Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bańka mydlana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bańka mydlana - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 248 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nig­dy mia­stecz­ko na­sze nie przed­sta­wia tak do­sko­na­łe­go ob­ra­zu ja­ło­wej i skwar­nej pu­sty­ni, jak w dnie let­nie w po­rze za­cho­du słoń­ca. Bóg wi­dzi, że nie jest ono nig­dy ani świet­nym, ani we­so­łym; lecz kie­dy po dniu upal­nym tu­ma­ny ku­rzu i wy­zie­wy ku­chen­ne obej­mu­ją je niby wy­so­kim klo­szem z brud­ne­go szkła, kie­dy roz­pa­lo­ne ka­mie­nie bru­ku zie­ją su­chym go­rą­cem, a ostat­nie bla­ski słoń­ca ja­skra­we łuny rzu­cą na bia­łe ścia­ny ko­ścio­łów i ka­mie­nic, kie­dy chod­ni­ki ulic głów­nych za­le­gną czar­ne gro­ma­dy prze­cha­dza­ją­cych się Ży­dów w dłu­gich cha­ła­tach i Ży­dó­wek w ak­sa­mit­nych pal­to­tach i ka­pe­lu­szach z kwia­ta­mi, na pla­cach chma­ry Ży­dziąt go­nią się i wy­wra­ca­ją w krztu­szą­cej ku­rza­wie, a na bocz­nych uli­cach kro­wy wra­ca­ją­ce z pa­stwi­ska po­waż­nie kro­czą i z prze­cią­głym ry­cze­niem do bra­my do­mostw po­chy­lo­ny­mi łba­mi ude­rza­ją; kie­dy tu i ów­dzie gro­ma­dy jed­no­kon­nych do­ro­żek sta­ją w za­klę­tej jak­by nie­ru­cho­mo­ści, ko­nie drze­mią, a do­roż­ka­rze w czer­wo­nych pa­sach, nie ma­jąc nic in­ne­go do ro­bie­nia, drze­mią tak­że; kie­dy co chwi­la w rę­kach prze­chod­niów uka­zu­ją się bia­łe chust­ki ocie­ra­ją­ce kro­pli­sty pot z mi­zer­nych, roz­pa­lo­nych, skrzy­wio­nych twa­rzy albo w po­bli­żu le­ni­wie cie­ką­cych rynsz­to­ków przy­ci­ska­ją­ce or­gan po­wo­nie­nia – wte­dy spa­da na mia­sto oce­an cięż­kiej, su­chej, dła­wią­cej i bez­na­dziej­nej nudy. Tam, kę­dyś, nad sze­ro­ki­mi po­la­mi, pły­ną wy­so­ko ró­żo­we pu­chy ob­ło­ków, na za­cho­dzie ła­go­dzo­ne przez li­lio­we błę­ki­ty nie­ba wie­sza­ją się świet­ne tę­cze z pur­pu­ry i fio­le­tu albo ogrom­ne, ciem­ne, zło­tem ob­rę­bio­ne chmu­ry ry­su­ją fan­ta­stycz­ne lasy i za­mczy­ska, upa­ja­ją­ce wo­nie i świe­że po­wie­wy nad­cho­dzą­ce­go wie­czo­ra pły­ną po­wie­trzem… Gdzie in­dziej zno­wu, w mu­rach miast wiel­kich i lud­nych… Tu – nic. Wpraw­dzie od cza­su do cza­su ku roz­we­se­le­niu pu­blicz­ne­go du­cha w czymś na kształt ogro­du hu­czeć i dąć za­czy­na­ją in­stru­men­ty woj­sko­wej or­kie­stry, a przy ener­gicz­nych dźwię­kach tych ma­ło­miej­skie la­fi­ryn­dy oso­by swe wraz z ak­ce­so­ria­mi z roz­ko­szą roz­ta­cza­ją przed wzro­kiem ofi­ce­rów brzę­czą­cych ostro­ga­mi, urzęd­ni­ków w bi­no­klach i rzad­szych już dy­gni­tar­skich oka­zów, któ­re oprócz bi­no­kli no­szą jesz­cze na ob­li­czach swych dłu­gie, spi­cza­ste bo­ko­bro­dy. Wpraw­dzie w dość gę­sto po mie­ście roz­sta­wio­nych bud­kach z so­do­wą wodą cza­row­ne Fry­ny w locz­kach i ko­kar­dach świe­go­tli­we roz­ho­wo­ry to­czą z nie­zbęd­ny­mi, na każ­dym miej­scu obec­ny­mi ofi­ce­ra­mi i urzęd­ni­ka­mi w bi­no­klach. We­so­ło jest la­fi­ryn­dom, Fry­nom, brzę­czą­cym ostro­gom, bi­no­klom i spi­cza­stym bo­ko­bro­dom; ale kto­kol­wiek nie ma szczę­ścia na­le­żeć do żad­nej z po­wyż­szych grup spo­łecz­nych, ten w miej­scu tym i w tej po­rze czu­je w pier­si swej wy­su­sza­ją­cy po­wiew pu­sty­ni, a w gło­wie jego, jak w źró­dłach pew­nych kwia­ty, myśl za­mie­nia się w ka­mień.

W ta­kiej to chwi­li dnia let­nie­go szła przez uli­ce mia­sta para lu­dzi, wi­docz­nie mał­żeń­ską parą bę­dą­ca. Ko­bie­ta, skrom­nie, lecz do­stat­nio ubra­na i dość mło­da jesz­cze, nie była ani pięk­ną, ani brzyd­ką. Przy­sa­dzi­sta nie­co i cięż­ka, cięż­szą jesz­cze wy­glą­da­ła w za­nad­to tro­chę wy­fal­ba­no­wa­nej i nie­zu­peł­nie zgrab­nie do mody przy­sto­so­wa­nej suk­ni. Na ka­pe­lu­szu jej było też za dużo pą­so­wych kwia­tów i bro­sza spi­na­ją­ca czar­ny jej szal była tak­że za dużą i za­nad­to fał­szy­wym ka­mie­niem błysz­czą­cą. Wszyst­ko to prze­cież do­wo­dzić mo­gło tyl­ko ma­łej miesz­czań­skiej próż­no­ści chcą­cej wy­rów­nać stro­jem tej lub owej są­siad­ce czy zna­jo­mej, bo co się ty­czy za­lot­no­ści lub chę­ci po­pi­sy­wa­nia się z czym­kol­wiek, tych nie było ani śla­du w ko­bie­cie tej, któ­rej błę­kit­ne, bar­dzo ład­ne oczy pa­trza­ły po­czci­wie i ła­god­nie, a po­licz­ki, wi­docz­ną skłon­ność do uty­cia oka­zu­ją­ce, lecz gład­kie i świe­że, po­kry­te były sil­nym ru­mień­cem zmę­cze­nia. Zmę­czo­ną była, nie­mniej we­so­łą i co chwi­lę to­wa­rzy­szą­ce­mu jej męż­czyź­nie coś ze śmie­chem po­ka­zy­wa­ła. Śmiech jej świe­ży był i szcze­ry, uwa­gom, któ­re mu to­wa­rzy­szy­ły, nie bra­kło traf­no­ści i roz­sąd­ku.

– Patrz, Ja­siu! czy wi­dzisz, Ja­siu?

Ale Jaś wy­glą­dał tak zu­peł­nie, jak gdy­by nic na nie­bie i zie­mi po­cie­szyć go nie mo­gło. Szczu­pły, zgrab­ny, trzy­dzie­ści parę lat mieć mo­gą­cy, zgrab­nie i dość wy­twor­nie ubra­ny, był on za­pew­ne w chwi­lach zwy­kłych bar­dzo przy­stoj­nym. W tej chwi­li prze­cież twarz mu oszpe­cał wy­raz nie­zwy­kłe­go, po­gnę­bia­ją­co złe­go hu­mo­ru. Było to po­łą­cze­nie smut­ku, nudy i roz­ją­trze­nia. Przez uli­ce mia­sta cią­gnął się jak nie­wol­nik po wię­zien­nym po­dwó­rzu. Spoj­rzaw­szy na ja­skra­wą, nu­żą­cą wzrok fa­cja­tę ko­ścio­ła nie­cier­pli­wie za­mru­gał po­wie­ka­mi i wle­pił wzrok w zie­mię; tuż koło uszu swych usły­szaw­szy wrzask dwoj­ga Ży­dziąt cią­ga­ją­cych się wza­jem­nie za rude wło­sy skrzy­wił się okrop­nie. Usta jego ukła­da­ły się pod ru­da­wym wą­si­kiem w wy­raz taki, jak­by prze­ły­kał coś nie­smacz­ne­go, a śmie­chy i swo­bod­ne ga­wę­dze­nie żony spra­wia­ły na nim wra­że­nie wie­ją­ce­go wia­tru. Po pro­stu nie słu­chał ich wca­le. Wi­docz­nie ko­bie­ta spo­strze­ga­ła ten zły hu­mor i to po­sęp­ne za­my­śle­nie męża, bo od chwi­li do chwi­li rzu­ca­ła na nie­go prze­lot­ne wej­rze­nie, a błę­kit­ne, błysz­czą­ce jej oczy mą­ci­ły się i przy­ga­sa­ły. Lecz spo­strze­ga­jąc uda­wa­ła, że nie wi­dzi nic i za­miast za­rzu­cać go na­tręt­ny­mi py­ta­nia­mi roz­mo­wą swą ro­ze­rwać czy roz­we­se­lić go usi­ło­wa­ła.

– Patrz, Ja­siu, patrz! – za­wo­ła­ła zno­wu i sta­nę­ła.

Tym­cza­sem i on pa­trzał tak­że, a na­wet wzrok jego roz­ja­śnił się i oży­wił znacz­nie. Wi­do­czek, któ­ry zwró­cił uwa­gę ich, nie przed­sta­wiał nic oso­bli­we­go. Był tam nie­du­ży ka­wa­łek prze­zro­czy­stych, zie­lo­nych szta­chet, a za nimi, w głę­bi ma­łe­go ogród­ka, sza­ry dom z sze­ściu okna­mi i gan­kiem o dwu słup­kach.

Przez po­otwie­ra­ne na oścież okna domu wi­dać było bia­łe fi­ran­ki, błysz­czą­cy sa­mo­war z im­bry­kiem i tyl­ne po­rę­cze sprzę­tów, w ogród­ku ro­sły dwa klo­ny z gę­sty­mi i roz­ło­ży­sty­mi ga­łęź­mi, a na kil­ku klom­bach kwi­tły lew­ko­nie, astry, brat­ki i wy­smu­kłe, szta­mo­we róże. W tej chwi­li wła­śnie mło­da słu­żą­ca, bosa i z roz­czo­chra­ną gło­wą, i do­ra­sta­ją­ca pa­nien­ka, w ró­żo­wym per­ka­lu, za­ję­te były w ogród­ku po­le­wa­niem kwia­tów, a siwy je­go­mość ja­kiś na gan­ku sie­dzą­cy z ogrom­ny­mi oku­la­ra­mi na no­sie wczy­ty­wał się pil­nie w gru­bą książ­kę, w któ­rej po tę­czo­wych jej brze­gach z dala po­znać moż­na było zbiór ustaw praw­nych.

Czy po­dob­na, aby tak nie­zmier­nie skrom­ny wi­do­czek mógł ko­go­kol­wiek za­chwy­cić i przy­kuć do miej­sca. Wi­docz­nie jest to moż­li­wym, bo prze­by­wa­ją­ca mia­sto mał­żeń­ska para sta­ła przed zie­lo­ny­mi szta­che­ta­mi jak przy­ku­ta do miej­sca, i w za­chwy­ce­nie wpra­wio­na ko­bie­ta nie tyl­ko wy­trzesz­czy­ła sze­ro­ko swo­je ład­ne oczy, ale na­wet otwo­rzy­ła nie­co usta i we wpół­rzew­nym a wpół­ga­pio­wa­tym uśmie­chu uka­zy­wa­ła zza warg pą­so­wych bia­łe, zdro­we zęby. Fi­zjo­no­mia męż­czy­zny była wpraw­dzie tego ro­dza­ju, że wy­raz ga­pio­wa­te­go po­dzi­wu po­wstać na niej nie mógł. W za­mian, za­ga­słe przed chwi­lą oczy jego bły­snę­ły, a my­ślą­ce czo­ło wy­po­go­dzi­ło się pod wpły­wem uczu­wa­nej przy­jem­no­ści.

– Mój Boże! – szep­ta­ła ko­bie­ta – ja­kie ślicz­ne kwia­ty!

– I te klo­ny… ta­kie cie­ni­ste! – po­wtó­rzył męż­czy­zna i wnet do­dał: – Hel­ka przy­stoj­nie­je i ład­niej­szą jesz­cze bę­dzie od pan­ny Jó­ze­fy.

Sto­so­wa­ło się to wi­docz­nie do pod­lot­ka w ró­żo­wej suk­ni.

– Jaki tam miły chłód być musi! Patrz, Ja­siu, toż to już tam, pod drze­wa­mi, sza­rze­je pra­wie, a na uli­cy jesz­cze taka spie­ka.

Z bla­sza­nych po­le­wa­czek ko­ły­szą­cych się w rę­kach słu­żą­cej i pod­lot­ka stru­mie­nie kro­pli­stej wody ze szme­rem lały się na kwia­ty bu­cha­ją­ce sil­ną wo­nią.

Męż­czy­zna z roz­ko­szą wi­docz­ną woń tę wcią­gał w pier­si, ko­bie­ta spla­ta­jąc ręce szep­nę­ła:

– Mój Boże! Żeby to na­sza Jań­cia mo­gła po dniach ca­łych ba­wić się w ta­kim ogród­ku! Jak­by to jej zdro­wo było!

– Chciał­bym przy­wi­tać się z tą mi­lut­ką Hel­ką, ale mnie za­raz nie­zno­śny ten Skiw­ski przy­trzy­ma… Nud­ny ga­du­ła i w do­dat­ku… nie­ko­niecz­nie uczci­wy czło­wiek. Już to pan­nie Jó­ze­fie i Hel­ci po­win­szo­wać ta­kie­go stry­ja…

– To­też Jó­zia wkrót­ce już wy­je­dzie i sio­strę za­bie­rze…

Siwy je­go­mość zdjął oku­la­ry i pod­niósł gło­wę znad książ­ki, pa­nien­ka w ró­żo­wym per­ka­lu cien­kim gło­si­kiem szcze­bio­cząc coś do roz­czo­chra­nej słu­gi z po­le­wacz­ką swą zbli­ża­ła się ku szta­che­tom. Nie­grzecz­nie by­ło­by stać tam dłu­żej i do cu­dzych ką­tów za­glą­dać. Ode­szli. Chod­ni­kiem wą­skim i ostry­mi ka­my­ka­mi jak ćwiecz­ka­mi na­je­żo­nym po­stę­pu­jąc a o po­bie­lo­ny par­kan ja­kiś, któ­ry bia­łe śla­dy na odzie­niu ich zo­sta­wiał, ocie­ra­jąc się ko­bie­ta rze­kła:

– Wiesz co? Ja­siu? Jó­zia mó­wi­ła mi, że Skiw­ski naj­da­lej za lat parę dom swój sprze­da i prze­nie­sie się na miesz­ka­nie do syna… Po co sta­re­mu kło­pot ten? Cóż ty, Ja­siu, na to?

Za­py­ta­ny z nie­cier­pli­wo­ścią pew­ną od­po­wie­dział:

– A cóż ja na to? co mnie do tego?

– Jak to: co ci do tego? nie­raz już prze­cież mó­wi­li­śmy z sobą o tym, jak­by to było do­brze dom ten z tym ogród­kiem ku­pić!

– Nie wie­dzieć za ja­kie pie­nią­dze! – gniew­nie już pra­wie rzu­cił męż­czy­zna.

– Jak to: za ja­kie? Za te, któ­re so­bie zbie­rze­my. Mamy już prze­cież oko­ło dwóch ty­się­cy, a sły­sza­łam, że Skiw­ski sprze­dał­by dom swój za sześć.

– Ba­ga­te­la! nie­wiel­ka róż­ni­ca!

