Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Bar na starym osiedlu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bar na starym osiedlu - ebook

Stanąć za ladą osiedlowego baru, to jak przejąć ster na rozchybotanym statku. Trzeba mieć poważanie społeczności, by móc sobie na to pozwolić.

Ola niewiele pamięta ze swojego śląskiego dzieciństwa. A może po prostu bardzo nie chce pamiętać? Opuszczona przez ojca dziewczynka swoje prawdziwe życie liczy od momentu, gdy wraz z mamą przeprowadza się do Warszawy. To tu dorasta i w końcu znajduje pracę i dobrze rokującego partnera. Wszystko to jednak traci zaraz po tym, jak umiera jej ukochana matka. Informacja o niespodziewanym spadku po babci zastaje Olę w momencie, gdy nic już nie trzyma jej w Warszawie. Czy możliwość wskrzeszenia starego baru na chorzowskim osiedlu będzie dla kobiety wystarczającym wabikiem, by zamknąć całe swoje dotychczasowe życie?

Pogodna i dająca nadzieję powieść, która urzecze miłośniczki książek Katarzyny Grocholi.

Sabina Waszut (ur. 1979) - autorka powieści historycznych i obyczajowych. Jej debiutancka powieść „Rozdroża" była nominowana do Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” za 2014 r, zaś kolejne dzieła zdobyły . nominację do nagrody „Książka Roku” portalu Lubimyczytać.pl, a także nagrodę główną w kategorii „Pióro” Na Festiwalu Literatury Kobiet w Siedlcach. Jako felietonistka współpracuje z miesięcznikiem "Chorzów Miasto Kultury". Mieszka w Rudzie Śląskiej.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-271-4727-7
Rozmiar pliku: 421 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tłem wspomnień z mojego dzieciństwa są pociągi. Mama uwielbiała podróżować. Pamiętam nieskończenie wiele sobót, gdy budziła mnie wczesnym rankiem, zadając tylko jedno pytanie: Dokąd dziś?

Potem do podróżnego plecaka pakowała kanapki z kotletem i butelkę wody z syropem malinowym, ubierała mnie w spodnie dresowe i rozciągniętą koszulkę, a sama poskramiała włosy chustką w róże. Spacerem szłyśmy na dworzec.

Pszczyna, Żory, Kraków, Częstochowa. Zwiedziłam z nią chyba wszystkie miasta, do których można było dojechać w godzinę lub dwie.

Na miejscu szłyśmy do baru mlecznego na zupę albo pierogi, spacerowałyśmy po głównej ulicy, jadłyśmy lody i planowałyśmy kolejną podróż.

Najprzyjemniejsze były wieczorne powroty, gdy z półmroku wyłaniały się żółte kwadraty okien.

Siedząc na kolanach mamy, zastanawiałam się, jacy są ludzie, którzy mieszkają po drugiej stronie szyb. Co robią, gdy my przejeżdżamy obok?

Czasem zza firanki dostrzegałam postacie. Starych i młodych. Kobiety, mężczyzn, dzieci. Próbowałam sobie wyobrazić, jak żyją.

Gdy przeprowadziłyśmy się do Warszawy, z roku na rok wspólne podróże stawały się coraz rzadsze. Mama, pracując w sklepie spożywczym, nie miała wolnych sobót. A ja… dorastałam.

Dziś jadę ze wzrokiem wlepionym w puste miejsce przede mną. Nie zaglądam w okna. Pewnie widziałabym w nich tylko złe sceny. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że gdzieś tam obok przemija spokojny poniedziałek. Że ktoś zmęczony pierwszym dniem pracy w nowym tygodniu, z nogami wspartymi na stoliku kawowym ogląda mecz albo przysypia przy serialu, zupełnie nieświadomy, ile szczęścia jest w takim leniwym wieczorze.

Najtrudniejsza jest myśl, że jeszcze tydzień temu moje poniedziałki, wtorki, środy… cały mój tydzień wyglądał podobnie. Wydawało się, że mała stabilizacja będzie trwała wiecznie. Bo czy potrzebne jest mi coś więcej?

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Do mnie przyszła od razu cała trójka.

W poniedziałek znalazłam w skrzynce awizo. Czekałam na sukienkę zamówioną w sklepie internetowym, więc postanowiłam zaraz pójść na pocztę. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast rudej szmizjerki otrzymałam kolejny list z Chorzowa.

Kilkanaście tygodni wcześniej podobna przesyłka poinformowała mnie o śmierci Stanisławy Kieś – mojej babki.

Ostatni raz widziałam ją w dniu mojej pierwszej komunii. Potem rozpłynęła się, zniknęła tak jak Chorzów, nasze rodzinne miasto, i wszystkie inne miejsca, z którymi babka się kojarzyła.

