Bartoszewski. Opowieści przyjaciół - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2011
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Bartoszewski. Opowieści przyjaciół - ebook
O czym mowa w tej książce: piekło Auschwitz i stalinowska Polska, krasomówczy talent nadzieją na przetrwanie, najważniejszy człowiek w Radiu Wolna Europa, przyjaźń ze Zdzisławem Najderem, profesor, którego uwielbiają studenci, i nienawidzą inni naukowcy...
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-091-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od czego zacząć i na czym skończyć opowieść o człowieku, który ze swoich przeżyć mógłby odtworzyć (i w dużej mierze już to zrobił) blisko wiek ostatnich dziejów Polski? Dzieciństwo w II Rzeczypospolitej, wrzesień 1939 r., okupacja, Auschwitz, ruch oporu, pomoc Żydom, Powstanie Warszawskie, stalinowskie więzienie, stan wojenny, opozycja w PRL, a wreszcie powrót wolności i demokracji. Władysław Bartoszewski doświadczył tego wszystkiego. Nie ma drugiej osoby o równie znamiennym życiorysie. Ale nie jest to też postać ze spiżu. Bartoszewski po 1989 r. uczestniczył w bieżącej polityce, nieraz wywoływał kontrowersje, a słowem potrafił boleśnie ugodzić. A więc od czego zacząć i na czym skończyć...
Ta książka nie jest biografią. Nawet nie próbuje pretendować do takiej roli. Najlepszym biografem Władysława Bartoszewskiego jest sam Władysław Bartoszewski. Dorównanie mu pamięcią, swadą opowieści i drobiazgową znajomością historycznych detali jest wręcz niemożliwe.
Tę autonarrację – zawartą w dziesiątkach publikacji Bartoszewskiego, w jego wspomnieniach i wywiadach rzekach – warto jednak uzupełnić. Rozmawiałem z wieloma politykami, którzy go znali, zetknęli się z nim w różnych miejscach i w różnym czasie. Opowiedzieli mi o rzeczach wesołych, ważnych, ale i o miłych błahostkach, które wspaniale oddają charakter wyjątkowo zacnej, ale i barwnej postaci. Można się z nim nie zgadzać, ale nie można się z nim nudzić…
Pan pojedzie z nami
Grudzień 1949 r. Dwudziestosiedmioletni Władysław Bartoszewski przemierza szybkim krokiem warszawskie Aleje Niepodległości. Idzie do domu. Dochodzi do kamienicy pod numerem 138, w której mieszka, gdy z samochodu wyskakują do niego dwaj tajniacy. „Pan pojedzie z nami!” – mówią, łapiąc go pod ramiona. „Może wejdę na chwilę do domu i wezmę jakieś rzeczy?” – pyta Bartoszewski. „Nic wam nie potrzeba. Wszystko szybko się wyjaśni” – słyszy w odpowiedzi. „Wyjaśnienia” trwają pięć lat.Wojna, okupacja, piekło Auschwitz, dramat Powstania Warszawskiego – historia bez litości doświadcza młodzieńca, który we wrześniu 1939 r. był świeżo po maturze, chciał studiować dziennikarstwo, marzył o podróżach i zawodzie reportera.
– Tak mi się życie ułożyło, że najbardziej dostałem w skórę na początku. O ile dzieciństwo miałem szczęśliwe, to potem los tak mnie skopał, że nie miałem nawet czasu otrzeźwieć po kolejnych uderzeniach – wspomina Władysław Bartoszewski.
Ten początek to również stalinowska Polska, w której dla takich jak Bartoszewski jest tylko jedno miejsce – więzienne mury. Wcześniej czy później musiał tam trafić, choć zaraz po wojnie wydaje się, że ma wreszcie szansę ułożyć sobie życie. Po upadku Powstania Warszawskiego ucieka przed oflagiem. Nie chce znów trafić za druty, wciąż żyje w nim koszmar Oświęcimia. Z grupą żołnierzy AK przedziera się do Krakowa. 18 stycznia 1945 r. do miasta wchodzą Rosjanie.
– Doczekałem się wyzwolenia od Niemców, ale nie łudziłem się, że Polska odzyskała niepodległość – opowiada Bartoszewski.
Wraca do Warszawy, gdzie odnawia konspiracyjne kontakty. Ujawnia się dopiero w październiku 1945 r., na kilka dni przed końcem amnestii dla AK-owców. Nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, ale dalsze trwanie w podziemiu nie ma sensu. W Polsce działa tymczasowy rząd akceptowany przez zachodnich aliantów. Kierują nim komuniści, ale wicepremierem jest przybyły z Londynu Stanisław Mikołajczyk. Ma dojść do wolnych wyborów.
Na moment spełnia się młodzieńczy zamiar Bartoszewskiego – zostaje dziennikarzem. W 1946 r. zatrudnia się w „Gazecie Ludowej” – jedynym wówczas w Polsce dzienniku opozycyjnym, związanym z Mikołajczykiem.
Władysław Bartoszewski: – Pismo podlegało ograniczeniom cenzury i nieoficjalnym represjom. Zdarzało się, że nakład gazety ginął gdzieś podczas transportu pociągami. Dochodziło do zamachów na drukarnię. Dziennikarz mógł przepaść bez słuchu, zostać pobity, aresztowany, a nawet zabity. Udało mi się jednak opublikować ponad siedemdziesiąt artykułów dotyczących walki o niepodległość, Powstania Warszawskiego, ofiar hitleryzmu, pamięci o nich.
Wtedy po raz pierwszy o Bartoszewskim słyszy jego późniejszy przyjaciel, były marszałek Sejmu, prof. Wiesław Chrzanowski.
– Jako reporter sądowy referował w „Gazecie Ludowej” głośną wówczas sprawę organizacji młodzieżowej ONR z Antonim Symonowiczem na czele. Co ciekawe, jednym z oskarżonych był też Zdzisław Sadowski, późniejszy wicepremier w jednym z ostatnich rządów PRL. Bartoszewski przez kilka dni na całych stronach gazety pisał prawdę o tym sfingowanym przez komunistów procesie – pamięta Chrzanowski.
Bartoszewski po raz pierwszy i ostatni w swym życiu należy do partii politycznej. Wstępuje do mikołajczykowskiego PSL. Zostaje nawet wybrany do zarządu powiatowego stronnictwa w Śródmieściu Warszawy.
– Obóz czerwonych złośliwie nazywał nas „chłopami z Marszałkowskiej”. Było to określenie fałszywe w odniesieniu do wielu działaczy, bo np. prezes zarządu stołecznego PSL, Stefan Korboński, wybitny adwokat, kierownik walki cywilnej AK podczas okupacji, pochodził ze wsi. Podobnie jak mój ojciec, więc i ja miałem korzenie ludowe. Ale komunistom chodziło o to, żeby nas wykpić, stworzyć pozór, że PSL nie jest ugrupowaniem chłopskim – przypomina Bartoszewski.
Wkrótce represje nasilają się. Stalinowcy przestają dbać o pozory. Fałszują referendum i brutalnie dławią wszelkie resztki wolności.
– Bezpieka zgarnęła mnie z ulicy. Moja legitymacja dziennikarska pomogła o tyle, że odsiedziałem tylko dwadzieścia cztery godziny. Ale to było wyraźne ostrzeżenie: nie podobasz się, jesteś na odstrzał. Toteż nie zdziwiłem się, kiedy 15 listopada 1946 r. zostałem aresztowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i osadzony w piwnicy pod gmachem resortu. Dziś mieści się w nim Ministerstwo Sprawiedliwości. Siedziałem tam do 24 grudnia. W Wigilię Bożego Narodzenia trafiłem do więzienia mokotowskiego, na X oddział śledczy Józefa Różańskiego i Adama Humera – stalinowskich oprawców. Święta przesiedziałem w pojedynczej celi. Dostawałem kawę zbożową, chleb i miskę zupy dziennie. Nigdy nie zapomnę uczucia potwornej samotności. Nawet w Oświęcimiu podczas świąt byłem z kolegami.
Gdy Bartoszewski siedzi za kratami, w kraju odbywają się wybory do Sejmu. Komuniści fałszują je tak samo jak referendum. Szykują się do ostatecznej rozprawy z PSL i Mikołajczykiem.
– Moje przesłuchania zmierzały w kierunku wykrycia rzekomych powiązań „Gazety Ludowej” z tzw. antyludowym podziemiem. Przez siedem dni i nocy wypytywano mnie na okrągło, z minimalnymi przerwami na sen. Straszono mnie, grożono represjami wobec rodziny i przyjaciół. Bity nie byłem. Być może dlatego, że pracowałem w legalnym piśmie i wiele osób się o mnie upominało. Przypisywano mi kontakty z kolegami z AK, którzy się nie ujawnili. Do niczego się nie przyznawałem. Wyspowiadałem się tylko wobec księdza Jana Stępnia – wybitnego teologa, mojego współwięźnia. To była spowiedź generalna z całego życia, bo nie wiedziałem, czy kiedykolwiek wyjdę na wolność.
Gdy w 1947 r. Mikołajczyk uciekł z Polski, namawiano mnie do złożenia oświadczenia potępiającego go. Odmówiłem. I w ten sposób przypieczętowałem swój los. Przez półtora roku siedziałem w więzieniu, choć nie wysunięto wobec mnie żadnych formalnych oskarżeń. Nic nie dawały zabiegi rodziny i przyjaciół. Pomogły mi dopiero dawne znajomości z Rady Pomocy Żydom. Moja matka dotarła do Zofii Rudnickiej, dawnej kierowniczki biura RPŻ. Rudnicka miała wpływy w ówczesnym Ministerstwie Sprawiedliwości. Znała szefa tego resortu, Leona Chajna, a także Adolfa Bermana (brata Jakuba Bermana, partyjnego nadzorcy MBP – przyp. J. K.) – prezesa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. W wyniku zabiegów tych ludzi u ówczesnych władz bezpieczeństwa odzyskałem wolność. Zostałem zwolniony z więzienia tak jak stałem.