– Wiel­ka, to wiel­ka, ale da Bóg nie po­umie­ra­my ani ju­tro, ani po ju­trze! po­ma­łu, po­ma­łu, zbie­rze się…

– Póki słoń­ce wej­dzie, rosa oczy wyje! – sark­nął męż­czy­zna, a po­tem uchy­la­jąc nie­co czap­ki i pot z czo­ła ocie­ra­jąc szy­der­sko do­dał: – Ja­kie to są wiel­kie, wy­gó­ro­wa­ne ma­rze­nia! Dom wła­sny z pię­ciu klat­ka­mi, dwa drze­wa i tro­chę kwia­tów. Żeby tyl­ko w zi­mie nie mar­z­nąć w wil­got­nych mu­rach, a w le­cie nie schnąć na bru­ku… Ot! A jed­nak i to za wie­le! i na to cze­kać trze­ba, aby może nie do­cze­kać się nig­dy! Psie ży­cie!

Po­wie­trze sta­wa­ło się co­raz gęst­szym i dusz­niej­szym. Naj­lżej­sze­go zni­kąd po­wie­wu wia­tru, a tyl­ko w za­uł­ku z wy­so­ki­mi do­ma­mi, w któ­ry wła­śnie we­szli, smro­dy ku­chen­ne wy­cho­dzą­ce z su­te­ren i opa­da­ją­ce w dół czar­ne dymy ko­mi­nów.

Po pro­stu od­dy­cha­nie sta­ło się pra­cą. Ko­bie­ta ocie­ra­jąc tak­że pot z czo­ła i twa­rzy i cięż­ko dy­sząc we­so­ło jed­nak mó­wi­ła:

– Cóż ro­bić? Ja­siecz­ku! trze­ba cze­kać! mło­dzi je­ste­śmy. Jań­cia mała… o, Boże mój! jak­że go­rą­co! Chwa­ła Bogu, że już bli­sko do domu…

– A w domu co? – iro­nicz­nie za­py­taś Jaś.

– Jak to: co? A her­ba­ta!… – na­iw­nie za­wo­ła­ła ko­bie­ta, lecz rzu­ciw­szy spoj­rze­nie na twarz męża do naj­wyż­sze­go już stop­nia spo­sęp­nia­łą do­da­ła: – Za­wsze tam jed­nak chłod­niej tro­chę… od­pocz­niesz… i Jań­cię Jó­zia do domu już od­pro­wa­dzić mu­sia­ła…

Na ko­niec zna­leź­li się przed bra­mą tego domu. Była to duża ka­mie­ni­ca, któ­rej ścia­na, tro­chę brud­na i tro­chę z tyn­ku odar­ta, wzno­si­ła się nad za­uł­kiem. Mi­re­wi­czo­wie we­szli do miesz­ka­nia, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły z jed­nej stro­ny na za­ułek, z dru­giej na dzie­dzi­niec z ofi­cy­na­mi i staj­nia­mi, cia­sny, brud­ny, na­peł­nio­ny sto­sa­mi opa­ło­we­go drze­wa i be­lek, na któ­rych ze skrzy­pie­niem i wrza­skiem ko­ły­sa­ły się roje ży­dow­skich dzie­ci.

Miesz­ka­nie skła­da­ło się z czte­rech po­koi, z któ­rych naj­więk­szy, ja­dal­nią bę­dą­cy, we­so­ło wnet bły­snął świa­tłem lam­py wi­szą­cej u su­fi­tu nad sto­łem przy­kry­tym ce­ra­tą i krze­sła­mi osta­wio­nym. Dru­gą lam­pę Mi­re­wicz za­pa­lił w pra­cow­ni swej, na biur­ku na­peł­nio­nym pa­pie­ra­mi i książ­ka­mi. Oba oświe­tlo­ne po­ko­je urzą­dzo­ne były skrom­nie, lecz dość wy­god­nie, i pa­no­wa­ła w nich czy­stość nie­ska­zi­tel­na. Za­pa­liw­szy lam­pę Mi­re­wicz ze stu­kiem za­mknął okno, przez któ­re wcho­dzi­ło z dzie­dziń­ca dusz­ne i cuch­ną­ce po­wie­trze i rzu­ca­jąc się na sto­ją­cy u ścia­ny sze­zląg mó­wił zno­wu:

– Psie ży­cie!

Po­tem czo­ło na dło­ni oparł­szy po­grą­żył się w za­my­śle­niu. Mi­re­wi­czo­wa za to nie za­my­śla­ła się ani na chwi­lę. Kę­dyś, za ja­dal­nią, w kuch­ni za­pew­ne, sły­chać było głos jej dźwięcz­ny i do­no­śny:

– Nie za­go­to­wał się sa­mo­war? jesz­cze nie za­go­to­wał się? A, moja Ka­siu! jak­że moż­na było nie na­sta­wić go wcze­śniej? pew­nieś do ogro­du na mu­zy­kę la­ta­ła!

– Jak Boga ko­cham, pro­szę pani…

– No, nie przy­się­gaj tyl­ko! ot, dmu­chaj le­piej! moc­niej! po­cze­kaj! ja sama po­dmu­cham!

– Już go­tu­je się, pro­szę pani. Para! o, para już idzie!

Roz­legł się stuk gdzieś z boku roz­twie­ra­ją­cych się drzwi i Ka­sia – we­dle pa­nu­ją­cej mody miej­sco­wej – roz­czo­chra­na i bosa, wpa­dła do ja­dal­ni z błysz­czą­cym i parą bu­cha­ją­cym sa­mo­wa­rem. Za nią Mi­re­wi­czo­wa, w suk­ni osło­nię­tej na­pręd­ce płó­cien­nym far­tu­chem, nio­sła ko­szyk z buł­ka­mi, ma­siel­ni­cą i kil­ka ta­le­rzy.

– A sztu­ka mię­sa ode­grza­na? Żywo, Ka­siu, idź­że ją ode­grze­wać! O Boże, mój Boże! A Jań­ci jak nie ma, tak nie ma! Już by ją Jó­zia daw­no od­pro­wa­dzić była po­win­na!

Po­sęp­nie za­my­ślo­ny Mi­re­wicz usły­szał na­gle obok sie­bie na nutę pła­czu na­stro­jo­ny głos żony:

– Ja­siu! mój Ja­siu! Wy­obraź so­bie, że Jó­zia do­tąd jesz­cze Jań­ci nie od­pro­wa­dzi­ła…

Z przy­kro­ścią prze­rwał bieg swych my­śli.

– I cóż stąd? Sko­ro po­szła z pan­ną Jó­ze­fą, mo­żesz być prze­cież o nią zu­peł­nie spo­koj­ną. Wiesz sama, że pan­na Jó­ze­fa jest uoso­bie­niem po­wa­gi i roz­sąd­ku…

Ostat­nie wy­ra­zy wy­mó­wił ze zło­śli­wym prze­ką­sem. Do­sły­sza­ła to Mi­re­wi­czo­wa.

– Mój Ja­siu, nie wiem, dla­cze­go od cza­su ja­kie­goś za­czą­łeś nie lu­bić Józi… Wprzó­dy tak ad­mi­ro­wa­łeś ją…

– At! – rzekł – ad­mi­ro­wa­łem… in­te­li­gent­niej­szą jest i wy­kształ­ceń­szą od in­nych tu­tej­szych ko­biet, a więź­nio­wi za­mknię­te­mu w ciem­ni­cy naj­mniej­szy pro­myk świa­tła wy­da­je się czymś nad­zwy­czaj­nym i prze­ślicz­nym…

Sło­wa te wy­war­ły na Mi­re­wi­czo­wa bar­dzo przy­kre wra­że­nie. Nie od­po­wie­dzia­ła nic, ale przy biur­ku męża sto­jąc z ocza­mi w pa­pie­ry wle­pio­ny­mi za­my­śli­ła się smut­nie. On mil­czał tak­że; wtem na dzie­dziń­cu ozwał się tur­kot do­roż­ki i u sa­mych drzwi miesz­ka­nia głos ko­bie­cy, dźwięcz­nie i im­po­nu­ją­co brzmią­cy, u stró­ża domu za­pew­ne za­py­ty­wał:

– Czy tu miesz­ka pan Jan Mi­re­wicz?

