Baudolino - ebook
Baudolino - ebook
Jedna z najsłynniejszych powieści Umberta Eco w nowym kolekcjonerskim wydaniu!
Baudolino, czternastoletni chłopski syn, obdarzony bystrym umysłem i fantazją, przyprowadza pod rodzicielski dach zabłąkanego wśród mgieł i moczarów rycerza. Nieznajomym gościem okaże się Fryderyk Barbarossa. Chłopak zdobywa sympatię cesarza, ten zaś zabierze go ze sobą w świat i pokocha jak syna.
Baudolino lubi opowiadać i zmyślać, przy czym jakimś cudem wszystko, co wymyślił, staje się rzeczywistością. I tak któregoś razu, ku pożytkowi przybranego ojca, układa legendarny list księdza Jana; obiecuje w nim zachodniemu światu bajeczne królestwo na Wschodzie, rządzone przez chrześcijańskiego króla. Fryderyk, wyruszając na wyprawę krzyżową, chce także dotrzeć do mitycznego królestwa. Po jego śmierci, niespodziewanej i tajemniczej, Baudolino kontynuuje wędrówkę, przeżywa niezwykłe przygody i spotyka najdziwniejsze istoty. Swe dzieje opowiada Niketasowi, bizantyjskiemu historykowi, w czasie gdy krzyżowcy plądrują Konstantynopol. Dopiero wtedy zaczyna pojmować rzeczy, których dotąd nie rozumiał.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-809-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego środowego ranka czternastego dnia kwietnia roku Pańskiego 1204, czyli 6712 od początku świata, jak zwykło się rachować lata w Bizancjum, barbarzyńcy od dwóch dni panowali nieodwołalnie nad Konstantynopolem. Armia bizantyjska, tak lśniąca zbrojami, tarczami i hełmami podczas parad, i cesarska gwardia uzbrojonych w straszliwe obosieczne topory angielskich i duńskich najemników jeszcze w piątek walczyły, z odwagą stawiając czoło nieprzyjacielowi, ale w poniedziałek, kiedy wróg dokonał wyłomu w murach, uległy. Było to zwycięstwo tak nagłe, że pod wieczór sami zwycięzcy zatrzymali się lękliwie, oczekując kontrataku, i chcąc trzymać jak najdalej obrońców, znowu podpalili miasto. We wtorkowy ranek ludzie zdali sobie jednak sprawę, że uzurpator Aleksy Dukas Murzuflos uciekł pod osłoną nocy w głąb kraju. Osieroceni i pokonani mieszczanie przeklęli owego przywłaszczyciela tronów, któremu jeszcze poprzedniego wieczoru oddawali cześć, podobnie jak schlebiali mu, kiedy udusił swojego poprzednika, i nie wiedząc, co mają teraz czynić (tchórze, tchórze, tchórze, co za hańba – żalił się Niketas, patrząc na tę klęskę), stanęli wielkim orszakiem z patriarchą i wszelkiej rasy kapłanami w obrzędowych szatach, mnichami, którzy zachwalali swą pobożność, gotowi sprzedać się nowym mocarzom, jak sprzedawali się zawsze dawnym, krzyże i wizerunki naszego Pana wznosząc przynajmniej tak wysoko jak swe krzyki i płacze, i wyszli naprzeciwko zdobywcom z nadzieją na uśmierzenie ich gniewu.
Jakimż szaleństwem było oczekiwać litości od tych barbarzyńców, którzy nie potrzebowali zgoła kapitulacji wroga, by uczynić to, o czym marzyli od miesięcy, to jest zrównać z ziemią najrozleglejsze, najludniejsze, najbogatsze, najszlachetniejsze miasto na świecie i podzielić się jego szczątkami. Ogromny orszak płaczących znalazł się przed frontem barbarzyńców, którzy marszczyli gniewnie brwi, zaciskali nadal w dłoniach czerwone od krwi miecze, dosiadali grzebiących niecierpliwie kopytami koni. Zaczęło się plądrowanie – jakby nie było żadnego orszaku.
