Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Baśnie Andersena - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Baśnie Andersena - ebook

Andersen z początku nie traktował z powagą twórczości dla dzieci, chciał być autorem dla dorosłych. Zastrzegał, że jego baśnie to pudełka: dzieci oglądają opakowanie, a dorośli mogą zajrzeć do środka. Nie ukrywał niezadowolenia, gdy od początku uznano, że jego baśnie to dzieła dla dzieci. Jednak to właśnie one przyniosły mu rozgłos i sławę. Zachęcony powodzeniem pierwszej serii baśni, pisarz wydawał kolejne aż do roku 1872.

Tak jak w XIX wieku, kolejne pokolenia najmłodszych czytelników po dziś z wypiekami na twarzy odkrywają świat Brzydkiego Kaczątka, Calineczki czy Dziewczynki z zapałkami, wymieniając tylko najbardziej kultowych i wzruszających bohaterów…

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16523-6
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

iedy umiera dobre dzie­cię, zstę­puje z nieba biały anioł boży, łagod­nie bie­rze je w ramiona, roz­po­ściera jasne skrzy­dła i unosi czy­stą duszyczkę do Boga. Na poże­gna­nie prze­la­tuje cicho ponad tymi miej­scami, które dzie­cię za życia lubiło, i zrywa naj­pięk­niej­sze, naj­mil­sze mu kwiaty, aby tam, na tam­tym świe­cie, jesz­cze pięk­niej kwi­tły. Dobry Bóg bie­rze je z ręki anioła i przy­ci­ska do serca, a na naj­droż­szym dla dzie­ciny kwiatku składa poca­łu­nek. Wtedy zaczyna on także śpie­wać chwałę bożą wraz z jasnymi anio­łami.

Tak opo­wia­dał anioł czy­stej duszy dziecka, którą uniósł do nieba; a dzie­cię go słu­chało niby we śnie. Prze­la­ty­wali cicho nie­wi­dzialni nad pięk­nym mia­stem, w któ­rym miesz­kało za życia i nad ogro­dem peł­nym ślicz­nych kwia­tów.

– Które chcesz zabrać ze sobą, aby je mieć w nie­bie? – zapy­tał anioł.

Na jed­nym z klom­bów rosła piękna róża, lecz ktoś ją zła­mał i biedne gałązki wisiały smutno, pełne wpół roz­wi­nię­tych pącz­ków, które zaczęły więd­nąć.

– Biedna róża – rze­kło dzie­cię. – Zabierzmy ją, w nie­bie odżyje na nowo.

I anioł zerwał różę, a na czole dziecka zło­żył leciuchny, słodki poca­łu­nek, tak słodki, że dzie­cina na wpół pod­nio­sła znu­żone powieki i uśmiech­nęła się do niego.

Zerwali potem jesz­cze wiele kwia­tów i nie tylko wspa­niałe, ogro­dowe, ale i skromne jaskry, polne bła­watki i nie­za­po­mi­najki.

– No, mamy dosyć kwia­tów – rze­kło dzie­cię i anioł ski­nął głową, ale nie wzle­ciał ku niebu.

Była to noc pogodna, jasna, bar­dzo cicha; pły­nęli nie­wi­dzialni ponad wiel­kim mia­stem, lecz minęli piękne, bogate ulice i anioł zwró­cił lot sre­brzy­stych skrzy­deł w stronę cia­snego, ciem­nego zaułka, peł­nego śmieci, słomy i popiołu. Na środku ulicy leżały sko­rupy potłu­czo­nych garn­ków, tale­rzy, gał­gany, kawałki kape­lu­szy… Nie było to piękne.

Anioł patrzył uważ­nie na zie­mię i wska­zał czy­stej duszyczce dzie­ciny sko­rupę stłu­czo­nej doniczki do kwiatka, obok któ­rej leżała sucha grudka ziemi z lichą, zwię­dłą roślinką. Widocz­nie usechł jakiś skromny kwia­tek i wyrzu­cono go razem z doniczką na śmieci.

– Zabie­rzemy go – rzekł anioł – a gdy lecieć będziemy już teraz wprost do Boga, opo­wiem ci o tej roślince.

I mówić zaczął:

– Tutaj, w tej wąskiej uliczce, w piw­nicz­nej izbie ubo­giego domu, miesz­kał biedny, chory chłop­czyk. Od lat naj­młod­szych nie wsta­wał z posła­nia: był kaleką. Kiedy czuł się lepiej, mógł przejść kilka razy cia­sną izdebkę za pomocą szczu­deł; dla niego była to wielka wyprawa. Pod­czas pogod­nych dni let­nich nie­kiedy cie­płe pro­mie­nie słońca prze­ni­kały aż do nędz­nej izdebki i padały jasną, cie­płą smugą na pod­łogę. Wtedy chory chłop­czyk sia­dał w cie­płym bla­sku i patrzył na swe chude palce, przez które prze­świe­cała różowa krew. To się nazy­wało, że był dzi­siaj na prze­chadzce.

Nie znał on lasu ani jego zie­lo­no­ści i świe­żej woni, sły­szał o nim tylko, gdyż raz syn sąsiada przy­niósł mu zie­loną gałązkę. Biedny kaleka zawie­sił ją sobie nad głową i zda­wało mu się, że sie­dzi w lesie pod drze­wami, słońce prze­świeca przez liście zie­lone, ptaki śpie­wają, pachną leśne kwiaty…

Innego dnia przy­niósł mu chłop­czyk sąsiada kwia­tek polny, przy­pad­kiem wyrwany z korze­niem. Zasa­dzono go w ziemi w stłu­czo­nej doniczce, lecz przy­jął się szczę­śli­wie, zaczął wypusz­czać listki i odtąd kwitł co roku na wio­snę.

Co to była za radość, co za szczę­ście! Doniczka stała na jedy­nym oknie na wprost posła­nia kaleki i mógł on patrzeć zawsze na ten wspa­niały swój ogród kwia­towy. Był to jego jedyny skarb na Ziemi. Pod­le­wał też roślinkę, pie­lę­gno­wał i trosz­czył się, żeby każdy pro­myk słońca, który prze­ni­kał do nędz­nej piw­nicy, ogrze­wał kwia­tek swym ożyw­czym cie­płem.

Wyda­wało się, że polny kwia­tek tylko dla niego się roz­wija, kwit­nie, roz­lewa woń leciuchną. Cie­szył oczy dziecka, rado­wał jego serce. Chłop­czyk kochał go bar­dzo i na niego zwró­cił ostat­nie spoj­rze­nie, kiedy ten świat opusz­czał.

Od roku biedny kaleka jest szczę­śli­wym anio­łem w nie­bie; od roku zapo­mniany kwia­tek stał na oknie, zwiądł, usechł i ze śmie­ciami wyrzu­cono go w końcu na ulicę. Myśmy go dziś pod­nie­śli, biedny, zwię­dły kwia­tek, bo wię­cej on rado­ści roz­lał na tym świe­cie niż naj­pięk­niej­sze, naj­wspa­nial­sze kwiaty kró­lew­skiego ogrodu.

– A skąd ty wiesz to wszystko? – zapy­tało dzie­cię, które niósł anioł boży.

– Wiem – odparł anioł – gdyż byłem tym bied­nym kaleką, który umarł w cia­snej izdebce. Więc znam mój kwia­tek drogi!

Dzie­cię sze­roko otwo­rzyło oczy i patrzyło na pro­mienną, jasną twarz anioła; wtem otwo­rzyło się niebo przed nimi i wpły­nęli do kraju wiecz­nej szczę­śli­wo­ści.

Bóg przy­ci­snął do serca duszę zmar­łego dzie­cię­cia i natych­miast skrzy­dełka strze­liły jej z ramion i ule­ciała ku innym anioł­kom, które krą­żyły wkoło, szczę­śliwe, śpie­wa­jąc cudne pie­śni.

Bóg przy­ci­snął do serca przy­nie­sione kwiaty, aby odżyły tutaj piękne i szczę­śliwe; lecz do ust pod­niósł tylko zwię­dły kwia­tek polny, który natych­miast zaczął śpie­wać z anio­łami, ota­cza­ją­cymi pro­mienny tron Boga. A było ich tak wiele, taka nie­skoń­czona mno­gość, bli­żej i dalej, dalej, gdzie wzrok już nie sięga, a wszy­scy rów­nie jaśni i szczę­śliwi.

Wszy­scy śpie­wali razem pieśń cudowną, z którą nie mogą się rów­nać pie­śni tej Ziemi; śpie­wały ją czy­ste dusze zmar­łych dzieci i biedny kwia­tek polny wyrzu­cony ze śmie­ciami na ulicę.ąk i piłka leżały w drew­nia­nym pudełku z innymi zabaw­kami. Bąk rzekł do piłki:

– Czy nie zechcia­ła­byś mnie poślu­bić, ponie­waż i tak miesz­kamy razem w tym pudełku?

Ale piłka, która była obszyta safia­nem¹, nie raczyła mu nawet odpo­wie­dzieć.

Naza­jutrz chłop­czyk, wła­ści­ciel zaba­wek, obej­rzał zepsu­tego tro­chę bąka, usiadł na ziemi, wyjął pudełko z far­bami, poma­lo­wał go na żółto i czer­wono, umo­co­wał lepiej sztyf­cik mosiężny pośrodku i bąk błysz­czał jak złoto, kiedy go nakrę­cił i puścił na pod­ło­dze.

– Spójrz na mnie – rzekł bąk do piłki. – Czy widzisz, jak wspa­niale wyglą­dam? Cóż ty na to? Może byśmy się dziś pobrali albo choć zarę­czyli? Pomyśl, czy można dobrać lep­szą parę: ty ska­czesz a ja tań­czę. Jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni i szczę­śliw­szych mał­żon­ków nie znaj­dziesz na całym świe­cie.

– Tak myślisz? – odpo­wie­działa dum­nie piłka. – A czy wiesz, do kogo mówisz? Zro­biono mnie z safia­no­wych pan­to­fli pana radcy. Takich mia­łam rodzi­ców! A wewnątrz mam korek hisz­pań­ski!

– A mój krą­żek jest maho­niowy – odparł bąk – i sam bur­mistrz mnie wyto­czył na swo­jej ama­tor­skiej tokarni. Nie dotknęła mnie ręka rze­mieśl­nika, pocho­dzę z naj­lep­szego domu w całym mie­ście.

– Czy ci tylko można wie­rzyć? – zauwa­żyła piłka waha­jąco.

– Bodaj by mi pękł sznu­rek! Bodaj bym się wię­cej nie ruszył z tego miej­sca, jeżeli kła­mię!

– Pięk­nie umiesz się bro­nić – rze­kła piłka – ale nie mogę. Doprawdy, nie mogę. Jestem pra­wie zarę­czona z jaskółką. Ile razy pod­lecę w ogro­dzie w powie­trze, zawsze wysuwa małą główkę z gniazdka i pyta: „Czy się zga­dzasz?”. Zgo­dzi­łam się w głębi hisz­pań­skiego korka i uwa­żam to za dane słowo. Więc widzisz, że nie mogę. Ale przy­rze­kam zawsze o tobie pamię­tać.

– Wiele mi z tego przyj­dzie! – mruk­nął bąk ura­żony, i odtąd już z sobą nie roz­ma­wiali.

Pew­nego dnia chłop­czyk wziął piłkę z pudełka. Bąk widział, jak wysoko wzle­ciała w powie­trze jak ptak praw­dziwy; w końcu znik­nęła mu z oczu gdzieś w górze. Potem spa­dła na dół, a ile razy dotknęła ziemi, wzla­ty­wała znowu, nie wia­domo, czy z tęsk­noty do jaskółki, czy dla­tego że miała wewnątrz korek hisz­pań­ski.

Dzie­wiąty raz jed­nakże pod­rzu­cona, piłka wzle­ciała nie­zmier­nie wysoko i już nie wró­ciła. Chłop­czyk szu­kał jej długo, naresz­cie zaprze­stał.

– Wiem ja dobrze, gdzie ona! – szep­nął bąk z wes­tchnie­niem. Dostała się na pewno do gniazda jaskółki, pobrali się i są szczę­śliwi.

Im wię­cej myślał o tym, tym wię­cej żało­wał, że stra­cił piłkę, którą kochał coraz bar­dziej. Kochał wła­śnie dla­tego, że jej dostać nie mógł. Wzgar­dziła nim, taka lekka, taka piękna, z safia­no­wych pan­to­fli pana radcy.

Zdrów był jed­nak z tą miło­ścią i krę­cił się szybko, ile razy pusz­czono go na moc­nym sznurku; tylko piłka w marze­niach wyda­wała mu się coraz pięk­niej­sza.

Kilka lat upły­nęło mu w takiej tęsk­no­cie – zesta­rzał się. Wtedy pozło­cono mu krą­żek, i był znowu tak piękny, że trudno sobie wyobra­zić. Tań­czył wybor­nie, brzę­czał gło­śno i wesoło. Wszy­scy go podzi­wiali.

Lecz raz sznu­rek się zerwał, bąk pod­sko­czył w górę – i znik­nął.

Szu­kano go dokoła, zaglą­dano nawet do piw­nicy – nada­rem­nie.

Gdzież się scho­wał?

Nikt nie zgadł, że wpadł do śmiet­nika, gdzie leżał mię­dzy głą­bami kapu­sty i sta­rym gru­zem, który wyrzu­cono z rynny.

– No, pięk­nie się ubra­łem! – mruk­nął z nie­za­do­wo­le­niem. – Leżeć pomię­dzy podobną hołotą! Za kilka dni będę wyglą­dał jak ona. Obe­drą ze mnie złoto… Straszne rze­czy!

To mówiąc, spoj­rzał zezem na głąb kapu­ściany z sze­roką szczerbą w boku i na jakiś dziwny, kuli­sty przed­miot, przy­po­mi­na­jący zwię­dłe, prze­gniłe jabłko. Ale nie było to jabłko, tylko stara piłka, która przez długi czas leżała w ryn­nie, skur­czyła się i zgniła od wil­goci.

– Dzięki Bogu, że jest tu ktoś, z kim można poroz­ma­wiać przy­zwo­icie – rze­kła piłka, przy­jaź­nie patrząc na zło­cony krą­żek. – Jestem wła­ści­wie zro­biona z safianu, piękne rączki mnie szyły: wewnątrz mam hisz­pań­ski korek, choć to dziś trudno poznać. Byłam nie­gdyś pra­wie zarę­czona z jaskółką, ale wpa­dłam do rynny i przez pięć lat cier­pia­łam tam okropne męki. Pięć lat dla mło­dej piłki to bar­dzo długi czas.

Bąk nic nie odpo­wie­dział. Leżał teraz cichu­teńko i myślał o swo­jej miło­ści. Tak, nie mógł wąt­pić – to ona, ta sama, jego uko­chana piłka! Ale któż by ją dzi­siaj poznał?

Wtem słu­żąca ze śmie­ciami przy­szła do śmiet­nika i spo­strze­gła zło­cony krą­żek.

– Bąk, bąk się odna­lazł! – zawo­łała gło­śno i wyjęła go spo­śród nie­wła­ści­wego oto­cze­nia.

Na piłkę nie zwró­ciła naj­mniej­szej uwagi, a co gor­sza, wierny bąk prze­stał odtąd myśleć o niej i nie wspo­mi­nał ni­gdy o swo­jej miło­ści. Trudno być sta­łym, jeśli uko­chana leży pięć lat w ryn­nie i cierpi tam okropne męki. A do spo­tka­nia w śmiet­niku lepiej się nie przy­zna­wać.rze­ślicz­nie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies jesz­cze zie­lony, na łąkach wiel­kie stogi pach­ną­cego siana, a bociany prze­cha­dzają się powoli, na wyso­kich, czer­wo­nych nogach i kle­ko­czą po egip­sku, bo takim języ­kiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wiel­kie lasy, cie­ni­ste, szu­miące, a w nich głę­bo­kie i ciche jeziora. Prze­ślicz­nie i cudow­nie było na wsi.

Na pochy­ło­ści wzgó­rza jasne słońce oświe­tlało stary zamek z wie­ży­cami i gan­kami, oto­czony murem i sze­roką wstęgą wolno pły­ną­cej wody. Z muru zwie­szały się pnące rośliny, a wiel­kie liście łopianu schy­lały się aż do wody. I było pod nimi cicho i ciemno jak w cie­ni­stym lesie.

Pod jed­nym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i sie­działa na jajach. Nudziło jej się bar­dzo, bo żadna z sąsia­dek nie miała chęci w tak piękną pogodę roz­ma­wiać z nią o tym, co sły­chać na świe­cie. Każda wolała pły­wać po przej­rzy­stej wodzie, plu­skać się i osu­szać na cie­płym sło­neczku, a tylko ona jedna, jak przy­kuta, sie­dzi w cie­niu na gnieź­dzie.

Skoń­czyło się wresz­cie jej udrę­cze­nie, jajka zaczęły pękać i główka pisklę­cia co chwila wysu­wała się z innej sko­rupki, oznaj­mia­jąc cien­kim gło­si­kiem, że żyje.

– Pip, pip! – wołały wszyst­kie.

– Kwa, kwa! – odpo­wie­działa im poważ­nie matka, a maleń­stwa zaczęły jej głos naśla­do­wać, opo­wia­da­jąc sobie, co widzą dokoła, i roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony.

Matka pozwa­lała im mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zie­lony bar­dzo zdrowy na oczy.

– Ach, jaki ten świat duży! – wołały kaczęta, doby­wa­jąc się z cia­snej sko­rupy i pro­stu­jąc z przy­jem­no­ścią nóżki i skrzy­dełka.

– Nie myśl­cie, że to cały świat widać z tego gniazda – rze­kła matka – ho, ho! Cią­gnie się on ogrom­nie daleko, jesz­cze za tym ogro­dem, za łąką pro­bosz­cza, hen, hen! Ale ni­gdy tam nie byłam. Czy­ście już wszyst­kie wyszły ze sko­ru­pek? – dodała, wsta­jąc. – Jesz­cze nie! Naj­więk­sze ani myśli pęk­nąć. Cie­kawa jestem bar­dzo, jak długo będę na nim tu poku­to­wała! Przy­znam się, że mam tego już zupeł­nie dosyć.

I usia­dła z gnie­wem na upar­tym jajku.

– A cóż tam sły­chać u was, kochana sąsiadko? – spy­tała stara kaczka, która wybrała się wresz­cie w odwie­dziny do mło­dej matki.

– Z jed­nym jaj­kiem mam kło­pot: ani myśli pęk­nąć. A tak jestem zmę­czona! A inne dzieci ślicz­nie się wykluły, zdrowe, żwawe, żół­ciut­kie, aż przy­jem­nie patrzeć. Ład­niej­szych kacząt w życiu nie widzia­łam.

– Pokażno mi to jajko, które pęk­nąć nie chce – rze­kła sąsiadka. – Ho, ho! Takie duże! To indy­cze jajko. Znam się na tym, bo mi się nie­gdyś zda­rzyło wysie­dzieć takie. Nie ma z tego pocie­chy; wody się oba­wia, pły­wać nie umie. Namę­czy­łam się i namar­twi­łam nad nim. Wszystko na próżno: niczego nauczyć nie można. Pokaż jesz­cze jajko. Tak, tak, to indy­cze. Zostaw je i zaj­mij się lepiej swo­imi. Czas puścić dzie­ciaki na wodę.

– Nie – odparła kaczka – posie­dzę jesz­cze; tak długo sie­dzia­łam, wytrwam kilka dni dłu­żej.

– Jak chcesz, moja kochana.

I sie­działa kaczka cier­pli­wie, aż pękło i wiel­kie jajo.

– Pip, pip! – ode­zwało się pisklę i prędko wydo­sta­wać się zaczęło ze sko­rupki. Było bar­dzo duże i brzyd­kie! Kaczka patrzyła na nie z cie­ka­wo­ścią i uwagą.

– Ogromne pisklę – rze­kła wresz­cie – i do żad­nego z moich nie­po­dobne. Czyżby to rze­czy­wi­ście było indy­cze jajko? No, o tym się prze­ko­namy: musi iść do wody, choć­bym je miała wcią­gnąć za łeb wła­snym dzio­bem!

Naza­jutrz była prze­śliczna pogoda. Gładka powierzch­nia wody błysz­czała jak lustro i pra­wie zapra­szała do pły­wa­nia. Kaczka z całą rodziną wybrała się do kąpieli i na dal­szą wycieczkę. Plusk! I sko­czyła do wody.

– Kwa, kwa! – zawo­łała i dzieci zaczęły ska­kać za nią jedno po dru­gim; na chwilę kryły się w wodzie z łeb­kami, lecz zaraz wypły­wały, poru­szały zgrab­nie i szybko nóż­kami i radziły sobie tak dobrze, że aż przy­jem­nie było patrzeć.

Brzyd­kie kaczątko pły­wało z innymi.

– To nie indy­cze – rze­kła do sie­bie kaczka – umie pły­wać i to jesz­cze jak! Może naj­le­piej ze wszyst­kich. Jak pro­sto się trzyma, a jak dosko­nale prze­biera nogami. To moje wła­sne dziecko. Nie jest ono nawet tak brzyd­kie, jeśli się dobrze przy­pa­trzyć, tylko za duże tro­chę – no, bar­dzo duże.

– Kwa, kwa! – ode­zwała się znów gło­śno – za mną, dzieci! Muszę was w świat wpro­wa­dzić, przed­sta­wić na kaczym dwo­rze; tylko trzy­maj­cie się koło mnie bli­sko, żeby was kto nie zdep­tał; a naj­bar­dziej strzeż­cie się kota.

Prze­pły­nąw­szy kawa­łek drogi, kaczki wyszły znów na ląd i dostały się na kacze podwó­rze. Hałas tu był nie­sły­chany, gdyż dwie rodziny kłó­ciły się zapa­mię­tale o główkę węgo­rza, którą tym­cza­sem w zamie­sza­niu pochwy­cił kot roz­bój­nik.

– Tak to bywa na świe­cie – rze­kła kaczka i obtarła dziób o pia­sek, gdyż sama miała ape­tyt na główkę. – A teraz naprzód! Równo poru­szać nogami, a tej pięk­nej kaczce ukłoń­cie się grzecz­nie, tak, głową; to bar­dzo zna­ko­mita osoba; jest Hisz­panką i dla­tego taka tłu­sta. Widzi­cie na jej nodze ten czer­wony zna­czek? To naj­więk­sze odzna­cze­nie, jakie kaczkę od ludzi spo­tkać może: ozna­cza ono, że nie wolno jej wyrzą­dzić żad­nej krzywdy, więc też wszy­scy ją sza­nują. No, dalej, dalej, nogi roz­sta­wiać sze­roko, nie do środka; kaczka dobrze wycho­wana powinna umieć cho­dzić. Patrz­cie zresztą na mnie. A teraz się ukłoń­cie i powiedz­cie: kwa, kwa!

Kaczątka wypeł­niły roz­kaz matki. Inne kaczki oto­czyły je dokoła i przy­pa­try­wały się nowym przy­by­szom.

– Jesz­cze nas widać mało! – rze­kła wresz­cie jedna – nie­długo miej­sca dla wszyst­kich zabrak­nie. A fe! A cóż to znowu? Patrz­cie tylko, patrz­cie, jak to kaczę wygląda! Nie mogę znieść widoku takiego brzy­dac­twa.

Pod­bie­gła do brzyd­kiego kaczę­cia i ze zło­ścią uszczyp­nęła je z całej siły w szyję.

– Daj mu spo­kój! – zawo­łała gniew­nie matka – prze­cież nikomu nic złego nie robi.

– Ale jest takie wiel­kie i takie dzi­waczne, że nie można patrzeć na nie. Po co takie stwo­rze­nie mię­dzy nami? Każdy ma prawo dać mu poznać, co o nim myśli.

– Ładne masz dzieci – rze­kła stara kaczka z czer­wo­nym strzęp­kiem na nodze – można ci powin­szo­wać. To duże tylko jakoś ci się nie udało. Czy nie można by go tro­chę prze­ro­bić?

– Zdaje mi się, że nie można, pro­szę jaśnie pani – odrze­kła kaczka skrom­nie. – Nie jest ono ładne, ale posłuszne, dobre i dosko­nale pływa, mogę powie­dzieć nawet, że naj­le­piej ze wszyst­kich. Mam nadzieję, że wyro­śnie z tej brzy­doty i z cza­sem będzie mniej­sze. Za długo sie­działo w jajku i dla­tego takie nie­zgrabne.

Dziob­nęła je po szyi, wypro­sto­wała piórka, pogła­dziła. Nie­wiele to jed­nak pomo­gło.

– To kaczor – rze­kła jesz­cze – więc da sobie radę, zwłasz­cza że będzie silny.

– Inne dzieci bar­dzo ładne, bar­dzo ładne. No, może­cie już odejść. Bądź­cie tu jak u sie­bie, moje małe. A jeśli wam się zda­rzy zna­leźć główkę węgo­rza, może­cie mi ją przy­nieść.

I kaczęta były jak u sie­bie w domu.

Tylko jedno brzyd­kie kaczę popy­chano, szczy­pano, odpę­dzano, a znę­cały się nad nim nie tylko kaczki, ale nawet i kury.

– Za duże jest – powta­rzali wszy­scy bez wyjątku, a stary indyk, który przy­szedł na świat z ostro­gami i wyobra­żał sobie, że jest kró­lem, nastro­szył wszyst­kie pióra niby żagle, aż mu się końce skrzy­deł po kamie­niach darły, poczer­wie­niał na szyi, gło­wie aż po oczy i patrzył na nie z groź­nym obu­rze­niem. Biedne kaczątko samo nie wie­działo, czy ma przed nim ucie­kać, czy zostać na miej­scu. Było mu bar­dzo smutno, że jest takie brzyd­kie, lecz cóż na to pora­dzi?

Tak upły­nął dzień pierw­szy, a następne były coraz gor­sze. Brzyd­kie kaczątko zewsząd odpę­dzano, nawet wła­sne rodzeń­stwo stro­niło od niego i życzyło mu nie­raz, żeby je kot porwał. Matka także zaczęła się go wsty­dzić.

– Idźże sobie ode mnie – powta­rzała coraz czę­ściej. – Czego się przy mnie plą­czesz!

Kaczki je biły, kury je dzio­bały, nawet dziew­czyna, która dawała jeść ptac­twu, odtrą­cała je nogą.

Ucie­kło wresz­cie i prze­do­stało się przez płot na drugą stronę, w krzaki. Gdy upa­dło na zie­mię, prze­stra­szone ptaszki odfru­nęły i ucie­kły.

„To dla­tego że jestem takie brzyd­kie” – pomy­ślało kaczę i zamknęło oczy, aby nic nie widzieć przez jedną chwilę. Lecz skoro odpo­częło, zerwało się znowu i bie­gło dalej, dalej, aż do wiel­kiego błota, gdzie miesz­kały dzi­kie kaczki. Tutaj noc spę­dziło.

Naza­jutrz dzi­kie kaczki zaczęły mu się przy­pa­try­wać.

– Coś ty za jedno? – pytały zdzi­wione. A kaczątko kła­niało się na wszyst­kie strony, jak umiało i mogło.

– Jesteś potwor­nie brzyd­kie – rze­kły dzi­kie kaczki – ale cóż nam z tego? Byle­byś nie zechciało żenić się w naszej rodzi­nie, nic nam do twej urody.

Rozu­mie się, że biedne pisklę nie myślało o mał­żeń­stwie. Cho­dziło mu tylko o to, aby się mogło prze­spać w gęstej trzci­nie i napić wody z błota.

Tego mu nie bro­niły dzi­kie kaczki i kilka prze­było dni w tym cichym ukry­ciu.

Razu pew­nego z sąsied­niego stawu przy­le­ciały dwa gąsiory, jesz­cze bar­dzo młode, gdyż nie­dawno wykluły się z jajek, ale wła­śnie dla­tego dość zaro­zu­miałe. Popa­trzyły one na kaczę cie­ka­wie, a jeden się ode­zwał:

– Jesteś tak brzydki, kochany kolego, że nie potrze­bu­jemy oba­wiać się cie­bie, więc jeśli zechcesz, możesz lecieć z nami na nasze błoto. Tam dopiero życie! Nie brak i mło­dych, ślicz­nych, bia­łych gąsek. A jakie wszyst­kie wesołe, roz­mowne, jak pięk­nie śpie­wać umieją! Mój drogi, zako­chasz się z pew­no­ścią i choć jesteś tak brzydki, kto wie, czy się któ­rej nie spodo­basz.

– A ja myślę… – zaczął drugi.

Wtem – pif-paf! I obaj dorodni mło­dzieńcy padli nie­żywi w błoto.

Pif-paf! – roz­le­gło się znowu – pif-paf – i całe stada dzi­kich gęsi unio­sły się w powie­trze ponad trzcinę. Ale teraz dopiero zaczęła się strze­la­nina! Było to wiel­kie polo­wa­nie: strzelcy oto­czyli błoto, nie­któ­rzy nawet sie­dzieli na drze­wach rosną­cych na wybrzeżu. Smugi dymu roz­cią­gały się nad wodą i zasła­niały wszystko. Plusk, plusk i psy myśliw­skie zaczęły prze­bie­gać wśród trzciny, chwy­ta­jąc nie­szczę­śli­wych zbie­gów. Sądny dzień!

Biedne kaczę odwró­ciło głowę, aby z wiel­kiego stra­chu scho­wać ją pod skrzy­dło, ale w tej samej chwili ujrzało przed sobą strasz­liwą pasz­czę z wiszą­cym języ­kiem i oczy niby dwa ognie zło­śliwe. Pies rzu­cił się na kaczę, zęby mu bły­snęły, wtem – plusk, plusk! Poszedł sobie w inną stronę.

– O, dzięki Bogu, że jestem tak brzyd­kie! – zawo­łało kaczątko. – Pies mnie nawet tknąć nie chciał.

I zamknąw­szy oczy, leżało cichutko, przy­tu­lone do trzciny, pośród huku wystrza­łów, duszą­cego dymu i świsz­czą­cego śrutu, który śmierć roz­no­sił.

Późno uci­szyło się na krwa­wym sta­wie, lecz wystra­szone kaczę jesz­cze przez kilka godzin nie śmiało ruszyć się z miej­sca. Na koniec cisza je uspo­ko­iła, pod­nio­sło głowę, otwo­rzyło oczy, a nie widząc nikogo, zaczęło ucie­kać, ile mu sił w nogach star­czyło, dalej, dalej, dalej!

W dro­dze zasko­czyła je okropna burza. Pio­runy biły, deszcz lał stru­mie­niami, a wicher mio­tał bied­nym pisklę­ciem jak list­kiem. Ni­gdy w życiu nic podob­nego nie widziało i zda­wało mu się, że to koniec świata.

Co począć? Gdzie się schro­nić?

Wie­czór już zapadł. Brzyd­kie kaczę upa­dało ze znu­że­nia, kiedy ujrzało wresz­cie małą chatkę. Była ona tak stara, nędzna, pochy­lona, iż dla­tego tylko stała, że nie wie­działa, w którą stronę się prze­wró­cić. Kaczę przy­tu­liło się do ściany chatki, ale wiatr w nią ude­rzał z taką gwał­tow­no­ścią, iż wyda­wało się, że lada chwila je zabije.

Więc ma tu zgi­nąć?

Wtem spo­strze­gło, że drzwi chaty wisiały tylko na jed­nej zawia­sie, wsku­tek czego pod spodem utwo­rzyła się szpara, przez którą można było wsu­nąć się do środka. Uczy­niło to spiesz­nie, choć z nie­ma­łym tru­dem.

W chatce miesz­kała stara kobie­cina z kotem i kurą. Kot umiał mru­czeć, wygi­nać grzbiet w pałąk, a nawet sypać iskry trza­ska­jące, lecz na to trzeba było pod włos go pogła­skać. Sta­ruszka go kochała i nazy­wała wnu­kiem. Kura zno­siła jajka, a że miała nogi nad­zwy­czaj krót­kie, sta­ruszka ją prze­zwała swoją córką Krót­ko­nóżką.

Z rana zauwa­żono zaraz obec­ność ptaka i kura zagda­kała, a kot zaczął mru­czeć.

– Co to jest? – rze­kła stara, patrząc na nowego gościa.

Wzrok miała bar­dzo słaby, więc wydało jej się, że to jest duża kaczka, która się przy­błą­kała pod­czas burzy.

– A to szczę­śli­wie! – rze­kła – będziemy mieli teraz i kacze jaja. Żeby tylko nie był to kaczor. Ha, trzeba się prze­ko­nać, pocze­kajmy.

Minęły trzy tygo­dnie, a kaczych jaj nie ma, Kobieta już prze­stała się ich spo­dzie­wać. Kot był w tej chatce panem, kura panią, i oni tu rzą­dzili.

– My i ten świat – mówili, co miało ozna­czać, że się uwa­żają za coś lep­szego od świata. Kaczę chciało wyra­zić inne zda­nie pod tym wzglę­dem, lecz kura się roz­gnie­wała.

– Umiesz zno­sić jajka? – rze­kła.

– Nie.

– No to się nie odzy­waj, z łaski swo­jej.

– Umiesz mru­czeć, grzbiet wygi­nać, iskry sypać? – zapy­tał z kolei kot.

– Nie.

– No to siedź cicho, kiedy mówią rozum­niejsi od cie­bie.

I kaczątko usia­dło w kącie, smutne i zawsty­dzone.

Wtem przez drzwi otwarte wpa­dła smuga świa­tła, wiatr przy­niósł zapach wody, trzciny, tata­raku, i kaczę opa­no­wała taka chęć pły­wa­nia, że zwie­rzyło się z tego kurze.

– A to co! – rze­kła kura. – Nic nie robisz i dla­tego ci takie głup­stwa przy­cho­dzą do głowy. Znoś jajka albo mrucz sobie, a zaraz wywie­trzeją ci fan­ta­zje.

– Kiedy to takie przy­jemne – zapew­niało kurę usil­nie – zanu­rzać się, wypły­wać, plu­skać w czy­stej wodzie, a potem skryć się głę­boko i widzieć, jak woda zamyka się nad głową.

– O tak, to wielka roz­kosz! – zaśmiała się gło­śno kura. – Zupeł­nie zwa­rio­wa­łeś, mój drogi. Zapy­taj kota – prze­cież mądrzej­szego stwo­rze­nia nie ma na świe­cie – zapy­taj, czy lubi pły­wać albo zanu­rzać się w wodzie? O sobie już nie mówię, ale możesz spy­tać naszej pani. Żyje tak długo na świe­cie i jest bar­dzo rozumna. Nie znam rozum­niej­szej nad nią. Więc zapy­taj, czy to przy­jem­nie zanu­rzać się z głową w wodzie i czy ma ochotę pły­wać.

– Nie rozu­mie­cie mnie – rze­kło kaczątko.

– My cie­bie nie rozu­miemy? Doprawdy? Więc któż cię może zro­zu­mieć? Czy sobie nie wyobra­żasz cza­sem, ty głup­ta­sie, żeś mądrzej­szy od kota albo od naszej pani? O sobie już nie mówię. Nie bądź takie zaro­zu­miałe, moje dziecko, i dzię­kuj Bogu za te dobro­dziej­stwa, które ci tu wyświad­czono. Miesz­kasz w cie­płej izbie i masz towa­rzy­stwo, z któ­rego mógł­byś sko­rzy­stać bar­dzo wiele. Ale na to trzeba słu­chać i roz­wa­żać, a nie bajać bez sensu. Powiem ci otwar­cie, że nie­zbyt przy­jem­nie żyć z tobą pod jed­nym dachem. Możesz mi wie­rzyć. Zresztą, mówię ci o tym przez życz­li­wość. Przy­ja­ciel ma obo­wią­zek mówić prawdę w oczy, cho­ciażby przy­krą była. Radzę ci też szcze­rze: naucz się zno­sić jajka albo mru­czeć, albo sypać iskry. Ina­czej nic z cie­bie nie będzie.

– Pójdę sobie w świat chyba – rze­kło kaczę.

– Otwarta droga, nikt cię tu nie zatrzy­muje.

I poszło sobie kaczę. Pły­wało po wodzie, plu­skało, zanu­rzało się głę­boko, ale zawsze było samo – inne pły­wa­jące ptaki uni­kały go z powodu jego brzy­doty.

Tym­cza­sem nastą­piła jesień. Liście na drze­wach pożół­kły, ściem­niały i zaczęły opa­dać; wiatr krę­cił je w powie­trzu i niósł gdzieś daleko, aby porzu­cić znowu. Powie­trze sta­wało się chłodne, wil­gotne, cięż­kie chmury prze­su­wały się nisko po nie­bie, nio­sąc desz­cze i śniegi, zasła­nia­jąc słońce. Wrony kra­kały z zimna. Dreszcz prze­biega na samą myśl o takim cza­sie.

I brzyd­kiemu kaczę­ciu było coraz gorzej. Chłodno, głodno i nikogo, kto by polu­bił je szcze­rze. Bo takie brzyd­kie! A nie tylko brzyd­kie, lecz takie duże i takie odmienne od wszyst­kich pta­ków. Do nikogo nie­po­dobne.

A każdy szuka podob­nych do sie­bie.

Razu jed­nego pły­wało po wodzie. Słońce chy­liło się ku zacho­dowi, niebo było czer­wone niby w ogniu. Wtem spoza lasu pod­nio­sło się stado wiel­kich, wspa­nia­łych pta­ków. Podob­nie pięk­nych kaczę dotąd nie widziało: leciały niby chmurki śnież­no­białe, spo­kojne, wdzięczne i maje­sta­tyczne. Były to odla­tu­jące łabę­dzie. Nagle wydały ton długi, prze­cią­gły, tak dziwny! Poru­szyły spo­koj­nie sil­nymi skrzy­dłami i wznio­sły się wysoko aż pod chmury i pły­nęły tak dalej, dalej, w nie­skoń­czo­ność.

Łabę­dzie opusz­czały kraj chłodny przed zimą i śpie­szyły za słoń­cem, tam, gdzie ono świeci jasno i cie­pło, gdzie błę­kitne wody nie zama­rzają ni­gdy. Kaczę patrzyło za nimi z zachwy­tem, z nie­opi­sa­nym uczu­ciem tęsk­noty, a gdy zni­kły, wydało okrzyk silny i prze­ni­kliwy, aż samo się prze­stra­szyło swego głosu.

I zaczęło się krę­cić w kółko jak sza­lone, wycią­ga­jąc szyję i pod­no­sząc krót­kie, nie­zgrabne skrzy­dła. O, co to za męka! Ni­gdy nie zapo­mni tych wspa­nia­łych pta­ków i ni­gdy ich nie ujrzy! Znik­nęły, znik­nęły!

Z roz­pa­czy zanu­rzyło się do dna samego, a kiedy wypły­nęło znowu na powierzch­nię, nie wie­działo, co się z nim dzieje. Ptaki, kró­lew­skie ptaki, piękne ptaki! Nie wie­działo, jak się one nazy­wają ani dokąd lecą, a jed­nak pra­gnęło złą­czyć się z nimi i lecieć tak samo, daleko i wysoko, razem z nimi!

Było to śmieszne i głu­pie pra­gnie­nie, bo jakim pra­wem ono, takie brzyd­kie, które się cie­szyć powinno, gdy kaczki chcą z nim prze­sta­wać…

– Ale tamte ptaki!

Nade­szła zima surowa i mroźna. Zamar­zły wody. Na małym kawałku, który wolny został, musiało kaczę pły­wać bez­u­stan­nie, aby uchro­nić go od zamar­z­nię­cia. Mimo to wolna prze­strzeń zmniej­szała się po każ­dej nocy. Bo co dzień zim­niej było, mróz się wzma­gał, lód trza­skał dokoła na maleń­kim otwo­rze, który jesz­cze pozo­stał. Kaczątko bez odpo­czynku poru­szać musiało nóż­kami, żeby nie przy­mar­z­nąć. Lecz i to nie pomo­gło: zmę­czone, ustało, a wów­czas lód uwię­ził je jak w klesz­czach.

Zoba­czył to naza­jutrz z rana jakiś wie­śniak, roz­bił lód butem z drew­nianą pode­szwą, a ptaka zabrał do sie­bie, do chaty.

Kaczę w cie­ple przy­szło do sie­bie i dzieci zaraz chciały się z nim bawić; ale ono myślało, że mu chcą zro­bić co złego i zaczęło ucie­kać, prze­wró­ciło gar­nek z mle­kiem i roz­lało je na pod­łogę. Gospo­dyni z roz­pa­czy zała­mała ręce, chciała zła­pać szkod­nika, aby go uka­rać. Prze­stra­szone kaczę wpa­dło do kubła z wodą, potem do naczy­nia z mąką, wytarło się o sadze w okop­co­nym piecu. Gospo­dyni krzy­czała i goniła za nim, dzieci ze śmie­chem prze­wra­cały się jedno przez dru­gie, kaczę ska­kało po pół­kach, po garn­kach, pod­fru­wało aż do pułapu, wresz­cie przez drzwi otwarte wypa­dło do sieni, a stam­tąd na dwór.

Można wyobra­zić sobie, jak wyglą­dało. Umą­czone, mokre, powa­lane sadzami, z nastro­szo­nymi pió­rami, a przy tym pada­jące ze znu­że­nia. Lecz nie myślało o tym; ostat­nim wysił­kiem dostało się pomię­dzy krzaki rosnące nie­da­leko i jak nie­żywe przy­kuc­nęło w śniegu.

Za smutno byłoby opi­sy­wać wam to wszystko, co nie­szczę­śliwe kaczę wycier­piało pod­czas mroź­nej i dłu­giej zimy. Głód, chłód, ani cie­płego schro­nie­nia, ani żyw­no­ści, ani przy­ja­ciela.

Leżało pośród trzciny, kiedy słońce znowu zaczęło jaśniej i cie­plej przy­świe­cać. Zanu­ciły skow­ronki, powra­cała wio­sna.

I kaczątko odżyło: z każ­dym dniem powra­cały mu stra­cone siły, aż roz­po­starło skrzy­dła jakieś wiel­kie, jakby nie swoje, zaszu­miało nimi i pole­ciało wysoko, daleko, pro­wa­dzone jakąś tęsk­notą nie­znaną do świata, do wszyst­kiego, co na nim jest piękne.

I nie spo­częło, aż na wiel­kim sta­wie, w dużym ogro­dzie, gdzie ptaki śpie­wały wesoło, drzewa jaśniały świeżą zie­lo­no­ścią, biała cze­rem­cha roz­sie­wała zapach i zwie­szała tak nisko swe cien­kie gałązki, iż zanu­rzały się w wodzie przej­rzy­stej.

Ślicz­nie tu było. Każda trawka, kwia­tek, każdy listek na drze­wie zda­wał się śpie­wać rado­śnie: „Wio­sna powraca, wio­sna, wio­sna, wio­sna!”.

Wtem spoza gęstych krza­ków naprze­ciwko wypły­nęły trzy wiel­kie wspa­niałe łabę­dzie. Roz­po­starły białe skrzy­dła niby żagle i pły­nęły lekko po błę­kit­nej wodzie, z szyją wygiętą wdzięcz­nie i ze wznie­sioną głową, spo­kojne, dumne i maje­sta­tyczne.

Na ten widok dziwny smu­tek i tęsk­nota ogar­nęły biedne kaczę. Oto kró­lew­skie ptaki, które raz widziało i uko­chało tak sil­nie od razu.

„Popłynę do nich” – pomy­ślało nagle – „niech mnie zabiją za moje zuchwal­stwo, że śmiem zbli­żyć się do nich, tak potwor­nie brzydki. Niech mnie zabiją! Wszystko mi już jedno. Lepiej być zabi­tym przez te cudne ptaki, które kochać muszę, niż szczy­pa­nym przez kaczki, dzio­ba­nym przez kury, potrą­ca­nym i odpy­cha­nym przez wszyst­kie zwie­rzęta i ludzi. O lepiej, lepiej umrzeć!”.

I tak popły­nęło naprze­ciw łabę­dzi, które, ujrzaw­szy przy­by­sza, potęż­nie zaszu­miały skrzy­dłami i skie­ro­wały się pro­sto ku niemu.

– Zabij­cie mnie! – zawo­łało brzyd­kie kaczę i pochy­liło głowę, ocze­ku­jąc śmierci.

Ale cóż to? Cóż widzi w zwier­cia­dla­nej fali? Wszakże to jego obraz? Jego wła­sny! Jego! To już nie brud­no­szare, brzyd­kie i nie­zgrabne kaczę, to łabędź biały! Kaczę stało się łabę­dziem!

Cho­ciaż się uro­dziło pomię­dzy kacz­kami, lecz z łabę­dziego jaja, więc i ono także łabę­dziem stać się musiało koniecz­nie.

W tej jed­nej chwili zapo­mniało nagle o nędzy, o cier­pie­niach, czuło się tylko szczę­śliwe nie­zmier­nie i po raz pierw­szy rado­śnie witało świat piękny, życie i braci łabę­dzi, które pły­wały wkoło, oglą­da­jąc towa­rzy­sza i piesz­czo­tli­wie głasz­cząc go dzio­bami.

Kil­koro dzieci wbie­gło do ogrodu i zaczęło z brzegu rzu­cać w wodę bułki i smaczne ziarnka. Wtem jeden chłop­czyk zawo­łał:

– Nowy łabędź nam przy­był! Nowy łabędź!

Inne dzieci także zaczęły kla­skać w ręce i ska­kać, powta­rza­jąc:

– Łabędź nam przy­był! Łabędź! Jaki śliczny! Naj­pięk­niej­szy, naj­pięk­niej­szy!

I rzu­cały ciastka i bułkę do wody, spro­wa­dziły rodzi­ców i wszy­scy przy­znali, że nowy łabędź był naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich.

Stare łabę­dzie pokło­niły mu się z dobro­cią i uzna­niem.

Wtedy zawsty­dzony i wzru­szony razem, ukrył głowę pod skrzy­dło, nie wie­dząc, co począć. Czuł się tak bar­dzo, tak bar­dzo szczę­śliwy! Myślał o tym, jak nie­dawno i jak długo cier­piał z powodu swej brzy­doty, jak nie miał nikogo, kto by chciał być jego bra­tem, przy­ja­cie­lem, a teraz – bra­tem jest pta­ków kró­lew­skich, jak one piękny, może naj­pięk­niej­szy! Świat cały zdaje się śpie­wać pochwały jego pięk­no­ści, cze­rem­cha prze­syła mu słodki zapach, słońce pro­mie­nie złote, woda go pie­ści dotknię­ciem, przy­jaź­nie odbija jego obraz. O, jak miłe jest życie!

Roz­po­starł skrzy­dła, które zaszu­miały gło­śno, pod­niósł do góry szyję wdzięcz­nym ruchem i z głębi serca zawo­łał rado­śnie:

– Nie marzy­łem o takim szczę­ściu, nie marzy­łem!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: