!”
Chcia więc zawrócić i uciec, jak mu kazano. Ale w tej chwili matka nadbiegła nagle galopem. Przemknęła z cudownym szelestem trawy, zatrzymała się o dwa kroki przed nim, pochyliła się trochę, jak przedtem, zaśmiała się do niego i zawołała:
— Złap mnie!
I już jej znowu nie było.
Bambi był stropiony. Co to miało znaczyć? Co się nagle stało z matką? Ale ona już nadbiegła z powrotem, z tak oszołamiającą szybkością, że aż się w głowie od tego kręciło, trąciła go nosem w bok i powiedziała szybko:
— Złap mnie!
I znowu uciekła.
Bambi skoczył za nią. Najpierw kilka kroków. Ale potem kroki przeszły w lekkie podskoki. Coś go niosło, zdawało mu się, że fruwa; coś niosło go samo. Pod krokami jego była przestrzeń, przestrzeń pod jego skokami, przestrzeń, przestrzeń.
Bambi stracił przytomność. Trawa tak cudownie szumiała mu w uszach. Kiedy go smagała w przelocie, była tak rozkosznie miękka, tak jedwabiście delikatna. Biegał łukiem, miotał się dokoła, jak strzała zataczał nowy krąg, rzucał się znowu w bok i pędził dalej.
Matka stała już chwilę spokojnie, chwytając oddech i odwracając się tylko ciągle w stronę, gdzie przebiegał Bambi.
Bambi szalał.
Nagle skończyło się to wszystko. Bambi przystanął, podszedł do matki, zgrabnie podnosząc nogi, i spojrzał na nią uszczęśliwiony. Potem w świetnych humorach spacerowali razem.
Odkąd był tu na łące, Bambi widział niebo, słońce i zieloną dal tylko ciałem; tylko oślepionym, pijanym wzrokiem postrzegał niebo; tylko rozkosznie rozgrzanym grzbietem i pokrzepiającym oddechem postrzegał słońce. Teraz jednak zaczął rozkoszować się przepychem łąki, patrząc oczyma, które krok za krokiem spotykały się z nowymi cudami.
Nie było tu ani kawałeczka wolnej ziemi, jak tam w lesie. Źdźbło przy źdźble tłoczyło się w każdym miejscu, wyginając się i prężąc w bujnym rozkwicie, łagodnie uchylało się w bok pod każdym krokiem i pojednawczo podnosiło się zaraz znowu do góry. Rozległa, zielona płaszczyzna usiana była białymi stokrotkami, fioletowymi i czerwonawymi grubymi główkami kwitnącej koniczyny i połyskującymi strojnie, złotymi gałkami, jakie wznosiły w górę kaczeńce.
— Spójrz no, mamo — zawołał Bambi — tam fruwa kwiat.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.