Chryste i Panie, jakże wielka była nasza bieda i nasze cierpienia! Czemuż to huk morza, przesłonięcie albo zaćmienie Słońca, czerwona aureola wokół Księżyca, ruchy gwiazd nie zapowiedziały nam tej ostatecznej niedoli? Tak żalił się Niketas we wtorkowy wieczór, błądząc po tym, co było stolicą ostatnich Rzymian, z jednej strony starając się uniknąć spotkania z hordami barbarzyńców, a z drugiej natrafiając na coraz to nowe zapory płomieni i rozpaczając, gdyż nie mógł dotrzeć do domu, pełen obaw, że te łotry mogą skrzywdzić jego rodzinę.
Nadciągała noc i ponieważ nie miał odwagi ruszyć przez ogrody i otwarte przestrzenie między Hagią Sophią i Hipodromem, pobiegł w stronę świątyni, zobaczył bowiem, że jej drzwi są otwarte, a nie przyszło mu do głowy, iż złość barbarzyńców jest dość wielka, by zbezcześcić również to święte miejsce.
Kiedy jednak wszedł do środka, zbladł ze zgrozy. Całe ogromne wnętrze było pełne trupów, wśród których błądzili pijani do nieprzytomności nieprzyjacielscy rycerze. Motłoch uderzeniami młota wyłupywał srebrną, obrzeżoną złotem furtę z mównicy. Przepiękną kazalnicę obwiązano sznurami i poganiając zaprzęg mułów, próbowano ją wyrwać i odciągnąć. Zgraja barbarzyńców klęła i dźgała kijami zwierzęta, ale kopyta ślizgały się na wypolerowanej posadzce, zbrojni najpierw kłuli, a potem jęli ciąć mieczami nieszczęsne muły, które z przerażenia wypróżniały się obficie. Niektóre padały na posadzkę, łamiąc sobie nogi, tak że cała przestrzeń wokół kazalnicy pokryta była breją z krwi i łajna.
Inne gromady tej przedniej straży Antychrysta za cel obrały sobie ołtarze i Niketas patrzył, jak otwierają szeroko tabernakulum, chwytają kielichy, wyrzucają na ziemię święte postacie, wydłubują czubkami sztyletów zdobiące puchary kamienie, ukrywają je w szatach i rzucają ogołocone kielichy na wspólny stos przeznaczony do stopienia. Inni przedtem, śmiejąc się szyderczo, odczepiali przytroczoną do końskiego siodła flaszkę wina, napełniali święte naczynie i upijali parę łyków, małpując gesty celebransów. Jeszcze gorsze było to, że na ogołoconym już głównym ołtarzu jakaś rozchełstana nierządnica, wyraźnie podniecona napitkami, tańczyła boso po eucharystycznym stole, parodiując święte obrządki, mężczyźni zaś wśród wybuchów śmiechu zachęcali ją do zrzucenia resztki sukni; nierządnica, stopniowo się obnażając, zaczęła tańczyć przed ołtarzem starożytny i grzeszny taniec cordax, a na koniec, czkając ze zmęczenia, rzuciła się na fotel patriarchy.
Niketas, płacząc na ten widok, pospieszył w głąb świątyni, gdzie wznosiła się kolumna zwana przez lud Kolumną Potu, z której rzeczywiście przy dotknięciu spływał mistyczny i bezustanny pot, lecz Niketas dążył tam z powodów niemających z mistyką nic wspólnego. W połowie drogi ujrzał przed sobą dwóch potężnych najeźdźców – wydali się mu olbrzymami – którzy wrzeszczeli coś rozkazującym tonem. Nie trzeba było znać ich języka, by zrozumieć, że zobaczywszy jego dworskie szaty, uznali, iż ma w bród złota i powie, gdzie je ukrył. I Niketas poczuł się zgubiony, jako że po szaleńczym biegu ulicami zdobytego miasta wiedział już, że nie dość pokazać garść monet albo zaprzeczyć, iżby się miało jaki skarb: zhańbionych ludzi szlachetnych rodów, płaczących starców, wyzutych ze wszystkiego posiadaczy zamęczano na śmierć, żeby wyjawili, gdzie schowali swoje dobra, i zabijano ich, jeżeli nic już nie mając, niczego nie mogli wskazać, jeżeli zaś wskazali, obalano ich na ziemię. I tak umierali po tych wszystkich torturach, a prześladowcy unosili kamień, burzyli fałszywą ścianę, zrywali poszycie powały i chwytali w grabieżcze łapy kosztowne naczynia, obmacywali jedwabie i aksamity, gładzili futra, przebierając paluchami po drogich kamieniach i koliach, obwąchując wazy i woreczki z rzadkimi lekarstwami.
Tak zatem Niketas widział już przed sobą śmierć, zapłakał nad utraconą rodziną i poprosił Boga Wszechmogącego o odpuszczenie grzechów. I wtedy właśnie do świątyni Bożej Mądrości wkroczył Baudolino.
Był piękny jak Saladyn, dosiadał okrytego czaprakiem konia, na piersi miał wielki czerwony krzyż, miecz obnażony i zakrzyknął: „Na rany boskie, na Matkę Boską, na mękę naszego Pana, wy odrażający bluźniercy, świętokupne wieprze, czy tak należy obchodzić się z rzeczami, które są własnością Pana naszego?!”, i nuże płazować tych bezbożników, którzy jak i on nosili krzyż na piersi, tyle że on nie był pijany, lecz wściekły. Dotarł do wszetecznicy rozwalonej niedbale na fotelu patriarchy, nachylił się, chwycił ją za włosy i powlókł prosto w łajno mułów, wykrzykując przy tym straszne rzeczy o matce, która wydała ją na świat. Ale ci wszyscy dokoła, których, jak się mu zdawało, ukarał, byli tak zamroczeni napitkami albo tak zaprzątnięci wyrywaniem kamieni z wszystkiego, w czym były osadzone, że nie widzieli zgoła, co czyni Baudolino.
Wreszcie stanął przed dwoma olbrzymami, którzy brali się już do zadawania Niketasowi mąk, obrzucił spojrzeniem błagającego o zmiłowanie nieszczęśnika, puścił włosy kurtyzany i kiedy ta, okaleczona teraz, padła na ziemię, rzekł płynną greką:
– Na wszystkich dwunastu królów magów, wszak to dostojny Niketas, minister bazyleusa! Cóż mogę dla ciebie uczynić?
– Bracie w Chrystusie, kimkolwiek jesteś – zakrzyknął Niketas – uwolnij mnie od tych łacińskich barbarzyńców, którzy chcą mej śmierci, ocal moje ciało, a ocalisz swą duszę!
Dwaj łacińscy pielgrzymi niewiele pojęli z tych wschodnich wokaliz i od Baudolina, który wyglądał na jednego z nich i przemawiał po prowansalsku, zażądali dania racji. A Baudolino krzyknął płynnym prowansalskim, że ten człowiek jest jeńcem, bo tak chciał hrabia Baldwin z Flandrii, który mu rozkazał go szukać, a także przez arcana imperii niepojęte dla takich marnych piechurów jak oni dwaj. Tamci patrzyli chwilę, z otwartymi szeroko ustami, ale zaraz uznali, że nie warto tracić czasu na spory, skoro mogą znaleźć skarby bez większego trudu, i oddalili się, zdążając w stronę ołtarza.
Niketas nie pokłonił się, żeby pocałować stopy swego wybawcy – także dlatego, że i tak leżał na ziemi – ale był zbyt oszołomiony, by zachować się z godnością, jakiej wymagało jego dostojeństwo.
– O dobry panie, dziękuję ci za pomoc, widzę, że nie wszyscy łacinnicy są okrutnymi bestiami o obliczach wykrzywionych od nienawiści. Nawet Saraceni nie postępowali tak po odzyskaniu Jerozolimy, bo przecież Saladyn zadowolił się zaledwie garścią monet i darował życie mieszkańcom. Co za hańba dla całego chrześcijaństwa, zbrojni bracia przeciwko braciom, pielgrzymi, którzy mieli odzyskać Święty Grób, zatrzymali się tu z chciwości i zawiści i zniszczyli rzymskie cesarstwo! O Konstantynopolu, Konstantynopolu, matko kościołów, księżniczko wiary, przewodniczko doskonałości poglądów, karmicielko wszelkich nauk, spoczynku wszelkiego piękna, wypiłaś oto z ręki Boga kielich złości i sparzyłaś się od ognia znacznie większego niźli ten, który strawił Pentapolis! Jakież zawistne i bezlitosne demony zesłały na ciebie nieumiarkowane ich odurzenia, jacyż szaleni i ohydni zalotnicy zapalili ci weselną pochodnię niby Penelopie? O matko strojna niegdyś w złoto i cesarską purpurę, teraz zbrukana, wycieńczona i ograbiona ze swych synów, jesteśmy jak ptaki w klatce i nie znajdujemy już drogi ucieczki z naszego ongiś miasta ni hartu, by w nim pozostać, lecz w niewoli naszych mnogich grzechów krążymy jako błędne gwiazdy!
– Niketasie – rzekł Baudolino – powiadano mi, że wy, Grecy, mówicie za dużo i o byle czym, ale nie spodziewałem się, że aż do tego stopnia. Jest, jak jest, pytanie tylko, jak wynieść stąd swój tyłek. Mogę ukryć cię w bezpiecznym miejscu w dzielnicy genueńczyków, ale ty musisz mi wskazać najszybszą i najpewniejszą drogę do Neorionu, albowiem krzyż, który mam na piersi, chroni mnie, lecz nie ciebie: wszędzie wokół nas ludzie stracili światło rozumu, jeśli zobaczą mnie z greckim jeńcem, pomyślą, że musi być coś wart, i zaraz mi go zabiorą.
– Znam dobrą drogę – zapewnił Niketas – ale nie ulicami. I będziesz musiał zostawić konia.
– Zostawimy go zatem – odrzekł Baudolino tak niedbale, że Niketas zdumiał się, choć nie wiedział jeszcze, ile wierzchowiec kosztował jego zbawcę.
Niketas poprosił, by Baudolino pomógł mu się dźwignąć, ujął go za dłoń i poprowadził ukradkiem do Kolumny Potu. Rozejrzał się dokoła: w całej ogromnej świątyni pielgrzymi, którzy z daleka wyglądali jak mrówki, byli zajęci swą niszczycielską działalnością i na nich dwóch zgoła nie zwracali uwagi. Niketas przyklęknął za kolumną, wsunął palec w szparę, która powstała wskutek maleńkiego przesunięcia jednej z płyt posadzki.
– Pomóż mi – rzekł, zwracając się do Baudolina – może we dwóch damy radę. – Rzeczywiście, udało się im unieść płytę i ujrzeli mroczny otwór. – Są tu schody. Ja pójdę pierwszy, gdyż wiem, gdzie stawiać stopy. Ty zasuniesz za sobą płytę.
– Co dalej? – spytał Baudolino.
– Zejdziemy, znajdziemy po omacku niszę, w której są łuczywa i krzesiwo.
– Konstantynopol to wielkie i piękne miasto. I nie brak tu niespodzianek – rzucił Baudolino, idąc w dół po krętych schodach. – Szkoda, że te wieprze nie zostawią kamienia na kamieniu.
– Wieprze? – spytał Niketas. – Czyż to nie twoi?
– Moi? – zdumiał się Baudolino. – Skądże! Jeśli masz na myśli ten strój, wypożyczyłem go tylko. Kiedy oni weszli do miasta, ja już w nim byłem. Gdzież te łuczywa?
– Cierpliwości, jeszcze kilka stopni. Kim jesteś, jak się zwiesz?
– Baudolino z Aleksandrii, lecz nie tej w Egipcie, która nazywa się dzisiaj Cezareą, a może nie nazywa się wcale, bo ktoś ją spalił tak samo jak Konstantynopol. Moja leży między górami na północy i morzem, nieopodal Mediolanu. Wiesz, gdzie to jest?
– Wiem o Mediolanie. Jego mury zostały kiedyś zburzone przez alemańskich królów. Później nasz bazyleus dał pieniądze na ich odbudowę.
– I właśnie ja byłem przy cesarzu Alemanów, póki żył. Poznałeś go, kiedy płynął przez Propontydę. Prawie piętnaście lat temu.
– Fryderyk Rudobrody. Wielki i szlachetny książę, dobrotliwy i miłosierny. Nigdy by nie uczynił czegoś takiego jak ci...
– Także on nie okazywał miękkości serca, kiedy zdobył jakie miasto.
Wreszcie stanęli u stóp schodów. Niketas znalazł łuczywa i, trzymając je wysoko nad głowami, szli długim korytarzem, aż Baudolino ujrzał sam brzuch Konstantynopola, miejsce, gdzie prawie dokładnie pod największym kościołem na świecie rozciągała się inna, niewidoczna z powierzchni ziemi bazylika, las wyrastających z wody kolumn, które niknęły w mroku niby drzewa jakiego nawodnego lasu. Bazylika czy kościół opacki całkiem do góry nogami, jako że nawet światło, które ledwie muskało rozpływające się wśród cieni wysokich sklepień kapitele, nie padało z rozet czy witraży, lecz z wodnej posadzki odbijającej ruchome błyski pochodni.
– Pod całym miastem są cysterny – oznajmił Niketas. – Ogrody Konstantynopola nie są darem natury, lecz dziełem ogrodniczej sztuki. Lecz spójrz, woda sięga nam do pół łydki, gdyż prawie do końca zużyto ją do gaszenia pożarów. Jeżeli zdobywcy zniszczą także akwedukty, wszyscy umrą z pragnienia. Zwykle nie da się tędy przejść, potrzebna jest łódź.
– To prowadzi aż do portu?
– Nie, znacznie bliżej, lecz znam przejścia i schody łączące to miejsce z innymi cysternami i tunelami, tak że jeśli nie do Neorionu, możemy dotrzeć pod ziemią przynajmniej do Prosforionu. Ale ja nie mogę iść z tobą – dodał zatrwożonym głosem, jakby przypomniał sobie nagle, że czekają go jakieś inne sprawy. – Pokażę ci drogę, a potem zawrócę. Muszę zaprowadzić w bezpieczne miejsce moją rodzinę, która ukrywa się w małym domu na tyłach kościoła Hagia Eirene. Chodzi o to – ciągnął prawie przepraszającym tonem – że mój pałac spłonął podczas drugiego pożaru, sierpniowego...
– Panie Niketasie, jesteś szalony. Po pierwsze, przyprowadziłeś mnie tutaj i kazałeś porzucić konia, chociaż bez ciebie mogłem dotrzeć do Neorionu po prostu ulicami. Po drugie, czy naprawdę myślisz, że zdążysz odnaleźć swą rodzinę, nim zatrzymają cię dwaj inni piechurzy podobni do tamtych, z którymi cię ujrzałem? Prędzej czy później ktoś was wykurzy z ukrycia, a jeśli zamierzasz stamtąd zabrać bliskich, powiedz mi, dokąd się udasz?
– Mam przyjaciół w Selymbrii – odparł z pewnym zakłopotaniem Niketas.
– Nie wiem, gdzie jest owa Selymbria, ale przedtem będziesz musiał wyjść z miasta, to pewne. Zechciej posłuchać. Nic swojej rodzinie nie pomożesz. Tam zaś, dokąd cię prowadzę, spotkamy genueńskich przyjaciół, którzy w tym mieście przeżyli dobre i złe czasy, nawykli do układania się z Saracenami, Żydami, mnichami, gwardią cesarską, perskimi kupcami, a teraz także z łacińskimi pielgrzymami. To ludzie przebiegli, powiesz im, gdzie jest twoja rodzina, a jutro ci ją przyprowadzą. Nie wiem, jak to uczynią, ale uczynią. Uczyniliby to w każdym razie dla mnie, bom z nimi od dawna w przyjaźni, a też przez miłość do Boga, ale genueńczyk to zawsze genueńczyk, i jeśli dostanie od ciebie jaki dar, tym lepiej. Potem zostaniemy u nich, póki wszystko się nie uspokoi, zwykle plądrowanie miasta nie trwa dłużej niż kilka dni, możesz mi wierzyć, bom niejedno już widział. Kiedy będzie po wszystkim, udasz się do Selymbrii czy gdzie zechcesz.
Przekonało to Niketasa. Podziękował i ruszyli dalej. Zapytał, co Baudolino robi w mieście, skoro nie jest pielgrzymem spod znaku krzyża.
– Przybyłem tu, kiedy łacinnicy zeszli już na ląd po drugiej stronie... razem z innymi, których nie masz między nami. Przybyliśmy z bardzo daleka.
– Czemu nie opuściłeś miasta, kiedy był jeszcze na to czas?
Baudolino zawahał się, ale po chwili odpowiedział:
– Gdyż... gdyż musiałem zostać, by coś zrozumieć.
– I zrozumiałeś?
– Niestety tak, ale dopiero dzisiaj.
– Jeszcze jedno pytanie. Dlaczego zadajesz sobie tyle trudu z mojego powodu?
– Cóż innego powinien uczynić dobry chrześcijanin? Ale właściwie masz rację. Mogłem uwolnić cię od tamtych dwóch, a później zostawić, byś sam sobie radził, ja jednak przywarłem do ciebie niby pijawka. Widzisz, panie Niketasie, wiem, żeś pisarzem historii, podobnie jak był nim biskup Otton z Freisingu. Ale kiedy znałem biskupa Ottona, i zanim umarł, byłem pacholęciem i nie miałem swojej historii, chciałem znać tylko historie innych. Teraz zaś mogę mieć własną, straciłem jednak wszystko, co napisałem o mojej przeszłości, a ponadto, kiedy ją sobie przypominam, myśli mi się plączą. Sedno sprawy nie w tym, że nie pamiętam faktów, lecz że nie umiem obdarzyć ich sensem. Po tym wszystkim, co mi się przydarzyło dzisiaj, muszę z kimś porozmawiać, bo inaczej oszaleję.
– A cóż to przydarzyło ci się dzisiaj? – spytał Niketas, brnąc z wysiłkiem w wodzie. Był młodszy od Baudolina, ale księgi i życie dworskie sprawiły, że się roztył, zgnuśniał i ubyło mu sił.
– Zabiłem człowieka. Tego, który prawie piętnaście lat temu zamordował mojego przybranego ojca, najlepszego z królów, cesarza Fryderyka.
– Ależ Fryderyk utonął w Cylicji!
– Tak wszyscy mniemali. Został jednak zamordowany. Panie Niketasie, widziałeś dzisiaj w Hagii Sophii, jak z wściekłością wywijam mieczem, aliści wiedz, że przez całe życie nie przelałem niczyjej krwi. Jestem człowiekiem pokoju. Tym razem musiałem zabić, bo tylko ja mogłem wymierzyć sprawiedliwość.
– Opowiesz mi o tym. Wyjaśnij mi jednak, jak to się stało, żeś w tak opatrznościowy sposób znalazł się w Hagii Sophii, by ocalić mi życie.
– Kiedy pielgrzymi zaczęli plądrować miasto, schowałem się w jakimś ciemnym kącie. Wyszedłem, kiedy zapadł zmrok, jakąś godzinę temu, i trafiłem w okolice Hipodromu. Omal nie stratował mnie tłum uciekających z wyciem Greków. Schowałem się w sieni jakiegoś półspalonego domu, żeby przepuścić uciekających, a kiedy przebiegli obok mnie, ujrzałem ścigających ich pielgrzymów. Pojąłem, co się dzieje, i w jednej chwili w mojej głowie rozbłysła ta oto piękna prawda: owszem, jestem łacinnikiem, nie zaś Grekiem, nim jednak ci rozjuszeni łacinnicy to spostrzegą, zniknie wszelka różnica między mną i martwym Grekiem. To przecież niemożliwe, mówiłem sobie jednak, nie zechcą zburzyć największego miasta świata chrześcijańskiego. Teraz, kiedy je zdobyli... Potem zdałem sobie sprawę, że kiedy ich przodkowie weszli do Jerozolimy w czasach Gotfryda z Bouillon, choć mieli w rękach miasto, zabili wszystkich, kobiety, dzieci, zwierzęta domowe, łaska boska, że nie spalili przy tej sposobności Świętego Grobu. To prawda, byli chrześcijanami i weszli do miasta niewiernych, ale podczas mojej podróży widziałem, jak chrześcijanie potrafią obdzierać się wzajemnie ze skóry z powodu byle słówka, a wiadomo wszak, że nasi i wasi księża od lat wadzą się o kwestię filioque. A poza tym, co tu gadać, kiedy żołnierz wkracza do miasta, o żadną wiarę nie dba.
– Cóż więc zrobiłeś?
– Opuściłem sień i przemykając pod murami, dotarłem do Hipodromu. I tam ujrzałem, jak piękno więdnie i zmienia się w ciężką materię. Musisz wiedzieć, że odkąd jestem w mieście, chodziłem tam przyglądać się posągowi dziewczynki, tej o zgrabnych stopach, ramionach białych jak śnieg i czerwonych ustach, która ma uśmiech i piersi, i szaty, i włosy tańczące na wietrze. Kiedy patrzyło się na nią z daleka, aż nie można było uwierzyć, że jest z brązu, wydawało się, że to żywe ciało...
– To posąg Heleny Trojańskiej. Co tam jednak zaszło?
– Zobaczyłem, jak w ciągu paru sekund kolumna, na której stała, pochyliła się niby podcięte tuż przy ziemi drzewo i padła na ziemię w obłoku kurzu. Ciało rozpadło się na kawałki, głowę zobaczyłem parę kroków ode mnie i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak duży był to posąg. Tej głowy nie mógłbym objąć ramionami i patrzyła na mnie z ukosa, jak patrzy ktoś leżący, nos poziomo, wargi pionowo i, wybacz, ale wyglądały jak te, które niewiasty mają między nogami, z oczu wyskoczyły źrenice i nagle miałem uczucie, że ta głowa jest ślepa, Jezu Przenajświętszy, jak ta tutaj!
Odskoczył do tyłu, rozpryskując na wszystkie strony wodę, gdyż światło pochodni wydobyło nagle z mroku kamienną głowę, która znajdowała się przedtem na kolumnie, wielką jak dziesięć głów ludzkich: usta jeszcze bardziej przypominające niewieści srom, półotwarte, węże zamiast loków, śmiertelna bladość jakby starej kości słoniowej.
Niketas uśmiechnął się.
– Spoczywa tu od stuleci. To głowy Meduzy, nie wiadomo, skąd się wzięły, budowniczowie wykorzystali je zamiast cokołów. Byle co cię przestraszyło...
– Wcale się nie przestraszyłem. Po prostu już tę twarz widziałem. Gdzie indziej.
Widząc, że Baudolino się zmieszał, Niketas zmienił temat.
– Opowiadałeś, że obalili posąg Heleny...
– Gdybyż ten jeden! Wszystkie, wszystkie między Hipodromem i Forum, w każdym razie wszystkie z metalu. Włazili na górę, zakładali na szyję sznury albo łańcuchy i ciągnęli, zaprzęgając dwie, trzy pary wołów. Widziałem, jak padają wszystkie posągi woźniców, jeden sfinks, egipski hipopotam i krokodyl, wielka wilczyca karmiąca Romulusa i Remusa, także posąg Herkulesa. Ten też, odkryłem, był tak duży, że kciuk miał jak klatka piersiowa normalnego człowieka... I jeszcze ten spiżowy obelisk z płaskorzeźbami, ten z małą kobietką na szczycie, która obraca się wedle wiatru...
– Towarzyszka Wiatru. Co za ruina! Niektóre wyszły spod dłuta starożytnych pogańskich rzeźbiarzy i były starsze niż Rzymianie. Ale po co, po co?
– Żeby je przetopić. Podczas plądrowania miasta pierwsze, co się robi, to przetapia wszystko, co nie nadaje się do transportu. Wszędzie widać tygle, i tylko pomyśl, tyle płonących domów, czyż potrzeba lepszych pieców? A potem widziałem tych w kościele, nie mogą chodzić wszędzie i pokazywać, że zabrali z tabernakulów cyboria i pateny. Tylko przetopić, i to jak najszybciej. Plądrowanie – tłumaczył Baudolino jak ktoś, kto dobrze zna się na tym rzemiośle – jest jak winobranie, trzeba podzielić się zadaniami, jedni zrywają winne grona, inni przelewają moszcz do kadzi, jeszcze inni przygotowują strawę dla zbierających, ten idzie po dobre wino z poprzedniego roku... Plądrowanie to poważna praca... w każdym razie, jeśli chcesz, żeby z miasta nie pozostał kamień na kamieniu. Tak właśnie było w moich czasach z Mediolanem. Ale do tego potrzebni są pawijczycy, ci bowiem wiedzą, jak zrównać miasto z ziemią. Ci tutaj niejednego muszą się jeszcze nauczyć, obalają jakiś posąg, potem siadają na nim i zaczynają pić, jeszcze potem któryś przychodzi, ciągnąc za włosy dziewczynę i wrzeszcząc, że to dziewica, wszyscy więc wtykają jej palec, żeby sprawdzić, czy rzecz jest warta zachodu... Kiedy robi się to należycie, trzeba oczyszczać teren, dom po domu, a zabawa potem, w przeciwnym bowiem razie najbardziej szczwani wezmą wszystko, co najlepsze. W sumie jednak mój kłopot polegał na tym, że z takimi ludźmi zawsze jest za mało czasu, by wyjaśnić, że ja też urodziłem się nieopodal marchii monferrackiej. Była na to tylko jedna rada. Przyczaiłem się za rogiem i czekałem, aż w zaułku pojawił się rycerz, który wypił tyle, że nie wiedział, na jakim świecie żyje, i pozwalał, by niósł go sam koń. Wystarczyło pociągnąć go za nogę. Kiedy runął na ziemię, zdjąłem mu hełm i upuściłem kamień na głowę...
– Zabiłeś go?
– Nie, ten kamień to była właściwie gruda ziemi, ledwie wystarczył, żeby mój rycerz stracił przytomność. Zebrałem się na odwagę, bo zaczął wymiotować czymś przypominającym z zabarwienia lewkonie, zdjąłem mu kolczugę i kaftan, hełm, broń, zabrałem konia i dalej przez miasto, aż do bram Hagii Sophii. Widziałem, jak wprowadzają do środka muły, obok mnie przeszła gromada żołdaków wynoszących srebrne kandelabry z grubymi jak ramię łańcuchami. Mówili jak Lombardczycy. Kiedy usłyszałem ten zgiełk, kiedy ujrzałem tę hańbę, te godne pogardy targi, straciłem głowę, gdyż ci, którzy dokonywali tego dzieła zniszczenia, pochodzili w końcu z mojej ziemi, byli oddanymi synami rzymskiego papieża...
Tak rozprawiając, akurat kiedy łuczywa zaczęły już przygasać, wyszli z cysterny w całkowite już teraz ciemności i pustymi uliczkami dotarli do wieżyczki genueńczyków.
Zastukali do drzwi, ktoś zszedł, powitano ich i nakarmiono z szorstką serdecznością. Baudolino robił wrażenie człowieka, który czuje się wśród tych ludzi jak u siebie, zaraz też polecił im Niketasa.
Jeden z genueńczyków powiedział:
– To łatwe, zajmiemy się wszystkim, możesz spokojnie zasnąć.
W jego głosie było tyle pewności siebie, że nie tylko Baudolino, ale również Niketas spali całą noc spokojnie jak dzieci.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------