Nie pojechałam na pogrzeb. Lista powodów, które wówczas sobie wymyśliłam, zajęłaby kilka stron. Podsumowując je wszystkie – stchórzyłam.

Poniedziałkową wiadomość, odebraną z poczty zamiast sukienki, przysłała kancelaria notarialna, informując mnie o nieruchomości, którą Stanisława zapisała mi w testamencie. Jak w amerykańskim filmie – otrzymałam schedę. Dokument wyjaśniał również, że spadek mogę przyjąć bądź go odrzucić. Szybko podjęłam decyzję. Znalazłam w internecie wzór odpowiedniego pisma, wydrukowałam go i wstawiłam własne dane. Zlekceważyłam informację o konieczności dołączenia aktu zgonu babki, nie wiem, jak miałabym go zdobyć. Kopertę zakleiłam i odłożyłam na półkę z uczuciem dziwnej pustki.

Nie potrzebuję żadnej nieruchomości w Chorzowie, mieście wciśniętym w śląski krajobraz. Kojarzonym z górnikami i z wesołym miasteczkiem, do którego mnie nikt nigdy nie zabrał. Nie potrzebuję długów ciążących z całą pewnością na spadku. Nie interesuje mnie, co zapisała mi ta prawie nieznajoma kobieta. Niczego od niej nie chcę.

We środę, przy pospiesznym śniadaniu, Tomasz zaprosił mnie na kolację. Zdziwiłam się, bo ostatnio nieczęsto zdarzało się nam gdzieś razem wychodzić. Po pięciu latach związku nie trzeba już wymyślać ciągłych atrakcji. Zresztą ostatnio większość doby Tomek spędzał w banku, w którym pracował od roku. Czas dla siebie mieliśmy wyłącznie w weekendy, i to tylko wtedy, kiedy akurat nie miał wyjazdowego szkolenia.

Szczerze mówiąc, nieobecność Tomka specjalnie mi nie przeszkadzała. Lubię własne towarzystwo.

Poszliśmy do małej knajpki na Starym Mieście. Nie byłam w niej nigdy wcześniej. Gdy usiedliśmy przy stoliku pod oknem, nie czułam się pewnie.

Wieczór przebiegał zwyczajnie. Gadaliśmy o pracy, o planach na wakacje. Tomkowi marzyły się wędrówki po Bieszczadach, mnie – lenistwo na Krecie.

– To powinna być nasza podróż poślubna – powiedział jakby nigdy nic, wkładając do ust ostatnią frytkę.

Oniemiałam. Ustaliliśmy przecież, że nie potrzeba nam papierka, aby ze sobą być.

– No nie patrz tak na mnie. – Próbował wziąć mnie za rękę. – Mam trzydzieści dwa lata, nie chcę być wiecznym kawalerem.

– A ja nie chcę być niczyją żoną. Z tego powstają tylko kłopoty.

– I dzieci. – Tomek podniósł głos. Miałam wrażenie, że teraz patrzą na nas wszyscy pozostali goście lokalu.

– Przestań! Jeszcze mamy na to czas.

– Olka! Ja chcę być ojcem, nie dziadkiem! I chcę się z tobą ożenić – dodał, gdy ja wstawałam już z krzesła.

– Najpierw powinieneś znaleźć czas, aby w ogóle to dziecko zrobić. Z laptopem się nie da. – Rozmowę zakończyłam szeptem, który usłyszało pół sali.

Reszta kłótni przeniosła się na kanapę do naszego salonu i zakończyła trzaśnięciem drzwi wejściowych. Zostałam sama, zastanawiając się, po co mam chcieć zmian, które wszystko mogą popsuć.

Mimo że podobnych rozmów między nami było już wiele, tej się wystraszyłam. Czułam, że Tomek nie odpuści. Postanowiłam więc, że to ja odpuszczę. Nie będę dobrowolnie ładowała się w takie bagno, a już na pewno nie stanę się od nikogo zależna.

Piątek miał być zwyczajnym początkiem weekendu. Siedząc nad słupkami cyfr w dziale księgowości prywatnej kliniki położniczej, w której pracowałam, myślałam już o wannie pełnej gorącej wody i ziemniaczanej zapiekance czekającej w lodówce. Bolała mnie nieobecność Tomka, który zamelinował się u kolegi, ale już wiele lat temu postanowiłam, że nie będę płakała przez faceta. Zresztą przecież wciąż był jeszcze czas, aby wrócił i przeprosił za całą tę głupotę ze ślubem. Zapomniałabym i wszystko znów toczyłoby się dawnym rytmem.

Kierownik wezwał mnie tuż przed piątą. Zbierające się do wyjścia dziewczyny odprowadziły mnie współczującym wzrokiem. Cóż, kąpiel będzie musiała poczekać. Wino, które planowałam kupić po drodze, również.

