Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Bardzo biała wrona. Tom 10 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bardzo biała wrona. Tom 10 - ebook

Natalia - miła, spokojna dziewczyna, poznaje Norberta – pozornie sympatycznego chłopaka z dobrej warszawskiej rodziny. Związek tej dwójki licealistów z każdym dniem staje się coraz bardziej mroczny, a Natalia przeżywa coś, czego żadna dziewczyna nigdy nie chciałaby doświadczyć. Skąd bierze się przemoc w związku? Jak to się dzieje, że zamiast wielkiej miłości przychodzi gorycz i rozczarowanie?

Burzliwy związek Mileny i Witka, pary z powieści "Krzywe 10", podsuwa czytelnikom inne pytanie: dlaczego niszczymy to, na czym nam najbardziej zależy? I czym właściwie jest niewierność?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7341-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Jako dwu­na­sto­la­tek Nor­bert był naj­wyż­szy wśród rówie­śni­ków. Miał ładne, wyra­zi­ste oczy i już wtedy musku­larne ramiona. Na kolo­niach let­nich w Sar­bi­no­wie, około trzy­dzie­stu kilo­me­trów od Koło­brzegu, przy­dzie­lono go do grupy śred­nich chłop­ców. Były to kolo­nie dla dzieci pra­cow­ni­ków Aka­de­mii Muzycz­nej w War­sza­wie – takich lep­szych dzieci z dobrych domów. Nor­bert poje­chał na nie, bo tak kazał mu dzia­dek, a dzia­dek mu kazał, bo uznał, że skoro prze­pa­dły wszel­kie szanse na to, żeby Nor­bert został muzy­kiem, to niech cho­ciaż prze­bywa wśród odpo­wied­nich rówie­śni­ków.

Był czwarty lipca, sobota. Do końca kolo­nii pozo­stały trzy dni. Po kola­cji zapla­no­wano ogni­sko – kieł­ba­ski i chleb pie­czony na dłu­gich, nie­wpraw­nie zaostrzo­nych kijach oraz śpiewy.

Nor­bert zjadł kieł­ba­skę. Była chru­piąca i smaczna. Chleb też się udał. Zjadł trzy kromki. Czwarta upa­dła na piach i chru­pała w zębach, więc ją odrzu­cił daleko w trawę.

Kiedy zaczęła się smętna i raczej żenu­jąca część arty­styczna w postaci pio­se­nek i mało inte­li­gent­nych ske­czy, Nor­bert nagle zoba­czył żabę.

To była zwy­kła żaba trawna (_Rana tem­po­ra­ria_), naprawdę nic nad­zwy­czaj­nego. Jak na żabę dość duża i masywna. Miała pra­wie sie­dem cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Że to samiec – można było poznać po poma­rań­czo­wym gład­kim brzu­chu, ale o tym ani Nor­bert, ani żaden z jego głup­ko­wa­tych kum­pli nie mieli poję­cia. Pew­nie w ogóle nie zda­wali sobie sprawy, że żaba ma płeć, miej­sce zamiesz­ka­nia, życie rodzinne, kole­gów, zna­jo­mych, ulu­bione miej­sca, plany na przy­szłość, ambi­cje, prze­szłość i wła­sne gusta. Pew­nie nawet nie myśleli, że żaba ma życie.

Na tej żabie wzór ochronny, czyli sze­reg nie­re­gu­lar­nych żół­tawo-brą­zo­wych pla­mek, dosko­nale speł­niał do tej pory swoją masku­jącą funk­cję.

Nor­bert nie dał się jed­nak nabrać na żaden płazi chwyt ochronny. Nie bał się żab, więc odru­chowo nakrył go ręką, zanim jesz­cze wymy­ślił, co z nim zrobi i po co w ogóle się nim zaj­muje. Potem wziął go do ręki. Żaba poru­szył się i zaczął spraw­dzać, czy nie da się jakoś wydo­stać z pułapki, więc Nor­bert dla pew­no­ści, żeby żaba nie uciekł, chwy­cił go pla­cem wska­zu­ją­cym i kciu­kiem pra­wej ręki za lewą tylną łapę.

Chciał nim nastra­szyć kum­pli, ale się nie bali, więc poma­chał im przed nosem, pokrę­cił nim w powie­trzu i… zasko­czo­nego takim obro­tem rze­czy żabę wrzu­cił do wiel­kiego, peł­nego spa­lo­nych kro­mek chleba i zwę­glo­nych kieł­ba­sek kolo­nij­nego ogni­ska.

*

Nata­lia miała wtedy dzie­sięć lat i praw­do­po­dob­nie spę­dzała waka­cje u babci w Czer­wiń­sku albo może była gdzieś z rodzi­cami. Żyła w świe­cie księż­ni­czek zaklę­tych w łabę­dzie, zwie­rzą­tek, które sobie poma­gają, i zło­to­wło­sych panien rato­wa­nych przez dziel­nych ryce­rzy na koniu. Była na naj­lep­szej dro­dze do zosta­nia mądrą i wraż­liwą dziew­czyną, jaką się zresztą, zgod­nie z inten­cjami rodzi­ców, stała.

Gdyby ktoś jej opo­wie­dział wtedy o Nor­ber­cie i o tym, co zro­bił Bogu ducha win­nemu żabie, znie­na­wi­dzi­łaby go jako pozba­wio­nego ele­men­tar­nej wraż­li­wo­ści zwy­rod­nialca i trzy­ma­łaby się od niego z daleka. Kiedy poznała go sie­dem lat póź­niej przy kasie numer cztery, nie przed­sta­wił jej się jako oprawca żab i na oprawcę by­naj­mniej nie wyglą­dał. Wciąż miał wyra­zi­ste oczy, sze­ro­kie barki, był w miarę przy­stojny. Wycią­gnął do niej rękę i powie­dział, zaglą­da­jąc jej w twarz:

– Ty musisz być Nata­lia, prawda?

Nie wie­działa nic o Kości, dziadku wal­tor­ni­ście, zahu­ka­nej mamie, gehen­nie szkoły muzycz­nej. Takich rze­czy się prze­cież nie wie. A raczej – takich rze­czy zawsze, ale to zawsze czło­wiek dowia­duje się za późno.

Zresztą nic ją ten Nor­bert nie obcho­dził. Była w tym wieku, kiedy chłop­ców z miej­sca oce­nia się jako nada­ją­cych się do cho­dze­nia albo nie, więc pomy­ślała, że on kom­plet­nie się nie nadaje i nie ma u niej żad­nych szans. Naj­mniej­szych.

*

Nor­bert męczył się w przed­szkolu muzycz­nym (tym samym, które ukoń­czyła z wyróż­nie­niem jego wybit­nie uzdol­niona sio­stra Kon­stan­cja), zno­sząc nie­ustanne wycia, gra­nie na bęben­kach, wtła­czaną jaw­nie i w spo­sób zaka­mu­flo­wany wie­dzę o instru­men­tach muzycz­nych oraz występy – solowe, zbio­rowe i w każ­dej moż­li­wej kon­fi­gu­ra­cji. Nie miał ochoty na niczym grać, był za to nad­po­bu­dliwy, czego dzia­dek (wybitny wal­tor­ni­sta, wie­lo­letni pra­cow­nik Opery Naro­do­wej i wycho­wawca kilku poko­leń wal­tor­ni­stów) nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści aż do ukoń­cze­nia przez wnuka dzie­się­ciu lat, kiedy to Nor­bert, zamiast zgod­nie z pole­ce­niem zagrać po raz dwu­dzie­sty dzie­wiąty tę samą frazę, ugryzł w rękę nauczy­cielkę for­te­pianu tak dotkli­wie, że nawet dzia­dek wal­tor­ni­sta nie zapo­biegł rele­go­wa­niu wnuka ze szkoły muzycz­nej.

Jesz­cze w przed­szkolu, czyli zanim nastą­pił kosz­mar szkoły muzycz­nej, Nor­bert Kruk się zorien­to­wał, że może nie­ko­niecz­nie jest takim okrop­nym bacho­rem, jak twier­dził dzia­dek, albo­wiem gdy miał pięć lat i cztery mie­siące, wyda­rzyło się w jego życiu coś waż­nego. Kiedy we wrze­śniu, po waka­cjach spę­dzo­nych z mamą, tatą i Kością, poja­wił się w przed­szkolu, gruch­nęła wieść, że mają wybie­rać dzieci do filmu. Wszyst­kich to zelek­try­zo­wało.

Dzie­ciaki, w tym Nor­bert, począt­kowo nie wie­działy, że to coś waż­nego, czym należy się prze­jąć, ale domy­śliły się tego, widząc, jak na tę wieść zare­ago­wali ich rodzice. Kiedy odbie­rali dzieci, wycho­waw­czyni wszyst­kim mówiła, żeby na jutro dziecku umyć główkę i ład­nie je ubrać, bo przyjdą fil­mowcy. Po minach i ner­wo­wych uśmie­chach rodzi­ców malu­chy bły­ska­wicz­nie się zorien­to­wały, że gra idzie o wysoką stawkę.

Matka Nor­berta tego dnia póź­niej ode­brała syna, bo Kon­stan­cja za kilka dni miała śpie­wać solo i trzeba było po chó­rze zostać z nią na pró­bie. Z zemsty, że musiała długo cze­kać, albo dla­tego, że w domu miała troje wła­snych dzieci, wycho­waw­czyni ani sło­wem nie wspo­mniała matce Nor­berta o zdję­ciach i koniecz­no­ści odpo­wied­niego wyszy­ko­wa­nia syna.

Następ­nego dnia Nor­bert przy­szedł do przed­szkola bez żad­nych obcią­żeń. Dziar­sko wma­sze­ro­wał na salę dwie minuty przed śnia­da­niem i roze­śmiany od ucha do ucha wpadł pro­sto w ramiona ekipy poszu­ku­ją­cej dzieci. Po śnia­da­niu on i Monika zostali wybrani jako dwójka szczę­śliw­ców. Zro­biono im zdję­cia i zapro­szono na popo­łu­dnie do tele­wi­zji.

Było to wyda­rze­nie tej rangi, że wycho­waw­czyni oso­bi­ście zadzwo­niła do matki Nor­berta z rado­sną nowiną.

Mama Nor­berta ukryła przed dziad­kiem, że jedzie z Nor­ber­tem na zdję­cia, tłu­ma­cząc, że wybiera się z nim do orto­pedy. Dzia­dek sam więc poszedł z Kon­stan­cją na próbę chóru i ni­gdy się niczego nie dowie­dział.

Nor­bert i Monika prze­szli męczące zdję­cia próbne, w wyniku któ­rych Nor­bert na wła­sne uszy usły­szał dwie ważne rze­czy: że jest „nie­sa­mo­wity” (użyto dokład­nie tego okre­śle­nia) i że Monika się nie nadaje.

Na tym sta­nęło.

Ta histo­ria nie ma żad­nego dal­szego ciągu w postaci filmu z małym Nor­ber­tem Ste­fa­nem Kru­kiem w roli pierw­szo­pla­no­wej lub epi­zo­dycz­nej. Osta­tecz­nie ktoś inny został wybrany.

Histo­ria ma jed­nak inny finał. W czwar­tej kla­sie (już po rele­go­wa­niu ze szkoły muzycz­nej) Nor­bert nie­ocze­ki­wa­nie spo­tkał Monikę. Była bar­dzo pewna sie­bie i bar­dzo ładna, miała fascy­nu­jąco dłu­gie włosy i masę uroku oso­bi­stego, z czego aż zanadto zda­wała sobie sprawę. Być może zosta­łaby kla­sową gwiazdą i kró­lową serc swo­ich kole­gów. Nie­stety, któ­re­goś dnia opo­wia­dała ze szcze­gó­łami, jak to w przed­szkolu wybie­rano dzieci do filmu. W wer­sji Moniki to ją wybrano i uznano za „nie­sa­mo­wite” dziecko. Nie była na tyle bez­czelna, żeby powie­dzieć, że jego nie wybrano, ale na tyle bez­czelna, żeby o nim nawet nie wspo­mnieć.

– I co, zagra­łaś w fil­mie? – zapy­tała jakaś nowa kole­żanka, a Monika zro­biła smutną minkę i odparła:

– Nie­stety, rodzice się nie zgo­dzili, bo to są wyjazdy i szkołę bym opu­ściła… Ale co z tego? Wiem, że jestem foto­ge­niczna, a to bar­dzo rzadka cecha, i na pewno będę aktorką. W tym przed­szkolu była masa dzieci, a tylko mnie wzięli.

Nor­bert się wściekł. Naj­pierw pomy­ślał, że po pro­stu ją stłu­cze, ale gdy porów­nał satys­fak­cję ze zbi­cia małej, zaro­zu­mia­lej żmijki z tym, co zrobi mu w domu dzia­dek, uznał, że nie warto.

Po lek­cjach nie sko­rzy­stał z pro­po­zy­cji kole­gów i nie wró­cił z nimi, tylko ruszył za Moniką. Szedł spory kawa­łek za nią, ale tak, żeby go widziała. Obser­wo­wał ją i myślał, że wygląda jak jego okropna star­sza sio­stra, któ­rej już wtedy szcze­rze nie lubił. Zauwa­żał mię­dzy nimi coraz wię­cej podo­bieństw. W rze­czy­wi­sto­ści obie miały dłu­gie włosy mniej wię­cej w tym samym kolo­rze.

Nerwy puściły Monice dopiero przed klatką scho­dową.

– Po co za mną idziesz?!

Jak wiemy, Monika była pewna sie­bie i nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że za chwilę usły­szy sakra­men­talne zda­nie: „Czy nie chcia­ła­byś ze mną cho­dzić?”.

Ani Nor­bert, ani ona dziś nie pamię­tają, co dokład­nie wtedy jej powie­dział. Sens był w każ­dym razie taki: on wie, że jej podzię­ko­wali, bo się nie nada­wała. O to mu cho­dziło, żeby wie­działa, że on wie.

Monika wpa­dła w panikę i popeł­niła kolejny błąd, dając po sobie poznać, że prze­stra­szyła się Nor­berta. Prze­ra­ziła się, że on wszyst­kim roz­po­wie, i Nor­bert to zoba­czył.

Poczuł ogromną satys­fak­cję. Nie trwało to długo, ale Nor­bert zapa­mię­tał to miłe poczu­cie pano­wa­nia nad innym czło­wie­kiem. Monika zresztą też.

Następ­nego dnia w szkole Nor­bert delek­to­wał się tym, że Monika pierw­sza powie­działa mu „cześć”, że na tech­nice wszy­scy w kla­sie widzieli, że poży­cza mu pędze­lek i jesz­cze prosi, żeby zechciał wziąć, bo ona ma aku­rat dwa.

„Jakie to wspa­niałe mieć nad kimś wła­dzę” – pomy­ślał Nor­bert i natych­miast przy­szła mu do głowy kolejna reflek­sja: „Jakie to łatwe”.

*

Cza­sem się sły­szy, jak ktoś zapy­tany: „A wy jak się pozna­li­ście?”, mówi: „Bar­dzo ory­gi­nal­nie…”, a potem się oka­zuje, że na wcza­sach.

„Bar­dzo ory­gi­nal­nie”, czyli w szkole, na kur­sie łucz­nic­twa, przez zna­jo­mych, na waka­cjach, u kuzynki, na syl­we­strze i tak dalej. Same bar­dzo ory­gi­nalne histo­rie.

Rodzice Nata­lii rów­nież poznali się „bar­dzo ory­gi­nal­nie”. Zda­rzyło się to, gdy oboje byli w ósmej kla­sie.

Woj­tek Milew­ski zacho­ro­wał na paskudne zapa­le­nie oskrzeli, które opor­nie reago­wało na anty­bio­tyki. Nie było go w szkole bite trzy tygo­dnie. W tym cza­sie Kasia Wój­cik (wtedy Kaś było po kilka w każ­dej kla­sie), z którą ofi­cjal­nie byli parą, prze­nio­sła swe uczu­cia na kolegę z rów­no­le­głej klasy (nikt z zain­te­re­so­wa­nych nie pamięta już dziś jego imie­nia), który pod­bił jej serce, bo grał na gita­rze i tak jak ona był har­ce­rzem. Kasia Wój­cik nie miała wąt­pli­wo­ści, że kocha gita­rzy­stę, i to z wza­jem­no­ścią. Pro­blem był w tym, że miała zasady. Na­dal ofi­cjal­nie cho­dziła z Wojt­kiem i nie mogła naru­szyć hono­ro­wego kodeksu uczniow­skiego i zacząć się spo­ty­kać z dru­gim chło­pa­kiem, nie zerwaw­szy z pierw­szym. Podzie­liła się więc z gita­rzy­stą pomy­słem, że pój­dzie do Wojtka i zerwie z nim ofi­cjal­nie i jed­no­znacz­nie. Gita­rzy­sta miał już chyba pewne poję­cie o takich roz­sta­nio­wych wizy­tach u cho­rego (leżą­cego, bied­nego, odzia­nego w smutną fla­ne­lową piżamę), bo sta­now­czo zapro­te­sto­wał i użył nawet groźby, że po jego tru­pie.

Kasia Wój­cik była więc w kło­po­cie. Namó­wiła Agatę Szlasę (póź­niej Milew­ską), żeby to ona poszła do Wojtka jako prze­ka­zi­cielka hio­bo­wych wie­ści. Agata nie odzna­czała się zbyt sil­nym cha­rak­te­rem, dała się więc do tego non­sensu namó­wić i uznała, że w imię przy­jaźni pozwoli, żeby kole­żanka wyrę­czyła się nią w tej deli­kat­nej spra­wie.

Odpro­wa­dzona przez Kasię i kilka bliż­szych kole­ża­nek zja­wiła się pod drzwiami miesz­ka­nia Wojtka i szybko zadzwo­niła, chcąc mieć to już za sobą. Spo­dzie­wała się, że drzwi otwo­rzy jej ktoś z doro­słych, więc przy­go­to­wała sobie tekst: „Dzień dobry, czy zasta­łam Wojtka?”. Tym­cza­sem kiedy mama Wojtka jej otwo­rzyła, w nie­po­rad­nych pod­sko­kach wysko­czył maleńki, mniej wię­cej sze­ścio­ty­go­dniowy kotek. Był prze­uro­czy. Miał na sier­ści spore plamki w naj­dziw­niej­szych kolo­rach. Agata w jed­nej sekun­dzie kom­plet­nie zapo­mniała o swo­jej misji, ukuc­nęła i zaczęła czule prze­ma­wiać do kotka.

Sko­rzy­stała z zapro­sze­nia na her­batę i kru­che domowe cia­steczka, potem zja­dła zupę gro­chową i wypiła drugą her­batę, opo­wie­działa o szkole i obie­cała, że jutro też wpad­nie i poda Wojt­kowi lek­cje. O Kasi i prze­nie­sie­niu jej uczuć nie wspo­mniała, gdyż jak oboje pamię­tają do dziś, jego mama ani na sekundę nie zosta­wiła ich samych.

Po tygo­dniu Woj­tek wró­cił do szkoły i jesz­cze przed dzwon­kiem na pierw­szą lek­cję poin­for­mo­wał Kasię na osob­no­ści, że z nią zrywa. Następ­nie prze­siadł się do ławki za Agatą.

Od tego czasu mię­dzy Kasią a Agatą nie ukła­dało się naj­le­piej, za to mię­dzy Agatą a Wojt­kiem, co prawda z prze­rwami, zna­ko­mi­cie.

Pobrali się tak, jak chcieli rodzice: mie­siąc po skoń­cze­niu przez każde z nich stu­diów. W nagrodę dostali więc kawa­lerkę na Solcu (bli­sko cukierni Strzał­kow­ski), w któ­rej miesz­kali potem dzie­sięć lat. Stało tam akwa­rium pełne opę­tań­czo roz­mna­ża­ją­cych się glo­no­ja­dów. Tam też uro­dziła się Natalka.

*

Kiedy Milena zapro­po­no­wała Nata­lii, żeby poje­chały razem na kilka dni do Krzy­wego, Nata­lia natych­miast się zgo­dziła. Tyle o tym miej­scu sły­szała, widziała je na zdję­ciach… Czas doko­nać wizji lokal­nej.

Przez pierw­sze dwa dni roz­ma­wiały tylko o Witku i o wspo­mnie­niach Mileny z pobytu w Krzy­wem – tam­tego pierw­szego pobytu, z Wit­kiem. Potem już do tematu nie wra­cały. Nata­lia jed­nak widziała, że Milena jest tu szczę­śliwa.

Pra­wie od trzech godzin pły­wały kaja­kiem i prawdę mówiąc, miały już tro­chę dość. Były w Krzy­wem od tygo­dnia i to był pierw­szy dzień, gdy mogły wypu­ścić się na jezioro. Tuż po zje­dze­niu codzien­nej por­cji racu­chów z jabł­kami wzięły od ojca Witka klu­czyk do kłó­dek (spi­na­ją­cych łań­cu­chem kajaki i łódki), kami­zelki ratun­kowe i dwa alu­mi­niowe wio­sła, z drzewa rosną­cego przed wej­ściem do sali bilar­do­wej zerwały sobie słod­kie jabłuszka i poszły pły­wać. Chciały nad­ro­bić słotne dni.

Milena była drob­niej­sza, więc sie­działa z przodu. Kiedy pod­pły­nęły do pomo­stu, wrzu­ciła wio­sło na deski i wysko­czyła. Bez trudu pod­ho­lo­wała kajak, ale nie wycią­gnęła dziobu na brzeg. Nata­lia nie zbie­rała się do wysia­da­nia. Rzu­ciła wio­sło na trawę koło pomo­stu i cią­gle sie­dząc w kajaku, zaczęła liczyć bąble na dło­niach. Miała w sumie pięć, ale tylko jeden pękł paskud­nie i cie­kła z niego limfa. Inne były małe, ale oczy­wi­ście bole­sne.

Dziew­czyny w ciszy kon­tem­plo­wały urok jeziora, roz­ko­szu­jąc się waka­cyj­nym roz­le­ni­wie­niem.

Miej­sco­wość Krzywe poło­żona jest na krańcu wąskiego, ale dłu­giego jeziora Krzywe. Żeby prze­pły­nąć je wzdłuż, trzeba się sporo napo­cić. Tego dnia dopły­nęły pra­wie na drugi koniec i nic dziw­nego, że były wykoń­czone.

Na pomo­ście Milena zdjęła buty i poło­żyła się na ple­cach. Ramię pod­ło­żyła pod głowę, a słom­kowy kape­lusz nasu­nęła na twarz. Nata­lia wciąż sie­działa w kajaku i oglą­dała bąble. Potem zaczęła się zasta­na­wiać nad kształ­tem swo­ich dłoni, a w końcu powę­dro­wała myślami do sta­łego w jej gło­wie tematu, że w zasa­dzie czuje coś na kształt tęsk­noty, ale nie cho­dziło o rodzi­ców czy dom. Nie. Nata­lia tęsk­niła za miło­ścią. Po pro­stu i zwy­czaj­nie chciała się naprawdę zako­chać. Nie w kim­kol­wiek! O nie. Teo­re­tyczny obiekt uczuć musiał speł­niać sza­lone i wymyślne wyma­ga­nia, któ­rym nie zdo­łałby spro­stać żaden przed­sta­wi­ciel gatunku _Homo sapiens_. Nata­lia znała miłość, ow­szem, ale jakoś zapo­mniała, że wszystko, co czło­wiek zapla­nuje sobie wcze­śniej, bie­rze w łeb, kiedy pojawi się pierw­sza elek­tryczna iskierka. Patrzyła więc na bąble i marzyła, jaka będzie szczę­śliwa. Następ­nie przy­po­mniało jej się, że powinna zadzwo­nić do mamy, wysłać kartkę do Mychy i reszty dziew­czyn i że w tym roku nie popełni tego błędu i w nowej kla­sie nie da się zro­bić skarb­ni­kiem, że z tym roz­sze­rzo­nym nie­miec­kim to był chyba dobry wybór. Potem pomy­ślała o tym, jaka Milena jest deli­katna. Z Wit­kiem cały czas wysy­łają do sie­bie ese­mesy, ale Milena kon­tak­tuje się z nim dys­kret­nie, nie obnosi się z ich miło­ścią. Nata­lia pomy­ślała rów­nież, że Milena jest bar­dzo zgrabna, a potem, że chcia­łaby ni­gdy stąd nie wyjeż­dżać, ale chęt­nie też wróci już do domu i naresz­cie pogra sobie na pia­ni­nie i… że jeśli dziś ogra Milenę w bilard, ale dwa razy z rzędu, to w tym roku kogoś pozna. Kogoś inte­li­gent­nego, wraż­li­wego, zdol­nego do miło­ści i kogoś, kto by ją chciał. Jed­nak nie! To, że ktoś będzie ją chciał, to za mało. Ona nie upodobni się do setek głu­pich dziew­czyn, które… nie wie­działa co kon­kret­nie, ale wie­działa, że nie ma zamiaru popeł­niać typo­wych błę­dów. Kusiły ją tylko błędy nie­ty­powe.

Wra­cały w mil­cze­niu. Milena myślała o tym, czy Witek teraz za nią tęskni i też ją wspo­mina. Nata­lia – o tym, czy lepiej prze­żyć wielką, nie­po­jętą miłość, a potem cier­pieć, czy raczej lepiej nic nie prze­żyć i nie cier­pieć. Umiała zna­leźć racjo­nalne argu­menty prze­ma­wia­jące za jed­nym i za dru­gim.

*

Milena była w Krzy­wem już po raz trzeci. Pierw­szy raz był naj­waż­niej­szy, bo tu poznała Witka, zanim jesz­cze powstał pen­sjo­nat Aku­rat, któ­rego pomy­sło­dawcą i wła­ści­cie­lem był ojciec Witka. Co to były za waka­cje! Milena wspo­mi­nała je czę­sto. Dzie­siątki razy ona i Witek mówili: „Krzywe to nasze naj­waż­niej­sze miej­sce”.

Dwa lata wcze­śniej na ostatni tydzień waka­cji Milena poje­chała do Krzy­wego – sie­dli­ska, które wyku­pili zna­jomi jej rodzi­ców – i prze­żyła coś wspa­nia­łego.

Doje­chała auto­bu­sem do dworca w Mrą­go­wie, pocze­kała czter­dzie­ści minut, wsia­dła do następ­nego auto­busu i po kil­ku­na­stu minu­tach dotarła do Krzy­wego. Wysia­dła na małym przy­stanku poło­żo­nym jakieś pięć­dzie­siąt metrów za sie­dli­skiem Krzywe 10. Na tym wła­śnie przy­stanku stał Witek. Ni­gdy wcze­śniej go nie widziała, a może i widziała, gdy byli małymi dziećmi, ale jakoś to spo­tka­nie nie prze­trwało w ich wspo­mnie­niach ani w rodzin­nych opo­wie­ściach. Podali sobie dło­nie, a następ­nie Witek wziął jej wielki ple­cak i zapro­po­no­wał spa­cer. Milena naj­pierw onie­miała, a potem ją to roz­śmie­szyło. Wszystko toczyło się jakoś ina­czej niż zazwy­czaj. Nie było żad­nego odnie­sie­nia ple­caka, poka­zy­wa­nia domo­stwa, przed­sta­wia­nia zna­jo­mych. Nic z tych rze­czy. Od razu i bez wstę­pów poszli do lasu.

Po dwóch godzi­nach spa­ceru Milena oczy­wi­ście nie była zako­chana, ale już coś się zda­rzyło. Ści­śle rzecz bio­rąc – dla osób postron­nych nic. Czy jest bowiem poważ­nym zda­rze­niem to, że ona na niego kilka razy zer­k­nęła, a on odpo­wie­dział tym samym? Albo że gdy na ścieżce poja­wiły się błot­ni­ste kole­iny, Witek podał jej rękę? Roz­ma­wiali o czymś, ale i tak ważne było tylko to, co mówili sobie spoj­rze­niami i gestami, bez słów. W każ­dym razie Milena wró­ciła zauro­czona Wit­kiem, czu­jąc przy­jemne zaan­ga­żo­wa­nie emo­cjo­nalne.

Trudno okre­ślić dokład­nie kiedy, w każ­dym razie dość szybko Milena uznała, że Witek jest bar­dzo fajny i dobrze mu z oczu patrzy. Niósł jej ple­cak, lekko się ugi­na­jąc, i opo­wia­dał jej o wszyst­kim i o niczym. Poka­zy­wał jakieś obej­ście, ścieżki, pomo­sty, łąki, krzaki i kałuże. Kiedy w końcu dotarli do sie­dli­ska, obstą­piła ich grupa jego zna­jo­mych.

Mile­nie wydało się, że strasz­nie dużo tych ludzi i że wła­ści­wie nie­po­trzeb­nie tu są. Jasne, że tego pierw­szego dnia nawet nie odwa­żyła się pomy­śleć, że coś z tego będzie. Oboje potrze­bo­wali tro­chę czasu, żeby się prze­ko­nać, że ta druga strona czuje to samo, że to jest praw­dziwe i że naresz­cie.

– A to jest wła­śnie Hadrian – powie­dział Witek.

Milena musiała ukryć śmiech.

Hadrian Cha­bros – jego twarz znała cała Pol­ska. W domu czę­sto się z mamą śmiały, że led­wie włą­czy się tele­wi­zor albo kupi gazetę, zaraz widzi się Hadriana Cha­brosa. Milena znała go oso­bi­ście, bo jej mama leczyła mu zęby. Straszny był z niego ner­wus. Kie­dyś zerwał się z fotela i prze­wró­cił sto­lik z narzę­dziami.

Minęło kilka tygo­dni, gdy w parku Saskim sie­dzieli przy placu zabaw dla dzieci i gapili się na zaja­dle budu­jące zamki z pia­sku bliź­niaczki, które nie odzy­wały się do sie­bie ani sło­wem. Witek przy­znał się jej wtedy, że ten spa­cer i nosze­nie cięż­kiego ple­caka miały na celu to, żeby Milena go poznała, zanim dopad­nie ją urok Hadriana.

Milena się wzru­szyła. Spodo­bał jej się motyw Witka.

W Krzy­wem mieli kilka bar­dzo waż­nych chwil, które potem czę­sto lubili wspo­mi­nać – oboje tro­skli­wie pie­lę­gno­wali te wspo­mnie­nia.

Pierw­sze doty­czyło nocy, kiedy całą grupą zor­ga­ni­zo­wali pie­szy rajd. Witek wziął Milenę za rękę i w ciem­no­ściach szli razem ze zna­jo­mymi Witka. Nic się niby nie stało – szli i trzy­mali się za ręce. Dru­gie to była chwila, w któ­rej się roz­sta­wali. Witek podał jej rękę, a potem się cmok­nęli.

Wie­czo­rem Milena uświa­do­miła sobie, że w dobie sek­su­al­nej swo­body, seksu wir­tu­al­nego i uza­leż­nień od naj­roz­ma­it­szych stron rand­ko­wych ona jest śre­dnio­wieczną mieszczką i na doda­tek to jej się podoba. Nie chce niczego przy­spie­szać ani uno­wo­cze­śniać. Chce, żeby ich zna­jo­mość była kom­plet­nie ana­chro­niczna, śre­dnio­wieczna wła­śnie.

Po waka­cjach spo­ty­kali się codzien­nie, ale to ten dzień w parku uznali za począ­tek swo­jego cho­dze­nia. Naro­dziny swo­jej miło­ści liczyli nie od sierp­nia, tylko od wtorku dzie­wią­tego wrze­śnia. To była ich rocz­nica.

*

Mar­cin Milew­ski miał jede­na­ście lat, gdy jego star­szy brat się oże­nił i wypro­wa­dził. Ten pierw­szy fakt nie zro­bił na nim zbyt wiel­kiego wra­że­nia, za to drugi zro­bił potężne, Mar­cin bowiem odzie­dzi­czył po bra­cie cały pokój. O ile żyjąc obok sie­bie, Mar­cin i Woj­tek zale­d­wie się tole­ro­wali, o tyle po ślu­bie Wojtka zaczęli się przy­jaź­nić. Kiedy jego brat wraz z żoną pod­czas nie­dziel­nego obiadu oświad­czyli, że spo­dzie­wają się dziecka, Mar­cin pomy­ślał, że chyba osza­leli, skoro z wła­snej woli teraz, gdy nie muszą już miesz­kać z rodzi­cami i mogą wra­cać do domu, o któ­rej tylko chcą, biorą sobie na głowę kło­pot w postaci drą­cego japę dzie­ciaka. Był jed­nak na tyle roz­sądny, że nie zdra­dził swo­ich ponu­rych myśli. Nie zacho­wał się tak entu­zja­stycz­nie jak mama, ale na pyta­nie, czy woli być wuj­kiem dziew­czynki, czy chłopca, wzru­szył ramio­nami i zgod­nie z ocze­ki­wa­niem spo­łecz­nym powie­dział, że chłopca.

Kiedy Nata­lia miała pięć lat, po raz pierw­szy pomy­ślała, że wujek Mar­cin jest pra­wie tak samo cudowny jak tata i że ożeni się z nim, gdy tylko będzie ku temu spo­sob­ność.

Wujek Mar­cin przy­cho­dził do nich bar­dzo czę­sto. Zanim z tatą usie­dli do jakichś zadań z logiki, zawsze bawił się z Natalką. To były genialne zabawy. Wybie­rali bajkę, na przy­kład o mamie kozie i sied­miu koź­ląt­kach. Wujek tak uda­wał wilka, że cier­pła skóra. Gdy był Czer­wo­nym Kap­tur­kiem, był nim naprawdę. Nie dało się go nie kochać, nie uwiel­biać, nie myśleć, że jest jedyny i naj­cu­dow­niej­szy. Bo był! Ni­gdy nie odbie­rał tele­fonu, gdy się bawili, tylko zasty­gał i dzi­wił się, co to za dźwięk. Zawsze bawił się tak długo, aż to Nata­lia miała dość. Ni­gdy nie powie­dział jej: „Idź się pobaw”. Zawsze bawili się razem. Jeśli kupił jej płytę z bajką, to razem, zapa­trzeni w sufit, słu­chali tej bajki ze sto razy. Mar­cin nie miał w sobie nic z rodzica, który kupuje dziecku płytę tylko po to, by mieć godzinę spo­koju.

W przed­szkolu pani zmu­szała Natalkę do jedze­nia obrzy­dli­wej kle­istej zupy z czymś dłu­gim i zie­lo­nym. Potem, w szkole, była pani, która mówiła tak cicho, że Natalka połowy nie sły­szała. Z kolei na base­nie nie chciała sama wsko­czyć do wody i instruk­tor wepchnął ją na siłę.

Za to wie­czo­rem przy­cho­dził wujek, od progu wołał: „Nata­luś, ty wiesz, jaką świetną książkę czy­ta­łem?!”, i z wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem stresz­czał jej jakąś książkę, którą potem, już samo­dziel­nie, Nata­lia poły­kała z wypie­kami na twa­rzy. Świat wyda­wał się miły i bez­pieczny, bo był wujek. Cho­ciaż był już doro­sły i zaczął stu­dia, opo­wia­dał jej dow­cipy w stylu: „Czym się różni wró­be­lek? Tym, że ma jedną nóżkę bar­dziej…”. Natalka czuła się, ważna, doro­sła i wta­jem­ni­czona. Życie dawało się udźwi­gnąć i wytrzy­mać, bo był wujek.

Kochał ją – to było pewne. Kiedy przy stole ktoś zapy­tał go, czy ma narze­czoną, wujek aż otwo­rzył usta.

– Ja się oże­nię z Natalką, co nie, Natala? Gdzie ja znajdę lep­szą dziew­czynę? Nie chcę nikogo innego.

I Natalka mu uwie­rzyła.

Uwie­rzyła po pierw­sze, dla­tego że miała wtedy jede­na­ście lat i jesz­cze wie­rzyła w to, co mówią bli­scy i kochani ludzie, a po dru­gie, i to był ten waż­niej­szy powód: dla­tego że chciała mu uwie­rzyć.

Od tego dnia życie nabrało jesz­cze więk­szego sensu. Nie przej­mo­wała się już tym, że wymio­tuje, gdy wsią­dzie do samo­chodu, ani tym, że zawsze, kiedy w sto­łówce nie­sie zupę, ktoś ją spe­cjal­nie potrąci i zupa się wylewa, a cza­sem też roz­bija się talerz. Nie przej­mo­wała się rów­nież, że w kla­sie zaczęto mówić, kto z kim cho­dzi i kto się w kim kocha. Nata­lia nie brała w tym udziału. Nie musiała cho­dzić z głup­ko­wa­tymi kole­gami z klasy, bo był wujek Mar­cin – jej naj­więk­sza nadzieja i tajem­nica, jej życie i szczę­ście, jej przy­szłość. Wia­domo było, że jak tylko doro­śnie, jak tylko… Z nikim na ten temat ni­gdy nie roz­ma­wiała, bo wyda­wało jej się oczy­wi­ste, że wszy­scy to wie­dzą i rozu­mieją. Widziała to w oczach wujka i nie miała wąt­pli­wo­ści, że tak się sta­nie, a poza tym nie chciała nikomu się z tego zwie­rzać.

A potem – bez uprze­dze­nia, bez naj­mniej­szych oznak, że nad­cho­dzą zmiany i roz­cza­ro­wa­nia, bez skru­pu­łów – wujek zja­wił się z nią. Tę pierw­szą Nata­lia pamięta do dziś. To zna­czy pamięta je wszyst­kie dokład­nie, po kolei. Wszyst­kie, z któ­rymi spo­ty­kał się Mar­cin, mogłaby wymie­nić jed­nym tchem, ale ta pierw­sza… ta pierw­sza była naj­gor­sza.

Roz­legł się dzwo­nek i Natalka jak zawsze rzu­ciła się do drzwi, żeby następ­nie rzu­cić się na wujka.

– Cześć, piękna! Jak żyjesz? – zawo­łał jak zawsze. – Zobacz, jak mnie tu witają. Patrz i ucz się – zwró­cił się wujek do tam­tej i objął ją ramie­niem. – To jest Domi­nika – powie­dział, a Nata­lia zamarła. – Poznaj­cie się.

„Po co?” – pomy­ślała Natalka, ale wycią­gnęła rękę. Nie była już jakąś smar­kulą, która nie umie się zacho­wać.

Od jakie­goś czasu zaprze­stali swo­ich sza­lo­nych zabaw, ale ostat­nio wujek poka­zy­wał jej, jak robić dobre zdję­cia, i uczył ją pro­wa­dzić samo­chód. A teraz wytrza­snął jakąś Domi­nikę, od któ­rej na odle­głość pach­niało nie­przy­jem­nymi zmia­nami.

Wszedł do dużego pokoju i usiadł przy stole. Po pro­stu. Jak nie on. Jak każdy. Usta­lił z mamą Natalki, czy będą jedli obiad, czy tylko wypiją kawę (wybrali obiad), a potem się uśmiech­nął.

– To jest wła­śnie moja Natala.

– Rze­czy­wi­ście jest śliczna – powie­działa Domi­nika i też się uśmiech­nęła, ale w tym uśmie­chu było coś, czego Nata­lia się prze­stra­szyła.

Była w nim nie­zmą­cona pew­ność. Ta Domi­nika zna­la­zła się tu w maje­sta­cie prawa, jako pra­wo­wita dziew­czyna Mar­cina, i przy­szli na wyraźne zapro­sze­nie, z kur­tu­azyjną wizytą. Czym niby miała się przej­mo­wać?

Mar­cin pochy­lił się nad nią i gapili się razem na akwa­rium. Natalka czuła się coraz gorzej, jakby ktoś po kawa­łeczku ją zamra­żał.

– Mar­cin mi opo­wia­dał, jak faj­nie umia­łaś się zawsze bawić, że się kum­plu­je­cie i że jesteś sza­lona i genialna. Nawet byłam tro­chę zazdro­sna. No ale że masz takie śliczne oczy, to nie prze­sa­dził ani na jotę – powie­działa Domi­nika z przy­mil­nym uśmie­chem.

Nie zjed­nała sobie jed­nak Nata­lii. Była bez szans.

Mar­cin zaczął bywać u nich coraz rza­dziej. Po dwóch mie­sią­cach zja­wił się z Magdą – dziew­czyną o ory­gi­nal­nej wło­skiej uro­dzie, potem z Ulą o ala­ba­stro­wej cerze, następ­nie z Marzeną, która zawsze pro­siła od razu o dwie her­baty, z Basią, która miała uda tak szczu­płe jak mama Natalki ręce, jesz­cze raz z Magdą, ale inną, znowu z Ulą (tą samą – wra­cali do sie­bie trzy razy, zanim Ula osta­tecz­nie z nim zerwała) i w końcu z Justyną. Justyna przy­nio­sła jej naj­praw­dziw­szą na świe­cie skrzy­neczkę na biżu­te­rię, z mnó­stwem prze­gró­dek, i ode­brała Nata­lii resztkę złu­dzeń, bo razem z wuj­kiem i pier­ścion­kiem z cyr­ko­nią jechali do Bel­gii.

Wszel­kie marze­nia i nadzieje zostały pogrze­bane żyw­cem, gdy po ich wyj­ściu Natalka zoba­czyła przez okno, że idą razem przy­tu­leni. Byli tak zajęci cało­wa­niem się, ści­ska­niem i wsia­da­niem do samo­chodu, że Mar­cin nawet jej nie poma­chał.

Jeśli można o kim­kol­wiek powie­dzieć, że miał idyl­liczne dzie­ciń­stwo, to na pewno o Natalce. Skoń­czyło się ono w momen­cie, kiedy Mar­cin z Justyną wsie­dli do samo­chodu i odje­chali.

Mar­cin Milew­ski nie skoń­czył stu­diów w Bel­gii. Prze­rwał je po pół­tora roku, gdy poznał Pol­linę. Ocza­ro­wał ją tym, jak zna­ko­mi­cie umie się zaj­mo­wać dziećmi, jaki jest rodzinny, zor­ga­ni­zo­wany, zaradny, prak­tyczny i pod każ­dym wzglę­dem nie­zwy­kły. Po raz pierw­szy spo­tkała męż­czy­znę, który tarzał się z dziec­kiem po dywa­nie i cho­wał do szaf, gdy uda­wał sowę uni­ka­jącą świa­tła. Prze­pro­wa­dził się do niej i teraz pra­cuje w pań­stwo­wej fir­mie, wpro­wa­dza­jąc dane do kom­pu­tera, a popo­łu­dniami cho­dzi z syn­kiem Pol­liny z pierw­szego mał­żeń­stwa na karate, pły­wa­nie oraz mini­ba­sket, bo mały ma ADHD w takiej for­mie, że trzeba go roz­ła­do­wy­wać za pomocą róż­nych spor­tów. Czy czę­sto myśli lub mówi o Natalce? Bar­dzo. Dzwoni i długo z Nata­lią roz­ma­wia, zapra­sza ją do sie­bie na waka­cje. Raz już nawet pra­wie poje­chała, ale w ostat­niej chwili dostała zapa­le­nia ucha. Jakoś zawsze coś jej wypada – coś cał­ko­wi­cie nie­za­leż­nego od niej, żeby nie było wąt­pli­wo­ści. Mar­cin wciąż powta­rza, że jako dziecko była genialna i chyba to dzięki niej do dziś on tak lubi dzieci.

O tym wszyst­kim, co zro­bił z życiem Natalki, nie ma naj­mniej­szego poję­cia. W końcu co niby takiego zro­bił? Był praw­dzi­wym, cudow­nym wuj­kiem. Kochał swoją bra­ta­nicę i dawał się kochać i uwiel­biać.

I na tym wła­śnie polega jego wina.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierw­szego wrze­śnia, kiedy Nata­lia szy­ko­wała się na roz­po­czę­cie roku szkol­nego w nowej szkole, pomy­ślała, że chcia­łaby, żeby nie było w kla­sie żad­nej Domi­niki. Jeśli żad­nej nie będzie, to okres liceum minie jej sym­pa­tycz­nie i bez­pro­ble­mowo.

Kiedy razem z grupą innych nowych lice­ali­stów stała przed salą, jej uwagę zwró­ciły dwie osoby. Jedna bar­dzo miła, uśmiech­nięta, od razu prze­jęła ini­cja­tywę, pyta­jąc, kto gdzie mieszka, do któ­rej szkoły wcze­śniej cho­dził i jak było na waka­cjach. Wszyst­kim mówiła, że prze­pra­sza za swoją dzi­siej­szą egzal­ta­cję, ale jej brat wczo­raj kupił ala­skana z błę­kit­nymi jak cha­bry oczami. Pies wabi się Barry, a do kom­pletu ojciec kupił samo­chód do jego prze­wozu. Tym samym sku­piła też na sobie zain­te­re­so­wa­nie chłop­ców. Druga z dziew­czyn gar­biła się ohyd­nie. Dość sym­pa­tyczna, inte­li­gentna twarz ginęła przy tej roz­la­złej syl­wetce.

Nata­lii spodo­bała się ta pierw­sza i z nią chciała usiąść, ale – jak to w życiu bywa – ta pierw­sza miała oczy­wi­ście na imię Domi­nika, więc sie­dze­nie z nią odpa­dało. Nata­lia usia­dła z Różą. I tak nie zale­żało jej spe­cjal­nie na tym, z kim usią­dzie. Miała w bród przy­ja­ció­łek i aku­rat pod tym wzglę­dem nie mogła narze­kać.

*

Nata­lia i Nor­bert poznali się „bar­dzo ory­gi­nal­nie”. Oboje cho­dzili do liceum imie­nia Bato­rego w War­sza­wie. Nata­lia zaczy­nała klasę pierw­szą, Nor­bert matu­ralną.

Mimo swo­ich obiet­nic, że nie da się w to wcią­gnąć, Nata­lia została gospo­dy­nią klasy, a Nor­bert zastępcą gospo­da­rza w swo­jej kla­sie. Spo­tkali się na zebra­niu nie­mrawo funk­cjo­nu­ją­cego samo­rządu szkol­nego. Dla Nata­lii nie było to łatwe spo­tka­nie, bo wśród uczest­ni­ków zna­lazł się nie­jaki Paweł Kar­piń­ski, z któ­rym Nata­lia cho­dziła przed­tem do szkoły. Kie­dyś była nim bar­dzo zain­te­re­so­wana. Myślała, że już jej prze­szło, gdy jed­nak zoba­czyła go w nowej szkole, poczuła gwał­towny atak paniki. Nic dziw­nego, że z tego zebra­nia nie zapa­mię­tała Nor­berta. Jej uwagę zdo­mi­no­wał Paweł.

Wysłu­chali nud­nego prze­mó­wie­nia poprzed­niego prze­wod­ni­czą­cego, który już jako stu­dent medy­cyny wpadł do szkoły. Potem każde powie­działo kilka zdań o sobie, wybrali Dorotę Jawor­ską na prze­wod­ni­czącą i wszy­scy się roze­szli.

War­szawę zaata­ko­wała jesienna fala upa­łów, więc Nata­lia poszła do spo­żyw­czego, żeby kupić sok grejp­fru­towy. Sta­nęła w kolejce do kasy numer cztery. Nume­ra­cja była o tyle absur­dalna, że w tym skle­pie znaj­do­wała się tylko jedna kasa. Po chwili do kolejki dołą­czył Nor­bert. Oboje poczuli się tro­chę głu­pio, czyli tak jak się czuje każdy, gdy musi stać koło kogoś, kto niby jest jego zna­jo­mym.

– Cześć – ode­zwał się w końcu Nor­bert i wyjął z koszyka kwas chle­bowy. – Ty musisz być Nata­lia, prawda? Byli­śmy razem na tym zebra­niu…

– A, tak. Cześć – powie­działa Nata­lia i podała mu rękę.

Uśmiech­nęła się zdaw­kowo, po czym szybko wyszła ze sklepu i ruszyła na przy­sta­nek.

*

– Czy ja nie prze­szka­dzam?

– Daj spo­kój. – Nata­lia wzięła od Mileny torbę i podała jej wie­szak.

Weszły do kuchni, gdzie przy okrą­głym stole sie­dzieli rodzice i pies. Bobik, co prawda, nie jadał sztuć­cami, ale miał swoje miej­sce. Miał czter­na­ście lat, był głu­chy jak pień, z węchem też miał kło­poty. Jedy­nie widział, no i jed­nak tro­chę czuł. Na widok Mileny nie zesko­czył z krze­sła, ale zamer­dał ogo­nem.

– O, Milenka… – Mama Nata­lii uśmiech­nęła się słabo.

Przy­ja­ciółki poro­zu­miały się wzro­kiem. Nata­lia zro­biła kawę z cyko­rią, dolała mleka, wrzu­ciła przy­prawę do kawy, chwy­ciła puszkę z cia­stecz­kami owsia­nymi i czym prę­dzej ewa­ku­owały się do jej pokoju.

– Mama jest zała­mana. Po tę dziew­czynkę zgło­sił się jej natu­ralny ojciec. Nie dosta­niemy jej.

– O! I co teraz? – spy­tała Milena.

– Nic. Cała pro­ce­dura adop­cyjna znów przed nimi.

– No ale prze­cież…

– Nie o to cho­dzi. Jasne, że przejdą, tylko wiek… rozu­miesz. Już i tak ledwo się miesz­czą w wideł­kach. Mają po czter­dzie­ści trzy lata.

Julia Gra­żyna, lat dwa i pół, miała już za sześć dni zamiesz­kać u Milew­skich, ale sąd zakwe­stio­no­wał adop­cję, ponie­waż poja­wił się bio­lo­giczny ojciec dziew­czynki. Dzięki kole­żance z sądu rodzin­nego mama Nata­lii dowie­działa się, że ojciec małej nie miał poję­cia, że jest tatu­siem. Mama Julki z sobie tylko zna­nych powo­dów ni­gdy go o tym nie powia­do­miła. Teraz on i jego obecna żona w try­bie pil­nym wnie­śli sprawę o adop­cję. Oczy­wi­ście bio­lo­giczni rodzice zawsze mają pierw­szeń­stwo, więc Milew­scy po latach ocze­ki­wań i mie­sią­cach nadziei zostali z poczu­ciem wiel­kiej straty i jesz­cze więk­szej pustki.

– Strasz­nie mi ich żal…

Roz­ma­wiały o pro­ce­du­rze adop­cyj­nej w Pol­sce, a potem zaczęły żar­to­wać, że to wszystko dla­tego, że Natalka była zawsze taka grzeczna. Gdyby była gor­sza, darła się po nocach, dewa­sto­wała meble lub psuła zabawki, spra­wiała kło­poty wycho­waw­cze, ze dwa razy powta­rzała klasę, jej rodzi­com nawet przez myśl by nie prze­szło, żeby koniecz­nie brać do rodziny dru­gie dziecko.

Kiedy dopiły kawę, oka­zało się, że rodzice idą do kina. Po ich wyj­ściu dziew­czyny roz­ma­wiały jesz­cze o tym, że to wyrzu­cone pie­nią­dze, bo i tak żadne z nich nie będzie wie­działo, o czym był ten film. Wzięły Bobika i wyszły na spa­cer.

– A co tam u was? – spy­tała Nata­lia.

– Bez zmian… A wła­ści­wie to nie. Wczo­raj byli­śmy z Wit­kiem na uro­dzi­nach jego kolegi, Michała…

Milena zaczęła opo­wia­dać, jak Witek nauczył wszyst­kich tań­czyć zorbę, a potem jesz­cze ona gadała ze zna­jo­mymi, a on uczył jedną nie­dojdę kro­ków zorby. Koor­dy­na­cja ruchów zde­cy­do­wa­nie nie była jej mocną stroną. Gdy w końcu z wiel­kim tru­dem ją nauczył, we dwoje odtań­czyli tę zorbę i wszy­scy ode­tchnęli, że naresz­cie posłu­chają sobie cze­goś nor­mal­nego do tańca. Ta dziew­czyna nawet mu nie podzię­ko­wała, tylko wyszła nie­mal bez słowa.

– Jakaś nie­wy­cho­wana dzi­ku­ska – pod­su­mo­wała Milena, po czym opi­sała egzo­tyczne uro­dzi­nowe menu i wspo­mniała, że w tym roku chyba zmieni szkołę angiel­skiego.

Potem prze­sko­czyła na temat nowej kole­żanki, któ­rej rodzice wyje­chali do Holan­dii, a ona z bra­tem zamiesz­kali u babci w War­sza­wie i dla­tego teraz cho­dzą z nią do klasy. Nata­lia słu­chała, śmiała się, bo Milena umiała wspa­niale opo­wia­dać. Jej histo­ryjki były zawsze fra­pu­jące. Gdy się już roz­stały, Nata­lii nagle przy­szło na myśl, że u niej jak zwy­kle nic się nie zda­rzyło.

*

Gdy Nor­bert zapła­cił w skle­pie, przez chwilę myślał jesz­cze o tej dziew­czy­nie. Cho­dziła do pierw­szej klasy, to wie­dział z zebra­nia. Była chyba jego wzro­stu, cho­ciaż może jed­nak tro­chę niż­sza. Poza tym w jej twa­rzy dostrze­gał jakby coś zna­jo­mego, ale nie usta­lił co. W środy miał tre­ning piłki ręcz­nej, ale od rana wie­dział, że nie pój­dzie, bo bolało go kolano. Nie chciał na razie nic mówić mamie. Liczył, że skoro samo przy­szło, to samo przej­dzie. Musiał tylko ukry­wać to przed Kością, bo ona wszystko zawsze dono­siła mamie. Jej zaję­cia w Aka­de­mii Muzycz­nej zaczy­nały się dopiero w paź­dzier­niku, więc gdy tylko nie dud­niła w pia­nino, to szpie­go­wała. Nor­bert nie cier­piał sio­stry i ni­gdy nie zda­rzało mu się myśleć o niej z sym­pa­tią. Wspo­mnie­nie o sio­strze ode­rwało go od roz­my­ślań o Nata­lii. Zanim wró­cił do domu, wstą­pił jesz­cze do babci, która miesz­kała w tym samym bloku, tyle że na par­te­rze. Zjadł bab­ciny ser­nik z rabar­ba­rem, na bar­dzo gru­bym spo­dzie, ale taki wła­śnie lubił.

W domu nikogo nie było. Mama pro­sto po pracy poszła na jogę, a Kość zosta­wiła kartkę, że idzie na jakiś kon­cert do Aka­de­mii Muzycz­nej.

Zaj­rzał na stronę liceum.

Nie pamię­tał nazwi­ska Nata­lii, nie wie­dział też, jaki jest pro­fil jej klasy, posta­no­wił więc podejść do sprawy meto­dycz­nie. Prze­glą­dał infor­ma­cje oraz kla­sowe zdję­cia robione tra­dy­cyj­nie pierw­szego wrze­śnia wszyst­kim pierw­szym kla­som. Nata­lia była w kla­sie pierw­szej C. Zna­lazł ją bez kło­po­tów. Sie­działa w dru­gim rzę­dzie, trze­cia od lewej strony. Pró­bo­wała się uśmiech­nąć do obiek­tywu, ale tylko mini­mal­nie unio­sła kąciki ust. Powięk­szył zdję­cie jej klasy, wyka­dro­wał, a potem wydru­ko­wał.

Kiedy przy­szła mama, zro­biła fasolkę po bre­toń­sku i razem usie­dli do stołu.

– Cudowna – powie­dział Nor­bert.

Następ­nego dnia, kiedy wstał i się­gnął po tele­fon, zoba­czył sła­bej jako­ści zdję­cie Nata­lii. Wziął je do ręki.

– Nie­sa­mo­wita – mruk­nął.

Otwo­rzył drzwi swo­jego pokoju i pięć­dzie­siąt razy pod­cią­gnął się na drążku zamon­to­wa­nym w futry­nie.

*

Na prze­rwie wycze­kał momentu, aż będzie scho­dziła na pierw­sze pię­tro, i minął się z nią na scho­dach.

– Cześć, Nata­lia. – Miał mało czasu i wybit­nie nie­do­godne warunki, żeby zaj­rzeć jej w oczy, ale się udało.

– Cześć… – Nata­lia zmru­żyła oczy, pró­bu­jąc umiej­sco­wić jakoś tego chło­paka, a potem znik­nęła w tłu­mie.

Nor­bert uśmiech­nął się pod nosem i zado­wo­lony poszedł na mate­ma­tykę.

Wcale mu się nie spie­szyło, dla­tego dał sobie kilka dni na mówie­nie tylko „cześć”.

Pod koniec następ­nego tygo­dnia, kiedy Nata­lia mijała go na scho­dach, wyraź­nie go roz­po­znała. Nie uśmiech­nęła się, ale jej twarz zasty­gła, jakby w ocze­ki­wa­niu na to obrzę­dowe „cześć”. Wtedy Nor­bert uznał, że jest już gotowa, że można zacząć dzia­łać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: