Baśka. Tom 2. Nawłociowe wzgórze - ebook
Baśka. Tom 2. Nawłociowe wzgórze - ebook
Rok 1953 W Polsce Ludowej powoli kończy się okres stalinizmu. Dla obywateli otwiera się nowa epoka, w której czuć lekki powiew wolności. Można by rzec, że odwilż. W życiu Stefanii nareszcie zagościł spokój. Razem z Wszeborem i trójką ich dzieci tworzą na pozór szczęśliwą rodzinę. Zdawałoby się, że wszyscy wokół zapomnieli o okrutnej zbrodni popełnionej na Leopoldzie Kociubie vel Joachimie Szmulsonie, funkcjonariuszu Urzędu Bezpieczeństwa. Po ośmiu latach od zdarzenia jednak ubecja aresztuje matkę Stefanii pod zarzutem zamordowania zięcia. Rok 1963 Osiemnastoletnia Basia, córka Stefanii, jest świeżo upieczoną nauczycielką. Przez przypadek poznaje rodową tajemnicę. Dziewczyna w złości wyjeżdża do Baranowa, rodzinnej wsi babci Marianny. Tuż przed wyjazdem spotyka starą zielarkę Waltraud, która mówi, że znowu nadchodzi klątwa rodzinna… W starym, drewnianym domu babci Baśka natrafia na sporą ilość pieniędzy w obcej walucie. Ktoś jednak kradnie dolary, a życie dziewczyny znajduje się w niebezpieczeństwie. Z opresji ratuje ją młody nauczyciel – Antoni Mróz. Na progu chaty babci Marianny pojawiają się niespodziewani goście… Szybko okazuje się, że w życie rodziny wniosą zarówno radość, jak i pewną dysharmonię. Do Stefanii powracają demony przeszłości. Zza grobu odzywa się Leopold Kociuba, wprowadzając niepokój i wrogość. Wciąż nie wiadomo, kto go zamordował, choć domysły się mnożą. Stara zielarka mówi, że wszystko się ułoży, tylko historia musi zatoczyć koło… Lekarstwem na wszystko okaże się miłość… Zbrodnia tak prosta, że aż doskonała? Nikt nie wie, kto zabił. Zmowa milczenia trwa do końca. Czy członek rodziny może być jednocześnie wrogiem?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-364-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
EPILOGPROLOG
Mały chłopiec, niespełna siedmioletni, ubrany w podniszczone paltko koloru popielatego oraz byle jak wciśniętą na głowę czapkę uszankę, uciekał co sił w nogach przed zgrają podobnych mu wiekiem wyrostków. Choć był od nich słabszy i mniej bystry, to zdecydowanie szybciej biegał, mimo że droga była błotnista i nierówna. Wyjeżdżone przez końskie zaprzęgi bruzdy sprawiały, że nogi dziecka co chwilę lgnęły w miękkiej glinie, która oblepiała aż po kostki trochę za duże kamaszki, odziedziczone po starszym kuzynie.
– Głupek!
– Matoł!
– Cep!
– Głąb!
Słowa leciały za dzieckiem jak kamienie i choć żadne z nich nie kaleczyło, to wszystkie spadały na wątłe barki, powodując ból nie do zniesienia. Wiedział, że wyrostki za chwilę odpuszczą i przestaną go gonić, lecz przygarbił się jeszcze bardziej, jakby chciał zniknąć im z oczu. Nie mógł liczyć na pomoc kogoś ze wsi, bo kończyły się zabudowania, a i żadnego z dorosłych mieszkańców nie było widać w pobliżu.
Kiedy na rozwidleniu skręcił w drogę prowadzącą do jego domu rodzinnego, odetchnął z ulgą, bo wiejskie wisusy odpuściły. Zwyczajnie nie chciało się im gonić za nim aż na wzgórze. Zresztą nie zapuszczali się w tak odległe rejony wsi, gdyż bali się starej Mazurki mieszkającej między cmentarzem a jego domem. Choć chłopaczyna nie miał powodu, aby obawiać się tej kobiety, podobnie jak oni, na jej widok czuł przyspieszone bicie serca i strach podchodzący aż do gardła.
Upewniwszy się, że dzieciaki zawróciły, malec na chwilę zwolnił kroku. Rześki, wiosenny wiatr smagał go chłodem po rozgrzanych policzkach. W powietrzu unosił się zapach rozmarzniętej ziemi, z oddali dochodził krzyk jakichś ptaków, które powróciły po zimowych wojażach. Nieopodal w lesie, wśród gęstego drzewostanu, gdzieniegdzie widniały resztki nieroztopionego śniegu. Łąka, jeszcze na wpół uśpiona zimowym snem, tylko czekała, by wybuchnąć kolorami wiosny.
Po chwili dziecko odetchnęło z ulgą, bo jego oczom ukazał się dom z czerwonej cegły. Budynek stał na lekkim wzniesieniu, a w bezpośrednim sąsiedztwie nie było żadnych innych posesji. Jeszcze rok lub dwa temu chłopcu wydawało się, że w pobliżu w ogóle nie ma zabudowań. Dopiero później odkrył, że z okna strychowego widzi jak na dłoni całą wieś, razem z kościołem i cmentarzem, a jak się dobrze przyjrzy, to dostrzeże nawet dom wujostwa. Poczuł się zupełnie bezpiecznie, gdy znalazł się na podwórzu. Nie widząc wokół żywej duszy, pochylił się i przebiegł szybko pod oknem kuchni, by nie dostrzegła go krzątająca się weń babcia. Po cichutku otworzył drzwi do ciemnej sieni, a następnie bez chwili zastanowienia zaczął wdrapywać się po stromych schodach prowadzących na strych. Trudno mu było utrzymać równowagę, więc piął się do góry na czworaka. Po dłuższej chwili stanął przed ciemnymi drzwiami, które od zawsze kusiły go jak zakazany owoc. Rzadko bywał w tym pomieszczeniu, bo nie pozwalały mu na to ani babcia, ani mama. Zresztą one też zbyt często się tam nie zapuszczały, no chyba że po to, by rozwiesić bieliznę na sznurze.
Stanął w progu dużego pomieszczenia i przez chwilę rozglądał się po nim w bezruchu.
Jego mina nieco zrzedła, gdy zobaczył dość słabo oświetlone naturalnym światłem wnętrze. Dwa niewielkie okienka umieszczone w szczytowych ścianach wpuszczały cienkie snopy marcowego słońca, które rozpraszały się pomiędzy zgromadzonymi tam starociami. Oczom dziecka ukazały się dość nieciekawe szczątki sprzętów, jakieś stare krzesła, skrzynie na zboże, beczki po kapuście, połamane kosze wiklinowe, balia do prania. Pod sufitem smętnie zwisały zakurzone pęki ziół, które dawno przestały roztaczać swoją upajającą woń. Pomiędzy belkami, na sznurach, niczym jakieś zjawy, zwisało świeże pranie. Przez otwarte okienka wpadał delikatny powiew wiatru, który od czasu do czasu poruszał wielkimi płachtami prześcieradeł i ręczników. Przemieszczając się po pomieszczeniu, chłopczyk od czasu do czasu rzucał zaniepokojone spojrzenia w kierunku suszących się tkanin, jakby miał wrażenie, że za chwilę wyskoczy zza nich jakiś potwór i go pożre, lecz jego dziecięca ciekawość była silniejsza niż strach, dlatego nawet przez myśl mu nie przeszło, by stamtąd uciec.
Gdy się nieco oswoił z widokiem poruszanego przez wiatr prania, jego wzrok padł na otwartą skrzynię wypełnioną jakimiś niepotrzebnymi przedmiotami. Zaciekawiony podszedł bliżej i zaczął grzebać w jej wnętrzu. Wyrzuciwszy zieloną bluzę od jakiegoś starego munduru, wyciągnął szeroki skórzany pas, a następnie czapkę rogatywkę, niewątpliwie stanowiącą element oglądanego właśnie umundurowania. Malec przez chwilę patrzył zafascynowanym wzrokiem na nakrycie głowy, po czym jednym ruchem zrzucił uszankę na podłogę, by przymierzyć rogatywkę. Czapka momentalnie opadła chłopcu na oczy, lecz poprawił ją i dalej przeglądał zawartość skrzyni. Znajdujące się w niej papiery ani fotografie nie wzbudziły w nim żadnego zainteresowania, toteż odrzucił je na bok.
Zrezygnowany, ale również zniechęcony miał odejść w drugi kąt pomieszczenia, gdy nagle jego uwaga została przykuta przez jakiś przedmiot leżący na samym dnie skrzyni. Po chwili w jego drobnych dłoniach leżał sporych rozmiarów medalion, zawieszony na poczerniałym łańcuszku. Malec przez chwilę z zafascynowaniem oglądał skarb, którego misterne wykonanie mogło świadczyć o tym, że był dość stary. Wygrawerowane jakieś esy-floresy na wieczku były wytarte i zaśniedziałe, niemniej w ciemnych oczach chłopca wywołały zachwyt.
Szybko, by nikt nie zobaczył przedmiotu w jego rękach, zawiesił na szyi medalion, który następnie ukrył pod paltem. Zdjąwszy z głowy czapkę rogatywkę, wcisnął ją do kieszeni, a potem ponownie rozejrzał się po strychu. Nie dostrzegł nic, co mogłoby go zainteresować równie mocno, jak owa skrzynia, więc postanowił pójść do kuchni, z której od jakiegoś czasu dochodziły doń jakieś zapachy. Poczuł głód. Skądś wiedział, że właśnie nadeszła pora obiadu. Nim dotarł do drzwi prowadzących na dół, do jego uszu dotarły jakieś hałasy. Zaintrygowany znieruchomiał w wyjściu.
– Wczoraj umarł towarzysz Józef Stalin!
Usłyszał czyjś zduszony głos, ale nie mógł zidentyfikować, do kogo należał. Osoba, która przyniosła te wieści do jego domu, była poruszona do głębi. Chłopiec nie wiedział, kim był ów człowiek, który odszedł, lecz podświadomie czuł, że przed chwilą padły jakieś ważne słowa. Dla niego jednak istotniejszy był znaleziony medalion, a nie jakiś tam towarzysz Stalin, którego i tak nigdy nie widział na oczy.Rozdział 1
Lesiny Wielkie, maj – czerwiec 1953
Wielka, rozłożysta jabłoń rosła w samym sercu przydomowego sadu. Obsypana biało-różowym kwieciem radowała wzrok dorosłych, a dzieciom dawała niezliczone wprost możliwości różnej maści uciech. Opadnięte płatki kwiecia pełniły rolę środka płatniczego podczas zabawy w sklep, chropowaty pień doskonale służył do wspinania się czy chowania za nim, a nisko zwisające gałęzie pozwalały na zaczepienie na nich bujawki zrobionej z koca. Stefania wpadła na jeszcze jeden genialny pomysł i ustawiła pod jabłonią stary stół, znaleziony w spichlerzu, przy którym w ciepłe dni rodzina spożywała posiłki.
– Baśka! – Od progu domu rozległ się donośny głos Marianny. – Zbieraj Michałka i Zośkę, myć ręce i do jedzenia! Za chwilę wraca mama!
Ostatnie lata nie oszczędziły Marysi Popielarczyk. Kobieta postarzała się i przygarbiła. Jej włosy całkiem posiwiały, cera nabrała ziemistego koloru, a skóra twarzy straciła dawną jędrność. Oczy, kiedyś intensywnie zielone, teraz matowe i bez wyrazu, wciąż patrzyły z taką samą troską jak wcześniej. Tylko miłości było w nich więcej, bo i więcej było wokół osób do kochania.
Marianna Popielarczyk już dawno przekazała państwu swoje pola w Baranowie. Zachowała tylko dom, który wybudowali wspólnie z Władkiem, jak wrócili z Ameryki. Obok drewnianej chałupy został jeszcze duży kawał ogrodu, którego Marianna nie obrabiała, bo nie miała na to czasu. Odkąd Stefcia urodziła Zosię, matka przeniosła się do niej na stałe. Wprawdzie Kazia kręciła nosem, że siostra wzięła rodzicielkę tylko do opieki nad dziećmi, ale ta decyzja w całości należała do Popielarczykowej.