Próbuje ułożyć sobie życie. Ojciec, wówczas pracownik NBP, załatwia mu wyjazd do domu wczasowego w Zakopanem, żeby trochę odetchnął i nabrał sił. Po powrocie szuka pracy. Wszędzie słyszy to samo: „Bardzo nam przykro, ale nie możemy was zatrudnić”. W końcu zaczepia się w Centralnym Zarządzie Przemysłu Drzewnego. Zajmuje się sedesami „trudnowsiąkliwymi” i kijkami do szczotek „bez zasinienia”.
– Pamiętam, że próbowaliśmy te wyroby eksportować do Pakistanu. Sprawdziłem się na stanowisku, dostałem nawet 100 zł podwyżki. Ale moja radość trwała krótko. Po kilku miesiącach wezwała mnie personalna i powiedziała: „Sami wiecie, że musimy się z wami rozstać” – opowiada Bartoszewski.
Zostaje bez pracy. Ale najgorsze dopiero przed nim.
– W grudniu 1949 r., mając dwadzieścia siedem lat, znów trafiłem do więzienia. Zostałem aresztowany na ulicy. Szedłem do domu. Mieszkałem wtedy z Juliuszem Wiktorem Gomulickim, znanym dzisiaj pisarzem , i jego żoną, w dwupokojowym mieszkaniu przy Al. Niepodległości 138. Nagle z samochodu wyskoczyli do mnie dwaj faceci. „Pan pojedzie z nami!”. „Może wejdę na chwilę do domu i wezmę jakieś rzeczy?” – spytałem. „Nic wam nie potrzeba. Wszystko szybko się wyjaśni” – odparli.
Znów zawieziono mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa. Zrobiła się noc. Na wstępnym przesłuchaniu oficer o nazwisku Piotr Tymiński powiedział mi: „Popełniliśmy wobec was błąd. Zwolniliśmy was, ale to się już nie powtórzy. Połuczycie dziesięć lat”.
Zamknięto mnie w piwnicy, gdzie spędziłem osiemnaście miesięcy. Bez wypuszczenia na spacer, bez kontaktów z rodziną i adwokatem. Dzień i noc świeciła się piętnastowatowa żarówka. To wtedy nabawiłem się chronicznego zapalenia spojówek, które leczę do dziś. Codziennie zakraplam oczy i nie cierpię półmroku. Przez moją celę przewinęło się dwadzieścia osób. Siedziałem np. z inżynierem Witoldem Staniszkisem, ojcem prof. Jadwigi Staniszkis. W pamięci utkwił mi również ksiądz Foryś, misjonarz z Bydgoszczy. Był dla nas nieocenionym kolegą, ponieważ świetnie znał język francuski. Podsłuchując pod drzwiami, rozumiał, o czym mówią strażnicy. Bo pilnowali nas przybysze z Francji – komuniści z francuskiego ruchu oporu. Skierowano ich tutaj, mówiąc, że jesteśmy kolaborantami i hitlerowcami. Mieli polskie pochodzenie, ale między sobą rozmawiali po francusku. Ksiądz Foryś, z uchem przy drzwiach, wyłapywał z ich pogaduszek okruchy informacji. Przez wiele miesięcy moim współwięźniem był ówczesny przeor klasztoru na Jasnej Górze, ojciec Kajetan Raczyński. Siedział z nami również kapitan SS Erich Engels – skazany na śmierć za zbrodnie wojenne. Sporo z nim rozmawiałem. Chciałem dowiedzieć się, kim jest. Jak w normalnym człowieku narodził się hitlerowski oprawca. Nie wykazywał najmniejszej skruchy. Gdy schodziło na Hitlera, powtarzał jak katarynka: „Führer był źle poinformowany”. To typowe dla obłąkanych wyznawców totalizmu. Nie dokuczaliśmy mu. Za to, co zrobił, dostał już najwyższą karę. Wiadomo było, że w każdym momencie mogą go zabrać i powiesić. Czekał na egzekucję, grając w szachy zrobione z chleba z przeorem Jasnej Góry.
W maju 1951 r. z kazamatów MBP Bartoszewski kolejny raz trafia do więzienia mokotowskiego. Prowadzone wobec niego śledztwo ma wykazać, że jest szpiegiem.
– Chciano, żebym przyznał się do kontaktów z emigracją polityczną w Londynie. Ja jednak do niczego się nie przyznawałem. Rozbito mi nos i okulary. Ale to są drobiazgi w porównaniu z tym, co przeszli inni. Byłem świadkiem katowania i torturowania wielu ludzi. Szantażowano mnie, proponowano, żebym podjął współpracę z bezpieką za złagodzenie kary. Odmawiałem kategorycznie. W aktach IPN zachowały się ślady, że jestem nie do pozyskania. Bardzo mnie to dzisiaj cieszy.
W 1952 r. wreszcie sformułowano przeciwko mnie akt oskarżenia. Został on zatwierdzony czerwonym ołówkiem przez płk Helenę Wolińską. Dowiedziałem się, że jestem oskarżony o przekazywanie w 1945 r., a więc przed moim ujawnieniem się, wiadomości szpiegowskich dwóm osobom, które mnie obciążają – Halinie Dąbrowskiej i Adamowi Gutowskiemu. (...) W sposób nikczemny fałszywie obciążyli mnie na piśmie w zeznaniach. Na procesie nie pojawili się. To była prosta robota. Rozprawa odbyła się w więzieniu. Trzech panów w mundurach i dwóch ławników zasiadło przy ogrodowym stole. Nad ich głowami wisiał papierowy orzeł bez korony – poplamiony, porwany i, za przeproszeniem, obsrany przez muchy.
Wszystko przebiega błyskawicznie. Gdy Bartoszewski wychodził z celi na rozprawę, właśnie roznoszono posiłek. Kiedy wraca, zupa w jego misce jest wciąż ciepła. Po trzech dniach w wojskowym sądzie przy ul. Koszykowej w Warszawie odczytano mu wyrok: osiem lat więzienia za szpiegostwo.
– Gdy wróciłem z sądu, moja miska i koc czekały już w innej celi. Byłem radosny jak szczygieł, nawet podśpiewywałem coś pod nosem. Osiem lat za kratami to cholernie dużo, ale wreszcie wiedziałem, na czym stoję. Cieszyłem się, że wreszcie zacząłem odsiadywać wyrok. Moja filozofia była prosta: przetrwać! Któregoś dnia wołają mnie do naczelnika więzienia, Alojzego Grabickiego. „Jesteście dziennikarz. To pewnie znacie się na druku” – powiada do mnie. Nie miałem pojęcia o drukarstwie, ale skwapliwie przytaknąłem. Stare doświadczenie więźnia mówi, że w kryminale trzeba znać się na wszystkim.
Bartoszewski trafia do tajnej drukarni MBP w izolowanej części więzienia. Pracuje tu, wraz z setką współwięźniów, ponad półtora roku.
– Leon Słanina z Katowic, siedzący za działalność w Stronnictwie Narodowym, i Michał Pacławski z Krakowa, skazany za genialne fałszowanie dolarów dla podziemia, nauczyli mnie fachu. Obaj byli zawodowymi zecerami. Zostałem składaczem ręcznym, a potem korektorem. Więźniowie skierowani do pracy w drukarni mieli lepsze życie. Jedliśmy zupę i chleb bez ograniczeń. 22 lipca 1952 r., gdy wprowadzono nową bierutowską konstytucję, wszyscy dostaliśmy po mielonym z kartoflami. To był jedyny taki przypadek w czasie mojego pobytu w więzieniu. Po latach, gdy Gierek wpisywał do ustawy zasadniczej sojusz z ZSRR, puściłem w obieg dowcip, że jako człowiek lojalny nie mogę zgodzić się na zmianę konstytucji, za którą dostałem kotleta.
Za pieniądze od rodziny mogliśmy parę razy w miesiącu kupić w kantynie trochę tłuszczu, sera czy papierosów. Łatwiej było o widzenie z bliskimi czy adwokatem. Prenumerowaliśmy „Trybunę Ludu”, z której dowiedzieliśmy się o śmierci Stalina. Szef drukarni, niby przez roztargnienie, zostawiał na stole „Przegląd Sportowy” i wychodził na godzinkę. Dla kibiców była to nie lada gratka, bo właśnie odbywała się olimpiada w Helsinkach. Nikt nas ręką nie tykał, nie wymyślał, nie lżył. Ale drukarnia miała też swoją ciemną stronę. Kto w niej pracował, miał słabe rokowania na przedterminowe wyjście. Władze nie mogły pozwolić, by tajemnice, do których mieliśmy dostęp, przedostały się za więzienny mur. Drukowaliśmy cenniki towarów, które przez zaskoczenie wprowadzano przy podwyżkach. Przez nasze ręce przechodziły też wypuszczane w kilku egzemplarzach tajne zarządzenia ministra bezpieczeństwa i wskazówki dla naczelników więzień.
W kwietniu 1954 r. z zakładu karnego na warszawskim Mokotowie trafia do Rawicza.
Dziesięciopiętrowy blok z lat 60. na warszawskim Powiślu. Na drzwiach mieszkania Wiesława Chrzanowskiego wisi kartka: „Proszę głośno pukać”. Cóż, gdy się jest grubo po osiemdziesiątce, zmysły nie pracują jak u nastolatka. Były marszałek Sejmu siada przy stoliku w pokoju wyglądającym, jakby czas zatrzymał się w nim kilkadziesiąt lat temu.
– Podziwiam Bartoszewskiego, że mimo swojego wieku jest tak bardzo żywiołowy. Błyskawicznie reaguje na wszystko, co się dzieje. Jak trafi na coś, co go zainteresuje, w parę dni mam od niego list z komentarzem – opowiada Chrzanowski.
Panowie, jak przystało na dżentelmenów z przedwojennym szlifem, komunikują się listownie. Czasem do siebie dzwonią. Bardziej nowoczesny jest Bartoszewski, bo ma komórkę. Do Chrzanowskiego można dodzwonić się tylko na telefon domowy. Obydwaj nie używają Internetu.
– W „Tygodniku Powszechnym” był jakiś czas temu wywiad ze mną – Chrzanowski szuka czegoś w stercie korespondencji. – O, mam! Ten list dostałem od Bartoszewskiego zaraz po publikacji.
Na białej kartce kilka zdań nakreślonych niewyraźnym, zamaszystym pismem: „Drogi Wiesławie! Twój listopadowy tekst w tygodniku, „Twoja wiara bez uczynku”, uważam za jeden z najważniejszych osobistych tekstów w naszym piśmiennictwie w roku 2010. Bo uprzytomniłem sobie, ile w świecie wartości nas obu łączy, a jak niewiele dzieli”.
– Jedną z nielicznych rzeczy, które nas dzielą, jest ocena Powstania Warszawskiego. On ocenia je bardzo pozytywnie, a ja, nie mając oczywiście wątpliwości co do postaw patriotycznych powstańców, niezmiernie krytycznie oceniam samą decyzję o wybuchu powstania – komentuje Chrzanowski.
Obydwaj byli w powstaniu. Chrzanowski walczył w Śródmieściu w oddziale „Harnaś” (ranny w nogę trafił do szpitala na Powiślu, skąd wyciągnęła go rodzina; po upadku powstania wyszedł z Warszawy wraz z ludnością cywilną). Bartoszewski w tej samej dzielnicy prowadził radiostację i wydawał powstańczą gazetkę. Tak o tym opowiada:
– Sześćdziesiąt dni i nocy Powstania Warszawskiego przeżyłem w samym środku bombardowanego miasta. Zostałem przydzielony do służby w radiostacji „Anna”, która utrzymywała wojskową łączność Śródmieścia z innymi dzielnicami walczącej stolicy. Siedzibą naszej placówki była wielka kamienica przy Marszałkowskiej 62. Mieliśmy mały nadajnik, który początkowo obsługiwaliśmy tylko we trójkę. Potem obsada wzrosła do dwudziestu osób. Nasze patrole zbierały informacje, docierając do punktów oporu w Śródmieściu. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę odbieraliśmy rozkazy i wysyłaliśmy szczegółowe meldunki o tym, co się wokół nas dzieje – jakie ulice są pod ostrzałem, gdzie wyrosły barykady, którędy można przebić się do walczących oddziałów, jak zachowują się warszawiacy. W trzecim dniu powstania z radością informowałem dowództwo: na barykadach i w oknach, na wielu budynkach, powiewają flagi biało-czerwone. Nastrój ludności wobec walczących jest tak serdeczny, że zaciera się granica pomiędzy walczącymi a współdziałającymi. Mieszkańcy okolicznych domów zasypywali nas dziesiątkami pytań. Chcieli wiedzieć, jak przebiegają walki i co sami powinni robić.
Wpadłem więc na pomysł wydawania powstańczej gazetki dla ludności. I tak powstały „Wiadomości z Miasta i Wiadomości Radiowe” – pisemko drukowane na powielaczu w nakładzie od pięciuset do tysiąca pięciuset egzemplarzy. Ukazywało się dwa razy dziennie – w południe i wieczorem. Byłem jego redaktorem. Pamiętam optymistyczne tytuły z pierwszego biuletynu: „Powiśle całe w rękach AK”, „Sztandar biało-czerwony na Ratuszu”.
Od końca września nasze meldunki stawały się coraz bardziej tragiczne. Zaczęła się agonia powstania. W ostatnim numerze pisma, z 3 października 1944 r., zamieściliśmy skrót umowy kapitulacyjnej z Niemcami i fragmenty pożegnalnego rozkazu gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego, dowódcy AK. Czułem wielką gorycz, że nie byliśmy w stanie oswobodzić Warszawy.
Bartoszewski i Chrzanowski nie zetknęli się w powstaniu. Ich drogi zeszły się dopiero dziewięć lat po wojnie. W zakładzie karnym w Rawiczu, gdzie Chrzanowski – za „próbę obalenia ustroju” – znalazł się w 1954 r., mając na koncie blisko sześć lat odsiadki w innych więzieniach. Wycieńczeni trafili tu na siebie w więziennym szpitalu.
– Nie siedzieliśmy w jednej celi, ale dochodziły do mnie wieści o Bartoszewskim. Wszyscy znali go jako zdecydowanego, jednoznacznego przeciwnika komunistów. Od sanitariuszy słyszałem też, że słynie z szybkiego mówienia. W kilkanaście sekund wypowiadał kilkadziesiąt słów. Był popularny w więziennym środowisku. Potrafił godzinami opowiadać przeróżne historie i ciągnąć wspomnienia. W bezruchu życia za kratami był więc z tego powodu niezmiernie atrakcyjny – przypomina sobie Chrzanowski.
– Bartoszewski sam przyznawał, że należał do kategorii więźniów-opowiadaczy, którzy w tamtych czasach zastępowali za kratami telewizję, radio i gazety – dodaje wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski, późniejszy współtowarzysz Bartoszewskiego z internowania w stanie wojennym.
Ale Chrzanowski o talencie krasomówczym Bartoszewskiego na własne oczy i uszy przekonać się w Rawiczu nie mógł. Widywali się jedynie przelotnie na szpitalnym spacerniaku.
– Wiedziałem, kim on jest, i on wiedział, kim ja jestem. O niektórych więźniach po prostu się wiedziało. Ale okazji do kontaktów praktycznie nie było. Wypuszczali nas z cel na jakieś piętnaście – dwadzieścia minut. Chodziliśmy w kółku po niewielkim placu. Spacerniak szpitalny był o wiele mniejszy od głównego, na którym więźniowie musieli chodzić w odległości pięciu – ośmiu metrów jeden od drugiego, tak żeby nie mogli się komunikować. W szpitalu było pod tym względem lepiej. Ale i tak na spacerach można było wymienić najwyżej jedno, dwa zdania. Głównie o tym, jaka jest szansa na wyjście. Tak wyglądały też moje „rozmowy” z Bartoszewskim.
Obydwaj byliśmy wycieńczeni. Po blisko sześciu latach spędzonych w więzieniach ważyłem zaledwie pięćdziesiąt pięć kilogramów, a mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Bartoszewski też był strasznie wychudzony, wszyscy tak wyglądaliśmy. W szpitalu trzymano nas w dziesięcio-, dwunastoosobowych salach. Zamykano je tak jak w głównej części więzienia. Z tą różnicą, że w środku znajdował się dzwonek alarmu, którym wzywało się pomoc. Na jednym łóżku leżało po dwóch chorych. Nawet jeśli byli po operacji. Ale i tak było tu lepiej niż w normalnych celach, gdzie w ogóle nie było łóżek, tylko spało się na siennikach, które rozkładaliśmy na noc na podłodze. I też dwie osoby na jeden siennik przypadały. Zimą mieliśmy do przykrycia tylko cienki, niemal przezroczysty kocyk, więc śpiąc po dwóch, ogrzewaliśmy się nawzajem.
Udało nam się odzyskać wolność w podobnym okresie. Obaj wyszliśmy z więzienia na podstawie fałszywych historii choroby. Pomógł nam kolega – Andrzej Ciechanowiecki, który jako więzień prowadził sekretariat szpitala. Wraz z lekarzami-więźniami – doktorami Pluteckim, Wackiem, Mrozem, Moskwą i jeszcze kilkoma innymi – założył on w Rawiczu tajną organizację. Wpisywali do kart więźniów fikcyjne przypadłości. Do ogólnego wyczerpania organizmu (na co rzeczywiście cierpiałem i byłem ratowany transfuzją krwi) dopisali mi wrzody na żołądku. A Bartoszewskiemu uzupełnili – nie pamiętam już o co – autentyczną gruźlicę. To był 1954 r., już po rozstrzelaniu w ZSRR szefa NKWD, Ławrientija Berii. Do Rawicza przyjeżdżała komisja z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i na podstawie kart chorobowych przydzielała więźniom przerwy w odbywaniu kary. W ten sposób wyszliśmy na wolność. A Bartoszewski tak się zaprzyjaźnił z Ciechanowieckim, że później poprosił go, by został ojcem chrzestnym jego syna.
Stefan Niesiołowski: – Kiedy Bartoszewski opowiadał mi, co widział i odczuł na własnej skórze w stalinowskich więzieniach, pomyślałem o sobie: człowieku, w porównaniu z tym wszystkim to, co ty przeżyłeś, jest śmieszne! Walczyłem z komunizmem, płacąc za to jakąś cenę – miałem problemy z doktoratem i habilitacją, nie mogłem awansować, w latach 70. byłem przez pięć lat pozbawiony wolności. Wszystko prawda, ale to nie było cierpienie (jeśli nie liczyć tego, że w betonowym pudle więzienia wstaje się rano i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. A o dwunastej głowa boli z nudów). Cierpieli ci z pokolenia Bartoszewskiego i Chrzanowskiego.
Nigdy jednak nie tracili ducha. Chrzanowski ma w domu jedną z pierwszych książek Bartoszewskiego, „1859 dni Warszawy”, wydaną jeszcze w czasach komunizmu. Jest w niej odręczna dedykacja autora, napisana zielonym atramentem, specjalnie dla Chrzanowskiego. Kończy się słowami: „Mimo wszystko w kolorze zielonym”. – A kolor zielony to kolor nadziei – przypomina Chrzanowski.
Konspirator
Na rogu jednej z ulic na warszawskim Mokotowie stoi zaparkowany Peugeot 404. Właściciel luksusowego, jak na lata 70., samochodu, Zdzisław Najder – historyk literatury, stypendysta Oksfordu, światowej sławy znawca twórczości Josepha Conrada, a przy tym założyciel tajnej opozycyjnej organizacji – siedzi przy kierownicy. Nerwowo rozgląda się wokół. Na sąsiednim fotelu wysoki, chudy mężczyzna w grubych okularach mówi coś, gwałtownie gestykulując rękoma. Gdyby auto było pod obserwacją, każdy SB-ek rozpoznałby w tej charakterystycznej postaci Władysława Bartoszewskiego. I usłyszałby, o czym tak zapamiętale rozprawia. – To miało być konspiracyjne spotkanie, a Władek – jak to on – krzyczał, aż szyby się trzęsły w samochodzie – opowiada Najder.Poznali się dużo wcześniej. Gdzieś na przełomie lat 50. i 60. Bartoszewski, po wyjściu z więzienia (najpierw na roczną przerwę zdrowotną, a w marcu 1955 r. Najwyższy Sąd Wojskowy anulował mu nie tylko wyrok, ale i akt oskarżenia) organizował sobie życie na wolności.
– Znalazłem skromną i źle płatną, ale uczciwą pracę redaktora technicznego wydawnictw szkoleniowych Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Zajmowałem się broszurami o katalogach, meblach bibliotecznych i urządzaniu bibliotek. To było idealne oderwanie od polityki. Wróciłem do dziennikarstwa na fali odwilży 1956 r. Przyjęto mnie do tygodnika „Stolica” gdzie, poza redaktorem naczelnym, wszyscy byli bezpartyjni. Biuro Prasy KC PZPR wyrzuciło mnie stamtąd z trzaskiem pod koniec 1960 r. Bez podania przyczyn i z zakazem przychodzenia do budynku. Ale w tym czasie wychodził już „Tygodnik Powszechny”. Od 1 maja 1961 r. stałem się pracownikiem tej redakcji.
Zdzisław Najder: – Poznałem Bartoszewskiego w Pen Clubie albo w warszawskim Klubie Księgarza. Pracował nad książką „Ten jest z ojczyzny mojej” o Polakach pomagających Żydom podczas okupacji, którą później ogłosił wraz z Zofią Lewinówną, moją przyjaciółką z harcerstwa, redaktorką Państwowego Instytutu Wydawniczego, podobnie jak on więzioną po wojnie. Wiedziałem o nim, że jest zapalonym varsavianistą zbierającym dokumentację dotyczącą stolicy, zwłaszcza jej wojennych losów. Sprawiał wrażenie człowieka pochłoniętego własną pracą i dobrze zorganizowanego. Otaczała go legenda człowieka, który długo siedział za kratami, aura weterana więziennego. Ale wtedy nie podchodziło się jeszcze do Bartoszewskiego jak do relikwi. Byli inni, których tak traktowano. Pamiętam zebranie Pen Clubu, chyba w 1958 r., na które historyk Aleksander Gieysztor przyprowadził swego przełożonego z Armii Krajowej i WiN – pułkownika Jana Rzepeckiego, legendarnego szefa Biura Informacji i Propagandy AK i założyciela WiN. Albo inne spotkanie, w Klubie Księgarza, z Kazimierzem Moczarskim – żołnierzem AK, który siedział w celi śmierci z oficerem SS Jürgenem Stroopem i później opisał wszystko w swej słynnej książce „Rozmowy z katem”. To było rzeczywiście jak oglądanie relikwii.
Zajmowałem się wtedy studiowaniem filozofii, a potem pracą w miesięczniku literackim „Twórczość”. Z Bartoszewskim stykałem się czysto towarzysko. Obserwowałem go z daleka. Nie mieliśmy wspólnych płaszczyzn zainteresowania. Bliżej poznaliśmy się dopiero w późnych latach 70., kiedy zaczęliśmy razem konspirować (no i potem w latach 80., kiedy obaj byliśmy emigrantami). Wtedy przeszliśmy na „ty”, zaprzyjaźniliśmy się, spędzaliśmy wspólnie wakacje. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Od 1976 r. prowadziłem opozycyjną grupę podziemną – Polskie Porozumienie Niepodległościowe – która do stanu wojennego opublikowała w sumie pięćdziesiąt nielegalnych wydawnictw. Wśród działaczy znajdowali się m.in. późniejszy premier Jan Olszewski, krytyk literacki Andrzej Kijowski i pisarz Jan Józef Szczepański. Nasz program ogłosiliśmy w Londynie, a potem w paryskiej „Kulturze”. W pewnym momencie uznaliśmy, że trzeba napisać coś o stosunkach polsko-żydowskich. Postanowiliśmy zwrócić się z tym do Bartoszewskiego. Dotarłem do niego przez Jana Zarańskiego – dziennikarza i prawnika, który był już wciągnięty w naszą pracę, a przyjaźnił się z Bartoszewskim. Siedział z nim w więzieniu. Potem Władek opowiadał mi, że jak siedzieli, krytykował Zarańskiego za straszne gadulstwo. Bartoszewski sam miał wielki impuls do gadania, ale – jak twierdził – potrafił się pohamować, żeby za dużo w więzieniu nie paplać. A Jaś – mówił – był papla.
W końcu umówiłem się z Bartoszewskim w samochodzie, na rogu ulicy. Powołałem się na Jana Józefa Szczepańskiego, który był osobą budzącą ogromne zaufanie i jego nazwisko otwierało wiele drzwi. Bartoszewski słyszał o PPN, widział już jakieś nasze teksty. Rozmowa miała być sekretna. Wiedziałem, że nie jesteśmy podsłuchiwani. Mój Peugeot 404 był pod dobrą opieką. Gdyby mechanicy zauważyli w nim coś podejrzanego, na pewno bym o tym wiedział. Kiedyś uprzedzili mnie, że mam opony przedziurawione. Nie na bieżniku, tylko celowo przekłute z boku koła. Czuwali nad autem, by było „czyste”. Ale co z tego, skoro Władek, jak to on, rozmawiając, cały czas się wydzierał. Miałem wrażenie, że za chwilę szyby wylecą z samochodu pod naporem jego energii. Na szczęście nikogo nie było w okolicy.
Nie od razu zgodził się podjąć z nami współpracę. Poprosił o czas na zastanowienie. Myślę, że nie chciał się narażać, i sprawdzał, na ile jesteśmy szczelni. Nie trwało to długo. Zaufał nam, bo staraliśmy się dokładnie konspirować. Ale i tak zdarzyła się jedna wpadka. Kiedy pod koniec 1978 r. do Warszawy przyjechał mój kolega z Oksfordu, amerykański dyplomata Steve Gallup, skorzystałem z okazji, żeby przekazać przez niego list do prof. Leszka Kołakowskiego. SB zabrała mu ten list na lotnisku. Musiałem natychmiast ewakuować ze swojego mieszkania wszystkie podejrzane rzeczy. Od tej pory byłem pod obserwacją. W telefonie miałem zamontowany podsłuch. A po przeciwnej stronie ulicy SB-ecy władowali się komuś do domu i założyli punkt obserwacyjny. O podsłuchu zawiadomiła mnie dozorczyni, która widziała, jak w domu zakładano coś dziwnego. A ludzie, u których założono punkt obserwacyjny, nie znając mnie, sami przyszli do mnie i powiedzieli: „Proszę pana, nas zmuszono do tego, żebyśmy im oddali klucze do naszego mieszkania”. SB-ecy śledzili mnie stamtąd przez okno. Dlatego spotykałem się z Bartoszewskim niemal wyłącznie w samochodzie. Raz czy dwa rozmawialiśmy też na jakimś spacerze.
Poza ukradkowymi, konspiracyjnymi kontaktami, Bartoszewskiemu i Najderowi trafia się jednak okazja wygadania się do woli. Bez konieczności rozglądania się na boki, ściszania głosu (co w przypadku Bartoszewskiego okazywało się niewykonalne) i gubienia „ogonów”. Jesienią 1977 r. znienacka spotykają się... na Florydzie. Bartoszewski, który w przypływach łaskawości władz dostaje paszport i wyjeżdża za granicę (po raz pierwszy w 1963 r. przez Ateny do Izraela, gdzie za ratowanie Żydów podczas wojny dostaje dyplom „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”), przebywa w USA na zaproszenie amerykańskiego Departamentu Stanu i prof. Zbigniewa Brzezińskiego, ówczesnego doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera ds. bezpieczeństwa. Z kolei Najder przyjeżdża do USA na międzynarodową konferencję o Josephie Conradzie.
– Dowiedziałem się, w którym hotelu zatrzymał się Bartoszewski, i poszliśmy na długi spacer nad morze. Wreszcie mogliśmy spokojnie wiele rzeczy sobie opowiedzieć i ustalić – opowiada Najder.
Pierwszym rezultatem był esej Bartoszewskiego „Polacy i Żydzi”, który anonimowo ukazał się w podziemiu jako publikacja zbiorowa Polskiego Porozumienia Niepodległościowego.
– Pracowaliśmy również nad jeszcze bardziej ważnymi politycznie tekstami o Polsce i Niemczech. Z rewolucyjną na owe czasy tezą, że nie ma niepodległej Polski bez zjednoczonych Niemiec i nie ma zjednoczonych Niemiec bez niepodległej Polski. To wywołało olbrzymie zamieszanie i ostre ataki na nas z różnych stron, m.in. narodowo-prawicowej prasy emigracyjnej. Zarzucano nam, że chcemy zjednoczonych Niemiec, które ponownie staną się zagrożeniem dla Polski. A dla mnie sprawa była prosta – jeżeli NRD pozostanie pod władzą sowiecką, to my nie mamy możności wyjść z okrążenia; a jeżeli Polska się nie wyzwoli, to Niemcy nie mają szans wyjścia z zakleszczenia. Bartoszewski był współautorem kolejnych publikacji o relacjach polsko-niemieckich. I już do końca działalności PPN brał udział w wymianie myśli wokół tekstów, które w kraju rozpowszechnialiśmy na powielaczach, a za granicą ogłaszane były one zwykle w paryskiej „Kulturze” bądź prasie emigracyjnej w Londynie. Tematy były rozmaite...
Najder przerywa, podchodzi do regału, czegoś uporczywie szuka. Rozmawiamy w jego nowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Jeszcze nie zdążył się tu zadomowić.
– Nie wiem, gdzie to stoi – wertuje stertę książek. – O, jest! – wyciąga tom w miękkich okładkach.
To zbiór publikacji PPN. Najder wskazuje palcem ważniejsze teksty: „Polska, Niemcy i inni”, „Polacy i Żydzi”, „Polska – Ukraina”, „Rachunek naszych słabości”, „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”. Odszyfrowuje autorów ukrywających się pod pseudonimami lub zbiorowymi podpisami typu „Zespół problemowy”: Władysław Bartoszewski, Jan Olszewski, Jan Józef Szczepański, Wojciech Roszkowski (ps. Andrzej Albert), Jerzy Holzer (ps. Ignacy Wilczek), Andrzej Micewski, Zdzisław Najder...
– Tak się zaczęła moja bliższa znajomość i współpraca z Bartoszewskim – mówi, odkładając książkę na półkę.
Ta książka nie jest biografią. Nawet nie próbuje pretendować do takiej roli. Najlepszym biografem Władysława Bartoszewskiego jest sam Władysław Bartoszewski. Dorównanie mu pamięcią, swadą opowieści i drobiazgową znajomością historycznych detali jest wręcz niemożliwe.
Tę autonarrację – zawartą w dziesiątkach publikacji Bartoszewskiego, w jego wspomnieniach i wywiadach rzekach – warto jednak uzupełnić. Rozmawiałem z wieloma politykami, którzy go znali, zetknęli się z nim w różnych miejscach i w różnym czasie. Opowiedzieli mi o rzeczach wesołych, ważnych, ale i o miłych błahostkach, które wspaniale oddają charakter wyjątkowo zacnej, ale i barwnej postaci. Można się z nim nie zgadzać, ale nie można się z nim nudzić…
Pan pojedzie z nami
Grudzień 1949 r. Dwudziestosiedmioletni Władysław Bartoszewski przemierza szybkim krokiem warszawskie Aleje Niepodległości. Idzie do domu. Dochodzi do kamienicy pod numerem 138, w której mieszka, gdy z samochodu wyskakują do niego dwaj tajniacy. „Pan pojedzie z nami!” – mówią, łapiąc go pod ramiona. „Może wejdę na chwilę do domu i wezmę jakieś rzeczy?” – pyta Bartoszewski. „Nic wam nie potrzeba. Wszystko szybko się wyjaśni” – słyszy w odpowiedzi. „Wyjaśnienia” trwają pięć lat.Wojna, okupacja, piekło Auschwitz, dramat Powstania Warszawskiego – historia bez litości doświadcza młodzieńca, który we wrześniu 1939 r. był świeżo po maturze, chciał studiować dziennikarstwo, marzył o podróżach i zawodzie reportera.
– Tak mi się życie ułożyło, że najbardziej dostałem w skórę na początku. O ile dzieciństwo miałem szczęśliwe, to potem los tak mnie skopał, że nie miałem nawet czasu otrzeźwieć po kolejnych uderzeniach – wspomina Władysław Bartoszewski.
Ten początek to również stalinowska Polska, w której dla takich jak Bartoszewski jest tylko jedno miejsce – więzienne mury. Wcześniej czy później musiał tam trafić, choć zaraz po wojnie wydaje się, że ma wreszcie szansę ułożyć sobie życie. Po upadku Powstania Warszawskiego ucieka przed oflagiem. Nie chce znów trafić za druty, wciąż żyje w nim koszmar Oświęcimia. Z grupą żołnierzy AK przedziera się do Krakowa. 18 stycznia 1945 r. do miasta wchodzą Rosjanie.
– Doczekałem się wyzwolenia od Niemców, ale nie łudziłem się, że Polska odzyskała niepodległość – opowiada Bartoszewski.
Wraca do Warszawy, gdzie odnawia konspiracyjne kontakty. Ujawnia się dopiero w październiku 1945 r., na kilka dni przed końcem amnestii dla AK-owców. Nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, ale dalsze trwanie w podziemiu nie ma sensu. W Polsce działa tymczasowy rząd akceptowany przez zachodnich aliantów. Kierują nim komuniści, ale wicepremierem jest przybyły z Londynu Stanisław Mikołajczyk. Ma dojść do wolnych wyborów.
Na moment spełnia się młodzieńczy zamiar Bartoszewskiego – zostaje dziennikarzem. W 1946 r. zatrudnia się w „Gazecie Ludowej” – jedynym wówczas w Polsce dzienniku opozycyjnym, związanym z Mikołajczykiem.
Władysław Bartoszewski: – Pismo podlegało ograniczeniom cenzury i nieoficjalnym represjom. Zdarzało się, że nakład gazety ginął gdzieś podczas transportu pociągami. Dochodziło do zamachów na drukarnię. Dziennikarz mógł przepaść bez słuchu, zostać pobity, aresztowany, a nawet zabity. Udało mi się jednak opublikować ponad siedemdziesiąt artykułów dotyczących walki o niepodległość, Powstania Warszawskiego, ofiar hitleryzmu, pamięci o nich.
Wtedy po raz pierwszy o Bartoszewskim słyszy jego późniejszy przyjaciel, były marszałek Sejmu, prof. Wiesław Chrzanowski.
– Jako reporter sądowy referował w „Gazecie Ludowej” głośną wówczas sprawę organizacji młodzieżowej ONR z Antonim Symonowiczem na czele. Co ciekawe, jednym z oskarżonych był też Zdzisław Sadowski, późniejszy wicepremier w jednym z ostatnich rządów PRL. Bartoszewski przez kilka dni na całych stronach gazety pisał prawdę o tym sfingowanym przez komunistów procesie – pamięta Chrzanowski.
Bartoszewski po raz pierwszy i ostatni w swym życiu należy do partii politycznej. Wstępuje do mikołajczykowskiego PSL. Zostaje nawet wybrany do zarządu powiatowego stronnictwa w Śródmieściu Warszawy.
– Obóz czerwonych złośliwie nazywał nas „chłopami z Marszałkowskiej”. Było to określenie fałszywe w odniesieniu do wielu działaczy, bo np. prezes zarządu stołecznego PSL, Stefan Korboński, wybitny adwokat, kierownik walki cywilnej AK podczas okupacji, pochodził ze wsi. Podobnie jak mój ojciec, więc i ja miałem korzenie ludowe. Ale komunistom chodziło o to, żeby nas wykpić, stworzyć pozór, że PSL nie jest ugrupowaniem chłopskim – przypomina Bartoszewski.
Wkrótce represje nasilają się. Stalinowcy przestają dbać o pozory. Fałszują referendum i brutalnie dławią wszelkie resztki wolności.
– Bezpieka zgarnęła mnie z ulicy. Moja legitymacja dziennikarska pomogła o tyle, że odsiedziałem tylko dwadzieścia cztery godziny. Ale to było wyraźne ostrzeżenie: nie podobasz się, jesteś na odstrzał. Toteż nie zdziwiłem się, kiedy 15 listopada 1946 r. zostałem aresztowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i osadzony w piwnicy pod gmachem resortu. Dziś mieści się w nim Ministerstwo Sprawiedliwości. Siedziałem tam do 24 grudnia. W Wigilię Bożego Narodzenia trafiłem do więzienia mokotowskiego, na X oddział śledczy Józefa Różańskiego i Adama Humera – stalinowskich oprawców. Święta przesiedziałem w pojedynczej celi. Dostawałem kawę zbożową, chleb i miskę zupy dziennie. Nigdy nie zapomnę uczucia potwornej samotności. Nawet w Oświęcimiu podczas świąt byłem z kolegami.
Gdy Bartoszewski siedzi za kratami, w kraju odbywają się wybory do Sejmu. Komuniści fałszują je tak samo jak referendum. Szykują się do ostatecznej rozprawy z PSL i Mikołajczykiem.
– Moje przesłuchania zmierzały w kierunku wykrycia rzekomych powiązań „Gazety Ludowej” z tzw. antyludowym podziemiem. Przez siedem dni i nocy wypytywano mnie na okrągło, z minimalnymi przerwami na sen. Straszono mnie, grożono represjami wobec rodziny i przyjaciół. Bity nie byłem. Być może dlatego, że pracowałem w legalnym piśmie i wiele osób się o mnie upominało. Przypisywano mi kontakty z kolegami z AK, którzy się nie ujawnili. Do niczego się nie przyznawałem. Wyspowiadałem się tylko wobec księdza Jana Stępnia – wybitnego teologa, mojego współwięźnia. To była spowiedź generalna z całego życia, bo nie wiedziałem, czy kiedykolwiek wyjdę na wolność.
Gdy w 1947 r. Mikołajczyk uciekł z Polski, namawiano mnie do złożenia oświadczenia potępiającego go. Odmówiłem. I w ten sposób przypieczętowałem swój los. Przez półtora roku siedziałem w więzieniu, choć nie wysunięto wobec mnie żadnych formalnych oskarżeń. Nic nie dawały zabiegi rodziny i przyjaciół. Pomogły mi dopiero dawne znajomości z Rady Pomocy Żydom. Moja matka dotarła do Zofii Rudnickiej, dawnej kierowniczki biura RPŻ. Rudnicka miała wpływy w ówczesnym Ministerstwie Sprawiedliwości. Znała szefa tego resortu, Leona Chajna, a także Adolfa Bermana (brata Jakuba Bermana, partyjnego nadzorcy MBP – przyp. J. K.) – prezesa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. W wyniku zabiegów tych ludzi u ówczesnych władz bezpieczeństwa odzyskałem wolność. Zostałem zwolniony z więzienia tak jak stałem.
Próbuje ułożyć sobie życie. Ojciec, wówczas pracownik NBP, załatwia mu wyjazd do domu wczasowego w Zakopanem, żeby trochę odetchnął i nabrał sił. Po powrocie szuka pracy. Wszędzie słyszy to samo: „Bardzo nam przykro, ale nie możemy was zatrudnić”. W końcu zaczepia się w Centralnym Zarządzie Przemysłu Drzewnego. Zajmuje się sedesami „trudnowsiąkliwymi” i kijkami do szczotek „bez zasinienia”.
– Pamiętam, że próbowaliśmy te wyroby eksportować do Pakistanu. Sprawdziłem się na stanowisku, dostałem nawet 100 zł podwyżki. Ale moja radość trwała krótko. Po kilku miesiącach wezwała mnie personalna i powiedziała: „Sami wiecie, że musimy się z wami rozstać” – opowiada Bartoszewski.
Zostaje bez pracy. Ale najgorsze dopiero przed nim.
– W grudniu 1949 r., mając dwadzieścia siedem lat, znów trafiłem do więzienia. Zostałem aresztowany na ulicy. Szedłem do domu. Mieszkałem wtedy z Juliuszem Wiktorem Gomulickim, znanym dzisiaj pisarzem , i jego żoną, w dwupokojowym mieszkaniu przy Al. Niepodległości 138. Nagle z samochodu wyskoczyli do mnie dwaj faceci. „Pan pojedzie z nami!”. „Może wejdę na chwilę do domu i wezmę jakieś rzeczy?” – spytałem. „Nic wam nie potrzeba. Wszystko szybko się wyjaśni” – odparli.
Znów zawieziono mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa. Zrobiła się noc. Na wstępnym przesłuchaniu oficer o nazwisku Piotr Tymiński powiedział mi: „Popełniliśmy wobec was błąd. Zwolniliśmy was, ale to się już nie powtórzy. Połuczycie dziesięć lat”.
Zamknięto mnie w piwnicy, gdzie spędziłem osiemnaście miesięcy. Bez wypuszczenia na spacer, bez kontaktów z rodziną i adwokatem. Dzień i noc świeciła się piętnastowatowa żarówka. To wtedy nabawiłem się chronicznego zapalenia spojówek, które leczę do dziś. Codziennie zakraplam oczy i nie cierpię półmroku. Przez moją celę przewinęło się dwadzieścia osób. Siedziałem np. z inżynierem Witoldem Staniszkisem, ojcem prof. Jadwigi Staniszkis. W pamięci utkwił mi również ksiądz Foryś, misjonarz z Bydgoszczy. Był dla nas nieocenionym kolegą, ponieważ świetnie znał język francuski. Podsłuchując pod drzwiami, rozumiał, o czym mówią strażnicy. Bo pilnowali nas przybysze z Francji – komuniści z francuskiego ruchu oporu. Skierowano ich tutaj, mówiąc, że jesteśmy kolaborantami i hitlerowcami. Mieli polskie pochodzenie, ale między sobą rozmawiali po francusku. Ksiądz Foryś, z uchem przy drzwiach, wyłapywał z ich pogaduszek okruchy informacji. Przez wiele miesięcy moim współwięźniem był ówczesny przeor klasztoru na Jasnej Górze, ojciec Kajetan Raczyński. Siedział z nami również kapitan SS Erich Engels – skazany na śmierć za zbrodnie wojenne. Sporo z nim rozmawiałem. Chciałem dowiedzieć się, kim jest. Jak w normalnym człowieku narodził się hitlerowski oprawca. Nie wykazywał najmniejszej skruchy. Gdy schodziło na Hitlera, powtarzał jak katarynka: „Führer był źle poinformowany”. To typowe dla obłąkanych wyznawców totalizmu. Nie dokuczaliśmy mu. Za to, co zrobił, dostał już najwyższą karę. Wiadomo było, że w każdym momencie mogą go zabrać i powiesić. Czekał na egzekucję, grając w szachy zrobione z chleba z przeorem Jasnej Góry.
W maju 1951 r. z kazamatów MBP Bartoszewski kolejny raz trafia do więzienia mokotowskiego. Prowadzone wobec niego śledztwo ma wykazać, że jest szpiegiem.
– Chciano, żebym przyznał się do kontaktów z emigracją polityczną w Londynie. Ja jednak do niczego się nie przyznawałem. Rozbito mi nos i okulary. Ale to są drobiazgi w porównaniu z tym, co przeszli inni. Byłem świadkiem katowania i torturowania wielu ludzi. Szantażowano mnie, proponowano, żebym podjął współpracę z bezpieką za złagodzenie kary. Odmawiałem kategorycznie. W aktach IPN zachowały się ślady, że jestem nie do pozyskania. Bardzo mnie to dzisiaj cieszy.
W 1952 r. wreszcie sformułowano przeciwko mnie akt oskarżenia. Został on zatwierdzony czerwonym ołówkiem przez płk Helenę Wolińską. Dowiedziałem się, że jestem oskarżony o przekazywanie w 1945 r., a więc przed moim ujawnieniem się, wiadomości szpiegowskich dwóm osobom, które mnie obciążają – Halinie Dąbrowskiej i Adamowi Gutowskiemu. (...) W sposób nikczemny fałszywie obciążyli mnie na piśmie w zeznaniach. Na procesie nie pojawili się. To była prosta robota. Rozprawa odbyła się w więzieniu. Trzech panów w mundurach i dwóch ławników zasiadło przy ogrodowym stole. Nad ich głowami wisiał papierowy orzeł bez korony – poplamiony, porwany i, za przeproszeniem, obsrany przez muchy.
Wszystko przebiega błyskawicznie. Gdy Bartoszewski wychodził z celi na rozprawę, właśnie roznoszono posiłek. Kiedy wraca, zupa w jego misce jest wciąż ciepła. Po trzech dniach w wojskowym sądzie przy ul. Koszykowej w Warszawie odczytano mu wyrok: osiem lat więzienia za szpiegostwo.
– Gdy wróciłem z sądu, moja miska i koc czekały już w innej celi. Byłem radosny jak szczygieł, nawet podśpiewywałem coś pod nosem. Osiem lat za kratami to cholernie dużo, ale wreszcie wiedziałem, na czym stoję. Cieszyłem się, że wreszcie zacząłem odsiadywać wyrok. Moja filozofia była prosta: przetrwać! Któregoś dnia wołają mnie do naczelnika więzienia, Alojzego Grabickiego. „Jesteście dziennikarz. To pewnie znacie się na druku” – powiada do mnie. Nie miałem pojęcia o drukarstwie, ale skwapliwie przytaknąłem. Stare doświadczenie więźnia mówi, że w kryminale trzeba znać się na wszystkim.
Bartoszewski trafia do tajnej drukarni MBP w izolowanej części więzienia. Pracuje tu, wraz z setką współwięźniów, ponad półtora roku.
– Leon Słanina z Katowic, siedzący za działalność w Stronnictwie Narodowym, i Michał Pacławski z Krakowa, skazany za genialne fałszowanie dolarów dla podziemia, nauczyli mnie fachu. Obaj byli zawodowymi zecerami. Zostałem składaczem ręcznym, a potem korektorem. Więźniowie skierowani do pracy w drukarni mieli lepsze życie. Jedliśmy zupę i chleb bez ograniczeń. 22 lipca 1952 r., gdy wprowadzono nową bierutowską konstytucję, wszyscy dostaliśmy po mielonym z kartoflami. To był jedyny taki przypadek w czasie mojego pobytu w więzieniu. Po latach, gdy Gierek wpisywał do ustawy zasadniczej sojusz z ZSRR, puściłem w obieg dowcip, że jako człowiek lojalny nie mogę zgodzić się na zmianę konstytucji, za którą dostałem kotleta.
Za pieniądze od rodziny mogliśmy parę razy w miesiącu kupić w kantynie trochę tłuszczu, sera czy papierosów. Łatwiej było o widzenie z bliskimi czy adwokatem. Prenumerowaliśmy „Trybunę Ludu”, z której dowiedzieliśmy się o śmierci Stalina. Szef drukarni, niby przez roztargnienie, zostawiał na stole „Przegląd Sportowy” i wychodził na godzinkę. Dla kibiców była to nie lada gratka, bo właśnie odbywała się olimpiada w Helsinkach. Nikt nas ręką nie tykał, nie wymyślał, nie lżył. Ale drukarnia miała też swoją ciemną stronę. Kto w niej pracował, miał słabe rokowania na przedterminowe wyjście. Władze nie mogły pozwolić, by tajemnice, do których mieliśmy dostęp, przedostały się za więzienny mur. Drukowaliśmy cenniki towarów, które przez zaskoczenie wprowadzano przy podwyżkach. Przez nasze ręce przechodziły też wypuszczane w kilku egzemplarzach tajne zarządzenia ministra bezpieczeństwa i wskazówki dla naczelników więzień.
W kwietniu 1954 r. z zakładu karnego na warszawskim Mokotowie trafia do Rawicza.
Dziesięciopiętrowy blok z lat 60. na warszawskim Powiślu. Na drzwiach mieszkania Wiesława Chrzanowskiego wisi kartka: „Proszę głośno pukać”. Cóż, gdy się jest grubo po osiemdziesiątce, zmysły nie pracują jak u nastolatka. Były marszałek Sejmu siada przy stoliku w pokoju wyglądającym, jakby czas zatrzymał się w nim kilkadziesiąt lat temu.
– Podziwiam Bartoszewskiego, że mimo swojego wieku jest tak bardzo żywiołowy. Błyskawicznie reaguje na wszystko, co się dzieje. Jak trafi na coś, co go zainteresuje, w parę dni mam od niego list z komentarzem – opowiada Chrzanowski.
Panowie, jak przystało na dżentelmenów z przedwojennym szlifem, komunikują się listownie. Czasem do siebie dzwonią. Bardziej nowoczesny jest Bartoszewski, bo ma komórkę. Do Chrzanowskiego można dodzwonić się tylko na telefon domowy. Obydwaj nie używają Internetu.
– W „Tygodniku Powszechnym” był jakiś czas temu wywiad ze mną – Chrzanowski szuka czegoś w stercie korespondencji. – O, mam! Ten list dostałem od Bartoszewskiego zaraz po publikacji.
Na białej kartce kilka zdań nakreślonych niewyraźnym, zamaszystym pismem: „Drogi Wiesławie! Twój listopadowy tekst w tygodniku, „Twoja wiara bez uczynku”, uważam za jeden z najważniejszych osobistych tekstów w naszym piśmiennictwie w roku 2010. Bo uprzytomniłem sobie, ile w świecie wartości nas obu łączy, a jak niewiele dzieli”.
– Jedną z nielicznych rzeczy, które nas dzielą, jest ocena Powstania Warszawskiego. On ocenia je bardzo pozytywnie, a ja, nie mając oczywiście wątpliwości co do postaw patriotycznych powstańców, niezmiernie krytycznie oceniam samą decyzję o wybuchu powstania – komentuje Chrzanowski.
Obydwaj byli w powstaniu. Chrzanowski walczył w Śródmieściu w oddziale „Harnaś” (ranny w nogę trafił do szpitala na Powiślu, skąd wyciągnęła go rodzina; po upadku powstania wyszedł z Warszawy wraz z ludnością cywilną). Bartoszewski w tej samej dzielnicy prowadził radiostację i wydawał powstańczą gazetkę. Tak o tym opowiada:
– Sześćdziesiąt dni i nocy Powstania Warszawskiego przeżyłem w samym środku bombardowanego miasta. Zostałem przydzielony do służby w radiostacji „Anna”, która utrzymywała wojskową łączność Śródmieścia z innymi dzielnicami walczącej stolicy. Siedzibą naszej placówki była wielka kamienica przy Marszałkowskiej 62. Mieliśmy mały nadajnik, który początkowo obsługiwaliśmy tylko we trójkę. Potem obsada wzrosła do dwudziestu osób. Nasze patrole zbierały informacje, docierając do punktów oporu w Śródmieściu. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę odbieraliśmy rozkazy i wysyłaliśmy szczegółowe meldunki o tym, co się wokół nas dzieje – jakie ulice są pod ostrzałem, gdzie wyrosły barykady, którędy można przebić się do walczących oddziałów, jak zachowują się warszawiacy. W trzecim dniu powstania z radością informowałem dowództwo: na barykadach i w oknach, na wielu budynkach, powiewają flagi biało-czerwone. Nastrój ludności wobec walczących jest tak serdeczny, że zaciera się granica pomiędzy walczącymi a współdziałającymi. Mieszkańcy okolicznych domów zasypywali nas dziesiątkami pytań. Chcieli wiedzieć, jak przebiegają walki i co sami powinni robić.
Wpadłem więc na pomysł wydawania powstańczej gazetki dla ludności. I tak powstały „Wiadomości z Miasta i Wiadomości Radiowe” – pisemko drukowane na powielaczu w nakładzie od pięciuset do tysiąca pięciuset egzemplarzy. Ukazywało się dwa razy dziennie – w południe i wieczorem. Byłem jego redaktorem. Pamiętam optymistyczne tytuły z pierwszego biuletynu: „Powiśle całe w rękach AK”, „Sztandar biało-czerwony na Ratuszu”.
Od końca września nasze meldunki stawały się coraz bardziej tragiczne. Zaczęła się agonia powstania. W ostatnim numerze pisma, z 3 października 1944 r., zamieściliśmy skrót umowy kapitulacyjnej z Niemcami i fragmenty pożegnalnego rozkazu gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego, dowódcy AK. Czułem wielką gorycz, że nie byliśmy w stanie oswobodzić Warszawy.
Bartoszewski i Chrzanowski nie zetknęli się w powstaniu. Ich drogi zeszły się dopiero dziewięć lat po wojnie. W zakładzie karnym w Rawiczu, gdzie Chrzanowski – za „próbę obalenia ustroju” – znalazł się w 1954 r., mając na koncie blisko sześć lat odsiadki w innych więzieniach. Wycieńczeni trafili tu na siebie w więziennym szpitalu.
– Nie siedzieliśmy w jednej celi, ale dochodziły do mnie wieści o Bartoszewskim. Wszyscy znali go jako zdecydowanego, jednoznacznego przeciwnika komunistów. Od sanitariuszy słyszałem też, że słynie z szybkiego mówienia. W kilkanaście sekund wypowiadał kilkadziesiąt słów. Był popularny w więziennym środowisku. Potrafił godzinami opowiadać przeróżne historie i ciągnąć wspomnienia. W bezruchu życia za kratami był więc z tego powodu niezmiernie atrakcyjny – przypomina sobie Chrzanowski.
– Bartoszewski sam przyznawał, że należał do kategorii więźniów-opowiadaczy, którzy w tamtych czasach zastępowali za kratami telewizję, radio i gazety – dodaje wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski, późniejszy współtowarzysz Bartoszewskiego z internowania w stanie wojennym.
Ale Chrzanowski o talencie krasomówczym Bartoszewskiego na własne oczy i uszy przekonać się w Rawiczu nie mógł. Widywali się jedynie przelotnie na szpitalnym spacerniaku.
– Wiedziałem, kim on jest, i on wiedział, kim ja jestem. O niektórych więźniach po prostu się wiedziało. Ale okazji do kontaktów praktycznie nie było. Wypuszczali nas z cel na jakieś piętnaście – dwadzieścia minut. Chodziliśmy w kółku po niewielkim placu. Spacerniak szpitalny był o wiele mniejszy od głównego, na którym więźniowie musieli chodzić w odległości pięciu – ośmiu metrów jeden od drugiego, tak żeby nie mogli się komunikować. W szpitalu było pod tym względem lepiej. Ale i tak na spacerach można było wymienić najwyżej jedno, dwa zdania. Głównie o tym, jaka jest szansa na wyjście. Tak wyglądały też moje „rozmowy” z Bartoszewskim.
Obydwaj byliśmy wycieńczeni. Po blisko sześciu latach spędzonych w więzieniach ważyłem zaledwie pięćdziesiąt pięć kilogramów, a mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Bartoszewski też był strasznie wychudzony, wszyscy tak wyglądaliśmy. W szpitalu trzymano nas w dziesięcio-, dwunastoosobowych salach. Zamykano je tak jak w głównej części więzienia. Z tą różnicą, że w środku znajdował się dzwonek alarmu, którym wzywało się pomoc. Na jednym łóżku leżało po dwóch chorych. Nawet jeśli byli po operacji. Ale i tak było tu lepiej niż w normalnych celach, gdzie w ogóle nie było łóżek, tylko spało się na siennikach, które rozkładaliśmy na noc na podłodze. I też dwie osoby na jeden siennik przypadały. Zimą mieliśmy do przykrycia tylko cienki, niemal przezroczysty kocyk, więc śpiąc po dwóch, ogrzewaliśmy się nawzajem.
Udało nam się odzyskać wolność w podobnym okresie. Obaj wyszliśmy z więzienia na podstawie fałszywych historii choroby. Pomógł nam kolega – Andrzej Ciechanowiecki, który jako więzień prowadził sekretariat szpitala. Wraz z lekarzami-więźniami – doktorami Pluteckim, Wackiem, Mrozem, Moskwą i jeszcze kilkoma innymi – założył on w Rawiczu tajną organizację. Wpisywali do kart więźniów fikcyjne przypadłości. Do ogólnego wyczerpania organizmu (na co rzeczywiście cierpiałem i byłem ratowany transfuzją krwi) dopisali mi wrzody na żołądku. A Bartoszewskiemu uzupełnili – nie pamiętam już o co – autentyczną gruźlicę. To był 1954 r., już po rozstrzelaniu w ZSRR szefa NKWD, Ławrientija Berii. Do Rawicza przyjeżdżała komisja z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i na podstawie kart chorobowych przydzielała więźniom przerwy w odbywaniu kary. W ten sposób wyszliśmy na wolność. A Bartoszewski tak się zaprzyjaźnił z Ciechanowieckim, że później poprosił go, by został ojcem chrzestnym jego syna.
Stefan Niesiołowski: – Kiedy Bartoszewski opowiadał mi, co widział i odczuł na własnej skórze w stalinowskich więzieniach, pomyślałem o sobie: człowieku, w porównaniu z tym wszystkim to, co ty przeżyłeś, jest śmieszne! Walczyłem z komunizmem, płacąc za to jakąś cenę – miałem problemy z doktoratem i habilitacją, nie mogłem awansować, w latach 70. byłem przez pięć lat pozbawiony wolności. Wszystko prawda, ale to nie było cierpienie (jeśli nie liczyć tego, że w betonowym pudle więzienia wstaje się rano i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. A o dwunastej głowa boli z nudów). Cierpieli ci z pokolenia Bartoszewskiego i Chrzanowskiego.
Nigdy jednak nie tracili ducha. Chrzanowski ma w domu jedną z pierwszych książek Bartoszewskiego, „1859 dni Warszawy”, wydaną jeszcze w czasach komunizmu. Jest w niej odręczna dedykacja autora, napisana zielonym atramentem, specjalnie dla Chrzanowskiego. Kończy się słowami: „Mimo wszystko w kolorze zielonym”. – A kolor zielony to kolor nadziei – przypomina Chrzanowski.
Konspirator
Na rogu jednej z ulic na warszawskim Mokotowie stoi zaparkowany Peugeot 404. Właściciel luksusowego, jak na lata 70., samochodu, Zdzisław Najder – historyk literatury, stypendysta Oksfordu, światowej sławy znawca twórczości Josepha Conrada, a przy tym założyciel tajnej opozycyjnej organizacji – siedzi przy kierownicy. Nerwowo rozgląda się wokół. Na sąsiednim fotelu wysoki, chudy mężczyzna w grubych okularach mówi coś, gwałtownie gestykulując rękoma. Gdyby auto było pod obserwacją, każdy SB-ek rozpoznałby w tej charakterystycznej postaci Władysława Bartoszewskiego. I usłyszałby, o czym tak zapamiętale rozprawia. – To miało być konspiracyjne spotkanie, a Władek – jak to on – krzyczał, aż szyby się trzęsły w samochodzie – opowiada Najder.Poznali się dużo wcześniej. Gdzieś na przełomie lat 50. i 60. Bartoszewski, po wyjściu z więzienia (najpierw na roczną przerwę zdrowotną, a w marcu 1955 r. Najwyższy Sąd Wojskowy anulował mu nie tylko wyrok, ale i akt oskarżenia) organizował sobie życie na wolności.
– Znalazłem skromną i źle płatną, ale uczciwą pracę redaktora technicznego wydawnictw szkoleniowych Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Zajmowałem się broszurami o katalogach, meblach bibliotecznych i urządzaniu bibliotek. To było idealne oderwanie od polityki. Wróciłem do dziennikarstwa na fali odwilży 1956 r. Przyjęto mnie do tygodnika „Stolica” gdzie, poza redaktorem naczelnym, wszyscy byli bezpartyjni. Biuro Prasy KC PZPR wyrzuciło mnie stamtąd z trzaskiem pod koniec 1960 r. Bez podania przyczyn i z zakazem przychodzenia do budynku. Ale w tym czasie wychodził już „Tygodnik Powszechny”. Od 1 maja 1961 r. stałem się pracownikiem tej redakcji.
Zdzisław Najder: – Poznałem Bartoszewskiego w Pen Clubie albo w warszawskim Klubie Księgarza. Pracował nad książką „Ten jest z ojczyzny mojej” o Polakach pomagających Żydom podczas okupacji, którą później ogłosił wraz z Zofią Lewinówną, moją przyjaciółką z harcerstwa, redaktorką Państwowego Instytutu Wydawniczego, podobnie jak on więzioną po wojnie. Wiedziałem o nim, że jest zapalonym varsavianistą zbierającym dokumentację dotyczącą stolicy, zwłaszcza jej wojennych losów. Sprawiał wrażenie człowieka pochłoniętego własną pracą i dobrze zorganizowanego. Otaczała go legenda człowieka, który długo siedział za kratami, aura weterana więziennego. Ale wtedy nie podchodziło się jeszcze do Bartoszewskiego jak do relikwi. Byli inni, których tak traktowano. Pamiętam zebranie Pen Clubu, chyba w 1958 r., na które historyk Aleksander Gieysztor przyprowadził swego przełożonego z Armii Krajowej i WiN – pułkownika Jana Rzepeckiego, legendarnego szefa Biura Informacji i Propagandy AK i założyciela WiN. Albo inne spotkanie, w Klubie Księgarza, z Kazimierzem Moczarskim – żołnierzem AK, który siedział w celi śmierci z oficerem SS Jürgenem Stroopem i później opisał wszystko w swej słynnej książce „Rozmowy z katem”. To było rzeczywiście jak oglądanie relikwii.
Zajmowałem się wtedy studiowaniem filozofii, a potem pracą w miesięczniku literackim „Twórczość”. Z Bartoszewskim stykałem się czysto towarzysko. Obserwowałem go z daleka. Nie mieliśmy wspólnych płaszczyzn zainteresowania. Bliżej poznaliśmy się dopiero w późnych latach 70., kiedy zaczęliśmy razem konspirować (no i potem w latach 80., kiedy obaj byliśmy emigrantami). Wtedy przeszliśmy na „ty”, zaprzyjaźniliśmy się, spędzaliśmy wspólnie wakacje. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Od 1976 r. prowadziłem opozycyjną grupę podziemną – Polskie Porozumienie Niepodległościowe – która do stanu wojennego opublikowała w sumie pięćdziesiąt nielegalnych wydawnictw. Wśród działaczy znajdowali się m.in. późniejszy premier Jan Olszewski, krytyk literacki Andrzej Kijowski i pisarz Jan Józef Szczepański. Nasz program ogłosiliśmy w Londynie, a potem w paryskiej „Kulturze”. W pewnym momencie uznaliśmy, że trzeba napisać coś o stosunkach polsko-żydowskich. Postanowiliśmy zwrócić się z tym do Bartoszewskiego. Dotarłem do niego przez Jana Zarańskiego – dziennikarza i prawnika, który był już wciągnięty w naszą pracę, a przyjaźnił się z Bartoszewskim. Siedział z nim w więzieniu. Potem Władek opowiadał mi, że jak siedzieli, krytykował Zarańskiego za straszne gadulstwo. Bartoszewski sam miał wielki impuls do gadania, ale – jak twierdził – potrafił się pohamować, żeby za dużo w więzieniu nie paplać. A Jaś – mówił – był papla.
W końcu umówiłem się z Bartoszewskim w samochodzie, na rogu ulicy. Powołałem się na Jana Józefa Szczepańskiego, który był osobą budzącą ogromne zaufanie i jego nazwisko otwierało wiele drzwi. Bartoszewski słyszał o PPN, widział już jakieś nasze teksty. Rozmowa miała być sekretna. Wiedziałem, że nie jesteśmy podsłuchiwani. Mój Peugeot 404 był pod dobrą opieką. Gdyby mechanicy zauważyli w nim coś podejrzanego, na pewno bym o tym wiedział. Kiedyś uprzedzili mnie, że mam opony przedziurawione. Nie na bieżniku, tylko celowo przekłute z boku koła. Czuwali nad autem, by było „czyste”. Ale co z tego, skoro Władek, jak to on, rozmawiając, cały czas się wydzierał. Miałem wrażenie, że za chwilę szyby wylecą z samochodu pod naporem jego energii. Na szczęście nikogo nie było w okolicy.
Nie od razu zgodził się podjąć z nami współpracę. Poprosił o czas na zastanowienie. Myślę, że nie chciał się narażać, i sprawdzał, na ile jesteśmy szczelni. Nie trwało to długo. Zaufał nam, bo staraliśmy się dokładnie konspirować. Ale i tak zdarzyła się jedna wpadka. Kiedy pod koniec 1978 r. do Warszawy przyjechał mój kolega z Oksfordu, amerykański dyplomata Steve Gallup, skorzystałem z okazji, żeby przekazać przez niego list do prof. Leszka Kołakowskiego. SB zabrała mu ten list na lotnisku. Musiałem natychmiast ewakuować ze swojego mieszkania wszystkie podejrzane rzeczy. Od tej pory byłem pod obserwacją. W telefonie miałem zamontowany podsłuch. A po przeciwnej stronie ulicy SB-ecy władowali się komuś do domu i założyli punkt obserwacyjny. O podsłuchu zawiadomiła mnie dozorczyni, która widziała, jak w domu zakładano coś dziwnego. A ludzie, u których założono punkt obserwacyjny, nie znając mnie, sami przyszli do mnie i powiedzieli: „Proszę pana, nas zmuszono do tego, żebyśmy im oddali klucze do naszego mieszkania”. SB-ecy śledzili mnie stamtąd przez okno. Dlatego spotykałem się z Bartoszewskim niemal wyłącznie w samochodzie. Raz czy dwa rozmawialiśmy też na jakimś spacerze.
Poza ukradkowymi, konspiracyjnymi kontaktami, Bartoszewskiemu i Najderowi trafia się jednak okazja wygadania się do woli. Bez konieczności rozglądania się na boki, ściszania głosu (co w przypadku Bartoszewskiego okazywało się niewykonalne) i gubienia „ogonów”. Jesienią 1977 r. znienacka spotykają się... na Florydzie. Bartoszewski, który w przypływach łaskawości władz dostaje paszport i wyjeżdża za granicę (po raz pierwszy w 1963 r. przez Ateny do Izraela, gdzie za ratowanie Żydów podczas wojny dostaje dyplom „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”), przebywa w USA na zaproszenie amerykańskiego Departamentu Stanu i prof. Zbigniewa Brzezińskiego, ówczesnego doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera ds. bezpieczeństwa. Z kolei Najder przyjeżdża do USA na międzynarodową konferencję o Josephie Conradzie.
– Dowiedziałem się, w którym hotelu zatrzymał się Bartoszewski, i poszliśmy na długi spacer nad morze. Wreszcie mogliśmy spokojnie wiele rzeczy sobie opowiedzieć i ustalić – opowiada Najder.
Pierwszym rezultatem był esej Bartoszewskiego „Polacy i Żydzi”, który anonimowo ukazał się w podziemiu jako publikacja zbiorowa Polskiego Porozumienia Niepodległościowego.
– Pracowaliśmy również nad jeszcze bardziej ważnymi politycznie tekstami o Polsce i Niemczech. Z rewolucyjną na owe czasy tezą, że nie ma niepodległej Polski bez zjednoczonych Niemiec i nie ma zjednoczonych Niemiec bez niepodległej Polski. To wywołało olbrzymie zamieszanie i ostre ataki na nas z różnych stron, m.in. narodowo-prawicowej prasy emigracyjnej. Zarzucano nam, że chcemy zjednoczonych Niemiec, które ponownie staną się zagrożeniem dla Polski. A dla mnie sprawa była prosta – jeżeli NRD pozostanie pod władzą sowiecką, to my nie mamy możności wyjść z okrążenia; a jeżeli Polska się nie wyzwoli, to Niemcy nie mają szans wyjścia z zakleszczenia. Bartoszewski był współautorem kolejnych publikacji o relacjach polsko-niemieckich. I już do końca działalności PPN brał udział w wymianie myśli wokół tekstów, które w kraju rozpowszechnialiśmy na powielaczach, a za granicą ogłaszane były one zwykle w paryskiej „Kulturze” bądź prasie emigracyjnej w Londynie. Tematy były rozmaite...
Najder przerywa, podchodzi do regału, czegoś uporczywie szuka. Rozmawiamy w jego nowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Jeszcze nie zdążył się tu zadomowić.
– Nie wiem, gdzie to stoi – wertuje stertę książek. – O, jest! – wyciąga tom w miękkich okładkach.
To zbiór publikacji PPN. Najder wskazuje palcem ważniejsze teksty: „Polska, Niemcy i inni”, „Polacy i Żydzi”, „Polska – Ukraina”, „Rachunek naszych słabości”, „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”. Odszyfrowuje autorów ukrywających się pod pseudonimami lub zbiorowymi podpisami typu „Zespół problemowy”: Władysław Bartoszewski, Jan Olszewski, Jan Józef Szczepański, Wojciech Roszkowski (ps. Andrzej Albert), Jerzy Holzer (ps. Ignacy Wilczek), Andrzej Micewski, Zdzisław Najder...
– Tak się zaczęła moja bliższa znajomość i współpraca z Bartoszewskim – mówi, odkładając książkę na półkę.
więcej..