– Ja­siu! Ja­siu! pew­no ja­kaś nowa klient­ka, z in­te­re­sa­mi… ja tu nie­po­trzeb­na, ale przez drzwi po­pa­trzę…

Ze sło­wa­mi tymi cof­nę­ła się do ciem­ne­go po­ko­ju, a bosa i roz­czo­chra­na Ka­sia drzwi otwie­ra­ła. Po krót­kiej chwi­li przy­by­ła ko­bie­ta uka­za­ła się w pra­cow­ni Mi­re­wi­cza i – o Boże! – ja­kim­że bla­skiem za­ja­śnia­ła na tle skrom­nych ścian tych sła­bo oświe­tlo­nych a okle­jo­nych ta­nim obi­ciem w sza­fi­ro­we kra­ty! Było to jak­by nie­bie­skie wi­dze­nie, ze­sła­ne na zie­mię umyśl­nie po to, aby na­po­ić roz­ko­szą znu­dzo­ny i po­sęp­ny wzrok Mi­re­wi­cza. Wy­so­ka, kształt­na, ja­sna blon­dyn­ka z sil­ny­mi ru­mień­ca­mi na bia­łej twa­rzy, ubra­ną była tro­chę fan­ta­stycz­nie, lecz bar­dzo uro­czo, w ja­kieś ja­sne dra­pe­rie, a fan­ta­stycz­ny ka­pe­lu­sik jej, wpół­ko­bie­cy, wpół­mę­ski, zu­chwa­le i wy­so­ko pod­no­sił się nad jej czo­łem, tak za­rzu­co­nym pło­wy­mi locz­ka­mi, że aż opa­da­ły jej one na oczy… ja­kie oczy!

Ach! dum­nie, śmia­ło i za­ra­zem wah­nie pa­trza­ły one na Mi­re­wi­cza, gdy uśmie­cha­ją­cy­mi się usta­mi wy­ma­wia­ła:

– Nie po­zna­jesz mię, Ja­siu?

Mi­re­wicz, jak­by oczom wła­snym nie wie­rząc, rzu­cił się na­przód i zno­wu sta­nął.

– Pau­lin­ka Mi­re­wi­czów­na! – za­wo­łał.

– Pau­la Mi­re­wicz! – po­pra­wi­ła i wy­cią­gnę­ła ku nie­mu ręce, dość duże i nie­zu­peł­nie kla­sycz­nych kształ­tów, ale duń­ski­mi, dłu­gi­mi rę­ka­wicz­ka­mi ocią­gnię­te. Mi­re­wicz po­chwy­cił je i do ust swych po­niósł.

– Jak to? ty, ku­zyn­ko, tu­taj? skąd? kie­dy? dla­cze­go?

– Z da­le­ka! w tej chwi­li! Prze­jaz­dem w da­le­kie stro­ny! – za­wo­ła­ła śmie­jąc się i rzu­ciw­szy na stół wy­kwint­ny pa­ra­so­lik na sze­zląg osu­nę­ła się, a ra­czej upa­dła, obie ślicz­nie obu­te nóż­ki da­le­ko przed sie­bie wy­cią­ga­jąc, a zdję­ty z gło­wy ka­pe­lu­sik rzu­ca­jąc na krze­sło, na któ­rym on, parę razy kul­ka prze­wró­ciw­szy, znie­ru­cho­miał i zu­chwa­le zje­żył się wy­so­kim swym skrzy­dłem.

– Sły­sza­łam, że oże­ni­łeś się! za­zna­jom­że mnie z żoną swo­ją, bo prze­cież do­pó­ki u was miesz­kać będę. Ale po­cze­kaj, nie­chże ci się przy­pa­trzę! jak wy­glą­dasz, czy bar­dzo zmie­ni­łeś się? Z dzie­sięć lat już cię nie wi­dzia­łam!

Ze­rwa­ła się z szez­lon­gu i Mi­re­wi­cza za ra­mio­na po­chwy­ciw­szy oglą­dać go za­czę­ła od stóp do gło­wy, niby wódz żoł­nie­rza sta­ją­ce­go do musz­try. Ręce jej przy­ci­ska­ły mu ra­mio­na, a śmia­łe oczy cie­ka­wie i by­stro za­ta­pia­ły się w jego twa­rzy. Mi­re­wicz, zdzi­wio­ny i za­chwy­co­ny, ob­lał się sil­nym ru­mień­cem; Pau­la wy­buch­nę­ła ru­basz­nym tro­chę, ale ser­decz­nym śmie­chem.

– Cha, cha, cha! – śmia­ła się – ru­mie­nisz się jak sta­ro­świec­ka pa­nien­ka! cha, cha, cha! Czy oże­niw­szy się prze­mie­ni­łeś się w mnisz­kę? Otóż to! te­raz męż­czyź­ni prze­mie­nia­ją się w ko­bie­ty, a ko­bie­ty w męż­czyzn.

Ru­mie­nie­nie się, mój dro­gi, jest do­wo­dem zbyt­niej wraż­li­wo­ści na­szych ner­wów. Ale wy tu­taj ciem­ni pew­no je­ste­ście jak w rogu i nie śle­dzi­cie roz­wi­ja­nia się idei cza­su…

Trzy­ma­jąc ręce jej w swo­ich i pa­trząc w jej oczy Mi­re­wicz wpół­se­rio, wpół­żar­to­bli­wie mó­wił:

– Ależ owszem, śle­dzi­my… śle­dzim. ja przy­najm­niej bar­dzo śle­dzę… w tej chwi­li jed­nak wiem, czu­ję i ro­zu­miem to tyl­ko, że je­steś ślicz­na!

Z gnie­wem niby wy­rwa­ła ręce z jego dło­ni i zno­wu na sze­zląg upa­dła.

– Cóż to? – za­wo­ła­ła – czy my­ślisz, że ja je­stem taką ko­bie­tą, któ­rej kom­pli­men­ty mó­wić moż­na? Wy nie mo­że­cie od­wyk­nąć od wa­szych gą­sek i kwo­czek ży­ją­cych cu­kier­ka­mi, któ­ry­mi je kar­mi­cie… Ja, mój dro­gi, do in­ne­go już ga­tun­ku ko­biet na­le­żę… Sa­mo­dziel­ną je­stem, od was, męż­czyzn, ni­cze­go nie po­trze­bu­ję, ani chle­ba, ani cu­kier­ków. Jak po­znasz mnie do­brze, prze­ko­nasz się, że są już na świe­cie ko­bie­ty, któ­re pod każ­dym wzglę­dem mają pra­wo sta­nąć na rów­ni z wami…

Wąt­pić było nie po­dob­na, że wszyst­ko to mó­wi­ła szcze­rze i z głę­bo­kim na­wet prze­ję­ciem się. Szla­chet­na duma pod­nio­sła wy­so­ko czo­ło jej za­rzu­co­ne pło­wy­mi locz­ka­mi, w oczach bły­snął za­pał, usta okrą­żył wy­raz po­waż­ne­go za­my­śle­nia. Mi­re­wicz spo­waż­niał tak­że, a na wy­ra­zi­stej twa­rzy jego od­ma­lo­wa­ła się głę­bo­ka ra­dość. Wziął jej rękę i z po­waż­nym roz­rzew­nie­niem rzekł:

– Wi­dzę, Pau­lo, że je­steś ko­bie­tą nie­po­spo­li­tą. Ja­kież to szczę­ście dla mnie, żeś tu przy­je­cha­ła. Na pu­sty­ni tej bę­dzie­my ra­zem, choć­by przez czas ja­kiś, pra­co­wać, my­śleć… bę­dzie­my so­bie na­wza­jem do­po­ma­gać w zno­sze­niu cięż­kie­go ży­cia…

Ze zdzi­wie­niem na nie­go spoj­rza­ła.

– Cięż­kie­go? a dla­cze­góż ma być ono cięż­kim?

Uśmiech­nął się gorz­ko.

– Są lu­dzie, któ­rym oko­licz­no­ści tak się zło­ży­ły…

– Chy­ba głu­pi! – rzu­ci­ła krót­ko i wsta­ła z szez­lon­ga.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: