- W empik go
Basta. Moje życie, moja prawda - ebook
Basta. Moje życie, moja prawda - ebook
Jeden z najlepszych piłkarzy w historii. Bohater pokolenia zakochanego w futbolu totalnym. Mistrz Europy z 1988 roku, gwiazda Ajaxu i Milanu. Trzykrotny zdobywca Złotej Piłki. Napastnik, który osiągnąłby jeszcze więcej, gdyby nie kontuzja, która sprawiła, że przedwcześnie musiał powiedzieć sobie „stop”. Koniec. Basta.
Od lat Marco van Basten pozostawał wielką tajemnicą. Inteligentnym, elokwentnym, ale też niewzruszonym i pozbawionym emocji człowiekiem. Kimś, kto najwyraźniej nie miał ochoty obnażać się publicznie. Aż do teraz.
Co sądzi o Silvio Berlusconim i kolegach z szatni? Jakie tak naprawdę były jego relacje z Johanem Cruijffem? Dlaczego nie chciał Leo Beenhakkera na stanowisku selekcjonera? Co zrobił, gdy się dowiedział, że ma do zapłacenia niemal 33 miliony euro podatku?
Basta to szczera i bezkompromisowa autobiografia holenderskiego piłkarza. Książka o jego młodości, tragicznej śmierci przyjaciela i skomplikowanych relacjach z ojcem. O szalonej karierze we Włoszech i kulisach gry w reprezentacji. O bolesnym zakończeniu kariery i odnajdywaniu się w nowej rzeczywistości.
„Może to oznaka dojrzałości albo też spokoju, ponieważ skończyła się moja kariera piłkarska. Nie mam pojęcia. Czuję jednak, że to doskonały moment, by opowiedzieć o sobie. Z mojej własnej perspektywy. Moją prawdę. Coś, czego jeszcze nigdy nie opowiadałem. Nie oszczędzę nikogo. A już na pewno nie siebie samego. Przyszedł czas”.
Marco van Basten
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-002-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisano o mnie dużo rzeczy. Bardzo dużo. Często kompletnych bzdur. Zwykle nawet tego nie czytałem. Najczęściej w ogóle się tym nie przejmowałem. Tak mi się przynajmniej wydawało – albo szybko rzucałem coś takiego w kąt.
Przez całe lata nie uważałem sam siebie za kogoś choćby trochę interesującego. Ot, zwyczajny chłopak, który po prostu umiał przyzwoicie kopać piłkę, aż nagle wskutek skręcenia kostki musiał przestać. Uwagę, jaką na siebie zwracałem, uważałem głównie za obciążenie. Dziennikarze, fani, reflektory, stawianie na piedestale – wszystko to miałem za grubą przesadę. Coś wkurzającego, jeśli mam być szczery.
Odciągało mnie to bowiem od celu: żeby być najlepszym. A kiedy to mówię, naprawdę mam na myśli bycie najlepszym ze wszystkich. A więc na świecie. Wszystko inne musiało się usunąć, angażowałem się bez reszty. Można to nawet nazwać ślepym pędem. Pierwotnym instynktem. Naprzód, depcząc wszystko po drodze, a w razie konieczności wbrew wszystkiemu.
Umiejętnie usuwałem z drogi wszystkie przeszkody i wszystkie trudności: przeciwników, sędziów, trenerów, członków zarządu klubu, ba, nawet tych, z którymi grałem. Najczęściej zgodnie z regułami gry, ale zdarzało się, że na ich granicy albo już poza nią. I byłem w tym coraz lepszy, stawałem się coraz bardziej cwany. No bo przecież nie dam rady zrobić z piłki nożnej czegoś bardziej romantycznego, niż już jest. To sport wyczynowy. A to znaczy brutalny, bezlitosny. Pożerasz albo zostajesz pożarty.
Dlatego nie jestem specjalnie przyjemnym człowiekiem dla świata zewnętrznego, a więc ludzi, którzy nie przydają mi się bezpośrednio do osiągnięcia uświęconego celu. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Doświadczyłem tego grubo przed dziesiątym rokiem życia, kiedy graliśmy mecze z kolesiami z Schimmelplein w Utrechcie. Kto miał talent, tego próbowali skosić. Podać, okiwać, zgubić przeciwnika, zdobyć bramkę – to była jedyna rada.
A w piłce nożnej liczy się w końcu przecież tylko jedno – wygrana. Zwłaszcza wygrana w najważniejszych momentach. Do tego zaś potrzebne są gole. I nie mam tutaj na myśli takiej łatwizny jak 6:0 ze Spartą Rotterdam czy przewrotka w meczu z Den Bosch. Nie, nie, tu chodzi o bramki zdobywane wtedy, kiedy coś od tego zależy. Wygranie finału. Albo jeszcze lepiej triumf w finale dzięki moim golom. Napędza mnie ambicja. Im trudniejsza sytuacja, im większa presja, tym bardziej jestem nakręcony, żeby znaleźć wyjście, dać radę, trafić, wygrać.
Z przyjemnością zabiorę was w moją drogę na absolutny szczyt. Byłem nieśmiałym sześcioletnim chłopczykiem z Utrechtu, ukształtowanym przez ulicę i klub UVV. Dziesięć lat później wylądowałem w wielkim Ajaxie – zadebiutowałem, wchodząc na boisko za wielkiego Johana Cruijffa. Później zdobyłem Puchar Zdobywców Pucharów z Milanem, a w Euro 88 strzeliłem decydującego gola dla Pomarańczowych. No a potem, cóż – spieprzone mistrzostwa świata.
W grudniu 1992 roku stałem na szczycie Olimpu. Zostałem wybrany najlepszym piłkarzem świata i po raz trzeci (tak jak Cruijff i Platini) najlepszym piłkarzem w Europie. Zdobyłem trzy Puchary Europy, w dwóch finałach strzeliłem zwycięskie gole, odegrałem decydującą rolę w wielkim turnieju i zdobyłem cztery bramki w meczu z IFK Göteborg. Nikomu przede mną się to w Lidze Mistrzów nie udało. Mógłbym sobie powiedzieć, że więcej już nie osiągnę. Ale nadal czułem niezaspokojone pragnienie sławy. Chciałem więcej.
Upadek był bolesny. Jeszcze w tym samym miesiącu spadłem na samo dno. Tuż przed Bożym Narodzeniem musiałem iść pod nóż do doktora Martiego. Znowu prawa kostka. Cztery godziny później mój świat zmienił się na dobre, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Miałem już nigdy nie przyjąć zgrabnie piłki, nigdy nie puścić się sprintem, nigdy już nie wykonać idealnego przyjęcia ani nie usłyszeć wspaniałego dźwięku futbolówki trzepoczącej w siatce, nigdy nie wybuchnąć dziecięcą radością po strzeleniu gola.
Jeszcze przez trzy lata próbowałem wszystkiego, żeby wrócić do formy. Naprawdę wszystkiego. Daleko poza granicą bólu. Ale to był już koniec. A nawet więcej: doszło do tego, że cieszyłem się, kiedy udało mi się bez większego bólu wyjść do piekarni po chleb. Strasznie to mną wstrząsnęło. Właściwie nigdy wcześniej o tym nie mówiłem. Wszystko, o czym marzyłem – prysło. Najpierw była walka, której nie miałem szansy wygrać, a potem pustka. Na siedem lat wycofałem się z życia. Cisza w eterze. Pole golfowe, spotkania z przyjaciółmi, życie rodzinne. Musi minąć trochę czasu, zanim człowiek się z czymś takim pogodzi.
Jeszcze do niedawna uważałem siebie za kogoś, kto uczy się od innych. Nadal jestem zawzięty, głodny sukcesu, skupiony na celu. Wciąż jeszcze nienawidzę przegrywać, obojętne w czym. Ten instynkt we mnie góruje. Mam w sobie żądzę wygranej. Pragnienie osiągnięcia czegoś wielkiego. Potrzebę bycia tym, który coś rozstrzyga. Na tym właśnie mi zależy. Chociaż w roli trenera jest to dla mnie trudniejsze, niż gdy byłem zawodnikiem.
Dopiero niedawno zacząłem odczuwać większy spokój. Nigdy wcześniej nie miałem też potrzeby, żeby oglądać się wstecz. Aż do teraz. Uświadamiam sobie, że strasznie dużo przeżyłem. Po raz pierwszy pojawiła się u mnie myśl, że też mam coś do opowiedzenia, coś, co może okazać się dla innych warte przeczytania. Może to oznaka dojrzałości albo też spokoju, ponieważ skończyła się moja kariera piłkarska. Nie mam pojęcia. Czuję jednak, że to doskonały moment, by opowiedzieć o sobie. Z mojej własnej perspektywy. Moją prawdę. Coś, czego jeszcze nigdy nie opowiadałem. Nie oszczędzę nikogo. A już na pewno nie siebie samego. Przyszedł czas.
Marco van Basten
Amsterdam, październik 2019WSTĘP
Pełznę na czworakach po kafelkach
1995
Jest ciemno. Pełznę po kafelkach, na kolanach, podpierając się rękami. Chce mi się sikać. Jak nie wiem co. Ale gdy tylko próbuję poruszać się za szybko, udo uciska mi pęcherz i ledclass="first"wie się powstrzymuję. A zasikać korytarz to ostatnie, czego mi potrzeba. Muszę być cierpliwy, bo dotrę do łazienki najszybciej za dwie minuty. Tyle już wiem. Żeby odwrócić uwagę od bólu, przez całą trasę liczę. Szeptem. Nigdy nie udało mi się dotrzeć do toalety przed doliczeniem do 120. Najgorsze są progi, bo wtedy muszę tak przenieść kostkę, żeby się w nią nie uderzyć. Przy najlżejszym dotknięciu muszę zagryzać wargi, żeby nie krzyknąć.
W środku nocy środki przeciwbólowe przestają już praktycznie działać, a nie chcę nikogo budzić. Nikt nie może mnie usłyszeć, bo wolałbym, żeby nikt nie widział mnie w takiej sytuacji. Nawet moi najbliżsi. Albo raczej – zwłaszcza oni. Przez ostatnie dwa miesiące szczęśliwie zawsze mi się udawało, chociaż czasem mam wrażenie, jakby Liesbeth tylko udawała, że śpi, aby oszczędzić mi wstydu.
Nie da się tego wytłumaczyć. Nawet kiedy jestem na środkach przeciwbólowych, czuję przeszywający ból. Nie umiem myśleć o niczym innym. Od dwóch tygodni mam też problemy z żołądkiem, bo łykałem za dużo pigułek.
Przy każdym kroku konam z bólu, i to od chwili, kiedy zdjęli mi z kostki ten idiotyczny aparat, czyli od ośmiu miesięcy. W każdym razie na pewno nie powinno być już gorzej, jak zapewniał mnie lekarz. Byłem zawodowym piłkarzem, który nie może już grać w piłkę, i stałem się zwyczajnym człowiekiem, który nie może chodzić. Utykam na nogę. Zwyczajnie jestem niepełnosprawny.
Przypomina to te szpikulce w jaskiniach – stalaktyty i stalagmity. Spiczaste twory, które wbijają mi się w nogę od góry i od dołu, bo z powodu braku chrząstki nie mam żadnej osłony. Wystarczy, że oprę się na stopie, a szpikulce wbijają mi się głęboko w ciało. Stanąć na nodze to już prawdziwe piekło. Nawet na środkach przeciwbólowych.
A więc nocna wyprawa na czworakach do toalety to jedyna opcja. Kiedy docieram do progu łazienki, najpierw przekładam do środka lewe kolano i całym ciałem obracam się wokół własnej osi. Dopiero wtedy ostrożnie przenoszę nad progiem prawą nogę. Najczęściej idzie mi to całkiem sprawnie, ale tym razem ślizgam się na zapomnianym na podłodze ręczniku i uderzam prawą nogą o futrynę. Przeszywa mnie potworny ból. Powstrzymuję się, żeby nie krzyknąć, i wydaję z siebie tylko jęk. Natychmiast cały zlewam się potem.
Opadam na lewy bok, żeby chwilę poleżeć. Przeczekać, aż minie najgorsze. Nabieram głęboko powietrza i próbuję je bardzo wolno wypuścić. Jeszcze raz. I jeszcze. Staram się oderwać jakoś myśli od pulsującego bólu w kostce. Czasami pomaga mi, kiedy myślę o Bogu. Jestem też na niego zły. Wściekły. O co tu w ogóle chodzi? Dlaczego muszę przez to wszystko przechodzić? Czyżby to miała być lekcja pokory? Może stałem się zbyt arogancki?
Z powodu bólu zupełnie zapomniałem o wypełnionym pęcherzu. Muszę się teraz pośpieszyć, bo inaczej jeszcze coś pójdzie nie tak. Fajnie by to potem wyglądało, gdyby dzieciaki weszły rano do łazienki myć zęby. I tak mają przechlapane z takim ponurym ojcem, który przez cały boży dzień nic, tylko siedzi na kanapie.
Zbieram się z podłogi, podpierając się rękami, pokonuję ostatnie półtora metra na kolanach i podnoszę się, opierając o muszlę. Opróżnienie pęcherza przynosi mi ulgę. Nie spuszczam wody, bo nie chcę nikogo budzić, i ruszam w drogę powrotną do łóżka.
Jestem też wściekły na siebie. Przecież człowiek wierzy lekarzowi na słowo, kiedy ten mówi, że co jak co, ale gorzej na pewno nie będzie. Że może i nie pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi. Tymczasem szkodzi, i to bardzo. I to już od cholernych ośmiu miesięcy. Pytanie tylko: jak długo jeszcze? AC Milan wciąż mnie zaprasza, żebym pojawił się na stadionie i oglądał mecze, ale pieprzę taki interes, żeby robić to o kulach. Kulawy dupek. Wolę już ukryć się we własnym domu. Niczym ranny zwierz. Wolę sobie posiedzieć po ciemku.
Byłem już wszędzie: u lekarzy, fizjoterapeutów, akupunkturzystów, magnetyzerów i nie wiadomo kogo jeszcze. Żaden z nich jednak nie potrafił uśmierzyć bólu, choć wszyscy chcieli mi pomóc i mieli dobre chęci. Może poza dwoma chirurgami, którzy oceniali siebie samych trochę za wysoko i chcieli odgrywać Pana Boga.
Ale wszystko to na darmo. Wszystko nic a nic nie pomogło. Jest tylko o wiele gorzej, niż było.
Jeszcze dwa lata temu byłem zawodowym piłkarzem. Nawet więcej – piłkarzem najlepszym na świecie. A teraz czołgam się po kafelkach, konając z bólu, a żołądek nawala mi od leków. Prawie dotarłem. Z powrotem do łóżka. Kiedy już się na nie wdrapałem, mam tylko nadzieję, że uda mi się jeszcze trochę pospać. Jak dobrze pójdzie. Ale nie tak od razu, bo najczęściej długo nie mogę zasnąć. Zresztą co za różnica? W końcu jutro nie mam specjalnie nic do roboty poza siedzeniem przez cały dzień na kanapie. Ze spieprzoną kostką.Joop i Jopie
To, że mój dziadek był mistrzem Holandii w podnoszeniu ciężarów, jest nawet zabawne, ale niewiele mówi o mnie samym. To, że mój ojciec w czasie wojny szkodził Niemcom, robiąc dziury w przewożonych ciężarówkami workach z mąką, i to w samym centrum Utrechtu, było może śmiałe i odważne, ale nie spowodowało, że strzeliłem choćby o jednego gola więcej. A jednak Joop, mój ojciec, był dla mnie strasznie ważny. Miał hopla na punkcie piłki nożnej. Pracował w komunikacji miejskiej, ale już kiedy byłem mały, udzielał się jako trener, masażysta i pedikiurzysta w najróżniejszych amatorskich klubach. Dzięki temu dodatkowemu zajęciu nasza rodzina miała pieniądze na wakacje. Każdego lata jeździliśmy nad włoskie jezioro Garda.
Miał syna, który też był maniakiem piłki nożnej, a w dodatku ów „beniaminek” – byłem późnym dzieckiem – całkiem dobrze radził sobie na boisku. Ojciec był zachwycony. Poświęcał mi cały wolny czas. Reszta mojej rodziny, czyli mój brat Stanley, sześć lat ode mnie starszy, siostra Carla, osiem lat starsza, i moja mama Lenie wyglądali na nieco mniej zadowolonych niż ja.
Ojciec zaczął się mną zajmować bardzo wcześnie. Zawsze chodziło tylko o piłkę. On sam był kiedyś pracowitym lewym obrońcą w klubie DOS i grając razem z Tonnym van der Lindenem czy Hansem Kraayem seniorem, wygrał nawet regionalne mistrzostwa zachodniej Holandii. Nie widziałem, jak prezentował się w tamtych latach, ale później, kiedy występował w UVV, nie robił na mnie jako piłkarz specjalnego wrażenia.
Co tydzień w niedzielę po telewizyjnym programie Studio Sport zapisywał skład swojej drużyny i robił coś w rodzaju analizy. Zaglądałem mu przez ramię i strasznie mnie to ciekawiło. Później też robiłem sobie bardzo szczegółowe notatki ze wszystkich meczów. Trwało to długie lata, jeszcze wtedy, kiedy występowałem już w pierwszym zespole Ajaxu. Czasami, kiedy sam nie grałem, chodziłem razem z ojcem na mecze. Tak się składa, że wcale nie biegał wtedy przejęty i rozemocjonowany wzdłuż bocznej linii. Nic z tych rzeczy. Był tak samo spokojny i opanowany jak w domu. _Cool and collected_.
Tak więc nie interesował się tak samo wszystkimi dziećmi. Na przykład jeśli idzie o Stanleya, który też grał w piłkę, to ojciec prawie nigdy nie chodził na jego mecze. Mój brat i siostra oczywiście się na to skarżyli, mama też uważała, że to nie w porządku. Ale dla niego liczyła się tylko i wyłącznie piłka. A ja miałem talent. Zawsze więc woził mnie na mecze i przywoził z powrotem do domu.
Pewnego dnia groziło nam, że ze względu na straszny korek spóźnimy się na ważny trening w KNVB w Zeist. Za żadne skarby nie chciał, żebym się spóźnił – to był człowiek, który chodził jak w zegarku. Po kwadransie tkwienia w korku powiedział nagle: „Będę jechał pasem awaryjnym. Jak złapie nas policja, to powiem, że mam problemy z sercem”. Nie posiadałem się ze zdumienia. Mój ojciec był zawsze prawym obywatelem. Modlitwa przed posiłkiem, w niedzielę obowiązkowa wizyta w kościele. Wjeżdżając na pas awaryjny, był strasznie zdenerwowany, bo nie mieliśmy pieniędzy na ewentualny mandat. Pomyślałem sobie wtedy: A jednak potrafi zrobić coś takiego!
Innym razem, kiedy znowu mieliśmy jechać na trening do Zeist, przez cały dzień lało, ale wtedy nie było jak zadzwonić, czy trening się odbędzie. Pomyśleliśmy jednak, że w Zeist ziemia jest piaszczysta, więc może nie będzie źle. Kiedy dojechaliśmy w ulewie na miejsce, parking okazał się kompletnie pusty. Na boisku też nikogo nie było. Zajęcia zostały odwołane? Było to dla nas zupełnie niepojęte. Staliśmy tam na deszczu, przemoczeni do suchej nitki. Ludzie patrzyli na nas, jakbyśmy mieli nie po kolei w głowie. Ale to mi się w nim właśnie podobało – zaangażowanie. To było dla niego coś wspaniałego, prawdziwy dar losu, kiedy wreszcie zostałem prawdziwym piłkarzem.
Kiedy kładłem się spać, zawsze przysiadał jeszcze na chwilę na skraju łóżka i rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się tego dnia. O meczu albo o treningu. Albo o Ajaxie czy Utrechcie. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim, ale w zasadzie tematem zawsze była piłka.
To nie tak, że udzielał mi lekcji, chociaż, jak mi się wydaje, czasem miał na to ochotę. Bardziej chodziło o to, że mieliśmy wspólną pasję. Oczywiście chodziło o piłkę, ale bez tablicy czy papieru – nie poruszaliśmy kwestii taktycznych. Jeśli chodzi o moje występy, to jego podejście było bardzo jednoznaczne: gdy grałem dobrze, to wszystko było absolutnie dobrze, a gdy wyglądałem na boisku źle, to wszystko było całkiem źle.
W którymś momencie takie podejście ojca zaczęło mnie oczywiście wkurzać. Powiedziałem mu wtedy:
– Skoro jest dobrze, to mógłbyś się postarać o bardziej krytyczne podejście, bo i tak jestem już przecież z siebie zadowolony. A jak coś było źle, to mógłbyś być nastawiony trochę bardziej pozytywnie, bo przecież i tak sam jestem na siebie wściekły.
Nie za bardzo umiał sobie z tym poradzić, jak mi się wydaje. Nie, żeby robił to specjalnie. Kiedy poszło mi źle, to i tak byłem na siebie wkurzony, bo miałem do siebie wystarczająco krytyczne podejście. Ale z jego perspektywy wszystko wyglądało wręcz dramatycznie. A wtedy byłem już w parszywym nastroju, wsiadając do samochodu, którym wracaliśmy do domu. Kiedy z niego wysiadałem, z trudem panowałem nad sobą po kazaniu ojca. Ale kiedy mu o tym mówiłem, w niczym to nie pomagało. W zasadzie jego podejście nie zmieniło się do momentu, gdy zacząłem grać w podstawowym składzie Ajaxu.
Któregoś razu graliśmy z DOS na własnym boisku. Miałem wtedy dziewięć lat. Publika na stadionie strasznie hałasowała. To nie byli ludzie z naszej okolicy. Zachowywali się niespecjalnie kulturalnie, że tak to określę. A nawet prymitywnie.
Poziom amatorskich klubów z Utrechtu był w tamtych czasach wysoki. Velox, DOS, Holland i Elinkwijk, ale i Hercules oraz Celeritudo. Wielkie talenty grały w drużynach młodzików. Wszyscy dobrze się znali. W trakcie derbów chodziło o to, żeby je wygrać. W tym czasie grałem w UVV i było wiadomo, że jestem znakomity.
Rodzice tych z DOS strasznie się wydzierali. Byli kompletnie zaślepieni. „Wykończyć go! Dokopać mu!” – wrzeszczeli. I rzeczywiście, rywale niemal bez przerwy mnie kopali. Trwało to prawie przez cały czas, a sędzia w zasadzie nie reagował. W pewnym momencie miałem już tego dosyć. Wściekły zszedłem z boiska i bliski łez ruszyłem w stronę ojca. Ale on powiedział mi bardzo konkretnie:
– Jak nie wrócisz zaraz na boisko, to sam ci dokopię.
Ostatecznie tak właśnie zrobiłem. Dodał jeszcze:
– Nie daj po sobie nic poznać, Marco. Tak to już jest, nie pozwól się złamać.
Jako stary piłkarz znał boiskowe obyczaje, co bardzo doceniałem. Mama nigdy nie przychodziła popatrzeć, jak gram. Chociaż nie, raz się pojawiła, na meczu z Herculesem. To był prawdziwy dramat. Dosłownie wychodziła z siebie, wykrzykując co chwila:
– O Boże, co oni robią z moim Marco?!
Okropnie mi się to nie podobało, ojcu oczywiście też nie, więc po meczu jej powiedzieliśmy:
– Lepiej, żebyś na przyszłość zostawała w domu, to nie dla ciebie.
Jako nastolatek stopniowo nabierałem twardości i sprytu. U nas w UVV mieliśmy fajny miks dobrych piłkarzy i rozrabiaków, chłopców, którzy bardziej woleli się bić. Należało nauczyć się bronić, ale był z tego pożytek. Wielu z tych chłopaków pochodziło z placu Schimmelplein, za Vleutenseweg – niebezpieczna okolica, podobnie jak Herderplein, gdzie zawsze grałem.
Trenowaliśmy wtedy na żwirze, ale zaraz obok były trawiaste boiska do korfballu. Kiedy padało, często chodziliśmy po treningu „pokopać”, jak to nazywaliśmy. W czterech albo pięciu ćwiczyliśmy tam drybling, starając się utrzymać jak najdłużej przy piłce, podczas gdy pozostali robili wślizgi i próbowali wybić nam futbolówkę spod nóg. Nie było żadnych ograniczeń. Oczywiście boisko do korfballu po czymś takim było kompletnie zmasakrowane, bo oraliśmy je równo wślizgami. Ale w ten sposób wyrabialiśmy w sobie wyczucie, co dzieje się za naszymi plecami. Czy to było niebezpieczne? Nie dochodziło wprawdzie do bijatyk, ale atakowaliśmy się jak najbardziej na poważnie.
W zasadzie byłem w tamtym czasie całkiem zwyczajnym chłopakiem. Miałem brata i siostrę. Nie uczyłem się za dobrze, ale też niespecjalnie słabo. Na pewno nie należeliśmy do bogaczy, mieszkaliśmy w bloku. Ale z drugiej strony niczego mi nie brakowało. Po prostu byłem chłopakiem, który bardzo lubił grać w piłkę.
Jednego dnia nigdy nie zapomnę. Była zima i trzymał mróz. Mecz został odwołany. Często grałem w nogę z Jopiem, chłopakiem z sąsiedztwa, pod naszym blokiem na Herderplein. Był ode mnie o rok starszy i miał młodszą siostrzyczkę. Grał całkiem nieźle i występował już w UVV. Ja reprezentowałem wtedy dopiero amatorski klub EDO.
W tę sobotę strasznie się nudziliśmy. Było zimno. Jopie miał babcię, która mieszkała w Amsterdamie, więc w pewnej chwili stwierdziliśmy:
– Idziemy do Amsterdamu.
Nie mieliśmy pojęcia, na co się porywamy. Ruszyliśmy wzdłuż autostrady A2 w kierunku Maarssen. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Po godzinie dotarliśmy do położonych na terenach przemysłowych Lage Weide starych zakładów firmy Raak, produkującej napoje orzeźwiające. Zdawaliśmy już sobie wtedy sprawę, że nie damy rady dotrzeć do Amsterdamu, powiedzieliśmy więc sobie:
– No to przejdziemy przez zamarznięte rowy z wodą, do tamtego jeziorka. Może będzie fajnie pobawić się na lodzie.
Bez trudu przeprawiliśmy się przez rowy i dotarliśmy do jeziorka, dużego sztucznego zbiornika wodnego, z którego korzystały zakłady. Jopie powiedział:
– Dawaj, idziemy na lód.
– Czy na pewno dobrze robimy? – zapytałem jeszcze. W ostatniej chwili znalazłem na brzegu jakąś linę i zaproponowałem: – Wiesz co, złap za tę linę, bo jak się wywalisz, to przynajmniej będę cię trzymał.
Jopie poszedł jako pierwszy. Obydwaj trzymaliśmy linę. Kiedy oddalił się na jakieś osiem–dziewięć metrów od brzegu, nagle załamał się pod nim lód. Jopie tak się przestraszył, że puścił linę. Z miejsca poszedł pod wodę. Stało się to tak nagle, że od razu zniknął.
Tego dnia miał na głowie czapkę łyżwiarską, taką, jaką nosił wtedy na zawodach Ard Schenk – niebieską z białym paskiem przez środek i dwoma czerwonymi obok. I tylko ta czapka unosiła się na wodzie. Dokładnie to pamiętam.
Nie wiedziałem, co robić, miałem przecież zaledwie siedem lat. Jak umiałem najszybciej, pognałem do oddalonych o jakieś kilkaset metrów zakładów produkujących napoje. Była sobota, więc na pewno ktoś jeszcze musiał tam być. Kiedy już dobiegałem, zacząłem krzyczeć. Ludzie z zakładu się przestraszyli i od razu wezwali policję. Ale oczywiście było już za późno.
Zatrzymali mnie na terenie zakładów, kiedy przyjechała policja i razem z płetwonurkami poszła nad jeziorko. Wydobyli Jopiego z wody, lecz już nie żył. Nie widziałem, jak go wyciągają, zdawałem sobie jednak sprawę, że prawdopodobnie się utopił. Bo pod lodem nie ma jak oddychać.
Wtedy nie bardzo jeszcze wiedziałem, co to znaczy, że ktoś nie żyje. Mój dziadek umarł, kiedy miałem cztery latka. Pamiętam, że pytałem sam siebie: No, dobra, czyli kiedy wróci? Na samym początku tam samo pomyślałem o Jopiem. Doskonale to pamiętam.
Zrobiło się straszne zamieszanie, a ja straciłem przyjaciela. Nie musiałem w kółko opowiadać, co się stało, co to, to nie – robiła to policja i moi rodzice. Ale trwało to bardzo długo. Czuło się, że to wielki dramat. W szkole, wśród sąsiadów, w klubie.
W domu się o tym nie rozmawiało. Ojciec uważał, że nie ma takiej potrzeby. Sprawa została odsunięta gdzieś na bok. Ale w szkole był to oczywiście jedyny temat. Wszyscy o tym mówili.
Przez jakiś czas strasznie się tym przejmowałem. Bez przerwy dręczyło mnie pytanie, czy mogłem coś zrobić inaczej. Czy nie powinienem wejść na lód, żeby go wyciągnąć? I czy Jopie nie powinien się raczej obwiązać tą liną, zamiast trzymać ją w ręce? Takie rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy. Miałem zaledwie siedem lat, ale tego typu myśli dręczyły mnie jeszcze przez jakiś czas. Czy nie powinienem zachować się bardziej odważnie?
Widywałem potem jego rodziców. Dla nich była to po prostu tragedia. Ojciec Jopiego się rozpił i chyba już nigdy z tego nie wyszedł. Bez przerwy siedział w klubowym barze UVV. Utrata syna to był dla niego koniec wszystkiego. Jego żona też nigdy się z tego nie otrząsnęła.
Przez długi czas chodziłem strasznie smutny. Doskonale pamiętam, że miałem małe zdjęcie Jopiego. Przechowywałem je bardzo długo. Cały czas trzymałem je w szufladzie biurka. Potem już nie pamiętałem dokładnie gdzie, ale wiem na pewno, że było tam cały czas.
Ojciec powiedział mi kiedyś, że po kilku latach zabrał to zdjęcie i podarł, bo podobno uznał, że wystarczy już skupiania się na tym smutnym wydarzeniu. Ale nie pamiętam tego dokładnie. Nie pamiętam też, czy byłem na niego zły. Pamiętam tylko, że pomyślałem sobie: Czemu nie mogę go mieć? To przecież chyba nic złego? Nikomu to przecież nie przeszkadzało.
Jakieś pięć lat temu jeszcze raz spotkałem się z siostrą Jopiego. Przysłała mi parę jego zdjęć. Rozmowa z nią wcale nie była dla mnie nieprzyjemna, bo przecież to naprawdę był nieszczęśliwy wypadek.ZAMKNIĘTY ROZDZIAŁ
Kiedy trochę podrosłem, zacząłem sobie uświadamiać, że nasza rodzina cierpi z powodu tego, że mój ojciec zajmuje się głównie mną. W pewnym momencie sam dostrzegłem, że było to zupełnie niewspółmierne i powodowało w domu różne niesnaski. „Beniaminkowi” poświęcało się u nas za dużo uwagi, był rozpieszczany. A moim bratem i siostrą, odpowiednio o sześć i osiem lat starszymi niż ja, ojciec w ogóle się nie interesował. Tak przynajmniej twierdzili. Matka zresztą też. Uważała, że nie powinno to tak wyglądać. Przy stole dochodziło czasem do ostrej wymiany zdań. Mój brat krzyczał do ojca: „Ja też jestem twoim synem, pamiętasz jeszcze o tym?”. A siostra mówiła coś w rodzaju: „Bardzo się cieszę, że już niedługo mnie tu z wami nie będzie”. Mama strasznie się tym przejmowała, za to ojciec zawsze zachowywał lodowaty spokój. Po prostu robił to, co zwykle. Był staroświeckim ojcem rodziny, szefem we własnym domu.
Kiedy miałem mniej więcej 12 lat, brat i siostra niemal jednocześnie wyprowadzili się z domu. Stanley wyjechał do Kanady, Carla do Włoch. Daleko od nas. Rodzice przenieśli się ze mną na ulicę Johan Wagenaarkade. Ojca często nie było w domu. Wieczorami zostawałem sam z mamą i dużo rozmawialiśmy. Dopiero wtedy zacząłem sobie z wolna uświadamiać, że moi rodzice nie byli udanym małżeństwem.
Zaczęło się to dużo wcześniej, od sprawy z Kościołem. Zanim rodzice wzięli ślub, ojciec kazał mamie przyrzec, że przejdzie na katolicyzm, bo była wtedy protestantką. Potem rzeczywiście dokonała oficjalnej konwersji, ale tak naprawdę jej noga nigdy nie postała w katolickim kościele, na co niezbyt dobrze patrzono w rodzinie ze strony ojca. Ale jak odkryłem, sprawy zaszły już o wiele dalej. Od chwili przeprowadzki na Wagenaarkade w zasadzie nie było już mowy o małżeństwie.
Ojciec coraz bardziej koncentrował się na pracy, zarabianiu pieniędzy i na mnie. A mama troszczyła się, żeby było co jeść, i dbała o dom. Mieszkali pod jednym dachem, ale żyli całkowicie osobno. W wakacje wyglądało to tak samo. W zasadzie nic już nie robili razem i im byłem starszy, tym bardziej stawało się to widoczne. Pewnego razu, kiedy zapytałem o to mamę wprost, powiedziała:
– Ten rozdział jest już zamknięty, synku.
Przy obiedzie i wieczorami często prowadziliśmy burzliwe rozmowy. Czasami trwały do późna w nocy. Mieliśmy podobne charaktery, więc dyskusje były gwałtowne i bez przebierania w słowach, ale zawsze szczere. Często zdarzały się nam jednak również bardzo przyjemne wymiany zdań. Mama próbowała mnie też trochę wychowywać. Byłem dosyć rozpuszczony i uważałem za normalne, że wszystko kręci się wokół mnie, więc bywałem trudny i niegrzeczny. Właśnie o tym ze mną rozmawiała. Wyszło mi to na dobre.
Ale też starałem się jakoś wpłynąć na jej życie. Mówiłem, co sądzę o jej małżeństwie z ojcem. Było mi szkoda, że dla niej to już „zamknięty rozdział”. „Czemu z nim o tym nie pogadasz? Nie chcesz chociaż spróbować?” – pytałem. Słuchała, co mówię, i rozumiała mnie, tyle że nie widziała wyjścia z tej patowej sytuacji. Ojciec całkowicie poświęcił się temu, na czym najbardziej mu zależało: piłce nożnej i swojemu grającemu w piłkę synowi.
Od brata i siostry usłyszałem później, że między rodzicami już od bardzo dawna było niedobrze. Kiedy miałem 15 czy 16 lat, moi rodzice znajdowali się w zasadzie w takiej fazie, że zadawali sobie pytanie: niedługo pewnie wszystkie dzieci wyjdą z domu i co wtedy? Wydaje mi się, że mama się martwiła. Może zresztą właśnie dlatego źle się to skończyło. Dla niej wszystko to nie wyglądało zbyt różowo.
Z ojcem nigdy o tym nie rozmawiałem. Interesowała nas tylko piłka nożna.PRZED LUSTREM (I)
W tym tygodniu zobaczyłem swoje zdjęcie jako młodego zawodnika Ajaxu i uświadomiłem sobie: O, kurczę, przecież byłem już w Ajaxie w wieku 16 lat.
Ajax to było marzenie każdego dzieciaka. I pewnego dnia to marzenie się dla mnie spełniło. Zdjęcie pochodziło z mojego pierwszego meczu w barwach tej drużyny, wystąpiłem wtedy w zespole młodzieżowym A1. Graliśmy w Hadze z klubem o nazwie Texas. Pamiętam dokładnie, co zrobiłem, kiedy po raz pierwszy założyłem biało-czerwoną koszulkę. Stanąłem w szatni przed lustrem, żeby spokojnie się sobie przyjrzeć. Nie śpieszyłem się, zapomniałem o wszystkim, co się wokół działo. Odwróciłem się. Na plecach miałem numer 10. To był dla mnie zdecydowanie wyjątkowy moment. Taki, który przejdzie do historii, jak mi się wydawało. Pomyślałem sobie: Jezu, no teraz ja jestem „dziesiątką”.„DRAAI, DRAAI EEN DRUM VOOR MEKAAR”
Połowa 1980
Kiedy byliśmy mali, w zasadzie nigdy nie chodziliśmy na stadion, bo będąc w UVV, zawsze graliśmy nasze mecze w niedziele. Ale gdy miałem już 13 czy 14 lat, zacząłem regularnie oglądać na żywo mecze FC Utrecht razem z moim przyjacielem Rickym Testą la Mutą. W niedzielę rano graliśmy swoje mecze, a po południu chodziliśmy na stadion Galgenwaard.
Dla takich młodych chłopców jak my znaleźć się na trybunie Bunnikside, gdzie panował kontrolowany chaos i roiło się od zwariowanych typów, było to prawdziwe przeżycie. Nie mogłem się na to wszystko napatrzyć. Do dziś pamiętam, co się tam działo, choćby przyśpiewki wznoszone na każdym meczu: „Draai, draai een Drum voor mekaar” . Reklamówka fabryki Van Nelle, produkującej tytoń Drum. Prawdziwy klasyk. Albo „Heerlijk, helder Heineken” i temu podobne. Dla mnie wszystko to było kompletnie nowe, ale uważałem, że to niesamowite. Koniecznie chciałem wiedzieć, jak to wszystko działa. Graliśmy z Rickym w piłkę i marzyliśmy o wielkiej karierze, więc był to jakby troszkę nasz obowiązek.
Od czasu do czasu zabieraliśmy się też z tymi świrusami na mecze wyjazdowe, z Go Ahead i FC Den Haag. To naprawdę wielkie przeżycie, gdy ma się 15 lat. Kiedy przyjeżdżaliśmy z taką wielką grupą do innego miasta, czuliśmy się mocni. Maszerowaliśmy ulicą i wszyscy schodzili nam z drogi. To daje poczucie siły. A im większa była grupa, na przykład czterystu czy ośmiuset chłopa, tym silniejsi się czuliśmy. Wielu kibiców miało wtedy wrażenie, że nikt ani nic nie ma szans ich powstrzymać. Nie wdawałem się w bójki, ale wyjazd na mecz z takim FC Den Haag był naprawdę dość niebezpieczny. Należało mieć się na baczności, bo dochodziło do mnóstwa różnych incydentów, interweniowała policja i różne takie.
Ale kiedy w wieku 16 lat trafiłem do młodzieżówki Ajaxu, moje weekendy nagle zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. Utrecht też złożył mi propozycję, a wcześniej próbowały mnie ściągnąć również Feyenoord i PSV.
Przez dziewięć miesięcy nie grałem wtedy z powodu bólu spowodowanego rośnięciem. Aad de Mos, trener pierwszy wtedy Ajaxu, chciał wiedzieć, czemu nie pojawiam się już w raportach skautingowych, zadzwonił więc do Berta van Lingena w Zeist, który był selekcjonerem narodowej reprezentacji młodzieżowej. Usłyszał od niego o moim problemie, ale też o tym, że wszystko idzie już ku lepszemu i niedługo znowu zacznę grać. De Mos zadał sobie wtedy wiele trudu, żeby przyjechać do nas i pogadać z moim ojcem, żebym razem z Edwinem Godee na pewno zgłosił się do Ajaxu.
Przez pierwsze miesiące w klubie występowałem w drużynie A1, podczas kiedy Edwin trafił do drugiej jedenastki. Ponieważ mieliśmy po 16 lat, powinniśmy być zawożeni i odbierani przez rodziców, ale w weekendy mój ojciec był zajęty, bo sam trenował drużynę amatorów. Edwin grywał już mecze z drugą jedenastką w niedzielne popołudnia, a ja w z zespole A1 miałem mecze w niedzielę w południe. A to oznaczało, że rano sam musiałem jechać komunikacją publiczną do Amsterdamu. Najpierw autobusem spod domu na dworzec główny w Utrechcie, a stamtąd pociągiem do Amstel i potem tramwajem na stadion De Meer.
W zasadzie taka jazda w niedzielę rano to nic specjalnego, ale w tym czasie akurat wszystkie kluby z Eredivisie rozgrywały mecze w niedzielę w południe. A jeśli akurat FC Utrecht miał wtedy spotkanie wyjazdowe, to kibice tej drużyny też jechali w niedzielę rano na dworzec. W tamtym okresie na mecze jeździły tłumy. To było jeszcze w czasach, zanim wprowadzono eskortę policji i specjalne regulacje dla kibiców gości. Musiałem wtedy naprawdę kombinować z moją torbą w barwach Ajaxu, żeby nie wpaść oko chłopakom z FC Utrecht, inaczej mogły być z tego poważne problemy, bo fani tej drużyny po prostu nienawidzili Ajaxu. Niektórzy mieli ze sobą nawet psy. Okupowali cały stadion. Dobrze pamiętam, że w takie dni bez przerwy rozglądałem się na wszystkie strony i uważałem, żeby nikt mnie nie rozpoznał, bo w tamtym czasie byłem już troszkę znany, jeśli idzie o Utrecht. Kilka razy musiałem się jednak ratować prawdziwym sprintem na dworzec.
Już jako zawodnik Ajaxu byłem kiedyś na meczu FC Utrecht razem z szalikowcami tej drużyny, gdy ta grała we wrześniu 1981 roku w Pucharze UEFA z wielkim Hamburgerem SV Ernsta Happela. Spotkanie odbywało się na stadionie Nieuw Monnikenhuize w Arnhem, ponieważ obiekt De Veemarkthallen w Utrechcie okazał się za mały. To było prawdziwe pole bitwy – oblegana ławka Happela, kibice na murawie. Mecz okrzyknięto „bitwą o Arnhem”. Siedziałem z Rickym na dobrych miejscach, wysoko i pod dachem, z dala od całego zamieszania, bo ojciec mojego kumpla załatwił nam bilety.
Bardzo chcieliśmy obejrzeć ten mecz, ponieważ w HSV grał Lars Bastrup, któremu zawdzięczam mój pierwszy przydomek. Przez pewien czas wołano na mnie właśnie „Bastrup”, ponieważ on też grał w ataku i mieliśmy podobne nazwiska. Słynnymi zawodnikami HSV byli wtedy Felix Magath, Manfred Kaltz i Jürgen Milewski. Magath pełnił funkcję rozgrywającego, a Happel siedział na ławce, którą kibice obrzucali różnymi przedmiotami. Jeden z fanów nawet opluł trenera gości. FC Utrecht też miał całkiem niezłą jedenastkę z Hansem van Breukelenem, Aadem Mansveldem, Janem Woutersem, Leo van Veenem i Willym Carbo. Ale zrobił się dramat – HSV prowadziło w pewnym momencie aż 4:0. Skończyło się na 6:3 dla Niemców i kibice wylegli na boisko. Nie mogliśmy się na to wprost napatrzeć. Staromodny wieczór w Pucharze UEFA.
I jak myślicie, kto jeszcze na to wszystko patrzył, z miejsca znajdującego się dwa rzędy za mną? Aad de Moos. Ależ zrobił oczy, gdy mnie zobaczył. Wprost czułem, jak sobie myśli: A co on tutaj robi z szalikiem Utrechtu? Co za przygłup z tego van Bastena.WŁOSY NA JAJKACH
Lato 1980
Kiedy razem z Edwinem Godee przyszedłem do Ajaxu latem 1980 roku, byliśmy strasznie onieśmieleni wszystkimi i wszystkim. Musieliśmy się tu dopiero sprawdzić. W drużynie A1 udawało mi się to całkiem nieźle. Zdobywałem bramki w każdym meczu. Te spotkania w niedzielne przedpołudnia były dla nas o wiele za łatwe. Rywalizowaliśmy wtedy na poziomie regionalnym z amatorskimi klubami. Co tydzień robiliśmy sobie strzelaninę: 6:0, 8:1, 7:0. Notowaliśmy tylko takie wyniki. Było oczywiste, że zostaniemy mistrzami prowincji.
Gerald Vanenburg, który tak jak i my przyszedł do Ajaxu z klubu Elinkwijk, był od nas o pół roku starszy i grał już w pierwszej drużynie młodzieżowej. Podobnie jak Frank Rijkaard. Ale tych zawodników przeważnie się nie widywało, ponieważ trenowali w ciągu dnia. Drugi zespół, w którym graliśmy ja i Edwin, trenował zaś o siedemnastej. Od pierwszego tygodnia ćwiczyłem z drugą drużyną, tak że nasi ojcowie mogli nas przywozić i odbierać na zmianę, dzięki czemu łatwiej im było pogodzić to z własną pracą. Asystent trenera Hassie van Wijk jak najbardziej akceptował takie rozwiązanie.
Dla mnie to było super, ponieważ mogłem się mierzyć z jeszcze lepszymi i silniejszymi fizycznie zawodnikami. W drugiej drużynie grali tacy chłopcy jak Sonny Silooy i John van ´t Schip, trenowało tam też wielu zawodników, którzy występowali już w pierwszym zespole, na przykład Jan Weggelaar czy Martin Wiggemansen.
W każdym razie zajęcia okazały się intensywniejsze niż w ekipie A1. Edwin dość wcześnie dojrzał fizycznie i spokojnie potrafił dotrzymać tamtym kroku, ale ja byłem jeszcze wysokim i chudym dzieciakiem, taką tyczką chmielową. Kiedy pierwszy raz wszedłem do szatni drugiej drużyny, widziałem, że wszyscy zawodnicy zastanawiają się, co ja tam robię.
No ale musiałem zmierzyć się z nimi fizycznie. Ostatecznie wszystko poszło dobrze. Miałem konkurencję w osobie Riniego van Roona, dużego, silnego chłopaka, który grał w drugim zespole od jakiegoś czasu i występował też już nawet w pierwszym. Po kilku tygodniach poczułem jednak, że mam trochę większe możliwości i że w dłuższej perspektywie będzie dobrze, mimo że Rini był już doświadczonym napastnikiem.
W listopadzie, kiedy poczułem, że dojrzałem już do tego poziomu, poprosiłem Hassie, by dał mi szansę zagrać w drugiej drużynie. „Musisz jeszcze trochę poczekać”, usłyszałem w odpowiedzi. Wreszcie w lutym 1981 roku, kiedy Rini van Roon dostał zapalenia wyrostka, trener dał mi szansę zagrania w ataku drugiego zespołu. W debiutanckim meczu strzeliłem od razu cztery gole. Było to w sobotnie popołudnie, graliśmy z De Meer. Zawodnicy z pierwszej drużyny zaczęli już zbierać się na stadionie przed wieczornym meczem. Oglądali naszą grę, po której moja reputacja mocno wzrosła. „Ten koleś z Utrechtu jest całkiem niezły, musimy go mieć na oku”.
Byłem szczęśliwy, że mogę trenować z drugą drużyną Ajaxu. Grali tam już prawdziwi zawodnicy, tacy jak doświadczony duński pomocnik Sten Ziegler. Występował już w pierwszej drużynie, ale rzadko pojawiał się na placu gry, więc czasem grał z nami w meczach towarzyskich, żeby nie wypaść z rytmu.
Ziegler skarżył się kiedyś, że znowu musi z nami grać, a w drużynie jest przecież jeszcze tylu zielonych i niedoświadczonych chłopaczków. Powiedział:
– Musiałem grać z takim jednym, który nie ma nawet jeszcze włosów na jajkach.
Pamiętam dokładnie, jak się przestraszyłem, bo pomyślałem, że na pewno pije do mnie.PAN JEZUS CRUIJFF
1981
Któregoś razu w niedzielę po południu na boisku treningowym pojawił się ON – Johan Cruijff. Poprosił van Wijka, czy może z nami pograć, znaczy z drugim zespołem, który nazywał się wtedy drużyną C.
Wielki Johan Cruijff. Był dla mnie kimś w rodzaju bóstwa, moim absolutnym idolem. Ależ go szanowałem. W zasadzie bezgranicznie. Kiedy graliśmy jeszcze na ulicy, zawsze byłem „Johanem”, a teraz nagle znalazłem się razem z nim na jednym boisku. Dochodził do siebie po urazie pachwiny i chciał popracować nad formą. Hassie uznał, że to fajny pomysł, i oczywiście się zgodził.
Doskonale pamiętam ten pierwszy raz. W którymś momencie zaczęliśmy grać dwóch na dwóch na dwie małe bramki. On z Silooyem, a ja z Johnem van ´t Schipem. Cruijff cały czas mówił o „ściskaniu”, że koniecznie musimy „ściskać”. Nie znaliśmy tego określenia, chociaż oczywiście domyślaliśmy się, o co może chodzić. Mianowicie, żeby jak najbardziej ograniczać pole gry, dzięki czemu można dobrze bronić dostępu do bramki. Przez cały wieczór ryliśmy potem z tego z Johnem. Ściskać? Sędziom by się to pewnie nie spodobało. I różne takie śmichy-chichy.
Ale takie granie dwóch na dwóch uskuteczniałem od zawsze u siebie za domem, więc Johan nie musiał mi nic wyjaśniać. Podobnie jak ja jemu. Od razu się zorientował: „No, nieźli są”. Van ´t Schip był bardzo bystrym graczem, ja zaś takim bardziej zawziętym i znałem różne sztuczki. Przydawało się to przy okazji gry z Johanem. To były naprawdę fajne mecze i strasznie nam się podobały.
Miałem już 17 lat, Cruijff zaś 34, ale kiedy ze sobą graliśmy, nie było między nami żadnej bariery. Bardzo szybko zaczęło się mówienie: „Johan, zrób to, Johan, zrób tamto”. On zresztą też zachował młodzieńczość i w czasie tych naszych meczów był równie zaangażowany jak my. I równie dumny albo rozczarowany, w zależności od tego, czy wygrał, czy przegrał.
Wciągał się w grę, a jednocześnie nią kierował i aktywnie nas trenował. Zupełnie jakby robił to od zawsze. Zresztą czysto fizycznie w ogóle nie dało się po nim poznać, że jest o tyle starszy. Z natury był ruchliwy i sprytny w tego typu gierkach, a jeśli idzie o technikę i ustawienie na boisku – o wiele szybszy od nas. Jego wiek kompletnie nie miał tu znaczenia.
Była to dla mnie naprawdę dziwaczna sytuacja, czasami może nawet onieśmielająca. Z jednej strony czułem nieprawdopodobny respekt wobec tego człowieka, a z drugiej – chciałem mu pokazać, co potrafię. Van ´t Schip próbował nawet zakładać Johanowi siatkę. Ja nie. Ja chciałem po prostu tylko wygrywać. Od czasu do czasu jednak miałem ochotę uszczypnąć się w rękę, kiedy sobie pomyślałem: O rany, czy to się dzieje naprawdę?
Tamtego wieczoru przypomniałem sobie wydarzenie sprzed roku, kiedy występowałem jeszcze w Utrechcie w drużynie amatorskiej. W sobotę po południu byliśmy wtedy na stadionie De Meer, żeby popatrzeć na Geralda Vanenburga, który grał w drugiej jedenastce Ajaxu. Po raz pierwszy zobaczyłem całą amsterdamską drużynę, między innymi Rijkaarda. Po meczu, kiedy wychodziłem sam ze stadionu, nagle zobaczyłem wchodzącego po schodach Cruijffa. Nigdy wcześniej nie widziałem go na żywo. Musieliśmy przejść obok siebie, nie było innej możliwości i na chwilę poczułem, jakby czas stanął w miejscu.
Przez głowę przebiegła mi myśl, żeby wyciągnąć do niego rękę i powiedzieć: „Pan mnie jeszcze nie zna, ale proszę zapamiętać moją twarz. Jeszcze się kiedyś spotkamy”. Rzecz jasna, nic takiego nie powiedziałem. Nie miałem odwagi. Chwila minęła i w milczeniu przeszliśmy obok siebie. On oczywiście nie mógł o niczym wiedzieć. Miałem dopiero 15 lat i tamtego roku grałem z Elinkwijk, ale tamtą chwilę miałem zapamiętać do końca życia.
Zabawne, że w czasie tej pierwszej gierki z Cruijffem w zasadzie nie czułem żadnej różnicy. W piłce liczy się tylko to, jak dobry jesteś, a Johan był wyjątkowo dobry. My też nie należeliśmy do pierdół, potrzebowaliśmy jeszcze tylko trochę czasu. I on to wyczuwał, wiedział, że dla nas to jedynie kwestia czasu, że musimy nabrać doświadczenia. Czuło się, że tak właśnie jest. Coś takiego wisiało w powietrzu. W świecie piłki pojawia się naturalna hierarchia bazująca na tym, na ile kto jest dobry i co potrafi zrobić z futbolówką. Odbywa się to instynktownie. O pozycji w szatni decyduje właśnie to, jak dobry jesteś, a nie, ile masz lat, co osiągnąłeś albojak sprytny jesteś. Ale rok później przekonałem się, jaki twardy potrafi być Johan. Umiał człowiekowi dopiec.
W pewną niedzielę brałem udział w porannym treningu pierwszej jedenastki. Nie grałem jeszcze w podstawowym składzie, ale całkiem często wchodziłem na boisko i ostatecznie miałem strzelić w tym sezonie dziewięć goli. Ale w tę niedzielę Cruijff wyraźnie wziął mnie sobie na cel. Komentował wszystkie moje poczynania, każdy kontakt z piłką, każde ustawienie. Bezustannie mnie pouczał i sztorcował na każdym kroku.
Nie mam pojęcia, po co to robił. Do dzisiaj zresztą tego nie wiem. Ale być może coś we mnie dostrzegł i chciał mnie wypróbować, sprawdzić, jak daleko może się posunąć, by w ten sposób ocenić, czy coś ze mnie będzie, czy też nie. Nie trzeba było długo czekać na efekt. W pewnym momencie miałem już tak dość jego dogadywania, że wrzasnąłem „A niech cię jasna cholera!” i zszedłem z boiska. Z oczu popłynęły mi łzy, pewnie także dlatego, że przestraszyłem się swojej reakcji. Skląłem samego Johana Cruijffa, dla mnie tak jakby trochę Pana Jezusa. Samego Boga.
Hassie van Wijk natychmiast poszedł za mną. Nie zdążyłem jeszcze nawet dojść do linii bocznej, kiedy złapał mnie za ramię.
– Marco, nie poddawaj się tak od razu. Już, z powrotem na boisko. Musisz przez to przejść. Johan na pewno chce dla ciebie dobrze, tyle że może trochę za ostro sobie poczynał.
On też uważał, że Johan trochę przegiął z tym naskakiwaniem na mnie.
Wziąłem się w garść i wróciłem, żeby od razu ponownie zacząć grać na całego. Co najdziwniejsze, jeszcze na tym samym treningu Johan zmienił swoje nastawienie do mnie o 180 stopni. Nagle wszystko, co robiłem, było znakomite. „Super znalazłeś się przy słupku – powiedział nagle. – Znakomite wyjście na pozycję. Świetne przyjęcie”. I same tego typu uwagi.
Johan doskonale zdawał sobie sprawę, że przed chwilą posunął się za daleko. Ale w końcu był takim samym chłopakiem z ulicy jak ja i chciał w ten sposób pobawić się w psychologa. Pozostali zawodnicy na szczęście powiedzieli mi, że to nie miało sensu. Ale i tak Cruijff został potem moim prawdziwym piłkarskim ojcem i ostatecznie zostaliśmy przyjaciółmi.VIDEO 2000
3 kwietnia 1982
Ajax grał z NEC Nijmegen. To wtedy po raz pierwszy znalazłem się w kadrze pierwszej drużyny. Trener Aad de Mos zadzwonił do mnie i powiedział, żebym koniecznie stawił się na mecz w sobotę po południu, bo w zespole jest dużo kontuzjowanych graczy.
Kiedy w pierwszej połowie, siedząc na ławce, patrzyłem na poziom gry, czułem, że nie jestem gorszy. Byłem gotów. Zawsze przecież tego pragnąłem. Zaraz po przerwie miałem być gotowy do wejścia. I to wejścia za Johana Cruijffa. Coś nierealnego. Miałem zagrać jako napastnik, na wypełnionym De Meer.
Wtedy publika jeszcze nie opuszczała trybun, żeby coś zjeść i wypić. Wszyscy siedzieli w czasie przerwy na miejscach. Kiedy wyszedłem na murawę, dało się zauważyć lekkie poruszenie: „Co za cherlaka wpuścili?”.
Czułem zupełny luz, ponieważ miałem już za sobą dużo meczów w zespole A1 i drugiej drużynie Ajaxu. Byłem pełen zapału i strasznie głodny gry. Miałem nastawienie: dajcie mi tylko piłkę, a ja wam pokażę.
Po dośrodkowaniu Vanenburga wyskoczyłem między dwoma obrońcami i strzeliłem głową w kierunku dalszego słupka, w prawy dolny róg. Gol! I to w pierwszym meczu! Byłem nieprawdopodobnie szczęśliwy i nagle uświadomiłem sobie, że właśnie zdobyłem bramkę na stadionie De Meer w swoim debiutanckim występie, do tego transmitowanym przez telewizję. Marzenie.
Po spotkaniu pojechaliśmy do domu. Studio Sport było wcześniej, a my nie mieliśmy magnetowidu. Poszedłem wtedy z ojcem do mojego przyjaciela Ruuda van Booma, który miał w domu phillipsa z systemem Video 2000 i nagrywał mecz. Byliśmy strasznie ciekawi, jak to wyglądało na żywo w telewizji. Chciałem zobaczyć siebie w akcji.
Siedzieliśmy na kanapie i oglądałem własny debiut i mojego pierwszego gola na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Przez całe lata oglądaliśmy razem Studio Sport po każdym meczu. I nagle zorientowałem się, że wszyscy na mnie patrzą. Dziwne uczucie.
Nie przełożyło się to dla mnie bezpośredni na dalsze występy w pierwszym zespole Ajaxu. Kiedy trener de Mos zapytał, czy zagram w najbliższy wtorek w meczu ze Spartą Rotterdam, odpowiedziałem, że muszę się jeszcze zastanowić. W tym tygodniu miałem wystąpić z młodzieżową reprezentacją Holandii do lat 17 w międzynarodowym turnieju w Cannes i ostatecznie wybrałem kadrę młodzieżową. De Mos nie był za bardzo zadowolony z tego powodu i potem do końca sezonu już nie powołał mnie do kadry pierwszej drużyny.
W Cannes rozegraliśmy fantastyczny turniej, a kulminacją były dla mnie trzy gole w spotkaniu z Włochami. W koszulce, na którą wymieniłem się po meczu z jednym z włoskich zawodników, spałem potem przez całe lata.