- W empik go
Bańka mydlana - ebook
Bańka mydlana - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy miasteczko nasze nie przedstawia tak doskonałego obrazu jałowej i skwarnej pustyni, jak w dnie letnie w porze zachodu słońca. Bóg widzi, że nie jest ono nigdy ani świetnym, ani wesołym; lecz kiedy po dniu upalnym tumany kurzu i wyziewy kuchenne obejmują je niby wysokim kloszem z brudnego szkła, kiedy rozpalone kamienie bruku zieją suchym gorącem, a ostatnie blaski słońca jaskrawe łuny rzucą na białe ściany kościołów i kamienic, kiedy chodniki ulic głównych zalegną czarne gromady przechadzających się Żydów w długich chałatach i Żydówek w aksamitnych paltotach i kapeluszach z kwiatami, na placach chmary Żydziąt gonią się i wywracają w krztuszącej kurzawie, a na bocznych ulicach krowy wracające z pastwiska poważnie kroczą i z przeciągłym ryczeniem do bramy domostw pochylonymi łbami uderzają; kiedy tu i ówdzie gromady jednokonnych dorożek stają w zaklętej jakby nieruchomości, konie drzemią, a dorożkarze w czerwonych pasach, nie mając nic innego do robienia, drzemią także; kiedy co chwila w rękach przechodniów ukazują się białe chustki ocierające kroplisty pot z mizernych, rozpalonych, skrzywionych twarzy albo w pobliżu leniwie ciekących rynsztoków przyciskające organ powonienia – wtedy spada na miasto ocean ciężkiej, suchej, dławiącej i beznadziejnej nudy. Tam, kędyś, nad szerokimi polami, płyną wysoko różowe puchy obłoków, na zachodzie łagodzone przez liliowe błękity nieba wieszają się świetne tęcze z purpury i fioletu albo ogromne, ciemne, złotem obrębione chmury rysują fantastyczne lasy i zamczyska, upajające wonie i świeże powiewy nadchodzącego wieczora płyną powietrzem… Gdzie indziej znowu, w murach miast wielkich i ludnych… Tu – nic. Wprawdzie od czasu do czasu ku rozweseleniu publicznego ducha w czymś na kształt ogrodu huczeć i dąć zaczynają instrumenty wojskowej orkiestry, a przy energicznych dźwiękach tych małomiejskie lafiryndy osoby swe wraz z akcesoriami z rozkoszą roztaczają przed wzrokiem oficerów brzęczących ostrogami, urzędników w binoklach i rzadszych już dygnitarskich okazów, które oprócz binokli noszą jeszcze na obliczach swych długie, spiczaste bokobrody. Wprawdzie w dość gęsto po mieście rozstawionych budkach z sodową wodą czarowne Fryny w loczkach i kokardach świegotliwe rozhowory toczą z niezbędnymi, na każdym miejscu obecnymi oficerami i urzędnikami w binoklach. Wesoło jest lafiryndom, Frynom, brzęczącym ostrogom, binoklom i spiczastym bokobrodom; ale ktokolwiek nie ma szczęścia należeć do żadnej z powyższych grup społecznych, ten w miejscu tym i w tej porze czuje w piersi swej wysuszający powiew pustyni, a w głowie jego, jak w źródłach pewnych kwiaty, myśl zamienia się w kamień.
W takiej to chwili dnia letniego szła przez ulice miasta para ludzi, widocznie małżeńską parą będąca. Kobieta, skromnie, lecz dostatnio ubrana i dość młoda jeszcze, nie była ani piękną, ani brzydką. Przysadzista nieco i ciężka, cięższą jeszcze wyglądała w zanadto trochę wyfalbanowanej i niezupełnie zgrabnie do mody przystosowanej sukni. Na kapeluszu jej było też za dużo pąsowych kwiatów i brosza spinająca czarny jej szal była także za dużą i zanadto fałszywym kamieniem błyszczącą. Wszystko to przecież dowodzić mogło tylko małej mieszczańskiej próżności chcącej wyrównać strojem tej lub owej sąsiadce czy znajomej, bo co się tyczy zalotności lub chęci popisywania się z czymkolwiek, tych nie było ani śladu w kobiecie tej, której błękitne, bardzo ładne oczy patrzały poczciwie i łagodnie, a policzki, widoczną skłonność do utycia okazujące, lecz gładkie i świeże, pokryte były silnym rumieńcem zmęczenia. Zmęczoną była, niemniej wesołą i co chwilę towarzyszącemu jej mężczyźnie coś ze śmiechem pokazywała. Śmiech jej świeży był i szczery, uwagom, które mu towarzyszyły, nie brakło trafności i rozsądku.
– Patrz, Jasiu! czy widzisz, Jasiu?
Ale Jaś wyglądał tak zupełnie, jak gdyby nic na niebie i ziemi pocieszyć go nie mogło. Szczupły, zgrabny, trzydzieści parę lat mieć mogący, zgrabnie i dość wytwornie ubrany, był on zapewne w chwilach zwykłych bardzo przystojnym. W tej chwili przecież twarz mu oszpecał wyraz niezwykłego, pognębiająco złego humoru. Było to połączenie smutku, nudy i rozjątrzenia. Przez ulice miasta ciągnął się jak niewolnik po więziennym podwórzu. Spojrzawszy na jaskrawą, nużącą wzrok facjatę kościoła niecierpliwie zamrugał powiekami i wlepił wzrok w ziemię; tuż koło uszu swych usłyszawszy wrzask dwojga Żydziąt ciągających się wzajemnie za rude włosy skrzywił się okropnie. Usta jego układały się pod rudawym wąsikiem w wyraz taki, jakby przełykał coś niesmacznego, a śmiechy i swobodne gawędzenie żony sprawiały na nim wrażenie wiejącego wiatru. Po prostu nie słuchał ich wcale. Widocznie kobieta spostrzegała ten zły humor i to posępne zamyślenie męża, bo od chwili do chwili rzucała na niego przelotne wejrzenie, a błękitne, błyszczące jej oczy mąciły się i przygasały. Lecz spostrzegając udawała, że nie widzi nic i zamiast zarzucać go natrętnymi pytaniami rozmową swą rozerwać czy rozweselić go usiłowała.
– Patrz, Jasiu, patrz! – zawołała znowu i stanęła.
Tymczasem i on patrzał także, a nawet wzrok jego rozjaśnił się i ożywił znacznie. Widoczek, który zwrócił uwagę ich, nie przedstawiał nic osobliwego. Był tam nieduży kawałek przezroczystych, zielonych sztachet, a za nimi, w głębi małego ogródka, szary dom z sześciu oknami i gankiem o dwu słupkach.
Przez pootwierane na oścież okna domu widać było białe firanki, błyszczący samowar z imbrykiem i tylne poręcze sprzętów, w ogródku rosły dwa klony z gęstymi i rozłożystymi gałęźmi, a na kilku klombach kwitły lewkonie, astry, bratki i wysmukłe, sztamowe róże. W tej chwili właśnie młoda służąca, bosa i z rozczochraną głową, i dorastająca panienka, w różowym perkalu, zajęte były w ogródku polewaniem kwiatów, a siwy jegomość jakiś na ganku siedzący z ogromnymi okularami na nosie wczytywał się pilnie w grubą książkę, w której po tęczowych jej brzegach z dala poznać można było zbiór ustaw prawnych.
Czy podobna, aby tak niezmiernie skromny widoczek mógł kogokolwiek zachwycić i przykuć do miejsca. Widocznie jest to możliwym, bo przebywająca miasto małżeńska para stała przed zielonymi sztachetami jak przykuta do miejsca, i w zachwycenie wprawiona kobieta nie tylko wytrzeszczyła szeroko swoje ładne oczy, ale nawet otworzyła nieco usta i we wpółrzewnym a wpółgapiowatym uśmiechu ukazywała zza warg pąsowych białe, zdrowe zęby. Fizjonomia mężczyzny była wprawdzie tego rodzaju, że wyraz gapiowatego podziwu powstać na niej nie mógł. W zamian, zagasłe przed chwilą oczy jego błysnęły, a myślące czoło wypogodziło się pod wpływem uczuwanej przyjemności.
– Mój Boże! – szeptała kobieta – jakie śliczne kwiaty!
– I te klony… takie cieniste! – powtórzył mężczyzna i wnet dodał: – Helka przystojnieje i ładniejszą jeszcze będzie od panny Józefy.
Stosowało się to widocznie do podlotka w różowej sukni.
– Jaki tam miły chłód być musi! Patrz, Jasiu, toż to już tam, pod drzewami, szarzeje prawie, a na ulicy jeszcze taka spieka.
Z blaszanych polewaczek kołyszących się w rękach służącej i podlotka strumienie kroplistej wody ze szmerem lały się na kwiaty buchające silną wonią.
Mężczyzna z rozkoszą widoczną woń tę wciągał w piersi, kobieta splatając ręce szepnęła:
– Mój Boże! Żeby to nasza Jańcia mogła po dniach całych bawić się w takim ogródku! Jakby to jej zdrowo było!
– Chciałbym przywitać się z tą milutką Helką, ale mnie zaraz nieznośny ten Skiwski przytrzyma… Nudny gaduła i w dodatku… niekoniecznie uczciwy człowiek. Już to pannie Józefie i Helci powinszować takiego stryja…
– Toteż Józia wkrótce już wyjedzie i siostrę zabierze…
Siwy jegomość zdjął okulary i podniósł głowę znad książki, panienka w różowym perkalu cienkim głosikiem szczebiocząc coś do rozczochranej sługi z polewaczką swą zbliżała się ku sztachetom. Niegrzecznie byłoby stać tam dłużej i do cudzych kątów zaglądać. Odeszli. Chodnikiem wąskim i ostrymi kamykami jak ćwieczkami najeżonym postępując a o pobielony parkan jakiś, który białe ślady na odzieniu ich zostawiał, ocierając się kobieta rzekła:
– Wiesz co? Jasiu? Józia mówiła mi, że Skiwski najdalej za lat parę dom swój sprzeda i przeniesie się na mieszkanie do syna… Po co staremu kłopot ten? Cóż ty, Jasiu, na to?
Zapytany z niecierpliwością pewną odpowiedział:
– A cóż ja na to? co mnie do tego?
– Jak to: co ci do tego? nieraz już przecież mówiliśmy z sobą o tym, jakby to było dobrze dom ten z tym ogródkiem kupić!
– Nie wiedzieć za jakie pieniądze! – gniewnie już prawie rzucił mężczyzna.
– Jak to: za jakie? Za te, które sobie zbierzemy. Mamy już przecież około dwóch tysięcy, a słyszałam, że Skiwski sprzedałby dom swój za sześć.
– Bagatela! niewielka różnica!
– Wielka, to wielka, ale da Bóg nie poumieramy ani jutro, ani po jutrze! pomału, pomału, zbierze się…
– Póki słońce wejdzie, rosa oczy wyje! – sarknął mężczyzna, a potem uchylając nieco czapki i pot z czoła ocierając szydersko dodał: – Jakie to są wielkie, wygórowane marzenia! Dom własny z pięciu klatkami, dwa drzewa i trochę kwiatów. Żeby tylko w zimie nie marznąć w wilgotnych murach, a w lecie nie schnąć na bruku… Ot! A jednak i to za wiele! i na to czekać trzeba, aby może nie doczekać się nigdy! Psie życie!
Powietrze stawało się coraz gęstszym i duszniejszym. Najlżejszego znikąd powiewu wiatru, a tylko w zaułku z wysokimi domami, w który właśnie weszli, smrody kuchenne wychodzące z suteren i opadające w dół czarne dymy kominów.
Po prostu oddychanie stało się pracą. Kobieta ocierając także pot z czoła i twarzy i ciężko dysząc wesoło jednak mówiła:
– Cóż robić? Jasieczku! trzeba czekać! młodzi jesteśmy. Jańcia mała… o, Boże mój! jakże gorąco! Chwała Bogu, że już blisko do domu…
– A w domu co? – ironicznie zapytaś Jaś.
– Jak to: co? A herbata!… – naiwnie zawołała kobieta, lecz rzuciwszy spojrzenie na twarz męża do najwyższego już stopnia sposępniałą dodała: – Zawsze tam jednak chłodniej trochę… odpoczniesz… i Jańcię Józia do domu już odprowadzić musiała…
Na koniec znaleźli się przed bramą tego domu. Była to duża kamienica, której ściana, trochę brudna i trochę z tynku odarta, wznosiła się nad zaułkiem. Mirewiczowie weszli do mieszkania, którego okna wychodziły z jednej strony na zaułek, z drugiej na dziedziniec z oficynami i stajniami, ciasny, brudny, napełniony stosami opałowego drzewa i belek, na których ze skrzypieniem i wrzaskiem kołysały się roje żydowskich dzieci.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi, z których największy, jadalnią będący, wesoło wnet błysnął światłem lampy wiszącej u sufitu nad stołem przykrytym ceratą i krzesłami ostawionym. Drugą lampę Mirewicz zapalił w pracowni swej, na biurku napełnionym papierami i książkami. Oba oświetlone pokoje urządzone były skromnie, lecz dość wygodnie, i panowała w nich czystość nieskazitelna. Zapaliwszy lampę Mirewicz ze stukiem zamknął okno, przez które wchodziło z dziedzińca duszne i cuchnące powietrze i rzucając się na stojący u ściany szezląg mówił znowu:
– Psie życie!
Potem czoło na dłoni oparłszy pogrążył się w zamyśleniu. Mirewiczowa za to nie zamyślała się ani na chwilę. Kędyś, za jadalnią, w kuchni zapewne, słychać było głos jej dźwięczny i donośny:
– Nie zagotował się samowar? jeszcze nie zagotował się? A, moja Kasiu! jakże można było nie nastawić go wcześniej? pewnieś do ogrodu na muzykę latała!
– Jak Boga kocham, proszę pani…
– No, nie przysięgaj tylko! ot, dmuchaj lepiej! mocniej! poczekaj! ja sama podmucham!
– Już gotuje się, proszę pani. Para! o, para już idzie!
Rozległ się stuk gdzieś z boku roztwierających się drzwi i Kasia – wedle panującej mody miejscowej – rozczochrana i bosa, wpadła do jadalni z błyszczącym i parą buchającym samowarem. Za nią Mirewiczowa, w sukni osłoniętej naprędce płóciennym fartuchem, niosła koszyk z bułkami, masielnicą i kilka talerzy.
– A sztuka mięsa odegrzana? Żywo, Kasiu, idźże ją odegrzewać! O Boże, mój Boże! A Jańci jak nie ma, tak nie ma! Już by ją Józia dawno odprowadzić była powinna!
Posępnie zamyślony Mirewicz usłyszał nagle obok siebie na nutę płaczu nastrojony głos żony:
– Jasiu! mój Jasiu! Wyobraź sobie, że Józia dotąd jeszcze Jańci nie odprowadziła…
Z przykrością przerwał bieg swych myśli.
– I cóż stąd? Skoro poszła z panną Józefą, możesz być przecież o nią zupełnie spokojną. Wiesz sama, że panna Józefa jest uosobieniem powagi i rozsądku…
Ostatnie wyrazy wymówił ze złośliwym przekąsem. Dosłyszała to Mirewiczowa.
– Mój Jasiu, nie wiem, dlaczego od czasu jakiegoś zacząłeś nie lubić Józi… Wprzódy tak admirowałeś ją…
– At! – rzekł – admirowałem… inteligentniejszą jest i wykształceńszą od innych tutejszych kobiet, a więźniowi zamkniętemu w ciemnicy najmniejszy promyk światła wydaje się czymś nadzwyczajnym i prześlicznym…
Słowa te wywarły na Mirewiczowa bardzo przykre wrażenie. Nie odpowiedziała nic, ale przy biurku męża stojąc z oczami w papiery wlepionymi zamyśliła się smutnie. On milczał także; wtem na dziedzińcu ozwał się turkot dorożki i u samych drzwi mieszkania głos kobiecy, dźwięcznie i imponująco brzmiący, u stróża domu zapewne zapytywał:
– Czy tu mieszka pan Jan Mirewicz?
– Jasiu! Jasiu! pewno jakaś nowa klientka, z interesami… ja tu niepotrzebna, ale przez drzwi popatrzę…
Ze słowami tymi cofnęła się do ciemnego pokoju, a bosa i rozczochrana Kasia drzwi otwierała. Po krótkiej chwili przybyła kobieta ukazała się w pracowni Mirewicza i – o Boże! – jakimże blaskiem zajaśniała na tle skromnych ścian tych słabo oświetlonych a oklejonych tanim obiciem w szafirowe kraty! Było to jakby niebieskie widzenie, zesłane na ziemię umyślnie po to, aby napoić rozkoszą znudzony i posępny wzrok Mirewicza. Wysoka, kształtna, jasna blondynka z silnymi rumieńcami na białej twarzy, ubraną była trochę fantastycznie, lecz bardzo uroczo, w jakieś jasne draperie, a fantastyczny kapelusik jej, wpółkobiecy, wpółmęski, zuchwale i wysoko podnosił się nad jej czołem, tak zarzuconym płowymi loczkami, że aż opadały jej one na oczy… jakie oczy!
Ach! dumnie, śmiało i zarazem wahnie patrzały one na Mirewicza, gdy uśmiechającymi się ustami wymawiała:
– Nie poznajesz mię, Jasiu?
Mirewicz, jakby oczom własnym nie wierząc, rzucił się naprzód i znowu stanął.
– Paulinka Mirewiczówna! – zawołał.
– Paula Mirewicz! – poprawiła i wyciągnęła ku niemu ręce, dość duże i niezupełnie klasycznych kształtów, ale duńskimi, długimi rękawiczkami ociągnięte. Mirewicz pochwycił je i do ust swych poniósł.
– Jak to? ty, kuzynko, tutaj? skąd? kiedy? dlaczego?
– Z daleka! w tej chwili! Przejazdem w dalekie strony! – zawołała śmiejąc się i rzuciwszy na stół wykwintny parasolik na szezląg osunęła się, a raczej upadła, obie ślicznie obute nóżki daleko przed siebie wyciągając, a zdjęty z głowy kapelusik rzucając na krzesło, na którym on, parę razy kulka przewróciwszy, znieruchomiał i zuchwale zjeżył się wysokim swym skrzydłem.
– Słyszałam, że ożeniłeś się! zaznajomże mnie z żoną swoją, bo przecież dopóki u was mieszkać będę. Ale poczekaj, niechże ci się przypatrzę! jak wyglądasz, czy bardzo zmieniłeś się? Z dziesięć lat już cię nie widziałam!
Zerwała się z szezlongu i Mirewicza za ramiona pochwyciwszy oglądać go zaczęła od stóp do głowy, niby wódz żołnierza stającego do musztry. Ręce jej przyciskały mu ramiona, a śmiałe oczy ciekawie i bystro zatapiały się w jego twarzy. Mirewicz, zdziwiony i zachwycony, oblał się silnym rumieńcem; Paula wybuchnęła rubasznym trochę, ale serdecznym śmiechem.
– Cha, cha, cha! – śmiała się – rumienisz się jak staroświecka panienka! cha, cha, cha! Czy ożeniwszy się przemieniłeś się w mniszkę? Otóż to! teraz mężczyźni przemieniają się w kobiety, a kobiety w mężczyzn.
Rumienienie się, mój drogi, jest dowodem zbytniej wrażliwości naszych nerwów. Ale wy tutaj ciemni pewno jesteście jak w rogu i nie śledzicie rozwijania się idei czasu…
Trzymając ręce jej w swoich i patrząc w jej oczy Mirewicz wpółserio, wpółżartobliwie mówił:
– Ależ owszem, śledzimy… śledzim. ja przynajmniej bardzo śledzę… w tej chwili jednak wiem, czuję i rozumiem to tylko, że jesteś śliczna!
Z gniewem niby wyrwała ręce z jego dłoni i znowu na szezląg upadła.
– Cóż to? – zawołała – czy myślisz, że ja jestem taką kobietą, której komplimenty mówić można? Wy nie możecie odwyknąć od waszych gąsek i kwoczek żyjących cukierkami, którymi je karmicie… Ja, mój drogi, do innego już gatunku kobiet należę… Samodzielną jestem, od was, mężczyzn, niczego nie potrzebuję, ani chleba, ani cukierków. Jak poznasz mnie dobrze, przekonasz się, że są już na świecie kobiety, które pod każdym względem mają prawo stanąć na równi z wami…
Wątpić było nie podobna, że wszystko to mówiła szczerze i z głębokim nawet przejęciem się. Szlachetna duma podniosła wysoko czoło jej zarzucone płowymi loczkami, w oczach błysnął zapał, usta okrążył wyraz poważnego zamyślenia. Mirewicz spoważniał także, a na wyrazistej twarzy jego odmalowała się głęboka radość. Wziął jej rękę i z poważnym rozrzewnieniem rzekł:
– Widzę, Paulo, że jesteś kobietą niepospolitą. Jakież to szczęście dla mnie, żeś tu przyjechała. Na pustyni tej będziemy razem, choćby przez czas jakiś, pracować, myśleć… będziemy sobie nawzajem dopomagać w znoszeniu ciężkiego życia…
Ze zdziwieniem na niego spojrzała.
– Ciężkiego? a dlaczegóż ma być ono ciężkim?
Uśmiechnął się gorzko.
– Są ludzie, którym okoliczności tak się złożyły…
– Chyba głupi! – rzuciła krótko i wstała z szezlonga.