Nie rozumiałam wiele z tego, co do mnie mówił. Do świadomości docierały zaledwie pojedyncze słowa. Redukcja etatów, spadek liczby klientek i rodzących się dzieci. Dowiedziałam się też, że jestem młoda i zdolna, więc na pewno nie będę miała problemu ze znalezieniem nowej pracy, a jeśli podpiszę zwolnienie za porozumieniem stron, natychmiast wypłacą mi pensję za trzy kolejne miesiące i już w poniedziałek nie będę musiała przychodzić.

– Zrobi sobie pani dłuższy urlop. Może gdzieś wyjedzie. A potem z łatwością znajdzie coś nowego.

Kierownik ścisnął moją dłoń. Odwzajemniłam uśmiech, który mi przesłał, i wyszłam z gabinetu.

Pierwszy raz w życiu zostałam bezrobotna.

Dziś znów jest poniedziałek, a ja jadę pociągiem relacji Warszawa–Katowice. Bez pracy, bez mężczyzny, który chciałby mnie wesprzeć w niełatwych chwilach. Za to z adresem kancelarii notarialnej w torbie.

Wracam na Śląsk. Po dwudziestu dwóch latach wracam tak, jak stamtąd z mamą uciekłyśmy, z kompletnym brakiem pewności, co przyniesie jutrzejszy dzień.2

Idąc przez katowicki dworzec, a potem przez ulice centrum, szukam choć jednego miejsca, małego elementu przypominającego mi dawne czasy. Boję się wspomnień, a jednocześnie trudno mi zaakceptować, że wszystko, co zostało w mojej pamięci, wyburzono bądź przebudowano. To już inne miasto, należące do innych ludzi.

Z niemałymi trudnościami odnajduję w końcu dom, w którym mieści się poszukiwana przeze mnie kancelaria notarialna. Odnowiona kamienica ukazuje przepięknie rzeźbioną fasadę. Teraz, spacerując po mieście, można wysoko unosić głowy.

Po drewnianych schodach skrzypiących w rytm moich kroków wchodzę z coraz szybciej bijącym sercem. Nie lubię wizyt w jakichkolwiek urzędach. Wciąż mam wrażenie, że jestem uciążliwym intruzem; w dodatku takim, który notorycznie zapomina zabrać ze sobą istotny dokument, nieodzowny do załatwienia sprawy. Byłam pewna, że niczego się nie dowiem. Pewnie trzeba mieć ze sobą stertę zaświadczeń, aby móc poznać dokładną treść testamentu i zapytać, co robić dalej.

Decyzję o podróży podjęłam w jednej chwili. Po przepłakanym piątku i weekendzie spędzonym w łóżku z głową pełną czarnych scenariuszy, szukając dziś rano działającej zapalniczki, natknęłam się na list od notariusza i dokument o odrzuceniu spadku. Wpatrywałam się w nie bezmyślnie przez kilka chwil, a potem złapałam komórkę, wystukałam widoczny na pieczątce numer i umówiłam się na spotkanie.

Kobieta, z którą rozmawiałam, poinformowała, że pan Nowaczyński może przyjąć mnie po południu. Nie zastanawiając się nawet, jak dojadę, przystałam na proponowaną godzinę.

Na szczęście połączenia Warszawa–Katowice są tak częste, że już pięć godzin po rozmowie telefonicznej docieram na trzecie piętro kamienicy przy ulicy Mikołowskiej, poprawiam przerzuconą przez ramię torbę i nieśmiało pukam do drzwi, na których przymocowana jest srebrna wizytówka: „Nowaczyński i Michalczewski kancelaria notarialna”.

Następne kilkanaście minut spędzam na wygodnym krześle ustawionym na wprost mahoniowego biurka. Siedzi za nim niestary mężczyzna w okularach w złotych oprawkach, doskonale pasujących do przedwojennego wystroju całego pomieszczenia.

Nowaczyński jest miły i bardzo skupiony na wyjaśnianiu mi wszelkich zawiłości związanych z otrzymanym spadkiem. Ku mojemu zaskoczeniu babka nie przekazała mi mieszkania, ale lokal użytkowy. Ta informacja widniała w dokumentach, które przesłano mi pocztą. Nie doczytałam.

Nie mam bladego pojęcia, czym zajmowała się Stanisława. W chwili, gdy nasze drogi się rozeszły, pracowała jako pomoc w miejskim przedszkolu. Ostatnie, o co mogłabym ją posądzić, to zdolność do prowadzenia własnego interesu.

– Radzę najpierw pojechać i zobaczyć lokal. Ma pani sporo czasu na podjęcie decyzji o odrzuceniu spadku. Bądź jego przyjęciu. Teraz wszystko jest zamknięte i zabezpieczone. Czeka na pani decyzję.

– Ale co tam jest?

Notariusz się uśmiecha.

– Jeśli przejechała pani dziś tyle kilometrów z Warszawy, warto pokonać jeszcze kilka przystanków i samej zobaczyć, czego może być pani właścicielką.

Notariusz otwiera jedną z szuflad biurka. Szpera w niej chwilę, po czym podaje mi klucze zapakowane w foliowy woreczek. W środku znajduje się również kartka z adresem.

– Byłem upoważniony do przechowania tego do czasu, gdy pani się zgłosi. – Sięga po leżący przed nim laptop. – Zaraz pokażę, gdzie znajduje się ulica Jodłowa. Łatwo dojechać. Jest stąd bezpośrednie połączenie autobusowe.

Zerkam na adres zapisany na kartce.

– Wiem, gdzie to jest – mówię, siląc się na obojętność, choć nazwa ulicy sprawiła, że wszystko we mnie dygoce.

Nowaczyński znów się uśmiecha.

– Faktycznie, zapomniałem, że zna pani Chorzów.

Wychodzę z gabinetu oszołomiona. Przytłoczona informacjami o tym, co teraz, co dalej. Jakich mogę dokonać wyborów, gdzie pójść, co podpisać i jakie wnieść opłaty?

Tak naprawdę drogi są dwie. Mogę uciec, wracając następnym pociągiem do Warszawy i stamtąd wysłać list, w którym ostatecznie odrzucę spadek i tym samym raz na zawsze pogrzebię Śląsk i tę część mnie, która była z nim związana, albo odważę się, wsiądę do autobusu i sama się przekonam, jak smakują powroty.

Wybieram lody.

Znajduję niewielką kawiarenkę naprzeciwko przystanku, z którego mam odjechać. Zamawiam trzy gałki z owocami i bitą śmietaną.

Jeśli autobus przyjedzie, zanim zdążę je zjeść, wrócę do Warszawy. Jeśli to ja będę szybsza, stanę dziś na starym osiedlu, przed domem, w którym się wychowałam.

Nigdy nie jadłam lodów tak długo. Mam zupełnie ściśnięte gardło. Za każdym razem, gdy na przystanek podjeżdża autobus, serce mi zamiera. Na żadnym z nich nie wyświetla się właściwy numer.

W końcu łyżeczka zaczyna stukać o dno salaterki. Wyskrobuję resztki.

Gdy wychodzę, już robi się ciemno. Wiosna jest jeszcze wczesna.

W chwili, kiedy podchodzę do rozkładu jazdy, podjeżdża kolejny autobus. Nie muszę nawet zerkać, aby wiedzieć, jaki ma numer.

A więc tak bawi się ze mną los. Spróbuję nie dać mu wygrać. Wsiadam.3

Komunikaty płynące z głośników wewnątrz pojazdu nie są mi potrzebne. Dobrze wiem, że to jeszcze nie jest przystanek, na którym mam wysiąść. Z nosem przy szybie przyglądam się okolicy. Coraz bardziej znajomej. Pamiętam most, po którym wolno przetaczały się pociągi wypełnione węglem dla huty. Za mostem rzędy bloków osiedla Kalina, niegdyś najnowocześniejszego w całej dzielnicy. Czuję ekscytację, jakbym się spieszyła na ważne spotkanie, jakbym zaraz miała zobaczyć dawnego przyjaciela.

Autobus skręca w prawo i wjeżdża w węższą ulicę. Cienie niskich budynków pochylają się z obu stron drogi. Wstaję z siedzenia i przechodzę do drzwi. Nagle spieszno mi do wyjścia. To końcowy przystanek, wraz ze mną pojazd opuszczają też inni pasażerowie. Rozchodzą się we wszystkie strony. Nikną we wnętrzach klatek schodowych, skręcają za rogi budynków.

Stoję na chodniku. Przeszywam wzrokiem półmrok, próbując spojrzeć jak najdalej. Podekscytowanie zmienia się w euforię. Rozpoznaję wszystko.

Ruszam pewnym krokiem. Doskonale wiem, dokąd idę. Tu, gdzie teraz świetlny napis zaprasza do zakładu fryzjerskiego, był magiel. Trochę dalej stał blaszany kiosk, pierwszy, w którym można było kupić kolorowe żelki i sok w kartonikach, wszystko przywiezione z Niemiec.

Tak wiele się tu zmieniło, a tak naprawdę nie zmieniło się nic. Jakby tych wszystkich lat nie było.

Po obu stronach ulicy rząd topoli. Miałam z pięć lat, gdy je sadzili. Zazieleniali miasto. Teraz pewnie czekają na swój koniec. Już nikt nie chce takich chwastów. Podobnie jak na warszawskich osiedlach – w ich miejsce posadzą szlachetniejsze odmiany. Na razie jednak stare drzewa witają mnie, szumiąc cicho, jakby szeptały, że one też pamiętają.

Wchodzę w boczną uliczkę i jak gdyby nigdy nic, po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat, staję naprzeciwko klatki schodowej prowadzącej do mieszkania mojej babki. Nie pomyliłam się. Trafiłabym tu z zamkniętymi oczami. Zerkam w ciemne okna. Pierwsze dwa od prawej. To kuchnia i pokój. Przez osiem lat dzieliłam go z mamą i ojcem. Babcia mieszkała w tym, którego okna wychodzą na drugą stronę domu. Gdy byłam całkiem mała, większość czasu spędzałam w babcinej części mieszkania. Chowała mnie u siebie. Przechowywała. Może sądziła, że brak plączącego się między nogami dziecka pomoże moim rodzicom w poukładaniu spraw i siebie. Gdy zaczęłam rozumieć, wybrałam kuchnię. Na dużym stole rozkładałam zeszyty i książki. Malowałam obrazki, lepiłam plastelinowe figurki. Babcia gotowała obiad, a potem testowała na mnie wszelkie zabawy, które następnego dnia miały poznać przedszkolne dzieci.

Czasem dołączała do nas mama. Siadała przy mnie i palcem rozcierała kolory na obrazkach. Nadawała im miękkości. Ona cała była miękka, jakby nie do końca istniała. Ojciec przemykał. Pamiętam jego półprzytomny uśmiech, dotyk dłoni przygładzającej moje wiecznie rozczochrane włosy. Schylał się do lodówki, wyciągał kilka butelek piwa i z powrotem schodził do piwnicy. Przez te wszystkie lata był dla mnie jedynie mignięciem. Chwilą. Ciężkie wojskowe buty, stojące na baczność przy drzwiach, dawały mi więcej poczucia bezpieczeństwa niż ramiona, które obejmowały. Zbyt rzadko.

– Szuka pani kogoś?

Czuję wdzięczność, że obcy głos wydobył mnie ze wspomnień. Ukradkiem przecieram oczy. Skąd te łzy? Chyba zwariowałam.

– Nie. Pomyliłam ulice – odpowiadam, nie patrząc nawet na mężczyznę, który mnie zagadnął.

Pospiesznie odchodzę. Skręcam w najbliższą przecznicę. Od adresu otrzymanego przez notariusza dzieli mnie już tylko kilkaset metrów. Mijam stary hotel robotniczy. Teraz pewnie są tu mieszkania. Przez okna wylewa się światło. Przy wejściach do klatek schodowych zainstalowano domofony. Dawno temu chodziłyśmy tu z babcią telefonować. W holu na parterze znajdował się jedyny aparat telefoniczny na osiedlu.

Ulica Jodłowa to zaledwie kilka domów. Na parterach sklepy. Zieleniak, sklepik z dewocjonaliami, mały spożywczy znanej sieci. Idę coraz wolniej. Kolejny numer to ten z kartki, którą gniotę w zaciśniętej dłoni. Próbuję wyobrazić sobie, co takiego mogła prowadzić babcia. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to pasmanteria. Babcia lubiła szyć. Cerowała dziury w moich sukienkach, łapała oczka w elastycznych rajstopach.

Przybliżam głowę do szyby wystawowej. Nie widzę niczego przez wiszące po drugiej stronie zasłony. Czerwone płytki na niskim murku pod oknem odróżniają sklep od innych, mniej zadbanych. Tylko po jaki towar tu przychodzono?

Wyciągam z kieszeni klucze i próbuję włożyć jeden z nich do zamka. Nie pasuje. Wkładam kolejny, on również nie. Tego się nie spodziewałam. Próbuję jeszcze raz. Przyciągam klamkę. Kręcę raz w jedną stronę, raz w drugą. Nic. Pomiędzy próbami dzwonię do notariusza, co również kończy się niepowodzeniem. W kancelarii już nikt nie odbiera, a ja nie mam numeru komórki pana Nowaczyńskiego. Poddaję się. Zdenerwowana wrzucam klucze do torebki z pełną świadomością tego, że jutro przyjdzie mi ich długo w niej szukać.

Rozglądam się bezradnie. Nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Kątem oka dostrzegam szyld wiszący wysoko nad drzwiami, których nie potrafię otworzyć. Unoszę głowę. Robię dwa kroki do tyłu i omal nie wchodzę w żywopłot rosnący po drugiej stronie chodnika.

_BAR NA STARYM OSIEDLU_

Powoli składam litery, jakbym dopiero zaczynała naukę czytania.

_Domowe obiady_

W pierwszym odruchu wybucham śmiechem. Zasłaniam dłonią usta, jak gdyby ktoś mógł mieć mi za złe ten napad wesołości.

– Odziedziczyłam jadłodajnię – szepczę do siebie, nie potrafiąc wyjść z zaskoczenia. – Stanisławo Kieś, niezły numer mi wykręciłaś, przecież ja nawet wodę potrafię przypalić.

Talent kulinarny odziedziczyłam po mamie. Odkąd wyjechałyśmy do Warszawy, obie żywiłyśmy się głównie ryżem i parówkami.

Znowu podchodzę bliżej. Stawiam nogę na murku. Próbuję cokolwiek dojrzeć. Jezu, dlaczego jest tak ciemno. Prostuję się gwałtownie. Podciągam rękaw kurtki i spoglądam na zegarek. Dwudziesta siedem.

Gdzie uciekło mi tyle czasu? Przecież od wyjścia z biura notariusza nie mogła minąć nawet godzina.

Kucam obok drzwi, zasłaniam dłońmi twarz.

Czym naprawdę miała być dla mnie ta podróż?

Wytchnieniem. Dniem zapomnienia o utraconej pracy. O chłopaku, który nagle chce przewrócić do góry nogami mój świat. Miałam tylko się upewnić, że odrzucając spadek, robię dobrze, i wrócić.

A teraz sama już nie wiem, co myśleć. Nie wiem, czego chcę.

Jak mogłam sądzić, że widok miejsc dzieciństwa nie obudzi wspomnień? Również tych niechcianych.

– Czy pani znów pomyliła ulice?

Ten sam głos. Czego ode mnie chce?

Nie widzę twarzy podchodzącego do mnie mężczyzny. Wciąż jest ukryta w cieniu. To nie sylwetka pijaczka, który za chwilę będzie próbował wyciągnąć ode mnie pieniądze na flaszkę, dewianta też nie. Te obserwacje mnie nie uspokajają. Rozglądam się instynktownie. Po przeciwnej stronie ulicy, w głębi miejskiego skwerku, dostrzegam większy sklep. Wciąż otwarty. Widzę jego rozświetlone wnętrze. Wokół panuje spory ruch. Po weekendzie niewiele zostaje w lodówkach, trzeba uzupełnić zapasy. Obecność innych ludzi dodaje mi animuszu.

– Nie. Wszystko w porządku – mówię szybko i znów próbuję odejść.

– Szuka pani kogoś?

Boże, co się tak przyczepił?

– Nikogo nie szukam – odpowiadam szorstko.

Podchodzę do jezdni i staję przy pasach. Czekam, aż przejedzie ciężarówka, i ruszam przed siebie.

Gdy jestem już po drugiej stronie ulicy, odwracam się z obawą, że nieznajomy mężczyzna idzie za mną. Nie widzę nikogo.4

Hotel, do którego zawiózł mnie taksówkarz, jest obskurny. Mam nieodparte wrażenie, że większość pokoi jest tu wynajmowana na godziny. Trudno. To tylko jedna noc. Zależało mi na tanim noclegu i taki dostałam. Bezrobotni nie mogą trwonić pieniędzy na luksusy.

Wyjeżdżając z Warszawy, nie zabrałam ze sobą niczego, prócz torby z codziennym bałaganem. Żadnej zmiany bielizny, piżamy, szczoteczki do zębów. Miałam wrócić. A tymczasem, tknięta kolejnym impulsem, zamiast o kurs na dworzec, poprosiłam taksówkarza, aby zawiózł mnie do najbliższego hotelu.

Takim sposobem wylądowałam w maleńkim pokoiku śmierdzącym papierosami, kurzem i Bóg wie czym jeszcze. Tomasz zawsze miał do mnie pretensje, że nie potrafię działać pod wpływem impulsu, że mam wszystko zbyt poukładane. Powinien mnie teraz zobaczyć.

Na szczęście w łazience znajduję ręcznik i małe mydełko. Biorę prysznic i wsuwam się pod kołdrę. Mam na sobie jedynie garść natrętnych myśli.

W pracy nauczyłam się analizować. Nie mam ochoty wychodzić z łóżka, aby poszukać ołówka i kartki, na której narysowałabym tabelę, więc tworzę ją w głowie. Plusy po jednej stronie, minusy – po drugiej. Zobaczymy.

Wychodzi fatalnie. Jeśli nie chcę kolejnych lat spędzić przy biurkach, sumując kwoty otrzymywane za porody naturalne i te za cesarskie cięcia, albo ugrząźć w małżeństwie, do którego nie jest mi spieszno, praktycznie nie mam po co wracać do Warszawy.

Ale zostać tutaj?

Właściwe, dlaczego nie. Nigdzie nic mnie nie trzyma. A tu mam punkt, o który mogłabym się zaczepić.

Próbuję puścić wodze wyobraźni. Może wracający ostatnio do łask bar mleczny, może kafeteria z lunchowymi przekąskami, może herbaciarnia, taka jak ta, do której lubię zaglądać w Warszawie? Z ogromnym wyborem herbat i małymi owsianymi ciasteczkami.

Moja mama wiecznie fruwała nad ziemią, ja musiałam nauczyć się po niej chodzić. Dlatego teraz na koncie w banku mam gotówki na tyle, aby starczyło na wynajem mieszkanka i niewielki remont mojej herbaciarni. W końcu mogłabym zrobić coś szalonego, coś tylko dla siebie.

Ale co się stanie ze mną, jeśli nie wyjdzie, jeśli stracę wszystkie oszczędności i, nie daj Bóg, jeszcze się zadłużę?

Strach ściska mi żołądek.

Nie można się spieszyć z podejmowaniem takich decyzji. Najpierw muszę się dostać do środka lokalu, obejrzeć to miejsce i porozmawiać raz jeszcze z notariuszem.

Nadmiar wrażeń z dzisiejszego dnia sprawia, że czuję zmęczenie. Owijam się kołdrą. Przytulam głowę do poduszki.

Wokół zaczynają krążyć myśli, wiem, że zostając w Chorzowie, zbliżę się do spraw, których się boję bardziej niż zaciągania kredytów i braku pieniędzy. Będę musiała stawić czoło temu, co czasem śni mi się w środku nocy. Niekonkretne. Zamazane. Niechciane.5

Z samego rana dzwonię do notariusza. Odbiera sekretarka. Dziewczyna tłumaczy, że Nowaczyński jest w trakcie jakiegoś ważnego zebrania i nie może ze mną rozmawiać. Rozłączam się grzecznie, ale po chwili jeszcze raz wybieram numer. Przecież wreszcie muszę coś doprowadzić do końca. Po moich tłumaczeniach Nowaczyński podchodzi do telefonu. Jest zaskoczony. Twierdzi, że to niemożliwe, aby klucz nie pasował. Ale to ja, nie on, sterczałam wczoraj wieczorem pod barem, do którego nie potrafiłam się dostać. Wiem lepiej.

W końcu proponuje, abyśmy umówili się o czternastej przed lokalem. Zgadzam się.

Mam sporo czasu. Powinnam go rozsądnie zagospodarować. Jedno jest pewne: w hotelu, w którym przez pół nocy zza ściany dobiegały jednoznaczne odgłosy, nie chcę spędzić ani chwili dłużej.

Podczas wymeldowywania się proszę recepcjonistkę, aby sprawdziła dla mnie połączenia PKP do stolicy. Pociąg mam o siedemnastej. Do tego czasu muszę zobaczyć bar. Decyzję, co z nim zrobić, podejmę w Warszawie.

Wychodzę z hotelu. Idę wzdłuż rzędu starych kamienic. Jest wpół do dziesiątej. Na ulicy spory ruch, choć to już po godzinach porannego szczytu. Na pierwszy rzut oka dzielnica, w której się znajduję, nie różni się niczym od warszawskiej Pragi czy Woli. Odpadające tynki, cuchnące bramy, tramwaj przemykający środkiem ulicy. Wszystko znajome, ale jakby bardziej swojskie, bardziej moje. Nie wiem, skąd to uczucie, przecież te miejsca nie istniały dla mnie przez większość życia. A jednak coś takiego unosi się w nasyconym od spalin powietrzu, że oddycha się lżej.

Z drugiej strony, muszę przyznać, że wokół naprawdę jest bardziej świeżo i czyściej niż kiedyś. Śląskie niebo mojego dzieciństwa czerwieniło się poświatą znad hut. Mieniło spadającą na głowy sadzą.

Przypominam sobie nasze wyjazdy na kemping do Turawy. Babcia wynajmowała drewniany domek na jeden miesiąc wakacji. Jechałyśmy tam we trzy. Ojciec czasem dojeżdżał. Zazwyczaj już po kilku dniach nudził się okolicą i nami, więc stopem wracał do swojej piwnicy.

Po miesiącu biegania po lesie i kąpieli w jeziorze Chorzów witał nas przykrym zapachem, który przestawał drażnić nos i gardło dopiero po kilku dniach.

Teraz, idąc ulicą, mimo kopcących aut mogę nabrać pełne płuca powietrza. Tak. Śląsk się zmienił.

Wiem, dokąd pojadę najpierw. Właściwe czuję wyrzuty sumienia, że nie zrobiłam tego już wczoraj. Nim dotarłam na Jodłową, nim odnalazłam bar, powinnam odnaleźć jego właścicielkę. Tłumaczę sama sobie, że przecież planowałam zaraz wracać do Warszawy. Brakowało mi czasu.

Dziś mam go pod dostatkiem.

Pozostaje jedno pytanie: Na którym cmentarzu leży babcia?

Najprościej byłoby pójść do domu, w którym mieszkała, i popytać sąsiadów. Na to nie starczy mi jednak odwagi.

Nieopodal starego osiedla były dwa kościoły. Stary ze strzelistą gotycką wieżą i nowy, zbudowany kilka miesięcy przed naszym wyjazdem. Były też przynależne do nich dwa cmentarze parafialne. Wiem, że w Warszawie musiałabym odnaleźć administrację cmentarza, ale tutaj księża zazwyczaj wiedzą, kto gdzie spoczywa. Postanawiam rozpocząć poszukiwania od odwiedzin w starszej parafii. Jeśli nic się nie zmieniło, babcia należała właśnie do niej. Poza tym kościół znajduje się bliżej miejsca, w którym jestem teraz.

Rozglądam się, aby znaleźć przystanek. Jest tuż obok. Większość autobusów jedzie na stare osiedle. Siadam na ławce, czekając.

– Jo się oblykom grubo, ale to, co na wiyrchu , mom zawsze zimne.

Starsza pani siedząca obok mnie dotyka palcami dłoni swojej koleżanki.

– A jo mom dziś ino cienko jakla pod mantlem , a dyć mi gorko – odpowiada druga z pań. – Hitzewelle . Cołki czos mom hitzewelle. To jeszcze gorsze.

– No ja, starość nie radość – mówi pierwsza i obie kiwają głowami ze zrozumieniem i troską.

Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Całe lata nie słyszałam tej mowy. Czuję, jak coś we mnie kruszeje, topnieje. Chcę więcej.

– A jak ona jedzie, ta łona, ta szóstka? – znów odzywa się jedna z kobiet. Musi być starsza albo bardziej schorowana, bo w rękach trzyma laskę.

– Staje tam, gdzie Zosia mieszka.

– Zosia? Czesia chyba. Ta, co jej mąż na grubie robił.

– Jo się tam nie martwia, przeca momy za darmo, kaj chcemy i kiedy chcemy.

Chciałabym dalej móc podsłuchiwać rozmowę, ale podjeżdża autobus, który zawiezie mnie na osiedle. Pozostawiam więc dwie kobiety pogrążone w dyskusji i niechętnie wsiadam do środka.

Kilka lat temu, gdy z Tomaszem stanowiliśmy już parę, nasi wspólni znajomi poprosili nas, abyśmy zostali świadkami na ich ślubie. Załatwianie formalności z tym związanych było drogą przez mękę. Ponieważ my mieszkaliśmy razem bez ślubu, nie chciano nam wydać odpowiednich zaświadczeń. Byliśmy w kilku kościołach, nim w końcu trafiliśmy na księdza, który najwidoczniej uznał, że wspólne mieszkanie nie jest aż taką tragedią.

Teraz, choć wiem, że idę na plebanię w zupełnie innym celu, nie potrafię opanować niepokoju.

– Kancelaria jest dziś nieczynna, proszę przyjść w godzinach, które podane są na drzwiach – informuje mnie nieprzyjemny kobiecy głos w domofonie.

– To pilna sprawa, a ja jestem przejazdem – tłumaczę, choć najchętniej już zrezygnowałabym z tej wizyty. Miałam rację. Kancelarie są jak urzędy. Zazwyczaj odsyłają cię z kwitkiem.

– Ksiądz proboszcz i wikary odprawiają mszę. Ksiądz Marek z wizytą u chorego. Nie ma nikogo.

– To ja poczekam tutaj – mówię niepewnym głosem. Spinam się w sobie, czekając na reprymendę, jaką zaraz usłyszę od gospodyni.

– Msza dopiero się zaczęła.

Odkładana słuchawka domofonu trzeszczy złowrogo.

Biorę głęboki oddech. Co teraz? Może powinnam spróbować w drugim kościele. Ale to tutaj rodzice brali ślub, a kilka miesięcy później przynieśli mnie do chrztu. To tutaj czasem chodziłam z babcią na mszę.

Wspomnienia przytłaczają, wszędzie ich pełno. W każdej płytce chodnikowej i cegle. Suną wzdłuż żywopłotu, który kiedyś był dla mnie lasem.

Wchodzę do kościoła. Wewnątrz jest przyjemnie chłodno. Przyklękam i nieporadnie robię znak krzyża. Dawno nie byłam na mszy. Nie, chyba nie przestałam wierzyć, po prostu życie mknęło zbyt szybko, aby się nad tym zastanawiać, aby roztrząsać sprawy, które nie przynoszą chleba i przyjemności.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: