- W empik go
Barnaba Rudge tom 2 - ebook
Barnaba Rudge tom 2 - ebook
W burzliwym czasie sporów politycznych i ideologicznych wywodzący się z nizin społecznych Barnaby Rudge i jego matka stają się ofiarami prześladowania. Zmieniają miejsca zamieszania i wchodzą w rozmaite układy, by odzyskać spokój. Wielowątkowy utwór historyczny umieszcza perypetie bohaterów na tle prawdziwych wydarzeń, a akcja trwa od 1775 r. aż do 1780 r., kiedy to w Londynie doszło do rozruchów, w wyniku których mieszkańcy stolicy spalili więzienie Newgate. Powieść była publikowana w odcinkach, jest ilustrowana rysunkami Freda Barnarda oraz reprodukcjami XIX-wiecznych rycin. Może zainteresować miłośników powieści historycznej w wykonaniu Henryka Sienkiewicza czy Aleksandra Dumasa.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-8735-1 |
Rozmiar pliku: | 700 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potężny, północny wicher szalał od zmierzchu pewnego zimowego dnia na początku roku pańskiego tysiąc siedemset osiemdziesiątego; noc zapadła czarna i ponura. Nawałnica deszczu ze śniegiem — gwałtowna, gęsta i lodowato zimna — siekła mokre ulice i kołatała do brzęczących okien. Szyldy, wyrywane niemiłosiernie ze swych skrzypiących ram, padały z trzaskiem na chodniki. Nadwątlone wielkie kominy chwiały się i krzywiły od ciosów zawieruchy. Wiele smukłych wież kościelnych dygotało tej nocy, jak gdyby zaczynało się trzęsienie ziemi.
Pora była nieodpowiednia, aby ci, którzy mogli znaleźć jakikolwiek widny, ciepły kątek, wyzywać mieli furię żywiołów. W lepszych kawiarniach goście kupili się przy kominkach, zapominali o polityce i z tajoną uciechą powtarzali jeden drugiemu, że dmie silniej z minuty na minutę. W każdym nędznym szynku na wybrzeżu niepoczesne figury obsiadały ognisko i gwarzyły o statkach zaginionych na morzu wraz z całą załogą, opowiadały wstrząsające historie o rozbitych okrętach i topielcach, wyrażały nadzieję, że znajomi bezpiecznie ujdą huraganowi, i z powątpiewaniem kiwały głowami. W domach rodzinnych dzieci chroniły się w świetlanym kręgu, z trwożnym zadowoleniem słuchały bajania o duchach, czartach i wyniosłych, w biel odzianych postaciach stających u wezgłowia łóżek, o ludziach, co posnęli w starych kościołach i nie dostrzeżeni przez nikogo budzili się tam w mrokach głuchej nocy. Dzieci drżały na myśl o ciemnych sypialkach na piętrze, zarazem jednak z lubością słuchały zawodzenia wichru i miały nadzieję, że wiać tak będzie długo i coraz potężniej. Niekiedy ci szczęśliwi, bezpieczni pod dachem ludzie milkli, by nasłuchiwać, czasem ktoś z nich podnosił palec i wołał: „Słuchajcie!“ Wówczas ponad huczenie w kominach i szybkie bębnienie ulewy o szyby wybijał się gromki, jękliwy dźwięk, od którego ściany dygotały, jak gdyby spoczęła na nich dłoń olbrzyma. Później rozbrzmiewał głuchy ryk, niby wzburzonego morza, później taki zgiełk i tumult, jak gdyby całe powietrze oszalało, a wreszcie z przeciągłym wyciem fale wichury odpływały, zostawiając za sobą chwilę ciszy i spoczynku.
Światła Maika wesoło migotały tej nocy, chociaż na dworze nie było nikogo, kto mógłby się nimi cieszyć. Błogosławiona bądź zawieszona w oknie czerwona (głęboko, rubinowo, promieniście czerwona) stara zasłono, przez którą sączy się wspólny strumień jasności ognia na kominku, świec blasku, mięsiwa, krzepkiego trunku i wesołego towarzystwa. Niby roześmiane oko połyskujesz radośnie na tle zalegających wokół mroków. A to wnętrze karczemnej izby! Jakiż kobierzec dorówna skrzypiącemu piaskowi? Gdzie muzyka równie wesoła, jak trzask polan na ogniu? Jaka perfuma sprosta miłym woniom ziejącym z kuchni? Gdzie klimat przyjemniejszy niż rozkoszne ciepło Maika? Błogosławiony bądź odwieczny domu, który wciąż stoisz krzepko. Jak zagniewany wicher urąga i porykuje nad twym opornym dachem! Jak zmaga się i mocuje z ciężkimi kominami, które zieją kłębami dymu z gościnnych gardzieli i miotają wyzwanie w twarz zawierusze! Jak odbija i szturmuje do okien, bo ponad wszystko pragnie zdmuchnąć promienną jasność! Ale blasków tych huragan zgasić nie zdoła, a zaciekłość jego zdaje się dodawać im tylko żywości i barwy.
Albo ta szczodra obfitość, nieprzebrane bogactwo zasobnej gospody! Nie wystarcza jedno ognisko huczące i siejące iskrami na przestronnym kominku. W kafelkach, którymi omurowano ów kominek, pięćset ognisk połyskuje i pełga równie jasnym blaskiem. Nie wystarcza jedna czerwona zasłona, która odcina izbę od złowróżbnych mroków i we wnętrzu jej roztacza dobrotliwe wpływy. W każdej pokrywie rynki, w każdym świeczniku, we wszystkich zawieszonych na ścianach naczyniach z miedzi, mosiądzu lub cyny dostrzec można nieprzeliczone purpurowe firanki, które falują i mienią się wraz z drganiem płomienia i, dokąd wzrok sięgnie, tworzą nieskończenie długie perspektywy tej samej wesołej barwy. Stare dębowe boazerie, belki pułapu, krzesła, ławy odbijają ową czerwień w ciemniejszych odcieniach. Płomienie i szkarłatne zasłony widać w oczach pijących przy kominku mężczyzn, w ich guzikach, w ich trunku, w lulkach fajek, które palą.
Pan Willet siedział tam, gdzie siadywał zawsze przed pięcioma laty. Wzrok utkwił w nieśmiertelnym saganie i od chwili, gdy zegar wybił osiem razy, niewiele dawał oznak życia. Oddychał tylko chrapiąc równomiernie i głośno, chociaż daleki był od snu, a od czasu do czasu podnosił szklankę do ust albo wytrząsał popiół z fajki i nabijał ją świeżym ładunkiem tytoniu. Było pół do jedenastej. Pan Cobb i długi Phil Parkes — jak dawnymi laty — dotrzymywali oberżyście kompanii, a przez całe śmiertelnie długie dwie godziny i trzydzieści minut nikt z towarzystwa nie odezwał się ni słowem.
Filozofia rozstrzygnąć winna zagadnienie, czy ludzie dzięki długoletniemu przesiadywaniu na tych samych miejscach i w tym samym położeniu względem siebie oraz wykonywaniu nieodmiennych wciąż czynności zyskują jakiś szósty zmysł lub tajemniczą moc oddziaływania na siebie zastępującą im ów zmysł szósty. Niewątpliwie jednak stary John Willet, pan Parkes i pan Cobb jednomyślnie i stanowczo uważali się za doskonałych kompanów i ludzi obdarzonych raczej nieprzeciętną bystrością. Niewątpliwie spoglądali na siebie od czasu do czasu, jak gdyby odbywała się między nimi ustawiczna wymiana myśli. Niewątpliwie żaden z tych panów nie miał siebie ani kompana za mruka, a każdy z nich — gdy spotkał wzrokiem spojrzenie drugiego — kiwał głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „W tej sprawie szanowny pan dał wyraz najzupełniej zdrowym poglądom. Bez zastrzeżeń zgadzam się z szanownym panem“.
Izba była bardzo ciepła, tytoń bardzo smaczny, ogień bardzo kojący, toteż pan Willet począł stopniowo zapadać w drzemkę. Ale dzięki długoletniej praktyce opanował wybornie sztukę palenia przez sen, sapał zaś zupełnie podobnie na jawie i w czasie drzemki (różnica polegała jedynie na tym, że w drugim przypadku napotykał niekiedy trudności w oddychaniu, takie np. jak cieśla, który heblując deskę trafi na sęk), toteż kompani jego zorientowali się w faktycznym stanie rzeczy wówczas dopiero, gdy oberżysta natknął się na taką właśnie przeszkodę i musiał rozpocząć chrapanie od nowa.
— Johnny nam usnął — szepnął pan Parkes.
— Usnął jak suseł — przyznał pan Cobb.
Żaden z nich nie powiedział nic więcej, dopóki pan Willet nie trafił na drugi sęk, szczególnie jakoś oporny, który omal go nie przyprawił o konwulsje. Ale stary John nadludzkim wysiłkiem pokonał i tę zaporę bez przebudzenia.
— Śpi nadzwyczaj twardo — rzekł pan Cobb.
— Nie tak znowu twardo — odparł pan Parkes, który sam zapewne miał zdrowy sen.
Powiedziawszy to leśniczy skierował wzrok ku arkuszowi przylepionemu nad kominkiem a ozdobionemu u góry drzeworytem przedstawiającym małego chłopczynę, który, z kijem na ramieniu i węzełkiem na kiju, biegnie bardzo szybko pozostawiając za sobą — aby obraz był tym łatwiej zrozumiały — drogowskaz i kamień milowy. Pan Cobb zwrócił spojrzenie w tę samą stronę i przyglądał się ogłoszeniu, jak gdyby widział je po raz pierwszy w życiu. Był to dokument, który pan Willet osobiście skomponował po zniknięciu swojego syna, Józefa, pragnąc zawiadomić arystokrację, szlachtę i zwyczajnych śmiertelników, że młodzian ów porzucił dom rodzinny. Pan Willet opisywał dokładnie strój oraz wygląd zbiega i przeznaczył nagrodę w sumie pięciu funtów każdemu, kto pojmie go i bezpiecznie dostarczy do zajazdu Pod Maikiem w Chigwell albo też ulokuje w którymkolwiek z królewskich więzień, dokąd ojciec mógłby się zgłosić po odbiór. Pomimo dobrych rad i prośb przyjaciół uparty pan Willet w ogłoszeniu nazywał swego spadkobiercę „małym chłopcem“ i w rysopisie obniżył jego prawdziwy wzrost o osiemnaście cali, a może nawet o dwie stopy. Z tych dwóch powodów zapewne anons nie przyniósł spodziewanych rezultatów, a skutkiem jego było tylko to, że w rozmaitych odstępach czasu dostarczono do Chigwell około czterdziestu pięciu młodocianych włóczęgów w wieku od lat sześciu do dwunastu, co naraziło oberżystę na znaczne wydatki.
Pan Cobb i pan Parkes z tajemniczymi minami spoglądali na to dzieło, na siebie wzajemnie i na starego Johna. Od chwili gdy własnoręcznie przylepił plakat nad kominkiem, pan Willet nigdy, słowem ni gestem, nie wracał do ucieczki syna ani nie zachęcał znajomych do uwag na ów temat. Nikt nie miał wyobrażenia, jakie były myśli lub poglądy oberżysty, czy pamiętał o całej sprawie lub puścił ją w niepamięć, czy przychodziło mu do głowy, że kiedykolwiek zdarzył się taki przypadek? Dlatego właśnie, nawet podczas snu pana Willeta, nikt nie ważył się mówić o tym ogłoszeniu w jego obecności, a w danej chwili najbliżsi jego przyjaciele zachowywali grobowe milczenie, po czemu mieli zupełnie słuszne powody.
Stary John napotkał tymczasem tak powikłany labirynt sęków, że musiał obudzić się lub umrzeć. Wybrał widocznie pierwszą możliwość, bo niebawem otworzył oczy.
— Jeżeli nie nadejdzie za pięć minut — przemówił — zjemy kolację bez niego.
Podmiot tego zdania był wymieniony po raz ostatni o godzinie ósmej. Ale panowie Parkes i Cobb, przyzwyczajeni do takiego stylu konwersacji, odpowiedzieli gładko, że Salomon istotnie bardzo się spóźnia, oni zaś zachodzą w głowę, co mogło go powstrzymać.
— Chyba go wiatr nie zmiótł — dodał Parkes. — Chociaż tak dmie, że osobę jego wzrostu mógłby zwalić z nóg, i to łatwo. Słyszycie? Ryczy niby ciężkie działa. Na pewno przez całą noc dużo będzie trzasku w lesie, a rano wiele połamanych gałęzi na ziemi.
— W Maiku wiatr niczego nie złamie. Za to mogę ręczyć, mój panie — rzekł John. — Niech no tylko spróbuje. Mnie tam wszystko jedno... A co to znowu?
— Wiatr — zawołał Parkes. — Jęczy niczym człowiek i tak od samego wieczora.
— Czy słyszałeś kiedy, mój panie — odparł oberżysta po minucie namysłu — żeby wiatr wykrzykiwał słowo „Maik“?
— Co? Nikt tego nigdy nie słyszał — zdziwił się Parkes.
— Ani „Hop-hop!“, jak sądzę? — dorzucił gospodarz.
— Pewnie. Ani „Hop-hop!“
— Bardzo pięknie, mój panie — podjął John z niezmąconym spokojem. — Jeżeli ostatnio wiatr się odzywał, a ty poczekasz krótki czas i będziesz milczał, usłyszysz, że wiatr zupełnie wyraźnie powtarza te dwa słowa.
Pan Willet miał słuszność. Wszyscy nastawili uszu i po niedługiej chwili wśród szumu nawałnicy za oknami usłyszeli ów okrzyk powtórzony kilkakroć, a tak energicznie i wrzaskliwie, że wydawać go musiał człowiek opanowany wielkim strachem lub rozpaczą. Przyjaciele spojrzeli po sobie, pobledli i wstrzymali oddech. Żaden się nie ruszył.
W nagłym tym przypadku pan Willet objawił nieco tej siły ducha i bystrości umysłu, dzięki którym zyskał podziw i uwielbienie wszystkich znajomych i sąsiadów. Przez czas pewien spoglądał w milczeniu na panów Parkesa i Cobba, później zaś przyłożył dłonie do ust i huknął, aż szklanki zatańczyły i jęknęło belkowanie pułapu. Ten przeciągły wrzask popłynął z wiatrem i budząc rozliczne echa wzmógł stokrotnie zgiełk burzliwej nocy basowym, donośnym, posępnym rykiem, który zabrzmiał na kształt gongu na alarm. Od wielkiego wysiłku napęczniały wszystkie żyły na głowie i twarzy pana Willeta, a lica ubarwiła mu krwista purpura. Oberżysta przysunął się nieco bliżej ognia, odwrócił doń tyłem i rzekł z niepoślednią godnością:
— Jeżeli będzie to komuś pociechą, niechaj mu pójdzie na zdrowie, jeżeli nie, mniejsza o to. Może który z panów ma ochotę wyjść na dwór i zobaczyć, co się tam wyrabia? Droga wolna! Ja bo nie jestem ciekaw.
W czasie tej przemowy okrzyk rozbrzmiewał coraz bliżej i bliżej. Szybkie kroki minęły okno. Uniósł się rygiel, drzwi się otwarły i wnet zamknęły z łoskotem. Do izby wpadł Salomon Daisy. W ręku niósł zapaloną latarkę, ubiór miał w nieładzie i ociekał kroplami deszczu.
Trudno sobie wyobrazić pełniejszy obraz ślepego strachu. Mały człeczyna miał twarz pokrytą rzęsistym potem, kolanem stukał o kolano, dygotał na całym ciele i zupełnie utracił zdolność mówienia. Stał na środku izby, z trudem chwytał dech i tępym, ołowianym wzrokiem mierzył trzech przyjaciół, ci zaś — zaraziwszy się trwogą, której przyczyny nie znali — wpatrywali się w spopielałe, skurczone przerażeniem oblicze i pytać nie mieli odwagi. Wreszcie stary John Willet w przystępie chwilowego szaleństwa rzucił się na Salomona Daisy, chwycił go za krawat i począł tak tarmosić tę część garderoby, że zakrystian chwiał się na wszystkie strony i głośno szczękał zębami.
— Gadaj, co się stało, mój panie, albo cię utłukę — syczał John. — Gadaj, co się stało, mój panie, albo za sekundę wpakuję ci głowę pod sagan. Jak śmiesz tak się gapić? Czy ktoś cię ściga? Co to wszystko znaczy? Powiedz coś albo spotka cię śmierć z mojej ręki. Mówię wyraźnie: spotka cię śmierć z mojej ręki.
W srogim uniesieniu pan Willet był tak bliski spełnienia obietnicy, że Salomon Daisy zaczynał już niepokojąco bałuszyć oczy, a z krtani dobywał głuche, gardłowe dźwięki, podobne do charczenia człowieka duszonego. Rychło jednak dwaj widzowie przyszli nieco do siebie i siłą oderwali oberżystę od jego ofiary, a małego zakrystiana z Chigwell usadowili w fotelu. Biedak trwożnym wzrokiem rozejrzał się po izbie i zdławionym głosem poprosił nieśmiało, aby dać mu coś do picia a przede wszystkim bez chwili zwłoki opatrzyć rygle u drzwi oraz zamknąć i ubezpieczyć sztabami okiennice. Drugie z tych życzeń nie mogło oczywiście uspokoić słuchaczy i przejąć ich miłym uczuciem bezpieczeństwa, lecz zastosowano się do niego szybko i skwapliwie. Później przyjaciele napełnili szklankę wrzącą niemal wodą z koniakiem, a wręczywszy ją Salomonowi czekali cierpliwie, by wysłuchać, co ma do powiedzenia.
— Ach, Johnny! — przemówił Salomon ściskając dłoń oberżysty. — Ach, Parkes! Ach, Tommy Cobb! Po co dziś wieczór wychodziłem z Maika? Dziewiętnastego marca! Ze wszystkich wieczorów w roku musiałem wyjść akurat dziewiętnastego marca!
Wszyscy przysunęli się do ognia. Parkes, który siedział najbliżej drzwi, wzdrygnął się i obejrzał przez ramię. Pan Willet zapytał z wielkim oburzeniem, co, u diabła, Parkes wyrabia, później zaś dorzuciwszy: „Przebacz mi, dobry Boże“, również obejrzał się przez ramię i jeszcze trochę przybliżył do kominka.
— Kiedy wyszedłem stąd dziś wieczorem — podjął Salomon Daisy — wcale nie myślałem, który to dzień miesiąca. Od dwudziestu siedmiu lat nigdy sam nie chodziłem do kościoła tego dnia po zachodzie słońca. Słyszałem, że podobnie jak my za życia — urodziny, duchy zmarłych, którym niewygodnie w grobach, świętują rocznicę śmierci... Aj, jak wiatr wyje.
Nikt się nie odezwał. Wszystkie spojrzenia utkwione były w Salomonie.
— Z samej psiej pogody mogłem się domyślić, co to za data. Jak rok długi nie ma przecież takiej nocy. Dziewiętnastego marca nigdy nie mogłem spokojnie uleżeć w łóżku.
— Gadaj dalej — szepnął Tom Cobb. — Ja też nigdy nie spałem dobrze dziewiętnastego marca.
Salomon Daisy podniósł kufel do ust i postawił go na podłodze tak drżącą ręką, że łyżka dźwięknęła niby dzwonek. Po chwili ciągnął w te słowa:
— Mówiłem już chyba, że ilekroć nadchodzi dziewiętnasty marca, sprawa ta przypomina nam się w jakiś osobliwy sposób. Czy sądzicie, że tylko przypadkiem zapomniałem nakręcić zegar w kościele? Nigdy nie zapominam, bo to taka niezdarna machina, że nakręcać ją trzeba codziennie. Dlaczego właśnie dzisiaj musiało mi to ulecieć z pamięci?
Kiedy stąd wyszedłem, spieszyłem, ile mogłem, ale najprzód musiałem wstąpić do domu po klucze. Przez całą drogę wiatr z deszczem napastowały mnie wściekle i chwilami zadowolony byłem, że w ogóle stoję jeszcze na nogach. Wreszcie dobrnąłem na miejsce, odemknąłem drzwi i wszedłem do kościoła. Po drodze nie spotkałem żywej duszy, a sami chyba potraficie osądzić, czy to była przyjemna droga. Na pewno nikt z was nie chciałby dotrzymać mi kompanii, a gdybyście mogli przewidzieć, co nastąpi, mielibyście najzupełniejszą rację.
Wiatr był taki mocny, że ledwie zdołałem zamknąć drzwi kościelne, chociaż opierałem się o nie ciężarem całego ciała. Dwa razy otworzyły się z trzaskiem i z taką siłą, że gdybyście tam byli i — jak ja — mocowali się z nimi, przysięglibyście na pewno, że ktoś pcha z przeciwnej strony. Ale obróciłem jakoś klucz w zamku, poszedłem do kruchty pod dzwonnicą i nakręciłem zegar. Niewiele mu już brakowało i za pół godziny bez wątpienia stanąłby na głucho.
Brałem w rękę latarnię, żeby wyjść z kościoła, kiedy przypomniało mi się niespodziewanie, że dziś dziewiętnasty marca. Przyszło mi to do głowy nagle, jak gdyby czyjaś ręka wtłoczyła mi tę myśl pod czaszkę. Jednocześnie usłyszałem w bliskości wieży głos spośród mogił.
W tej chwili stary John przerwał bez ceremonii opowiadającemu i poprosił, aby pan Parkes (siedział on naprzeciwko oberżysty i gapił się w jeden punkt tuż nad jego głową) zechciał z łaski swojej powiedzieć, czemu się przygląda, jeżeli w ogóle widzi coś ciekawego. Leśniczy usprawiedliwił się mówiąc, że tylko słucha, a pan Willet odburknął gniewnie, iż słuchanie z taką miną jest bardzo niemiłe dla otoczenia, jeśli więc pan Parkes nie potrafi wyglądać po ludzku, niech lepiej zakryje twarz chustką do nosa. Pan Parkes pokornie obiecał uczynić to, gdyby ponownie zawinił, wobec czego stary John zwrócił się do Salomona i polecił mu opowiadać dalej. Mały człeczyna zaczekał, aż minie szczególnie gwałtowna ulewa i srogi wicher, od którego nawet ów krzepki dom dygotał, i wówczas dopiero zastosował się do życzenia gospodarza.
— Nie powiadajcie tylko, że to było złudzenie albo że inne dźwięki wziąłem za głos, o którym mówię. Słyszałem świst wiatru w kościelnych ostrołukach. Słyszałem, jak dach dzwonnicy ugina się i trzeszczy. Słyszałem strumienie deszczu spływające po murach. Czułem, że dzwony drgają. Widziałem ich sznury chwiejące się na wszystkie strony. Słyszałem także ów głos.
— Co mówił? — zapytał Tóm Cobb.
— Nie wiem co. Nie wiem, czy w ogóle mówił. Wydawał taki okrzyk, jaki każdy z nas potrafi wydać, kiedy coś okropnego prześladuje go we śnie albo ukaże się nagle a niespodziewanie. Później głos przycichł i umilkł, jak gdyby odszedł na drugą stronę kościoła.
— Nie widzę w tym nic osobliwego — powiedział John i odetchnąwszy głęboko rozejrzał się dokoła jak człowiek, który doznał znacznej ulgi.
— Zapewne — odparł zakrystian — ale to nie wszystko.
— A cóż więcej chcesz nam rzec, mój panie? Co stało się jeszcze? — zapytał pan Willet przerywając w połowie ocieranie twarzy fartuchem. — Co masz nam teraz do powiedzenia?
— To, co widziałem.
— Co widziałeś! — zawtórowali niby echo trzej przyjaciele i pochylili się do przodu.
— Odemknąłem drzwi, żeby wyjść na dwór... — podjął Salomon z miną świadczącą dobitnie o szczerości jego słów — ... żeby wyjść na dwór, a wyszedłem spiesznie, bo chciałem zamknąć kościół, nim nadciągnie nowy podmuch wiatru... i ... wtedy... wtedy właśnie minęło mnie tak blisko, że mógłbym tego dotknąć, gdybym wyciągnął palec, coś na podobieństwo ludzkiego kształtu. Szło to z gołą głową pomimo ulewy. Nie przystając zwróciło twarz w moją stronę i spojrzało mi w oczy. To było widmo... duch.
— Czyj? — zawołały trzy na raz głosy.
Z nadmiaru wzruszeń mały zakrystian cofnął się wraz z fotelem, dygotał cały i rozpaczliwie machał rękami, jak gdyby błagał, by nie zadawano mu więcej pytań, toteż odpowiedź jego usłyszał tylko stary John Willet, który siedział najbliżej.
— Kto to był? — zawołali Parkes i Tom Cobb spoglądając błagalnie raz na Salomona Daisy, raz na pana Willeta. — Kto to był?
— Panowie — odrzekł oberżysta po długiej pauzie — nie musicie chyba o to pytać. Było to widmo człowieka zamordowanego. Dziś dziewiętnasty marca!
Zapadła głucha cisza.
— Jeżeli posłuchacie mojej rady — podjął John — zachowamy wszystko w sekrecie. Takie opowieści nie spodobają się w Warren. W każdym razie tymczasem utrzymamy tajemnicę między nami, bo inaczej moglibyśmy narazić się na przykrości, a Salomon straciłby pewnie posadę. Mniejsza z tym, czy opowiadanie jego jest prawdziwe, czy nieprawdziwe. Salomon może mieć słuszność albo jej nie mieć, i tak nikt mu nie uwierzy. Historia jest mało prawdopodobna — ciągnął pan Willet rozglądając się po wszystkich kątach izby z taką miną, jak gdyby wzorem wielu innych filozofów nie bardzo był pewien swej teorii — mało prawdopodobna, bo, moim zdaniem, upiór, który za życia był rozsądnym człowiekiem, nie chodziłby chyba na spacer w taką pogodę. Tyle tylko wiem na pewno, że ja nie chodziłbym, gdybym był upiorem.
Trzej przyjaciele mocno przeciwstawili się heretyckiej doktrynie oberżysty i przytoczyli liczne przykłady dowodzące, iż szaruga jest właśnie porą najodpowiedniejszą dla zjaw z tamtego świata. Zwłaszcza pan Parkes (w rodzinie z macierzystej strony miał on upiora) bronił tego poglądu namiętnie i przekonywająco, toteż pan Willet uniknął konieczności odwołania wyrażonej poprzednio opinii dlatego tylko, że w porę podano kolację, do której wszyscy obecni zasiedli z wielką ochotą. Nawet Salomon Daisy dzięki kojącym wpływom ognia, światła, mocnego trunku i doborowego towarzystwa odzyskał nieco równowagi ducha, sprawnie posługiwał się sztućcami i pochłaniał tyle jadła oraz napoju, że położył kres wszelkim obawom, by srogi przestrach mógł wywołać trwałe zgubne skutki.
Po wieczerzy towarzystwo obsiadło znów kominek i, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, zaczęło sypać chytrymi pytaniami zmierzającymi do wzbogacenia opowieści grozą i nowymi dziwami. Ale mały zakrystian nie uległ pokusom, trwał uparcie przy oryginalnej wersji, powtarzał ją wielekroć z nieznacznymi jedynie zmianami i zapewniając uroczyście, iż jest bezwarunkowo zgodna z prawdą, zdumiewał słuchaczy jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Ponieważ Salomon zgodził się ze zdaniem oberżysty, iż nie należy rozpowszechniać nowiny, jeżeli upiór nie ukaże się ponownie (w którym to przypadku trzeba będzie niezwłocznie odbyć naradę z plebanem), postanowiono ostatecznie, że tajemnicze wydarzenie jest i zostanie sekretem. Zgodę w tej sprawie osiągnięto jednomyślnie, gdyż ludzie lubią na ogół mieć sekret do opowiadania, co zwiększa znakomicie ich wiarę we własną ważność.
Zrobiło się tymczasem późno i dawno minęła zwykła godzina rozstania, więc przyjaciele życzyli sobie dobrej nocy. Salomon Daisy z nową świecą w latarce powędrował do domu pod eskortą długiego Phila Parkesa i pana Cobba, jeszcze bardziej chyba wystraszonych niż sam zakrystian. Pan Willet odprowadził kompanów do drzwi, później zaś wrócił, by rozmyślać z pomocą saganka i nasłuchiwać ulewy i wichru, który dotychczas nie przycichł ani trochę.ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Stary John spoglądał na sagan ledwie dwadzieścia minut, a zdążył już zebrać rozproszone myśli i skupić je na opowieści Salomona Daisy. Im dłużej myślał, tym głębszej nabierał wiary we własną mądrość i tym mocniej pragnął wiarę tę przekazać panu Haredale’owi. Wreszcie postanowił pójść najprzód do Warren, a później dopiero do łóżka, chciał bowiem sam odegrać najważniejszą rolę i uprzedzić Salomona z dwoma przyjaciółmi, za pośrednictwem których (pan Willet nie miał co do tego wątpliwości) dziwna przygoda, urozmaicona i przesadzona, znana będzie nazajutrz przed śniadaniem co najmniej dwudziestu osobom, a w ich liczbie zapewne i samemu dziedzicowi.
Oberżysta wziął świecę w rękę i ustawiwszy ją w zabezpieczonym przed wiatrem kącie uchylił okno wychodzące na podwórko.
„To przecież mój dziedzic — myślał spoglądając w stronę stajen. — Ostatnimi laty nie widujemy się tak często jak dawniej, bo we dworze różne zachodzą zmiany, ale tym bardziej powinienem stać mocno przy rodzinie z Warren i bronić jej honoru. Szepty o tej całej awanturze mogą go rozzłościć, a dobrze chyba być zaufanym takiego pana, jak nasz dziedzic, i przy okazji zająć właściwe miejsce“.
— Hej-tam! Hugonie! Hugonie! Hej-tam!
Kiedy pan Willet powtórzył ten okrzyk kilkanaście razy i zbudził ze snu wszystkie gołębie, otwarły się wrota jednego ze zrujnowanych budynków gospodarskich, a gniewny głos zapytał, co się znowu stało, że człowiek nie może spać spokojnie.
— Co takiego? Nie wyspałeś się jeszcze, pyskaczu, że nie można cię zbudzić od razu? — powiedział pan Willet.
— Nie — odburknął ten sam głos, a właściciel jego otrząsał się i ziewał głośno. — Nawet się przez pół nie wyspałem.
— Nie rozumiem, jak w ogóle możesz spać, kiedy wiatr wyje i ryczy koło ciebie, a dachówkami rzuca niby kartami. Mniejsza zresztą o to. Odziej no się jakoś i chodź tutaj, bo musisz iść ze mną zaraz aż do Warren. Pospiesz się tylko!
Burcząc i klnąc z cicha Hugon wrócił do swego legowiska, skąd wyszedł niebawem z latarnią i pałką w ręku, spowity od stóp do głów w starą, cuchnącą, zwisającą luźno derę. Oberżysta spotkał tę nędzną figurę przy drzwiach od podwórka i powiódł do baru, gdzie sam odział się w rozmaite płaszcze i peleryny, a twarz tak okręcił szalami i chustami, że tajemnicą było, którędy oddycha.
— Chyba wielmożny pan nie myśli wyprowadzić człowieka na dwór prawie o północku, w taką pogodę, i nie dodać mu przedtem trochę serca. Co, wielmożny panie? — powiedział Hugon.
— Właśnie że myślę, nicponiu — odparł pan Willet. — Dodam człowiekowi serca, jak się wyrażasz, kiedy człowiek bezpiecznie przyprowadzi mnie z powrotem i mniej będzie ważne, czy pewnie stoi na nogach. No, bierz latarnię, jeśli łaska, idź parę kroków naprzód i pokazuj drogę.
Hugon tęsknie zerknął na butelki i posłuchał rozkazu z nie tajonym wstrętem. Stary John zapowiedział kucharce, aby na czas jego nieobecności starannie zamknęła drzwi i pod grozą wydalenia nie otwierała nikomu, pokąd on sam nie wróci, później zaś wyszedł za przewodnikiem w ciemność i szarugę.
Droga była błotnista, okropna, a noc tak czarna, że gdyby pan Willet sam był swym sternikiem, trafiłby do głębokiej sadzawki położonej o kilkaset jardów od Maika i tam marnie zakończył życiową karierę. Ale Hugon miał wzrok sokoli, ponadto zaś umiałby trafić z zawiązanymi oczyma do każdego punktu w promieniu dwunastu mil, wlókł więc za sobą starego Johna i głuchy na jego protesty spieszył obraną przez się drogę nie bacząc wcale na osobę chlebodawcy. Szli tedy i, jak mogli, stawiali czoła zawierusze. Hugon niby dziki zwierz ciężkim krokiem tratował mokrą trawę. John Willet podążał za nim w odległości wyciągniętej ręki, stąpał nader ostrożnie i co chwila rozglądał się dokoła; wypatrywał to rowów i kałuż, to zbłąkanych, wędrujących po nocy upiorów, a miał przy tym najbardziej niepewną i strwożoną minę, na jaką zdobyć się mogło jego kamienne oblicze.
Wreszcie wędrowcy przystanęli na szerokiej żwirowanej drodze przed dworem w Warren. Cały budynek tonął w zupełnych ciemnościach i nikt z wyjątkiem oberżysty i jego sługi nie poruszał się w pobliżu. Ale z jednego okna w wieżyczce strzelał promień światła, ku tej więc iskierce nadziei pośród posępnych mroków i głuchej ciszy pan Willet kazał się prowadzić przewodnikowi.
— Stara komnata — mruknął John lękliwie spoglądając w górę. — Sypialnia pana Reubena... Dobry Boże, miej nas w swojej pieczy... Dziwię się, że jego brat chce przesiadywać tam w późną noc... zwłaszcza w tę noc...
— A gdzie indziej miałby przesiadywać?— zapytał Hugon i urywając palcami knot świecy przycisnął do piersi latarnię, aby uchronić ją od podmuchów wiatru. — Przecie to zaciszne miejsce.
— Zaciszne! — powtórzył zgorszony oberżysta. — Ładne masz pojęcie o zaciszności, mój chłopcze. Czy wiesz, nicponiu, co stało się w tamtym pokoju?
— Właśnie, dużo przez to stracił! — zawołał Hugon zaglądając w twarz swemu panu. — Może gorzej chroni od deszczu, śniegu albo wiatru? Może mniej jest ciepły czy suchy dlatego, że jeden człowiek został tam zarżnięty? Cha, cha, cha! Niech no wielmożny pan nie wierzy w takie rzeczy. Jeden człowiek, jak co do czego przyjdzie, nic nie znaczy.
Pan Willet utkwił tępy wzrok w swym parobku i pod wpływem nagłego olśnienia zaczął myśleć, że chłopak ów może mieć charakter poniekąd niebezpieczny, należałoby zatem uwolnić się od niego w niedalekiej przyszłości. Ale pan Willet był zbyt przezorny, aby rzec coś przed spodziewaną rychło wędrówką do domu, odwrócił się więc w stronę żelaznej furtki, przed którą odbył się ów krótki dialog, i pociągnął rączkę zawieszonego przy niej dzwonka. Oświetlona wieżyczka znajdowała się w narożniku starego domostwa, a od ścieżki i furtki oddzielała ją tylko szerokość parkowej alejki, pan Haredale otworzył więc zaraz okno i spytał, kto dzwoni.
— Za pozwoleniem pana dziedzica — odrzekł John — wiedziałem, że pan dziedzic czuwa zawsze do późnej nocy, ośmieliłem się więc przyjść tutaj, bo mam kilka słów do powiedzenia.
— To Willet, prawda?
— Z gospody Pod Maikiem, do usług pana dziedzica.
Pan Haredale zamknął okno i zniknął, rychło jednak ukazał się w drzwiach u stóp wieżyczki, przeszedł na drugą stronę alejki, otworzył furtkę i wpuścił gości.
— Późno przychodzicie, Willet. Co się stało?
— Nic, o czym by warto mówić, panie dziedzicu — odparł oberżysta. — Tylko głupie bajanie, ale pomyślałem, że pan dziedzic powinien o tym wiedzieć.
— Niech wasz sługa idzie naprzód ze światłem, a wy podajcie mi rękę. Schody są kręte i wąskie. Ostrożnie z latarnią, przyjacielu. Wywijasz nią jak kadzielnicą.
Hugon był już w wieżyczce. Zaczął spokojniej trzymać latarnię i pierwszy wchodził na kręcone schody odwracając się od czasu do czasu, aby oświetlić niższe stopnie. Pan Haredale postępował za nim i niezbyt przychylnym wzrokiem mierzył pochylającą się nad nim twarz, Hugon zaś patrzył z góry na dziedzica i odpowiadał mu śmiało ciekawymi spojrzeniami.
U szczytu schodów był ciasny przedsionek, dalej zaś komnata, z której okna dobywało się światło. Pan Haredale wkroczył tam pierwszy i pierwszy ruszył dalej, aby zasiąść przy biurku, od którego wstał niedawno na dźwięk dzwonka.
— Wejdźcie, proszę — powiedział i skinieniem ręki przyzwał starego Johna, który zgięty w ukłonie zatrzymał się przy drzwiach. — Nie ty, przyjacielu — dorzucił spiesznie pod adresem wchodzącego również Hugona. — Willet, czemu sprowadziliście tu tego człeka?
— Czemu, panie dziedzicu? — zdziwił się oberżysta podnosząc brwi i obniżając głos do szeptu, jakim zadane było pytanie. — Widzi pan dziedzic, dobry z niego strażnik.
— Nie bądźcie tacy pewni — odrzekł pan Haredale spoglądając z ukosa na stajennego z Maika. — Bardzo w to wątpię. Ma niedobre oczy.
— Jedno jest pewne: w oczach jego nie ma wyobraźni — powiedział pan Willet i przez ramię zerknął na owe organy wzroku.
— Bądźcie przekonani, że nie ma w nich również nic dobrego. Poczekaj w tym małym pokoiku, przyjacielu, a zamknij drzwi za sobą.
Hugon wzruszył ramionami i posłuchał rozkazu, lecz uczynił to z niechętną miną, świadczącą, że bądź posłyszał szeptaną rozmowę, bądź też domyślił się jej treści. Kiedy drzwi się zamknęły, pan Haredale zwrócił się do starego Johna i kazał mu mówić, co ma do powiedzenia, niezbyt jednak głośno, gdyż w bliskości znajduje się bystre ucho.
Napomniany tak pan Willet zdyszanym szeptem opowiedział wszystko, co słyszał lub mówił tego wieczora, kładąc szczególny nacisk na własną mądrość, na swe przywiązanie do całej rodziny dziedzica oraz na wielką troskę o szczęście i spokój tej rodziny. Opowieść wstrząsnęła słuchaczem bardziej, niż oberżysta przewidywał. Pan Haredale kręcił się na fotelu, wstawał, przemierzał pokój, wracał znów na miejsce, prosił o możliwie najdokładniejsze powtórzenie własnych słów Salomona — mówiąc pokrótce, tak był przejęty i wzruszony, że zadziwił nawet pana Willeta.
— Bardzo to rozumne — rzekł dziedzic kończąc przydługą rozmowę — że zaleciliście przyjaciołom utrzymanie tajemnicy. Cała historia zrodziła się ze strachu i przesądów głupawego człeczyny. Panna Haredale wiedziałaby dobrze, co o tym sądzić, ale zaniepokoiłaby się, gdyby opowiadanie sięgnęło jej uszu. Zbyt blisko wiąże się ono z tematem nader bolesnym dla nas wszystkich, aby słuchać go obojętnie. Postąpiliście rozsądnie, Willet, i zobowiązaliście mnie nad wszelki wyraz. Z serca wam dziękuję.
Słowa te spełniły najśmielsze nadzieje Johna, ale John wolałby niewątpliwie, żeby pan Haredale patrzył nań w czasie przemowy z wyrazem prawdziwej wdzięczności, zamiast chodzić tam i z powrotem, rzucać urywane zdania, przystawać z wzrokiem utkwionym w podłodze, nagle zaczynać nową szybką przechadzkę i w ogóle zachowywać się niby człowiek roztargniony, który nie wie, co mówi albo czyni.
Trudno, takie już pan Haredale miał maniery. Ale oberżysta stropił się niepomiernie i przez długi czas siedział bez ruchu, nie wiedząc zgoła, jak się ma zachować. Wreszcie wstał z krzesła. Dziedzic spoglądał nań przez chwilę, jak gdyby zapomniał zupełnie o obecności gościa. Później podał mu rękę i drzwi otworzył. Hugon, który spał albo udawał, że śpi zdrowo na podłodze w przedpokoju, zerwał się, gdy tam weszli, zarzucił derkę na ramiona i chwyciwszy latarnię i pałkę zaczął sposobić się do zejścia ze schodów.
— Zaczekajcie — powiedział pan Haredale. — Czy ten człek pije?
— Czy pije? — zawołał oberżysta. — Panie dziedzicu, wypiłby Tamizę, gdyby płynął w niej dosyć mocny napój! Dostanie trochę, jak wrócimy do domu. Teraz, panie dziedzicu, lepiej niech się obejdzie smakiem.
— Ojej! Pół drogi zrobione — powiedział Hugon. — Ale też złego mam pana! Raźniej pójdę do domu, jak w pół drogi wypiję szklaneczkę. Niech już tak będzie.
Ponieważ John się nie odzywał, pan Haredale napełnił szklankę i podał Hugonowi, ten zaś ujmując ją w rękę wylał nieco trunku.
— Co sobie myślisz, nicponiu? — krzyknął pan Willet. — Kto ci pozwolił chlapać na podłogę w przyzwoitym domu?
— Będzie toast — odpowiedział stajenny i unosząc szklankę nad głową spojrzał bystro w twarz dziedzica. — Za pomyślność tego dworu i jego pana!
Powiedziawszy to Hugon mruknął coś do siebie, wypił do dna i odstawiwszy szklankę bez słowa ruszył w kierunku schodów.
John był zgorszony takim zachowaniem, widząc jednak, że dziedzic myśli o innych sprawach i nie dba bynajmniej o to, co Hugon mówi albo robi, w milczeniu minął schody i ogrodową alejkę. Przystanął dopiero za murem i kazał swemu słudze świecić, kiedy pan Haredale zamykał furtkę od wewnętrznej strony. Wówczas John zauważył ze zdziwieniem (o czym często zwykł później opowiadać), że dziedzic był bardzo blady i wyglądał niemal na innego człowieka niż ten, z którym pan Willet zaczynał rozmowę, tak twarz przemieniła mu się i zapadła.
Rychło weszli na gościniec i, jak poprzednio, John Willet śpieszył śladem przewodnika, a idąc rozmyślał poważnie o tym, co przed chwilą zauważył. Nagle Hugon pociągnął go na przydróżek i w tejże niemal chwili przemknęli gościńcem trzej jeźdźcy, z których najbliższy prawie otarł się o ramię oberżysty. Jeźdźcy sprawnie osadzili na miejscu konie i stojąc bez ruchu czekali, aż nadejdą dwaj piesi wędrowcy.ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Gashford — uśmiechnięty, lecz wciąż jeszcze z miną pełną szacunku i pokory — wędrował w stronę sypialni swego pana przygladzając po drodze włosy i nucąc melodię psalmu. W bliskości drzwi, do których zmierzał, odchrząknął i począł nucić głośniej.
Dziwny był kontrast między jego czynnościami a wyrazem twarzy — złośliwym nad miarę i odpychającym. Krzaczaste brwi prawie przysłaniały oczy, wargi wydęte były pogardliwie, nawet ramiona zdawały się uśmiechać drwiąco i szeptać coś ukradkiem do ogromnych, odstających uszu.
— Szszaa... — mruknął z cicha sekretarz wsuwając głowę przez uchylone drzwi sypialni. — Zdaje się, usnął... Tak, chwała Bogu! Zbyt wiele czuwania, zbyt wiele trosk, zbyt wiele rozmyślań... Ach, uchroń go od męczeństwa, Panie nad Pany! Jest świętym, jeżeli święty oddychał kiedykolwiek powietrzem naszej grzesznej ziemi.
Ustawiwszy lichtarz na stole zbliżył się na palcach do kominka, usiadł tyłem do łóżka na fotelu przed ogniem i rozprawiał dalej sam z sobą niby ktoś, kto na głos myśli:
— Zbawca ojczyzny i religii przodków, wierny przyjaciel ubogich ziomków, wróg dumnych i okrutnych, kochany przez odepchniętych i uciśnionych, przedmiot uwielbienia czterdziestu tysięcy szczerych angielskich serc. Jakże błogosławiony musi być sen takiego męża!
Gashford westchnął, zatarł ręce, pokiwał głową jak człowiek, w którym serce topnieje, wydał drugie westchnienie i raz jeszcze zatarł ręce ogrzewając je przy ogniu.
— Hej, Gashford — odezwał się lord Jerzy Gordon, który nie spał i leżąc na boku obserwował sekretarza od chwili, gdy ów przestąpił próg sypialni.
— Jaśnie wielmożny... Jaśnie wielmożny lordzie — wyjąkał sekretarz i wzdrygnąwszy się odwrócił głowę, jak gdyby spotkała go wielka niespodzianka. — Zbudziłem cię?
— Wcale nie spałem.
— Nie spałeś, jaśnie wielmożny lordzie! — zawołał udając zmieszanie. — Jakże się usprawiedliwię, że w obecności twojej dałem wyraz swoim myślom? Ale to myśli szczere, najzupełniej szczere! — dodał i ukradkiem otarł rękawem oczy. — Czemu miałbym ubolewać, żeś wysłuchał ich, jaśnie wielmożny lordzie?
— Gashfordzie — powiedział biedny lord wyciągając rękę z widocznym wzruszeniem — nie ubolewaj nad tym. Kochasz mnie mocno... Wiem, jak bardzo mocno. Nie zasłużyłem wszelako na takie hołdy.
Gashford nie odpowiedział, lecz chwycił jego dłoń i do ust ją przycisnął. Później wyprostował się, dobył z walizy podróżny pulpit, ustawił go na stole w bliskości ognia, otworzył kluczykiem, który nosił w kieszeni, usadowił się na krześle i nim zanurzył pióro w kałamarzu, wyssał je — pragnąc, być może, ułożyć we właściwy kształt usta, wciąż jeszcze wykrzywione uśmiechem.
— Ilu nas jest po werbunku ubiegłego wieczora?— zapytał lord Jerzy Gordon. — Czy istotnie dysponujemy cztedziestoma tysiącami ludzi, czy też zaokrąglamy liczby mówiąc o naszej Lidze?
— Siły nasze przekraczają dziś tę liczbę o dwadzieścia trzy głowy — odparł Gashford spuszczając wzrok ku swym papierom.
— A fundusze?
— Te wyglądają nie nazbyt zachęcająco. Wszelako, jaśnie wielmożny lordzie, manna pada i na pustyni. W piątkowy wieczór posypały się wdowie grosze. Czterdziestu zamiataczy ulic: trzy szylingi i cztery pensy. Sędziwy dozorca ławek z parafii św. Marcina: sześć pensów. Dzwonnik oficjalnego kościoła: sześć pensów. Nowonarodzone protestanckie dzieciątko: pół pensa. Grono pachołków z pochodniami: trzy szylingi (jeden fałszywy). Usposobieni wrogo do papizmu więźniowie z Newgate: pięć szylingów i cztery pensy. Nieznany przyjaciel ze szpitala wariatów: pół korony. Kat Dennis: jeden szyling.
— Ten Dennis — wtrącił lord — to gorliwy stronnik. W ubiegły piątek zauważyłem go w tłumie zgromadzonych na Welbeck Street.
— Solidny człowiek — podchwycił sekretarz — energiczny, szczery i prawdziwie nam wierny.
— Należy dodać mu odwagi. Zanotuj Dennisa. Chciałbym z nim porozmawiać.
Gashford wykonał polecenie i czytał dalej ze swej listy:
— Czciciele Rozumu: pół gwinei. Zwolennicy Pokoju: pół gwinei. Bracia Miłosierni: pół gwinei. Bracia Wybaczający: pół gwinei. Stowarzyszenie Pamiętających Zbrodnie Marii Krwawej: pół gwinei. Klub Zabijaków: pół gwinei.
— Klub Zabijaków — rzekł lord Jerzy Gordon ogryzając zaciekle paznokcie. — Czy to jakieś nowe stowarzyszenie?
— Dawniej zwali się, jaśnie wielmożny lordzie, Rycerze Terminatorzy. Stopniowo wszakże terminy poszczególnych członków dobiegły końca, zmienili więc nazwę, choć i dzisiaj mają w swym gronie zarówno terminatorów, jak czeladników.
— Jak nazywa się ich przewodniczący?
— Przewodniczący — powtórzył Gashford i odczytał — pan Szymon Tappertit.
— Pamiętam go. Człeczyna niskiego wzrostu. Czasami sprowadza na nasze zebrania leciwą siostrę, a także drugą niewiastę, która jest pobożna... niewątpliwie pobożna, ale nie nazbyt urodziwa.
— Tak, to on, jaśnie wielmożny lordzie.
— Tappertit to gorliwy stronnik — powiedział zamyślony lord Jerzy Gordon. — Prawda, Gashfordzie?
— Jeden z najbardziej gorliwych, jaśnie wielmożny lordzie. Z daleka wietrzy bitwę niczym rumak bojowy. Na ulicach, jak opętany, wyrzuca kapelusz w górę i wygłasza płomienne mowy stojąc na ramionach przyjaciół.
— Zanotuj tego Tappertita. Koniecznie należy go wysunąć na bardziej odpowiedzialne stanowisko.
Sekretarz zrobił, co mu kazano, i mówił dalej:
— To wszystko. Pozostają tylko dwie pozycje. Skarbonka pani Varden (otwarta po raz czternasty: siedem szylingów i sześć pensów srebrem i miedzią oraz pół gwinei w zlocie). Miggs (oszczędzone z kwartalnych zasług) szyling i trzy pensy.
— Miggs? — zapytał lord. — Czy to mężczyzna?
— Nazwisko figuruje na liście kobiet — odparł sekretarz. — To, jak mi się zdaje, rosła, koścista niewiasta, którą jaśnie wielmożny lord raczył nazwać przed chwilą nie nazbyt urodziwą. Czasami przychodzi z owym Tappertitem i panią Varden, aby słuchać przemówień.
— A zatem pani Varden jest leciwą damą. Prawda, Gashford?
Sekretarz potakująco skinął głową i podrapał się w nos upierzonym końcem pióra.
— Jest gorliwą siostrą — ciągnął arystokrata. — Kwesty jej przynoszą wiele i przeprowadzane są ze szczerym zapałem. Czy jej małżonek zaciągnął się w nasze szeregi?
— To człek złej woli, niegodzien takiej żony — odrzekł sekretarz składając papiery. — Trwa w duchowych mrokach i uparcie nie zgadza się przystąpić do Ligi.
— Niechaj następstwa tego spadną na jego głowę! Słuchaj, Gashford!
— Słucham, jaśnie wielmożny lordzie.
— Nie sądzisz — podjął Gordon niespokojnie kręcąc się w pościeli — nie sądzisz chyba, że ci ludzie porzucą mnie, kiedy wybije godzina? Śmiało w ich obronie przemawiałem, wiele rzuciłem na szalę, nie szczędziłem niczego. Nie będą odstępcami? Prawda, Gashfordzie?
— Nie ma obawy — odrzekł Gashford z wymownym spojrzeniem wyrażającym raczej jego osobiste poglądy niż potwierdzenie słów lorda, który odwrócił właśnie twarz i patrzył w inną stronę. — Możesz być pewien, jaśnie wielmożny lordzie, iż o to nie ma najmniejszej obawy.
— Ani... — podjął lord rzucając się na łożu jeszcze bardziej niespokojnie niż dotychczas — ... ani o nich... Nie mogą przecie doznać krzywdy dlatego tylko, że utworzyli ligę zmierzającą do takich celów. Słuszność jest po naszej stronie, chociaż siła może być przeciwko nam. Czyś o tym równie mocno jak ja przekonany? Powiedz uczciwie, Gashfordzie.
— Nie wątpisz chyba, jaśnie...
Sekretarz zdążył powiedzieć tylko tyle, gdy Gardon przerwał mu niecierpliwie:
— Nie wątpię! Tak! Kto mówi, że wątpię? Gdybym wątpił, nie wyrzekłbym się przecie rodziny, przyjaciół, nie poświęciłbym wszystkiego w imię naszej nieszczęsnej ojczyzny... Nieszczęsnej ojczyzny! — wrzasnął i podskakując na łożu powiedział do siebie kilkanaście razy: „w imię naszej nieszczęsnej ojczyzny“, po czym ciągnął — ...opuszczonej przez Boga i ludzi, wydanej na pastwę groźnego sojuszu mocarstw służących papieżowi, na łup przekupstwa, bałwochwalstwa, despotyzmu! Kto mówi, że ja wątpię? Czy jestem powołany, wybrany, wierny? Powiedz, Gashfordzie! Tak czy nie?
— Wierny Bogu, ojczyźnie i samemu sobie — zawołał sekretarz.
— Jestem wierny. Będę wierny. Raz jeszcze powtarzam: będę wierny do katowskiego pieńka. Kto drugi powiedział tak wiele? Może ty? Może jakiś inny człek na tej ziemi?
Sekretarz schylił głowę aprobując wyrazem twarzy wszystko, co było lub będzie powiedziane, a towarzysz jego opadł zwolna na poduszki i usnął.
Było wprawdzie coś komicznego w nerwowym niepokoju lorda Jerzego Gordona, w jego wychudłej figurze i pozbawionych wdzięku ruchach, lecz wszystko to nie mogło wywołać uśmiechu człowieka dobrej woli, a gdyby się nawet tak stało, człowiek ów zasmuciłby się rychło i rozzłościł na samego siebie za to, że uległ pierwszemu wrażeniu. Gwałtowność i wahania Gordona były szczere. Skłonność do fałszywego entuzjazmu i czcza ambicja, aby zostać wodzem, stanowiły najgorsze jego cechy. Wszystko inne było słabością, wielką słabością, a nieszczęsnym losem ludzi słabych jest to, że ich współczucie, przyjaźń, zaufanie — przymioty, które u osób o silniejszym charakterze uważane bywają za cnoty — odmieniają się w ułomności albo, po prostu mówiąc, w brzydkie wady.
Gashford zerkał w stronę łóżka i śmiał się w kułak z szaleństw swego pana, pokąd jego równy, głęboki oddech nie oznajmił sekretarzowi, iż może się oddalić. Wówczas pan Gashford zamknął na klucz pulpit, wyjąwszy przedtem ze skrytki dwie ulotki, schował go do walizy i cichaczem wyszedł z sypialnej komnaty. W drzwiach odwrócił się i spojrzał na bladą twarz uśpionego, nad którego głową zakurzone pióropusze wieńczące baldachim reprezentacyjnego łoża w Maiku powiewały żałobnie i smutno niby dekoracja karawanu.
Gashford przystanął na schodach, a przekonawszy się, że wokół zalega cisza, zdjął trzewiki — by kroki jego nie budziły jakiegoś czujnie śpiącego sąsiada — zszedł na parter i pod ciężkie drzwi gospody wsunął jedną z ulotek. Dokonawszy tego wrócił cichaczem na piętro, owinął kamyk w drugą ulotkę (chcąc zabezpieczyć ją przed wiatrem) i z okna wyrzucił na podwórze.
Po jednej stronie tych ulotek znajdował się napis: „_Do każdego protestanta, w którego ręce dostanie się niniejsze_“, po drugiej — zdania następującej treści:
Ludzie i bracia w Chrystusie! Ktokolwiek znajdzie to pismo, niechaj potraktuje je jako hasło i zachętę, by bez chwili zwłoki połączyć się z przyjaciółmi lorda Jerzego Gordona. Zbliżają się wydarzenia wielkiej wagi. Czasy są niespokojne i niepewne. Przeczytaj to pismo uważnie. Nie niszcz go. Podrzuć w innym miejscu. Dla Króla i Ojczyzny!
Liga.
— Siejemy, siejemy — mruknął Gashford zamykając okno. — Kiedyż nastaną żniwa?