Marysia od czasu do czasu jeździła do Baranowa, by popatrzeć tęsknym wzrokiem na majątek, który przez tyle lat gromadzili z Władkiem. Żal jej było podupadającego domu, lecz zdawała sobie sprawę, że w pojedynkę nie podołałaby prowadzeniu gospodarstwa, nie mówiąc nawet o samotnym mieszkaniu. Miała już siedemdziesiąt jeden lat, a reumatyzm dawał się jej coraz bardziej we znaki, lecz dla wnuków poświęciłaby wszystko. Dla córek też. Kochała bezgranicznie, choć mądrze. Żadnej nie wyróżniała. Każdej służyła pomocą i radą, gdy tego potrzebowały. Z małym wyjątkiem, jeśli chodziło o wnuki. Uwielbiała wszystkie po równo – i te od Kazi, i te od Stefanii, ale szczególne miejsce w jej sercu zajmowały Basia i Michał. Oboje zrodzeni w wyniku traumatycznych przeżyć ich matki, niejako wbrew jej woli. Nie były dziećmi oczekiwanymi z drżeniem serca, nie wypatrywała ich pojawienia się na świecie z miłością. Marianna, wiedząc, jakie okoliczności zaistniały w życiu córki, starała się za wszelką cenę chronić zarówno ją, jak i jej dzieci zrodzone w wyniku gwałtów.
– Am!
Nagłe pojawienie się Michałka wyrwało Mariannę z zadumy. Jej zamyśloną twarz rozjaśnił uśmiech.
– Ale przestraszyłeś babcię! – Marianna udała oburzenie, co wywołało salwę głośnego śmiechu u chłopca.
Michał miał od września rozpocząć naukę w klasie pierwszej, lecz jego mocno spowolniony rozwój bardzo niepokoił zarówno Stefanię, jak i Mariannę. Malec mówił tylko pojedyncze wyrazy, rozumiał proste, nieskomplikowane polecenia, miał ogromne trudności z adaptowaniem się do nowych sytuacji. Popielarczykowa przez długi czas mówiła córce, że Michaś rozwija się wolniej niż Basia, bo jest chłopcem, ale w głębi ducha czuła, że jest coś nie tak. Pamiętała, że bliźniaki – Franek i Józek – już w wieku czterech lat pięknie mówiły i rozumiały wszystkie polecenia, tymczasem Michałek wkrótce miał skończyć siedem lat, a jego mowa zatrzymała się na poziomie dwu-, trzyletniego dziecka.
– Gdzie jest Basia? – spytała wnuka, a ten rozłożył ręce w geście niewiedzy, marszcząc przy tym śmiesznie nos.
Nie było dnia, żeby Marianna nie przyglądała się uważnie Michasiowi. I za każdym razem jej ciało przebiegał dreszcz, bo widziała w dziecku cechy jego ojca, Leopolda Kociuby. Takie same ciemne włosy i oczy czarne jak węgielki, sposób poruszania się też był taki sam. Chodził, lekko się kołysząc na boki.
– Baaaś-ka! – krzyknął Michał, naśladując głos matki, gdy uczyła go wymawiać sylaby, a potem krótkie wyrazy.
Baśka pojawiła się przed obliczem babci jak na zawołanie. Jasne jak len włosy miała w nieładzie, a policzki rozognione. Po starannie splecionych warkoczach nie było ani śladu, a wyraziście niebieskie oczy płonęły gniewem.
– Jestem! – zawołała z zaciętą miną.
Uwadze Marianny nie uszło to, że kolana i łokcie dziewczynki były zdarte aż do krwi, a sukienka uwalana trawą.
– Bój się Boga, dziecko, co się stało?! – Marianna załamała ręce, jednocześnie z niepokojem rozglądając się za najmłodszą latoroślą.
– Nic! – Baśka wlepiła w Mariannę wzrok, w którym błyskały iskierki złości.
– No przecież widzę, że znowu wdałaś się w jakąś awanturę!
Marianna złapała wnuczkę za rękę i zaczęła ją ciągnąć w stronę studni, przy której stała duża balia napełniona wodą. Dziewczynka zbytnio nie opierała się, bo wiedziała, że brudna nie będzie mogła usiąść do stołu. Za niewiastami krok w krok dreptał Michaś, gadając coś po swojemu.
Po chwili przez dziurę w płocie weszła na podwórze Zosia, najmłodsza córka Stefanii i Wszebora. Dziewczynka skończyła pięć lat i była zupełnym przeciwieństwem Baśki. Miała ciemne włosy i orzechowe oczy, jak jej ojciec. Spokojna i powściągliwa, choć Stefania coraz częściej zauważała u niej takie cechy jak ciekawość i bezwzględne dążenie do celu. Była przekonana, że Zośka te atrybuty odziedziczyła po Wszeborze.
– Rodzona matka cię nie pozna, taka jesteś brudna! – gderała Marianna, myjąc wnuczce dokładnie twarz i ręce.
Baśka co chwilę syczała z bólu, gdy babcia niechcąco dotykała pozdzieranych łokci.
– Mów, co się stało?! – Wytarłszy ręcznikiem twarz i ręce dziewczynki, przyjrzała się jej uważnie.
– Bo znowu wołali za mną siuber1 – wycedziła przez zęby Baśka.
– Kto tym razem?! – obruszyła się Marianna. – Teraz to ja już sama załatwię tę sprawę! Raz a dobrze! Mów szybko, kto cię tak nazwał?!
– No kto?! Bachory od Kaczyńskich! – wykrzyknęła Baśka.
Wciąż była wzburzona, co było widać na jej twarzy. Zosia tymczasem ze spokojem myła ręce, nie zwracając uwagi na zdenerwowanie siostry. Była przyzwyczajona do jej wybuchowego charakteru.
– A to szelmy jedne! – Marianna pokręciła głową. – Jak tyś pobiła tego ich Antka, to Kaczyńska przyszła na skargę. Tym razem nie popuszczę im!
Baśka nieco przestraszona, że babcia uda się do Kaczyńskich, aby wyjaśnić awanturę, w jaką się wdała, postanowiła załagodzić sprawę.
– Poradzę sobie, nie musi babcia nic robić… – rzekła przekornie.
Nie powiedziała Mariannie całej prawdy, bo bała się, że wytworzy się jeszcze większa kłótnia, ale znienawidzony przez nią Antek gadał jeszcze więcej głupot, których ona nie miała odwagi powtórzyć.
– Poradzę, poradzę! – przedrzeźniała ją Marianna. – Za każdym razem tak mówisz, a i tak zawsze przychodzisz poobijana jak ludzkie nieszczęście! Nie można pozwolić sobie, żeby jakiś chłystek wyzywał cię od siubrów!
Baśka nie wytrzymała gderania ukochanej babci. Aby ją nieco udobruchać, naraz złapała Mariannę wpół i przylgnęła do niej całym ciałem. Za jej przykładem poszło rodzeństwo, choć Michałek nie rozumiał, o czym siostra rozmawiała z babcią. Było mu obojętne, kto jak go nazywa, byleby tylko nikt go nie bił i nie rzucał w niego kamieniami.
Zajęci sobą, nie usłyszeli, że stuknęła drewniana furtka, a na podwórzu pojawiła się Stefania. Lewą ręką trzymała rower, by jednocześnie prawą zatrzasnąć bramkę.
Małachowska, bo takie nazwisko Stefania nosiła od prawie sześciu lat, niewiele się zmieniła. Pomimo tego, że urodziła troje dzieci, jej sylwetka wciąż była szczupła. Oczy lśniły tą samą zielenią co wcześniej, tylko włosy skróciła nieco za linię ucha, modnie i odważnie, jak mówiła Kazia, która wciąż upinała długi warkocz nad karkiem. Granatowa sukienka z białym, doczepianym kołnierzykiem trochę się wymięła podczas jazdy rowerem, ale Stefka zupełnie się tym nie przejmowała. Po dniu spędzonym w szkole marzyła, by w spokoju napić się kompotu i przez chwilę posiedzieć w ciszy. Niestety wiedziała, że nie będzie to takie proste. Oparła rower o ścianę budynku, a następnie zdjęła z kierownicy płócienną torbę wypełnioną uczniowskimi zeszytami. Dopiero wtedy została dostrzeżona przez dziatwę.
– Mama! – zawołała Zosia i pierwsza rzuciła się w jej kierunku, by wyściskać rodzicielkę, której nie widziała od kilku godzin.
Za jej przykładem poszedł Michał. Tylko Basia stała na uboczu i przyglądała się spod byka scenie powitania.
– Wszyscy do stołu! – zarządziła Marianna. – Nagotowałam pysznej zupy szczawiowej z jajkiem! Zobaczycie, jak będzie wam smakowała… Chodź, Basiunia, nie dąsaj się już, babcia załatwi sprawę… – dodała cichym głosem do wnuczki.
Dziewczynka podniosła wzrok i zatrzymała go na Popielarczykowej.
– Nie… – powiedziała przestraszona. – Poradzę sobie, babciu… Proszę, pozwoli mi babcia, żebym sama rozprawiła się z Kaczyniakami…
Złożyła dłonie jak do modlitwy, lecz Marianna nie zwróciła uwagi na gest wnuczki, zajęta nalewaniem zupy do talerzy. Wszystkie miejsca przy stole pod jabłonią zostały momentalnie zajęte.
– Basiu, dlaczego nie przywitałaś się ze mną? – spytała Stefania.
Zauważyła zdarte łokcie i kolana córki, lecz czekała, by ta sama jej opowiedziała, co się wydarzyło.
– Nie jestem dzieckiem… – burknęło jej najstarsze dziecko.
Stefania z trudem powstrzymała uśmiech.
– Wiem – rzekła krótko. – Ja też, ale z moją mamą się przywitałam, więc może i ty zrobisz to samo…
Dziewczę niechętnie podniosło się od stołu i z ociąganiem podeszło do matki, by ustami zaledwie musnąć jej policzek. Stefania ze ściśniętym sercem skonstatowała, że córka nawet jej nie dotknęła opuszkami palców.
– Dlaczego jesteś taka pokaleczona? – spytała, przytrzymując córkę za rękę. Zajrzała jej w oczy, lecz dziewczynka natychmiast spuściła wzrok. – Z kim się biłaś?
Nie uzyskała jednak odpowiedzi, bo rozległ się głośny okrzyk Zosi.
– Tata! Tata wrócił!
Dziatwa w mig straciła zainteresowanie zupą szczawiową. Zarówno Zosia, jak i Michał rzucili łyżki na stół i puścili się pędem w kierunku furtki, do której zbliżał się Wszebor Małachowski, mąż Stefanii.
W ostatnich latach mężczyzna całkiem pożegnał się z partyzantką, choć był przeciwnikiem nowego systemu, na który mówił „bolszewia”. Koledzy z jego dawnego oddziału porozjeżdżali się po kraju, niektórym udało się uciec za granicę, tylko Kwiatek po amnestii w czterdziestym siódmym trafił za kratki. Pomimo iż ustalili, że Maciek powinien wyjechać z kraju, tamten zwlekał z wyjazdem, aż w końcu został aresztowany i osądzony, a w rezultacie dostał karę śmierci. W areszcie w Łodzi oczekiwał na wykonanie orzeczenia sądu, lecz na początku lat pięćdziesiątych decyzją prezydenta wyrok został zamieniony na dożywotnie więzienie. Wszeborem bardzo wstrząsnęła wiadomość o osadzeniu przyjaciela w więzieniu. Obiecał jednak Stefanii, że więcej nie będzie mieszał się w partyzantkę, by razem z nią móc wychowywać dzieci.
– Dzień dobry, szkraby! – Wszebor przykucnął z rozłożonymi ramionami, by po chwili zamknąć w nich dzieci.
Cieszyli się ogromnie, jedno gadało przez drugie.
– Długo taty nie było, a my tęskniliśmy i tęskniliśmy! – Zosia miała nadąsaną minę, była obrażona na ojca, ale zawisła na jego szyi i nie chciała się odkleić.
– Tata, tata, tata! – mówił przejęty Michał. Szarpał Wszebora za rękaw, by ten zwrócił na niego uwagę.
– Udało się? – Zaniepokojona Stefania próbowała zajrzeć mężowi w oczy, ten jednak unikał jej wzroku.
– Basiu, a ty nie przywitasz się ze mną? – spytał najstarszą córkę, która siedziała naburmuszona na krześle przy stole.
Z zaciętą miną patrzyła w pustą przestrzeń przed sobą. Nie zareagowała na jego pytanie.
– Znowu się pobiła – wyjaśniła z westchnieniem Stefania. – Nie zdążyłam z nią porozmawiać. Umyj ręce, mama ugotowała zupę.
Z uwieszonym po jednej stronie Michałem, po drugiej Zosią, podszedł do miednicy z wodą. Wykonawszy niezbędną toaletę, usiadł do stołu pod jabłonią i przyjrzał się uważnie Basi. W międzyczasie Marianna nalała zupę zięciowi.
– Co się stało, córeczko? – spytał miękkim tonem, głaszcząc dziewczynkę po włosach. – Nie cieszysz się, że wróciłem?
– Nie jestem twoją córeczką! – warknęła Basia i oblała się rumieńcem.
Przestraszona Marianna wstrzymała oddech.
– Kaczyniaki i cała reszta gada, że jestem siubrem!
Wszebor odłożył trzymaną w ręku łyżkę i spojrzał z troską na dziecko.
– Denerwujesz się, gdy tak cię nazywają, a to im sprawia przyjemność – powiedział. – Gdybyś spróbowała nie reagować na ich przezwiska, na pewno szybko by się to im znudziło.
Basia prychnęła, ale nic nie odpowiedziała, a Wszebor ciągnął:
– Przecież wiesz, że jesteś moją najstarszą córeczką. Nikt nie zna cię tak dobrze, jak ja, więc żadne dzieci nie mogą mówić, że jesteś siubrem. Basiu, siuber to bardzo brzydkie słowo i dobrze o tym wiesz, bo nie mówimy tak w domu. Jak im pokażesz, że się nie denerwujesz z tego powodu, dadzą ci spokój. Musisz o tym pomyśleć, a przynajmniej spróbować. Co ty na to, córeczko? – Wyciągnął do niej dłoń.
Z początku boczyła się, ignorując go, lecz po chwili wsunęła swoją małą rękę w jego dużą, zniszczoną przez pracę dłoń.
– Jeszcze gadają, że babcia zabiła takiego jednego chłopa z władzy! – rzuciła jakby od niechcenia, obserwując reakcję najbliższych.
Mariannie nawet powieka nie drgnęła, usłyszawszy, co wnuczka mówi, na twarzy Stefanii natomiast pojawiło się oburzenie.
– Tego już za wiele, moja panno! Natychmiast zajmij się jedzeniem! – krzyknęła Małachowska. – Nie pozwalam ci włóczyć się po wsi! Po lekcjach masz wracać natychmiast do domu!
– Robisz przykrość babci – skwitował Wszebor. – Słuchasz plotek, a potem je powtarzasz. Mama ma rację, po lekcjach masz wracać prosto do domu.
– Babcia kogoś zabiła? – Oczy Zosi zrobiły się okrągłe jak pięciogroszówki.
– Co najwyżej ucięłam głowę kogutowi na niedzielny rosół! – Marianna się roześmiała, po czym szybko dodała: – Jak zjecie zupę, to usmażę wam pampuchy2.
– Hura! Będą pampuchy! – wykrzyknęła Zosia, a i Basi twarz lekko się rozpogodziła.
Michał, chciał pójść za przykładem siostry i okazać swoją radość z placków, ale z jego ust wyszedł tylko jakiś niezrozumiały zlepek słów.
– No, już kończyć to jedzenie! – zarządziła Marianna, zbierając puste talerze ze stołu. – Idziemy do kuchni, a rodzice niech sobie porozmawiają!
Stefania zdążyła uchwycić wzrokiem dziwnie pobladłą twarz matki, ale nie zastanowiła się nad przyczyną, bo całą jej uwagę przykuł Wszebor.
Gdy dzieciaki z babcią zniknęły z ich oczu, Małachowski pochwycił dłonie żony i przyciągnął ją do siebie, by wycisnąć na jej ustach gorącego całusa.
– Mów! – Spojrzała na niego z nadzieją w oczach.
Wszebor spuścił głowę i przez chwilę patrzył na okruszki chleba walające się po stole.
Stefania westchnęła, bo już wiedziała, jaką za chwilę usłyszy odpowiedź.
– Udzielili mi bardzo uprzejmej odpowiedzi… – Zawiesił głos, jakby się namyślał, co ma powiedzieć. – Że w zasadzie nie mają miejsc dla ludzi w moim wieku, bo skupiają się na młodszych osobach, oraz że to, czego nauczyłem się na studiach medycznych, już dawno zapomniałem i musiałbym się kształcić od początku.
– Czyli co?! – Stefania nie wytrzymała napięcia.
– To, że nie przyjmą mnie do szkoły felczerskiej, bo upłynęło trzynaście lat od momentu przerwania przeze mnie studiów medycznych… – powiedział, rozkładając dłonie.
– Ale jak to?! – Stefania była zbulwersowana. – Pokazałeś im ustawę o zawodzie felczera?! Przecież tam jest napisane jak wół, że możesz się kształcić w szkole dla felczerów, bo masz ukończone trzy lata studiów medycznych! Sam Bierut to podpisał! Krzyczą, że brakuje medyków, a ciebie odprawiają z kwitkiem?!
Wszebor podniósł się z krzesła i włożył ręce do kieszeni spodni. Dużo się nie zmienił przez ostatnie lata, tylko w jego gęstych, ciemnych włosach zaczęło się pojawiać coraz więcej srebrnych nitek. Oczy, jak dawniej, lśniły orzechowym blaskiem, lecz coraz częściej pojawiała się w nich troska i niepokój o przyszłość najbliższych.
– Stefciu… – powiedział, nie patrząc na żonę. – Ja myślę, że tu chodzi o coś zupełnie innego… Ciągnie się za mną smród partyzanckiego życia…
– Tak ci powiedzieli? – Zrobiła zniesmaczoną minę.
Roześmiał się i pokręcił przecząco głową.
– Wiesz co… – rzekła po chwili, nie czekając na odpowiedź. – A może pojedź do rodziców… Na pewno twój ojciec coś poradzi…
– Nie ma sensu. – Potrząsnął głową. – Nie zostawię ciebie i dzieci, żeby spełniać młodzieńcze marzenia. Poszukam czegoś na miejscu… Może w szkole, jak myślisz?
Stefania oblała się rumieńcem.
– Pytałam kierownika szkoły… – szepnęła. – Powiedział, że na razie nikogo nie potrzebują.
Wszebor bez słowa wziął Stefanię za rękę i pociągnął w kierunku łąki za płotem. Jego serce ściskała trwoga o przyszłość własną i rodziny. Czuł się za nich odpowiedzialny, a zresztą przyrzekł to kilka lat temu Stefanii i nie zamierzał się wycofywać ze swej obietnicy.
– Najwyżej będę robotnikiem rolnym, jak dotąd – szepnął jej do ucha, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
Bała się, że opuści ją, gdy dostanie się do szkoły dla felczerów.
***
Każde ręce i oczy były tu na wagę złota. Rozstawione co półtora metra na kartoflisku osoby były uzbrojone w długie tyczki, które bynajmniej nie służyły im do obrony czy ataku. Ich zadaniem było rozchylanie kwitnących już krzaków ziemniaków i dobre wytężanie wzroku w poszukiwaniu małych, pasiastych chrząszczy z rodziny stonkowatych. Gdyby przypadkiem komuś udało się znaleźć tego niebezpiecznego dywersanta3, jego zadaniem było utopienie go w butelce z osoloną wodą, w którą był wyposażony każdy zbieracz stonki, a miejsce znalezienia chrząszcza należało oznaczyć tyczką. Przodownik ochrony roślin w osobie Tadeusza Deptuły w okresie od czerwca do lipca z całą powagą organizował cotygodniowe akcje poszukiwania stonki ziemniaczanej. Choć sam nigdy tego groźnego szkodnika nie znalazł, angażował do akcji poszukiwawczej uczniów z miejscowej szkoły oraz mieszkańców wsi.
– Jest! Panie przodowniku, jest! – Ciszę czerwcowego przedpołudnia rozdarł głośny okrzyk jakiegoś wyrostka.
Na polu powstało poruszenie, wszak nikt jeszcze nie widział na żywo małej, pasiastej stonki, która wywoływała tyle emocji.
Tadek z niepokojem obserwował podniecenie dzieci. Przez głowę przemknęła mu myśl, że jeśli w porę nie ostudzi ciekawości młodziaków, dorodne krzaki kartofli na polu Kazimierczaka zostaną stratowane.
– Stop! – zawołał, unosząc obie ręce. – Nikt się nie rusza ze swego miejsca! A ty wrzuć robaka do butelki i oznacz miejsce tyczką. Już do ciebie idę!
Przemieszczając się ostrożnie pomiędzy roślinami, Tadek myślał z niechęcią o czekających go do wypełnienia protokołach dokumentujących znalezisko. Tymczasem zaaferowany chłopak z tryumfalnym wyrazem twarzy trzymał wysoko, ponad głową, butelkę z utopioną weń stonką.
– No, pokaż tego szkodnika. – Tadek wyciągnął rękę po butelkę. Przysunął szklane naczynie bliżej oczu, by dokładnie obejrzeć owada, po chwili zaś podniósł wzrok na podnieconego chłopaka. – To według ciebie jest stonka? – spytał kpiącym tonem, na co uczniak oblał się purpurą.
– No tak! Ma paski na pancerzu! – Chłopak szedł w zaparte.
– Ma – zgodził się Tadek. – Czerwono-czarne, a stonka beżowo-czarne. Jest różnica?
Aby udowodnić młodzieńcowi, że się myli, Tadek wyciągnął z kieszeni wymięty kawałek papieru, na którym widniała kolorowa ilustracja przedstawiająca stonkę. Chłopak ledwo rzucił okiem na obrazek i, zawstydzony, pochylił się nad krzewami ziemniaków w poszukiwaniu prawdziwych szkodników.
– Wydawało mi się, że to stonka – mruknął pod nosem.
Tu i ówdzie rozległy się ciche chichoty, natychmiast stłumione przez miejscową nauczycielkę – Stefanię Małachowską – która tego dnia opiekowała się uczniami podczas czynu społecznego.
– No już dobrze – rzekł z uśmiechem Tadek. – Każdy się może pomylić, ale patrz uważnie, co robisz.
– Uwaga! – krzyknęła Stefania. – Kto skończy robić przegląd krzaków, może pójść do domu!
W jednej chwili chmara dzieciaków wypadła na polną dróżkę. Wszyscy naraz zaczęli się tłoczyć, by oddać Tadkowi drewniane tyczki, które on następnie zaczął układać na dwukołowym wózku.
– Proszę pani, proszę pani! – Rozległ się nagle głos jakiejś uczennicy. – A Michał to zdejmuje majtki i pokazuje wszystkim, no wie pani…
Przerażona Stefania odwróciła się w stronę dochodzącego głosu. Przejęta sytuacją uczennica wskazywała Stefanii dłonią jej syna, który stał z opuszczonymi do kostek spodniami w otoczeniu starszych chłopców. Wyrostki były tak zajęte prowokowaniem malucha do nieobyczajnego zachowania, że nie zauważyły nadchodzącej nauczycielki.
– Co tu się dzieje?! – krzyknęła, a dzieciarnia natychmiast się rozpierzchła. – Michałku, szybko włóż spodnie, tak nie wolno!
W tym samym momencie do dwóch uczniów dopadł Tadek i w ostatniej chwili, zanim uciekli, chwycił ich za poły ubrań.
– Mam was, łobuzy! – zawołał z tryumfem. – Nooooo, teraz się tłumaczyć przed panią nauczycielką!
Dwunastolatkowie stali ze spuszczonymi głowami i lekko pociągali nosami. Najgorsze było to, że nie po raz pierwszy zostali przyłapani na tym, że dokuczali synowi nauczycielki. Zresztą nie tylko oni znęcali się nad jej przygłupim dzieckiem. Chłopaki z całej wsi przezywały go od najgorszych, a często i rzucały kamieniami. Michał zaś garnął się do nich i lgnął jak mały psiak. Niezależnie od tego, ile razy mu dokuczyli czy go przezwali. Oni mieli niezłą zabawę, jak malec płakał i uciekał przed nimi, a on i tak na drugi dzień wałęsał się za nimi, zaglądał w oczy i uśmiechał się. Bo choćby chcieli z nim porozmawiać, to i tak by się nie udało, ponieważ on gadał po swojemu.
– Dlaczego dokuczacie Michałowi? – spytała Stefania z kamienną miną, choć w środku wszystko się w niej gotowało. – Nie widzicie tego, że jest… inny…? – Przełknęła ślinę, zapiekło ją w gardle. – Słabszy od was – dodała szybko. – Tyle razy wam mówiłam, że tak nie wolno! Traktujcie słabsze osoby tak, jak chcielibyście, by was traktowano! Tak?! – zwróciła się do chłopca, stojącego bliżej, ale on uparcie milczał. – Zygmunt, masz coś do powiedzenia?
Tadek przysłuchiwał się całej rozmowie z narastającym zniecierpliwieniem. Nie podobało mu się to, że chłopaki dokuczają maluchowi, ale też to, że milczą jak zaklęte, gdy nauczycielka ich o coś pyta.
– Gadać! – krzyknął, a młodzieńcy skulili się ze strachu. – Bo jak nie, to zaraz zerżnę wam tyłki tym kijem, że aż się diabli będą śmiali! – Pochwycił leżącą na wózku drewnianą tyczkę i zaczął nią wygrażać chłopakom przed nosem.
– Nie będziem już – wydukał drugi wyrostek, nie podnosząc głowy.
Stefania delikatnym ruchem wyjęła z rąk szwagra kij i odłożyła go na miejsce, po czym pogroziła chłopcom palcem.
– To było ostatni raz, kiedy się wam upiekło – rzekła. – A teraz proszę przeprosić Michała.
Maluch z szerokim uśmiechem przyjął podane mu dłonie, a wyrostki, nie czekając na dalsze słowa reprymendy, puściły się biegiem w stronę wsi.
Stefania z westchnieniem wzięła syna za rękę i zaczęła iść wolnym krokiem obok szwagra, popychającego dwukółkę.
– Dalej nic nie gada? – spytał po dłuższej chwili milczenia. Dobrze wiedział, że Michał mówi pojedyncze, krótkie słowa, lecz łudził się, że może nastąpiła jakaś poprawa.
Szli polną drogą. Po obu jej stronach ciągnęły się pola z ziemniakami i zbożem. Wokół panowała nieprzenikniona cisza, przerywana śpiewem ptactwa.
– Za mało, żeby pójść do szkoły u nas na wsi – powiedziała ze ściśniętym sercem. – Mama, tata, Basia, Zosia, baba i jeszcze kilka wyrazów. My go rozumiemy, on nas też, ale…
– Nie nadaje się do szkoły? – Tadek spojrzał zatroskanym wzrokiem na dziecko.
Chłopak, nieświadomy tego, że o nim rozmawiają, zrywał polne kwiaty, które następnie podawał matce.
– Sami go uczymy – powiedziała Stefania. – Umie się ubrać, zjeść posiłek, pomaga mamie w ogrodzie, przynosi drewno, zamiata izbę… Pewnie za rok trzeba będzie go oddać do internatu do szkoły specjalnej.
Tadek pokiwał głową ze zrozumieniem, ale w duchu pomyślał, że szwagierkę czeka trudne życie z niedojdą. Po śmierci jej pierwszego męża szybko okazało się, że Stefania jest w ciąży. Nikt nie przypuszczał, że dziecko po tak wysokim funkcjonariuszu urzędu bezpieczeństwa, jakim był Leopold Kociuba, urodzi się kalekie. Szczególnie Kazia była bardzo rozczarowana. Była pewna, choć nie mówiła tego głośno, że dziecko po TAKIM człowieku będzie wspaniałe pod każdym względem. I kiedy okazało się, że Michałek rozwija się dużo wolniej niż inne dzieci, Kazia wymyśliła, że niby Bóg w taki sposób pokarał Stefanię za to, że nie pokochała Leopolda.
– Czeka was dużo roboty z nim… – skwitował i otworzył furtkę prowadzącą do domu.
Kazia wyrywała chwasty w ogrodzie przed domem. Kiedy zobaczyła siostrę, rzuciła motykę i wybiegła jej naprzeciw. W ostatnim czasie żona Tadka przytyła, na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, a wokół ust głębokie bruzdy. Tylko charakter jej się za zbytnio nie zmienił. W dalszym ciągu miała cięty język i mściwą osobowość. Nie mogła żyć w zgodzie z sąsiadami, bo ciągle coś jej przeszkadzało.
Za to Tadek wyciszył się, zaczął inaczej patrzeć na otaczający świat. Martwił się, i to bardzo, tym, że Kazia nie akceptowała małżeństwa ich najstarszego syna Stasia z córką Elfrydy Ziemby – Gretą. Młodzi wzięli ślub jakieś pięć lat temu, gdy się okazało, że dziewczyna jest w ciąży. Kazia zrobiła wtedy Elfrydzie potężną awanturę. Wykrzyczała jej, że wychowała córkę na grzesznicę i wywłokę, bo ta bezwstydnie weszła Staszkowi do łóżka. Co prawda skonsumowanie związku wcale nie odbyło się w łóżku, tylko w stodole na sianie, lecz Kazia myślała inaczej. W związku z tym, że Deptułowa za żadne skarby nie chciała pobłogosławić młodym, zrobił to rozeźlony na żonę Tadek. Ślub był cichy i skromny. Uczestniczyła w nim zaledwie garstka osób, między innymi Stefania z Wszeborem i matką. Pomimo wielokrotnych rozmów i perswazji ze strony Małachowskiej, Kazia nie dała się przekonać nawet wtedy, gdy kilka miesięcy po ślubie młodym Deptułom urodził się dorodny syn, któremu dali na imię Tadeusz. Kazia się zawzięła i koniec. Młodzi początkowo mieszkali razem z matką Grety, ale po jakimś czasie udało się im pobudować z pomocą Tadka mały domek.
– Dzień dobry. – Stefania uśmiechnęła się na widok siostry. – Wracamy z czynu społecznego… Chciałam zobaczyć, jak się miewasz.
Stefania nieodmiennie podziwiała pracowitość i gospodarność siostry. Kazia nigdy nie siedziała bezczynnie. Zawsze umiała znaleźć sobie jakąś robotę.
– Chodźcie, chodźcie! Zrobię sobie przerwę w pieleniu, bo już krzyża nie czuję, a to zielsko nie ma żadnej litości nade mną! Żeby marchew tak chciała rosnąć jak perz! – gderała Deptułowa. – A co u was? – spytała, gdy usiadły na ławce przed domem.
Michał natychmiast usiadł Stefanii na kolanach.
– Wszebora znowu nie przyjęli do szkoły dla felczerów – powiedziała z westchnieniem Małachowska. – Tak bardzo się ucieszył, gdy Bierut podpisał ustawę o zawodzie felczera. Chciał do Olsztyna, bo tam najbliżej, ale odmówili przyjęcia, że niby jest za stary. Taka sama sytuacja była w Warszawie i w Łodzi, a przecież wielu ludzi przychodzi do niego po pomoc, jak jest taka potrzeba…
– Z niego taki lekarz jak z koziej dupy trąba! – żachnęła się Kazia. – Robotą niech się zajmie, a nie za głupotami lata!
– No co ty mówisz, Kazia?! – zdenerwowała się Stefania. – Przecież sama prosiłaś go o pomoc, jak zrobił ci się ropień przy paznokciu! I może powiesz, że ci nie pomógł?!
Kazia gwałtownie poczerwieniała na twarzy. Owszem, Wszebor jej wtedy pomógł, ale ona nie mogła przeżyć, że siostrze teraz się tak dobrze układa w małżeństwie. Niby była przychylna ich związkowi, ale w rzeczywistości tylko czekała, kiedy coś im się nie powiedzie.
– Pomógł! Ale co on z tego pomagania ma, powiedz! Ani mu kto płaci, ani w inny sposób się odwdzięcza! Za gospodarzenie niech się weźmie, z tego utrzyma dom! – przekonywała siostrę Kazia.
Siedzenie bez ruchu na kolanach matki było dla Michała zajęciem zbyt nudnym, więc zaczął się wiercić, a nawet ciągnąć Stefanię za rękę, żeby wstała z ławki i się nim zajęła. Widząc to, Kazia podniosła się i zniknęła w głębi domu, by za chwilę pojawić się z pajdą skropioną wodą i posypaną cieniutką warstwą cukru. Maluch natychmiast zaczął pałaszować grubą kromkę, straciwszy tym samym zainteresowanie matką. Pozwoliło to siostrom kontynuować rozmowę, która, niestety, posuwała się w niedobrym kierunku.
– Jego marzeniem jest leczenie ludzi – powiedziała cicho Stefania. – Nie mogę mu tego zabronić.
– Nooooo, jaśnie pan lata po świecie Bóg wie za czym, a matka sobie żyły wypruwa, żeby zajmować się dziećmi! Toż ona ma już ponad siedemdziesiąt lat!
Słowa Kazi smagnęły Stefanię niczym bicz. Pochyliła głowę, milcząc. Wiedziała, że siostra ma rację, bo matka miała coraz mniej sił, lecz pomagała Stefanii, nie uskarżając się ani jednym słowem.
– Martwi mnie coś… – rzekła Stefania, chcąc zmienić temat. – Nie wiem, czy do ciebie też dotarły te plotki, co do mnie…
– Ludzie plotkują, bo nie mają się czym zająć… – mruknęła Kazia, ale z ciekawością nadstawiła uszu.
– We wsi znowu mówią o mamie… że zabiła Kociubę. – Stefania przełknęła ślinę i spojrzała na siostrę. Ta podniosła gwałtownie głowę.
– O Jezu, te ludzie to naprawdę mają za dużo czasu! – wykrzyknęła Deptułowa. – Od kogo słyszałaś?
– Basia mówiła, że dzieciaki ze wsi za nią biegają i krzyczą, że ma babkę morderczynię – powiedziała z westchnieniem Stefania. – Kazia… – zaczęła, lecz urwała, przestraszona własnych myśli.
Kazia spojrzała na siostrę bez słowa. W jej głowie pojawiła się taka sama myśl.
– A co, jeśli to jest prawda? – spytała półgłosem Stefania. Z jej twarzy odpłynęła cała krew.
– Zobacz, dzieciak je piach, a ty głupoty gadasz!
Kazia rzuciła się do Michałka, który siedział na wydrapanej przez kury ziemi i z wielkim skupieniem brał w paluszki piasek, po czym wkładał go do buzi. Deptułowa podniosła dziecko i otrzepała jego spodenki z brudu, a następnie podeszła z nim do studni, przy której stała blaszana wanna, napełniona wodą dla krów. Bez słowa opłukała mu dłonie i wytarła je swoim fartuchem.
– Kazia, powiesz coś? – ponagliła siostrę Stefania. – Co będzie, jeśli to się okaże prawdą?
– Głupia jesteś! Leopold świętej pamięci był wielkim i silnym mężczyzną! Jak nasza matka mogłaby go…? – próbowała w racjonalny sposób wytłumaczyć siostrze, że to co mówi, nie może być prawdą.
– Chyba masz rację – szepnęła z ulgą. Niepokój w sercu jednak pozostał.
Umilkły obie, wpatrzone w przestrzeń podwórza, po którym kręcił się Tadek. Ciszę dnia przecinał śpiew ptactwa i odgłosy wsi.
------------------------------------------------------------------------
1 Określenie nieślubnego dziecka.
2 Tradycyjne placuszki kurpiowskie, zwane też racuchami, wykonane z drożdży, mleka, mąki, jaj, cukru i szczypty soli; smażone na oleju, w przeszłości pewnie na smalcu.
3 W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku upowszechniła się propaganda Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych, że stonka ziemniaczana została masowo zrzucona do wód Bałtyku, skąd wypełzła na brzeg i rozpleniła się po całym kraju, wymierzając w socjalistyczną Polskę dywersyjne działania, polegające na zjadaniu upraw ziemniaka.