- W empik go
Banda Rudego - ebook
Banda Rudego - ebook
Książka opowiada o kilku uczniach klasy 7c w niewielkim, śląskim miasteczku. Jej akcja, tocząca się w latach 70-tych XX wieku, rozpoczyna się pewnego wiosennego popołudnia, kiedy chłopcy po skończonych lekcjach poszli na szkolne boisko, aby rozegrać między sobą mecz piłki nożnej...
Na motywach zaczerpniętych z tej powieści powstał, składający się z pięciu odcinków, serial fabularny „Banda Rudego Pająka” w reżyserii Stanisława Jędryki (premiera: rok 1989).
ADAMATS (lubimyczytac.pl, 2011):
Janusz Domagalik – filolog, dziennikarz, redaktor naczelny czasopisma „Świat Młodych”, od 1968 roku kierownik Naczelnej Redakcji Programów dla Dzieci w Polskim Radiu. Mój „krajan”, mógłbym powiedzieć. Urodziliśmy się i mieszkaliśmy w jednym mieście. Tam też osadził akcję jednej z ulubionych książek mojego dzieciństwa. Tam też m.in. wśród przykopalnianych, robotniczych domów dawnej Kolonii Francuskiej, w okolicach Kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej, kręcono zdjęcia do filmu opartego na motywach tej książki. Pająk, Gruby, Irena, Brygidka, Mizera... jest i czarny charakter – Wajnert. Rzecz o wczesnych nastolatkach, którzy oprócz zmagań ze zwykłą uczniowską codziennością, trochę przypadkiem trafiają na ślad tajemnicy, czegoś WAŻNEGO, co odmieni ich życie. Zasłyszana przez jednego z bohaterów opowieść pacjenta miejskiego szpitala porusza ich wyobraźnię. Historia sprzed kilkudziesięciu lat, „zwykłe” losy żołnierza kampanii wrześniowej, pozwala młodym bohaterom odnaleźć w sobie całkiem nowe cechy. Nie żeby obce im i ich dotychczasowym postawom, bardziej nieuświadomione, nieodkryte jeszcze... W trakcie poszukiwań pułkowego sztandaru, ukrytego w 1939 roku, muszą zmierzyć się z własnymi lękami i słabościami a przy okazji „odrabiają” lekcję patriotyzmu – takiego zwykłego, codziennego - nie dętego i na pokaz. Pasjonujemy się obecnie losami młodocianych bohaterów Terry Pratchetta czy J.K.Rowling a w naszej rodzimej literaturze można znaleźć wiele bliższych naszej tradycji i kulturze przykładów na to, jak godnie i ciekawie być młodym. Może nie tak fantastycznych, może nie tak wspaniałych, ale na pewno nie siermiężnych. Książka ze wszechmiar godna polecenia. Jak dla mnie kandydatka do zestawu lektur szkolnych. Może do tych nadobowiązkowych – bo obowiązek zazwyczaj zniechęca – patrz Sienkiewicz, Słowacki, Mickiewicz itp. Z zachowaniem wszelkich proporcji - jestem przekonany, że „Banda Rudego”, podobnie jak „Potop”, „Balladyna” czy „Pan Tadeusz”, mogłyby być „łykane” przez młodzież równie chętnie jak przygody Harry Potera, gdyby nie były obowiązkowe w programie szkolnym. Dużo zależy od nas – rodziców… Właściwie wszystko zależy od nas. Wychowanie dziecka zaczyna się dwadzieścia lat przed jego urodzeniem…
LOLEK90 (lubimyczytac.pl, 2014):
Z „Bandą Rudego” po raz pierwszy spotkałam się na szklanym ekranie, kiedy w porannym bloku telewizyjnym dla dzieci nadawany był serial „Banda Rudego Pająka”. Bardzo mi się spodobał, nie powiem, że nie. Po pewnym czasie zaczęłam szukać informacji na jego temat w Internecie. Tym sposobem dowiedziałam się, że produkcja została nakręcona na podstawie książki Janusza Domagalika – „Banda Rudego”. Zachęcona ciekawą ekranizacją powieści postanowiłam ją przeczytać.
Książka opowiada o kilku uczniach klasy 7c w niewielkim miasteczku – Borzechowie. Jej akcja rozpoczyna się pewnego wiosennego popołudnia, kiedy chłopcy po skończonych lekcjach poszli na szkolne boisko, aby rozegrać między sobą mecz piłki nożnej. Niestety, tuż pod koniec rozgrywki jeden z piłkarzy, tytułowy Rudy, zostaje poważnie kontuzjowany, skutkiem czego trafił do szpitala. Tam okazało się, że doznał skomplikowanego złamania ręki i potrzebna jest operacja, aby ją poskładać. Podczas pobytu w szpitalu chłopiec zaprzyjaźnia się z innym leżącym na sali pacjentem, byłym żołnierzem. Pewnej nocy owy weteran wojenny opowiada chłopcu o tym, jak przed laty gdzieś w okolicy tego miasta został schowany sztandar jednego z oddziałów walczących podczas II wojny światowej. Wie o tym, ponieważ mieszkał tutaj jego kolega z pułku, który niestety odszedł kilka lat temu z tego świata. Po wyjściu ze szpitala kilkunastolatek wpada na pewien pomysł, w który wtajemnicza kilku swoich kolegów z klasy.
Autor porusza na kartkach powieści problemy, z którymi nastolatkowe borykają się od zawsze – podział w szkole na podgrupy, opuszczenie, wyśmiewanie się z drugiej osoby. Doskonale widać to na przykładzie Pająka, wątłego chłopca, którym wszyscy wręcz pomiatają. A jednak to on pierwszy zainteresował się losem poszkodowanego kolegi, który został sam na szkolnym boisku. Był to jednak pierwszy krok do zawiązania się między chłopcami węzła prawdziwej przyjaźni. Dużo do powieści wnosi również wątek ucznia Michalskiego, wychowanka miejskiego Domu Dziecka, który pomaga „Bandzie Rudego” w poszukiwaniach sztandaru, który zaginął w 45 roku. Korzysta w tym z cichej pomocy „Zielonych”, grupy zorganizowanej przez jednego z wychowawców placówki, a zarazem nauczyciela szkolnego, pana Kowalika. Na początku organizacja wydaje się być kolejną bandą opryszków, jednak na koniec powieści poznajemy jej prawdziwą twarz.
Bardzo ciekawy wydaje mi się wątek Brygidki, dziewczynki z klasy. Wychowywana jest przez samotną matkę, która ciężko zachorowała. Dziewczynka jest bardzo ładna, a do tego lubiana przez prawie wszystkich uczniów w klasie. Kiedy umiera jej matka, cała klasa mobilizuje swoich rodziców, aby dziewczynka nie trafiła do Domu Dziecka. Dzięki solidarności klasy, Brygidka unika losu Michalskiego, ponieważ przyjeżdża zaopiekować się nią ciotka.
Przyznam, że po raz pierwszy sięgnęłam po książkę napisaną przez Janusza Domagalika. Mimo tego jego sposób pisania bardzo przypadł mi do gustu. Autor potrafi w rewelacyjny sposób opisywać szkolną rzeczywistość, a także kontakty międzyludzkie. Do tego w powieści jest pełno zabawnych scenek, które nie tylko bawią czytelnika, ale i uczą.
Pomimo tego, że akcja książki rozgrywa się w latach 70 ubiegłego wieku, współczesny czytelnik nie powinien się nudzić jej fabułą. A nawet może brać pomysły na spędzanie wolnego czasu od jej bohaterów. Nastolatki z tamtych czasów nie miały komputerów, tabletów, ale za to posiadały niesamowity dar wyobraźni i radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Przyjaźnie, które zawierali były trwałe, ponieważ wspólnie spędzali ze sobą całe dnie, co zresztą widać czytając książkę. Myślę, że niejeden z nas mógłby im ich pozazdrościć.
Projekt okładki: Katarzyna Kołodziej
Spis treści
(1) TAKI SOBIE PAJĄK
(2) FRONTOWA HISTORIA
(3) GDZIE JEST SZTANDAR?
(4) WIELKA AKCJA
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-81-1 |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
DECYDUJĄCY MECZ
Miasto było niewielkie. Z wapiennymi wzgórzami kamionek wciskającymi się w jego ulice, z rozległym i zapuszczonym parkiem, który ciągnął się wzdłuż rzeki Brynicy, i starą kopalnią węgla. Wieże wyciągowe jej szybów, kominy i szary blok sortowni z daleka były widoczne.
Drzewa zaczynały się na dobre zielenić, kwietniowe słońce mocno już przygrzewało. Ostatnia tego dnia lekcja w siódmej c zaczęła się z opóźnieniem.
1.
Pani Ciszewska, wychowawczyni, przyszła do klasy grubo po dzwonku i Edek Furdała, który miał do takich rzeczy nosa, ledwo na nią spojrzał, powiedział cicho do Wajnerta:
— Będzie bombardowanie, aż iskry polecą, zobaczysz.
— Żeby tylko w nas nie trafiła. — mruknął Wajnert i odpukał na wszelki wypadek. Ale widocznie źle pukał, bo mu nie pomogło.
— Wajnert! Znowu przeszkadzasz?
— Ja? — zdziwił się szczerze Wajnert. — Jak boga kocham że nie.
Co „żenie”? Jakie „chamżenie”? Znowu się stawiasz? Chodź do tablicy. Z zeszytem!
Klasa poruszyła się niespokojnie. Bardzo wiele zależało teraz od tego, czy Wajnert podejmie dyskusję z wychowawczynią, czy też obrazi się i będzie milczał. W pierwszym wypadku sprawdzanie zeszytów i w ogóle odpytywanie na stopnie zakończyłoby się na Wajnercie. Miał on bowiem dziwny sposób mówienia: dwie, a najchętniej trzy ostatnie sylaby każdego zdania wypowiadał łącznie i nie wiadomo czemu z pytajnikiem, co doprowadzało zawsze panią Ciszewską do szewskiej pasji. W takim zaś stanie ducha wychowawczyni rezygnowała na ogół z odpytywania klasy, koncentrując się bez reszty na Wajnercie.
— Popukać nie wolno czy jak? — zapytał półgłosem Wajnert wstając powoli i bardzo niechętnie, ale było to powiedziane zbyt cicho, choć końcowe „no czy jak?” zabrzmiało nieźle.
Długo przy tablicy Wajnert nie stał, nie zdążył się zmęczyć. Pani Ciszewska od razu spostrzegła, że pokazuje jej zeszyt Furdały, natomiast Wajnert nie wiedział, niestety, że Furdała również nie napisał wypracowania.
Sytuacja rozwijała się w szybkim tempie i Staszek Koza już po paru minutach mógł szeptem podsumować:
— Cztery bomby. Nieźle. Mogło być gorzej.
— Pewnie! — zgodził się Michalski, który z nim siedział. — Ja też nie napisałem. Nie było czasu, przez telewizję. Najpierw mecz, potem film. Widziałeś, jak tamtemu łysemu lordowi wąsy odpadły?
Ale Koza nie zdążył wyrazić swojej opinii o wąsach łysego lorda, choć niewątpliwie miał na ten temat sporo do powiedzenia. Pani Ciszewska gwałtownie zerwała się z krzesła.
— Zupełnie już nie mogę wytrzymać!
Siódmą jakby zamurowało. Patrzyli po sobie, nikt nie wiedział, o co właściwie chodzi. Zwykle jednak, kiedy wychowawczyni oświadczała, że już zupełnie wytrzymać nie może, biegła do dyrektora i dopiero wtedy zaczynał się sądny dzień. Więc Michalski zbladł, bo myślał, że to wszystko przez jego gadanie o łysym lordzie z wczorajszego filmu.
— Wstań, ofiaro telewizji, i przeproś! — podpowiedział mu usłużnie Koza, który miał znacznie szybszy refleks. — Przeproś ją, bo będzie heca.
— Ja panią bardzo przepraszam. — wyjąkał Michalski, co mu zajęło trochę czasu, bo kiedy się zdenerwował zawsze się zacinał, a najbardziej na literze „p”. — Ja już nie będę, proszę pani.
— Siadaj! Co ty znów pleciesz? — zdziwiła się pani Ciszewska. — Pakujcie książki i idźcie do domu. Tylko nie szaleć na korytarzu. Michalski! Czego ty właściwie chcesz? Siadaj, powiadam. Stelmachówna! Jak spotkasz pana dyrektora, to powiedz, że jednak musiałam iść wyrwać ząb, bo już nie mogłam wytrzymać. — i pani Ciszewska trzymając się za policzek wyszła szybko z klasy.
Ledwo wychowawczyni zamknęła za sobą drzwi, prawie równocześnie, zupełnie jakby się umówili — Furdała rąbnął Wajnerta za to, że pokazał jego zeszyt, Michalski trzasnął Staszka Kozę, słusznie uważając, że przez niego się ośmieszył, a Pająk podstawił nogę Witwickiej zupełnie bez powodu. Od razu też w siódmej c zrobiło się trochę głośno, bo Wajnert potrząsnął Furdałą, Koza oddał Michalskiemu, a Irka Witwicka podniosła się i bez większego wysiłku wepchnęła Pająka pod stolik, przy którym siedział.
Pająk miał w życiu wyraźnego pecha: zawsze trafiał na silniejszego. A tym razem w dodatku zahaczył pod stolikiem o jakiś gwóźdź i rozdarł nogawkę od spodni.
— Po co ci to było, Pajączek? — pokiwał nad nim głową Gruby. — Nie zaczepiaj dziewczyn. Cała twoja nadzieja w tym, że Irka znajdzie jakąś agrafkę.
Pająk popatrzył smętnie na swoje spodnie, potem na Witwicką.
— Ja niechcący. noga mi się sama wyciągnęła. Mam za długie nogi. To jak, znajdziesz mi?
— Co ci mam znaleźć?
— No, agrafkę.
Nikt jakoś nie miał agrafki, ale Witwicka miała dobre serce i kilka szpilek, pomogła więc Pająkowi pospinać nogawkę, przynajmniej na tyle, żeby nie furkotała na wietrze. Ostatecznie, nogawka to nie transparent, nie ma prawa furkotać.
Siódma wysypała się na dziedziniec szkolny, ale mało kto poszedł od razu do domu.
— Panowie, zagramy? — zaproponował Zenek Gazda i nie czekając na odpowiedź zaczął się rozbierać.
— Boisko jeszcze trochę mokre.
— Nie szkodzi, możemy zagrać pełnymi składami.
— Kto u was będzie bronił? — zapytał Wajnert — Rudy?
— A kto? Przecież zawsze Rudy broni.
— Myślałem, że może w tym sezonie ściągnęliście do siebie Witwicką. Podczas zimy jeszcze parę kilo przytyła, mogłaby wam całą bramkę zastawić!
Chłopcy z „Wichra”, którego Jurek Wajnert był kapitanem, wybuchnęli śmiechem, ale Gazda nie podjął zaczepki. Zwołał swoją drużynę i zaczął ustalać, kto będzie grał na jakiej pozycji.
2.
Mecz był ważny, przede wszystkim ze względów psychologicznych, ponieważ rozpoczynał nowy sezon. „Wichrowi” i drużynie konkurencyjnej o równie meteorologicznej nazwie „Huragan” bardzo zależało na wyniku. Wiadomo, że potem przez całą wiosnę aż do wakacji zwycięzcy będą się do tego pierwszego meczu odwoływać, usprawiedliwiając swoje późniejsze porażki. Bo w świętej wojnie między „Huraganem” a „Wichrem” nie było zdecydowanych faworytów, raz jedni, raz drudzy byli nieco lepsi. Tym bardziej więc miało znaczenie, która grupa pierwsza wysunie się na czoło klasy.
Chłopcy z „Huraganu” rozbierali się za swoją bramką.
— Dowcipny ten Wajnert. Dlaczego mu nie dałeś w łeb? — spytał ktoś Zenka.
— Po co? Dokopiemy im na boisku. Rudy, o czym ty myślisz? Rozbieraj się!
— Chłopcy, posłuchajcie. — zaczął Rudy. — Nie zasłaniać mi zawodnika, który ciągnie z piłką na bramkę. Będę się starał bronić na przedpolu.
— Co to znowu za taktyka?
— Właśnie!
— Wydumałeś coś, Rudy!
— Dajcie mi powiedzieć! Nie idzie o taktykę, tylko o błoto. Popatrz, jakie błoto w naszej bramce. Chcesz, żebym się cały upaprał?
— A jak będzie trzeba?
— Jak będzie trzeba, to trudno. Nie zadawaj głupich pytań. Ale nie zasłaniać mi atakującego. No, już! Rozgrzewać się, szybko! Zenek, wybiegajcie pierwsi.
Dziewczęta, które obsiadły skarpę przy szkolnym boisku, porozpinały palta, wystawiając twarze do słońca, a obie drużyny piłkarskie powoli zajmowały pozycje. Zawodnicy porozbierali się prawie do rosołu, choć takiego znów upału nie było. Pewno chcieli w ten sposób zamanifestować swoją wolę gry na pełny gaz.
Mecz z trzech powodów sędziował Gruby. Po pierwsze dlatego, że był właścicielem prawdziwego gwizdka sędziowskiego. Po drugie: kto by się odważył z Grubym konkurować, skoro chłopak miał pięść jak główka dorodnej kapusty i ważył 65 kilogramów? Trzeci powód był jednak najprostszy. Gruby wyjął z kieszeni gwizdek, wytarł go starannie o spodnie, wyszedł na boisko i oznajmił:
— Ja będę sędziował!
Potem powiedział znacznie głośniej:
— Ciapciak! Nie chowaj się za Ryśka, bo i tak cię widzę. Chodź tutaj i dawaj zegarek. Ale już!
Wreszcie pełnym głosem ryknął Gruby w stronę kibiców zgromadzonych na skarpie:
— No, co jest? Gdzie piłka?
Ciapciak wychylił wtedy swój długi nos i stwierdziwszy, że i tak już mu nic nie pomoże, lekkim truchtem podbiegł do Grubego. Z bardzo kwaśną miną wręczył mu swój zegarek, o który trząsł się zawsze jakby to było nie wiadomo co. A był to zwykły zegarek, tyle tylko, że z dużym sekundnikiem. Pechowy dla Ciapciaka przypadek sprawił, że wszystkie inne zegarki w klasie miały sekundniki znacznie mniejsze albo nie miały ich wcale.
Dziwny człowiek był z tego Ciapciaka. Coś niecoś może tłumaczyć fakt, że ojciec Ciapciaka wcale nie nazywał się — jakby można było przypuszczać — Ciapciak, tylko Apolinary Lewandowski, choć był jego ojcem jak najbardziej rodzonym. Ciapciak otrzymał przezwisko Ciapciak od tych, którzy uważali, że jest właśnie ciapciak. To znaczy od całej siódmej, kiedy była jeszcze klasą czwartą czy piątą. Od całej klasy z wyjątkiem, oczywiście, Ciapciaka.
Piłka poszła w ruch.
Obie drużyny zaczęły z impetem, nikt się nie oszczędzał. Pierwsza akcja „Wichru” pod bramką „Huraganu” skończyła się jednak tylko tym, że Wajnert zgubił obcas od lewego buta, ale go znalazł i schował do kieszeni. Potem było dużo bieganiny w jedną i drugą stronę. Tu i tam zaczęły padać bramki, co niebywale podnieciło widownię.
Kibice wznosili rozmaite okrzyki, jak to kibice.
— Nie kiwaj się, strzelaj!
— Podaj na lewo!
— Ciągnij, bałwanie, do przodu!
— Furdała, z boiska! — krzyknął Mizera.
— Ganiaj, ganiaj! — darł się Staszek Koza, a Zośka Stelmachówna wrzasnęła kilka razy:
— Brawo, Wajnert! Gola!
Pająk, który snuł się wokół boiska z teczką pod pachą i znudzoną miną, bo mecz tyle go obchodził co zeszłoroczne sianokosy, zagapił się teraz na dziewczęta i mruknął do Mizery:
— Słyszałeś? Co one wszystkie widzą w tym Wajnercie?
— Kto? — spytał nieprzytomnie Mizera. — Daj mi święty spokój!
— „Wicher” wygra! — zagadnął znów po chwili Pająk, ale Mizera, który kibicował „Huraganowi”, popukał się palcem w czoło, więc zniechęcony Pająk przeszedł powoli do innych kibiców.
— „Huragan” wygra, to jasne! — zagadywał, ale i tym razem źle trafił.
— Głupi jesteś. Spływaj! — zgasił go Rysiek Pustecki.
Na boisku tempo wzmogło się, zawodnicy byli już rozgrzani i faulowali, jak kto mógł. Gruby co chwilę musiał gwizdać i uspokajał wybujałe temperamenty graczy swoją starą metodą: stukał ciężką łapą i tego, który kopnął, i tamtego, co twierdził, że został sfaulowany. Była to metoda nad wyraz sprawiedliwa, a co najważniejsze, dość skuteczna.
Dziewczęta zaczynały się powoli nudzić. Stelmachówna wyjęła lusterko, przeczesała się, podała grzebień Brygidce.
— No, masz. Zrób się na bóstwo.
Usłyszał to Pająk, który właśnie tamtędy przechodził. Nie przepadał za podsłuchiwaniem, ale skoro już się zdarzyło, to i przystanął niedaleko nich udając, że patrzy na boisko. Brygidka od dawna bardzo mu się podobała, choć nigdy by się nikomu do tego nie przyznał. A teraz przyszła mu nagle do głowy myśl, która go rozzłościła: „One się tak czeszą dla Wajnerta!”
— Chodźmy już może. — powiedziała Brygidka. — Zaraz po lekcjach powinnam iść do domu. Mama znowu dzisiaj rano źle się czuła. Idziesz?
— Jeszcze troszkę! Oni zaraz skończą mecz, nie możesz Jurkowi tego zrobić — namawiała Stelmachówna. — Przecież obiecałyśmy, że na nich zaczekamy. Brygidka, proszę cię.
Pająk przestał podsłuchiwać. Dość miał już Wajnerta, meczu i w ogóle wszystkiego. Głodny był, postanowił iść do domu. Ale właśnie wtedy na boisku wydarzył się drobny incydent. Zenek Gazda, który prowadził atak „Huraganu”, wpadł na Wajnerta, potknął się i wyciągnął jak długi.
— Faul! — wrzasnął Pająk, a za nim i inni. — Sędzia kalosz!
Zrobiło się gorąco. Michalski, chłopak dobry, ale bardzo nerwowy, nie wytrzymał i wtargnął na boisko z całą serią okrzyków:
— Zenek, nie daj się kopać! Oddaj mu! Sędzia kalosz nie widzi! Lej go, Zenek!
Rozległ się krótki gwizd i gracze stanęli w miejscu.
— Michalski, uciekaj! — powiedział Pająk. — Albo chociaż zejdź z boiska. Gruby idzie do nas.
I Pająk wmieszał się pomiędzy dziewczęta. A Michalski, na widok Grubego, który powoli zmierzał w jego stronę, wycofał się dyskretnie za linię autową, ale nie próbował ucieczki. Na nic by się to nie zdało. Panował bowiem niepisany zwyczaj, że w takim wypadku w pogoń za kibicem, który był powodem przerwania meczu, rzucali się wszyscy zawodnicy. Nie uciekał więc Michalski, a jego nerwy znacznie się zdążyły uspokoić, zanim Gruby stanął tuż obok i spytał basem:
— Michalski! Czy ja ci mówiłem już jesienią zeszłego roku, żebyś mi nie właził podczas meczu na boisko, bo ci nogi powyrywam? Mówiłem czy nie?
— No. — odburknął dość niezdecydowanie Michalski. Mogło to znaczyć „tak”, mogło znaczyć „nie”, ale właściwie nic nie znaczyło.
A Gruby spokojnie pytał dalej, bo miał wielkie zamiłowanie do porządku i był zdumiewająco dokładny.
— Michalski! Kogo to Zenek miał lać? No, kogo? Mnie? Powiedz, nie żałuj sobie.
— Wajnerta! Nie widziałeś, jak go zasunął w kostkę, co? Nawet taki Pająk zauważył! — zaperzył się Michalski. Ale na krótko, bo zaraz padło następne pytanie.
— Michalski! Powiedz ty mi: kto sędziuje? Może ty albo Pająk? Kto tu jest sędzią?
— Ty! — ponuro odparł nerwowy kibic, by doskonale wiedział, że to już pytanie końcowe.
— No, to ja cię uspokoję! — stwierdził zupełnie bez złości Gruby.
Wykonał niewielki ruch swoją ciężką łapą i Michalski — trzeba przyznać, że bez własnej woli — usiadł sobie na trawie. Przez chwilę miał jeszcze nieco dziwny wyraz twarzy, ale był już zupełnie spokojny.
— A Pająkowi się upiekło — podsumował Staszek Koza. — Ten Gruby to ma łapę. Ale ja tam cię, Michalski, rozumiem. Bo też jestem nerwowy. Wstawaj!
— Musicie przyznać, że nie ma na was innego sposobu! — powiedziała Witwicka. — Gruby jest sprawiedliwy.
— Nie wtrącaj się! — przerwał jej Michalski. — Nie musisz go bronić. Czy ja mówię, że niesprawiedliwy? Tyle że niedźwiedź!
— A to prawda! — zgodziła się Irka i westchnęła sobie. — Niestety, niedźwiedź to on jest.
Mecz wznowiono. Kibice nie wrzeszczeli już tak, jak przedtem. Gra toczyła się szybko i była coraz ostrzejsza, ale bez faulów. Pająk przystanął za bramką „Huraganu”.
— Rudy, ile już jest?
— Cztery do czterech. Nie przeszkadzaj.
Zawodnicy „Wichru” rozpoczęli właśnie misternie zaplanowaną akcję i szybko zbliżali się do bramki Rudego. Równocześnie sędzia zerknąwszy na zegarek Ciapciaka stwierdził, że należy odgwizdać koniec meczu. Przystanął więc, nadął policzki. I nic. Gwizdek nie gwizdnął. Zatkał się, kto go tam wie, jakim sposobem. Jak w takiej sytuacji skończyć mecz?
Do Grubego nikt potem nie miał pretensji, bo niby co on winien. Każdy gwizdek ma prawo się zatkać. Ale sędzia nie może przecież wydzierać się na boisku jak pierwszy z brzegu bałwan kibic: koniec meczu! Więc Gruby usiłował jakoś nieszczęsny gwizdek przedmuchać. I właśnie wtedy atak „Wichru” wpadł na obrońców „Huraganu”, zakotłowało się na polu podbramkowym.
— Podaj do mnie!
— Rudy, uważaj!.
— Przerzuć!
— Kryj go, Zenek!
Wajnert przerzucił piłkę na skrzydło, do Furdały, potem znowu ją przejął. Był teraz sam na sam z bramkarzem. Kibice wstrzymali oddech. Rudy zorientował się że nie zdąży już wybiec, schylił się nieco i czekał. A Wajnert poszedł jeszcze metr do przodu, jeszcze pół metra, żeby strzelać na pewniaka.
Strzał! Rudy wyskoczył w górę i ściągając piłkę do siebie upadł na ziemię. W tej samej chwili rozległ się przeciągły gwizd oznajmiający koniec meczu. To Grubemu udało się uruchomić gwizdek. Pająk wyskoczył zza bramki i wybiegł na boisko, podrzucając z radości teczkę.
— Obronił! Brawo, Rudy!
Ale nagle Pająk stanął jak wryty. Nadbiegający gracze zatrzymali się, ucichł wrzask kibiców. Rudy leżał twarzą do ziemi, a prawa ręka, którą przyciskał piłkę do piersi, osunęła się bezwładnie. Piłka, lepka od błota, wyślizgnęła się i powoli wtoczyła do pustej bramki. Rudy nie podnosił się.
Podbiegło paru chłopców, ale tylko Gruby nie stracił głowy.
— Niech ktoś leci do szkoły! — zawołał. — Irka! Biegnij po dyrektora albo kto tam będzie w pokoju nauczycielskim. Szybko! Chłopcy, no chodźcie tu który. pomóżcie mi! Co z wami jest?
Nikt się nie ruszył, stali jak zaczarowani, wpatrzeni w leżącego na ziemi ubłoconego bramkarza. Więc Gruby sam przykląkł przy nim i podkładając Rudemu rękę pod głowę próbował odwrócić go i podnieść.
— Rudy, słyszysz mnie? Co ci jest? Rudy.
Ale Rudy był nieprzytomny. Rozejrzał się Gruby bezradnie, widział, jak Witwicka biegnie w stronę szkoły, jak zawodnicy schodzą z boiska, a cała grupa, która obsiadła skarpę, szybko topnieje. Chłopcy z obu drużyn ubierali się błyskawicznie, a Pająk, przerażony, cofał się za bramkę powoli, krok za krokiem. W dziwny sposób boisko opustoszało.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI