- W empik go
Beatrycze - ebook
Beatrycze - ebook
Dwudziestokilkuletnia Beatrycze porzuca swoje nieudane małżeństwo i powraca do rodzinnego domu. Ojciec dziewczyny musi jednak wyjechać do Indii w interesach, opiekę nad nią i nad jej młodszą, siedemnastoletnią siostrą Karoliną przekazuje więc swojemu bratu i jego małżonce. Beatrycze z Karoliną trafiają pod dach wujostwa, do zamkniętego świata, prawdziwej kuźni osobowości i charakterów. Posiadłość wuja Tomasza i ciotki Matyldy jest swego rodzaju szkołą perwersji. W szeregu orgii dziewczęta są poddawane rytuałowi przejścia, który ma uczynić z nich istoty wolne i silne duchowo. Tak też się dzieje. Ku swojemu zdumieniu Beatrycze zaczyna przejmować kontrolę nad sytuacją i teraz to ona z chęcią wciela się w rolę treserki. Ta niezwykle śmiała powieść, z całą pewnością adresowana do dorosłych czytelników, prócz dużej dozy rozwiązłości zawiera też autoportret samoświadomej młodej kobiety. Powieść poprzedza wstęp Patricka Hendena, który nazwał Beatrycze „najbardziej radykalną członkinią ruchu wyzwolenia kobiet".
Beatrycze to jedna z najlepszych, a zarazem najbardziej zmysłowych powieści erotycznych schyłku epoki wiktoriańskiej.
Kobieta, z którą się witał, miała niewiele ponad trzydzieści lat. Doznałam niejasnego wrażenia, iż gdzieś ją wcześniej widziałam. Nosiła ozdobiony kwiatami jasny słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Na ręce wciągnęła sięgające do łokci rękawiczki z białej koźlej skórki. Czy należały do mnie? Swoje rękawiczki pozostawiłam nocą w morskiej toni. Skubały je ryby. Nowo przybyła dama była piękna i elegancka, w biało-błękitnej sukni o suto marszczonym kołnierzu. Na szyi błyszczały jej perły. Za damą kroczył służący, gustownie przyodziany w czarny surdut z welurowymi klapami. Mężczyzna ów sprawiał wrażenie służalca, a jednocześnie impertynenta.
- Ona jest piękna - rzekłam do Karoliny. - Czy wiesz, kto to jest?
- Co tu robicie? - zabrzmiał za nami ostry głos Janki. Jakby ktoś pocierał żelazem o żelazo.
- Pytałam tylko - szepnęłam.
Karolina drgnęła. Ściskałam jej wilgotną dłoń.
- Znam ją. Nazywa się Katarzyna Hayton, jest aktorką. Pamiętam ją ze sceny „Adelphi". - Pod spojrzeniem Janki jej oczy zaokrągliły się jak spodeczki.
- Nie kazano wam trzymać się za ręce - oznajmiła Janka, po czym odwróciła się ku mnie i rzekła: - Chodź ze mną, Beatrycze. No, chodź. [...]
Janka sprowadziła mnie do hallu. Ku mojemu zdziwieniu skierowałyśmy się do garderoby. Pachniało tam krochmalem i nicością.
- Musisz się uczyć, obie musicie się uczyć, Beatrycze. Czyżbyś nie wiedziała? -zapytała Janka.
Zamrugałam oczami. Nie wiedziałam, kim jestem. Może ojciec kłamał i wcale nie pojechał do Madrasu, ale przebywał w którymś z pokoi w towarzystwie kobiet. Pili wino na francuską modłę. Ich usta smakowały jak curry. Między udami pachniało piżmem. „Tak", rzekłam do Janki, a raczej powiedział to tylko mój głos. Ręce trzymałam opuszczone po bokach.
- Uklęknij przede mną, Beatrycze.
(fragment)
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-404-4 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie lubię starych pokojów, które pokryła brązową patyną woń czasu.
Sufity w domu mojego męża były zbyt wysokie. Pierzchały ode mnie. Nocami wyciągałam ręce, lecz nie mogłam ich dosięgnąć. Kiedy Edward pytał mnie, co robię, odpowiadałam, że wyciągam dłonie, żeby dotknąć nieba. Nie rozumiał. Czyżbyśmy oboje byli zbyt młodzi?
Raz na tydzień zdejmował ze mnie koszulę nocną i kochaliśmy się. Czasem poruszałam się, niekiedy leżałam nieruchomo. Czasem byłam rozmowna, niekiedy milczałam. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Kłóciliśmy się. Jego macocha ganiła nas za to. Słyszała nas. W dużych, wysokich pokojach głosy niosły się niczym ulatujące w powietrzu skrawki spalonego papieru, które unoszą się, wirują, opadają. Płyną.
Drzwi do sypialni były zawsze uchylone. Leżąc na łóżku, niczym na wielkiej chmurze, często bawiłam się jego kutasem, laseczką, ogonkiem. Ogonkiem. N-k: jakoś nieładnie brzmi ta zbitka dźwięków. Nieraz odwracałam się, a wtedy Edward tarł nim w rowku między moimi pośladkami. Było mi przyjemnie. Leżałam tyłem z podwiniętą koszulą i oddawałam się marzeniom. Edward robił to wspaniale. Pośladki zaciskały się na jego fujarce.
W nocy poprzedzającej moje odejście pokłóciliśmy się. Słowa przez nas wypowiedziane fruwały w powietrzu niczym bańki mydlane. Przemykały drzwiami, a macocha łowiła je uchem. Weszła do sypialni i zaczęła nas godzić. Lampy oliwne wciąż się paliły.
– Przyniosę wam wina, kochani, musicie być szczęśliwi – powiedziała. Miała na sobie nocną koszulę przeźroczystą jak blady opar. Widziałam wyraźnie jej piersi. Istne balony. Widziałam ciemny zarys wzgórka Wenery, włosów łonowych, grzechu.
– Wino, a tak, znakomicie – powiedział Edward. Był blady i mizerny. Tak jak jego ogonek. Tuliłam go w dłoni nawet wtedy, kiedy się kłóciliśmy. Przypominał w dotyku cieplutką szyjkę ptaka. Nie chciałam jednak, żeby ptaszek wśliznął się do mego gniazdka.
Słyszałam jak na dole macocha mówi coś do pokojówki. Dziewczyna ta była zawsze gotowa do posługi. Rozległ się brzęk: dźwięczały butelki, dzwoniły kieliszki. Leżeliśmy nieruchomo obok siebie. Macocha wróciła z tacą, zamknęła za sobą drzwi. Nalała nam wina. Usiedliśmy niczym dwoje chorych, którzy mają za chwilę przyjąć lekarstwo.
– Droga Angelo, połóż się, proszę – rzekł Edward. Jego ojciec ożenił się powtórnie, gdy on miał czternaście lat. Potem, kiedy wyjechał do Indii, macocha skłoniła pasierba, żeby mówił jej po imieniu. Mogła mieć koło czterdziestki. Kobieta w pełni rozkwitu.
Kładąc się do łóżka, rozlała wino, które poplamiło pościel. Edward leżał między nami – wypełniał dzielącą nas przestrzeń. Sufit się oddalił. Zabrzmiały dźwięki towarzyszące piciu. Rozgrzałam się w środku. Przypominaliśmy pasażerów powozu zmierzających donikąd. Oddaliśmy się pogawędce. Z butelki szybko ubywało.
– Czas już spać, czas się położyć – stwierdziła Angela. – Zostanę z wami, aż zmorzy was sen.
To był jej głos. Sufit się obniżył. Po raz pierwszy. Dotknęłam go dłonią i przekonałam się, że jest zrobiony z chmur. Leżeliśmy na wznak obok siebie. Ciszę, która zapadła, przerywały tylko nasze oddechy. Poczułam ciepło. Dłoń Edwarda spoczęła na moim udzie. Powolutku, powolutku, zaczął podnosić mi koszulę. Potem dotknął. Mojego futerka, mojego gniazdeczka. Wargi sromowe były wiotkie i wilgotne. Znieruchomiałam. Edward poruszał również drugą dłonią. Coś się działo pod pościelą z tamtej strony.
Żadne z nas nie zamknęło oczu. Choć nie patrzyłam na nich, wiedziałam. Delikatne, mlaszczące dźwięki. Nie poruszałam łonem. Koniuszki palców Edwarda odnalazły mój guziczek. Doznałam rozkoszy, potem samotności i opuszczenia. Wyprostowałam i rozsunęłam nogi, u których zadrżały palce. Obok Edwarda kołdra wciąż się poruszała.
Jego palec pokrył się moją wilgocią. Mój mąż odwrócił się twarzą do mnie. Czułam sztywność jego ogonka. Dłoń Edwarda spoczęła na mym gniazdku.
– Całusa na dobranoc, Beatrycze.
Był tuż obok, a jednak jego głos jakby dochodził z daleka – niczym nasionko miotane podmuchem wiatru. Zbliżyłam policzek do jego twarzy.
– Tak, tak, pocałujcie się – powiedziała Angela.
Jej słowa dochodziły z oddali, były listkiem unoszącym się na morskich falach. Usta Edwarda znalazły się obok moich ust. Jego rozbójnik otarł się kilkakrotnie o me obnażone udo. Palce, które nie należały do mnie, objęły u nasady jego kutasa. Poczułam w pochwie palec. Leżałam nieruchomo. Nasze usta zwarły się i tak pozostały. Biegłam łąką, ścigana przez ojca. Matka i siostra Caroline śmiały się do łez. Pisnęłam. Ich głosy umknęły za daleki horyzont i trzepotały tam niczym małe chorągiewki.
Poruszając ręką, napotkałam dłoń Angeli – dotknęłam pierścionków na palcach obejmujących członek Edwarda. Oderwałam usta od jego ust i utkwiłam wzrok w suficie. Znów umknął gdzieś do góry. Przelatywały przezeń ptaki. Ręka Edwarda rozsunęła mi uda. Leżałam bezwolna, spływałam sokiem. Łóżko trzęsło się, jakby pracował pod nim motor.
Odnalazłam słowa.
– Całusa – powiedziałam. Nie miałam w głowie pustki. Było tam mnóstwo kolorowego papieru. Kalejdoskop. Przypatrywałam się ruchomym szkiełkom i wzorom. Czy miłość nadejdzie?
Edward tymczasem odwrócił się ode mnie. Gdy zmieniał pozycję, poczułam na udzie gorący dotyk kutasa. Mój mąż miał wysoko podwiniętą koszulę. Dotknął ustami ust Angeli, ona zaś ujęła w dłoń jego lancę i trzymała ją nieruchomo. Początkowo sama również się nie poruszała. W następnej chwili pościel zmierzwiła się, zadrgała, zafalowała. Ich oddechy wyrażały nocne tajemnice wąskich uliczek.
Jęk Edwarda. Szamotanina ust. Słyszałam ocierające się dwa języki. Potem głosy.
– Edwardzie, nie, nie teraz.
Nie silili się na wzniosłe słowa.
– Och, niedobry z ciebie chłopiec!
Uniosła się kołdra. Angela rozwarła uda – z jej pokrytego gęstym futerkiem gniazdka buchnęło ciepło. Uniosła lekko nogi, marszcząc przy tym pościel, klasnęło ciało o ciało. Ugięła kolana. Ogarnęła go udami. Ciche plaskanie. Wilgotne dźwięki. Nogi trzymałam rozwarte. Umknęłam, zagubiłam się. Byli dla mnie obcy. Łóżko trzęsło się, dygotało. Odwróciłam głowę. Patrzyłam tak, jak patrzy się na plaży na innych ludzi.
Czy znałam tych dwoje?
Edward lizał jej sutki, które sterczały niczym miniaturowe świeczki osadzone w brązowych lichtarzykach. Ściskała go za ramiona. Zacisnęła powieki i usta, jakby bez reszty zatopiła się w sobie. Jego lędźwie poruszały się spazmatycznie. Ciche cmokanie. Jęła poruszać łonem w rytm szybkich ruchów jego ciała.
Beznamiętnie ściągnęłam stopą kołdrę. Zmarszczyła się, sfałdowała, ujrzałam łydki Angeli. Edward mocno przywarł ustami do jej ust, ona zaś wczepiła kurczowo dłonie w jego plecy. Zaczęli poruszać się coraz gwałtowniej. Posuwiste pchnięcia jego bladej pałki.
Jęk wśród nocy. Błogość. Czy odczuwali błogość? Pragnęłam leżeć i nie wstawać. Pragnęłam gryźć słomkę albo długie i słodkie źdźbło trawy.
Angela dyszała. Dyszała chrapliwie. Słyszałam odgłosy towarzyszące wsuwaniu i wysuwaniu kutasa z pochwy. Jego jądra miarowo uderzały w jej pośladki: ciche klaskanie sprawiało mi przyjemność. Pod nabrzmiałymi policzkami splatały się ich języki.
– Och, najdroższa, chcę się spuścić!
Edward uniósł się na łokciach, a jego lędźwie pracowały z furią. Angela zacisnęła mu dłonie na ramionach. Patrzyłam. Gdzieś z boku, jakby za obłokiem, ukazała się plaża. Lampy wciąż nie gasły. Czyżby zapomnieli o lampach?
– Och, Edwardzie!
Całus na dobranoc.
Opadł na nią, zadrżał, zadygotał. Uniosła łydki i ścisnęła mu pośladki. Ostatnie pchnięcie, tak mocne, że chyba czuła je w gardle. Wytrysnął, bryznął nasieniem. Z obojga uszło życie niczym powietrze z balonów. Leżeli cicho i spokojnie. Usłyszałam sufit. Skrzypnęła podłoga. Czyżby łóżko nie wytrzymało?
Edward znów znalazł się między nami. Był senny. Koniec. Poczułam na udzie dotyk zwiotczałego, wilgotnego penisa. Lepił się. Ciekło z niego. Teraz był zbyt malutki, żeby wejść do mego gniazdka.
W nocy Edward ocknął się i mnie posiadł. Spowita snem, nie stawiałam oporu. Drżał maleńki płomyk w lampce. Czy Angela widziała? Od czasu do czasu, ilekroć opadały mnie wspomnienia, gwałtownie poruszałam łonem. W snach nosiłam majtki. Otrzymywałam klapsy w pośladki. Otrzymywałam, ponieważ tkwił we mnie kutas. Wśród miękkiej szamotaniny ciał rozłożyłam nogi, dotykając przy tym jej stopy. Angela ani drgnęła. Nasze stopy delikatnie się ocierały. Palce nóg przywarły do siebie.
Tymczasem Edward zakończył swoje dzieło orgazmem. Czułam w pochwie mocne strugi ciepła. Ciepło i wilgoć. Sperma pociekła mi po udach. Leżałam nieruchomo. Nie miałam orgazmu. Nie zaspokoił mnie. Nie dotykał sutków.
Rankiem odeszłam. Czy dlatego, że nic nie czułam? Nie. Nie wiem dlaczego. Uśmiechając się, Angela powiedziała do mnie: – To z powodu wina. Musimy go uszczęśliwić. – Pod peniuarem wyraźnie rysowało się jej duże, krągłe łono. Edward pocałował nas. Śniadanie jedliśmy przy otwartych oknach.
Nim odeszłam, pocałowałam ich oboje.
Byłam dla nich miła.Rozdział drugi
Domy wydają się jakby mniejsze, gdy wracamy do nich po dłuższej nieobecności. Pokoje się kurczą. Pobrzmiewają w nich martwe echa. Szukamy pozostawionych ongi przedmiotów, jednak szuflady są puste. Przestawiono meble. Zniknęły nawet skrawki papieru, które kiedyś chcieliśmy zatrzymać. Zapiski przeznaczone tylko dla moich oczu. Adresy, daty urodzin, rocznice.
Przepadły moje zapiski. A może zabrałam je ze sobą? Dwie szpulki jedwabiu leżały w głębi szuflady mej toaletki. Jeden był fiołkoworóżowy, drugi jasnobłękitny. Prześliczne kolory. Niegdyś na najwyższej półce garderoby trzymałam puszkę biszkoptów. Ktoś jednak je zjadł. Powiedziałam o tym Caroline.
– Ależ Beatrycze, to było trzy lata temu. Sama je zjadłaś.
Nikt się nie zdziwił. W naszym domy zawsze było cicho i spokojnie. Krzykaczy nie cierpimy.
Wiedzieli, że wrócę.
– Nie powinnaś w ogóle wychodzić za mąż – oświadczył ojciec. Popatrzył na mnie surowo i dodał: – Czy nie powtarzałem ci tego? Ile właściwie masz lat?
– Dwadzieścia pięć – odparłam obojętnym tonem. Kiedy odsunęłam błękitne aksamitne zasłony i podniosłam skrzydło okna, w słońcu zawirował kurz.
– Pokojówka się leni – zauważył ojciec. Czy dostrzegł moje pełne wyrzutu spojrzenie? Stał tuż obok, a ja czułam się przy nim mała i niepozorna. W bladych promieniach słońca błysnął jego łańcuszek od zegarka. Milczeliśmy, ponieważ oboje lubiliśmy ciszę. Na ulicy zaturkotał wózek piekarza. Z bocznych drzwi domu naprzeciw wyłoniła się służąca w białym czepku założonym na bakier. Uniosła dłoń i woźnica zatrzymał konia. Obok balustrady prześliznął się kot.
Ojciec stanął za moimi plecami. Jego uda musnęły mi pośladki.
– Muszę niebawem wrócić do Madrasu, Beatrycze. Czy będzie ci tu samej źle? – Pociągnął palcem po zakurzonym blacie stojącego przy moim łóżku sekretarzyka z różanego drewna.
– Nie będzie, ojcze. Czy na długo wyjeżdżasz? Madras jest tak daleko.
– Tylko na rok, córeczko, nie dłużej. Tobą i twoją siostrą zaopiekuje się wuj Thomas. Widzisz, gdybyś przybyła nieco wcześniej, zdążylibyśmy przejść się po łące. Lato dopiero się zaczęło, ale słońce już tak przyjemnie grzeje.
– Tak, ojcze.
Wuj Thomas i ciotka Mathilde mieszkali nieopodal. Od niepamiętnych lat. Niemal przywarłam do ojca. Położył mi dłoń na ramieniu. Jeszcze bardziej zmalałam. Stanął za mną niczym strażnik, niczym żołnierz na warcie. Czy lubię wuja Thomasa? Zadawałam sobie to pytanie tylko w duchu, gdyż moje usta milczały. On i ojciec byli braćmi. Byli spokrewnieni.
– Czy będzie tam Jane? – zapytałam, stojąc nieruchomo. Wóz z piekarni odjechał, słychać było tylko pobrzękiwanie końskiej uzdy. Uliczka znów zastygła jak na fotografii. Zniknęła też dziewczyna do posług, ściskająca pod pachą bochenek chleba, piękna w swej dziewczęcości, w swym panieństwie. Wchłonęła ją ciemność pomywalni, majacząca za szybami posępność. Świeży zapach świeżego chleba.
– Jane wyrosła tak jak ty, córeczko. Zobaczysz, jeszcze bardziej ją polubisz. Ma piękną figurę i w ogóle prześliczna z niej panna. Dzięki trosce wuja w pełni ukształtowała się jej osobowość i charakter.
Moje pośladki nabrały pełnych kształtów. Uwypukliły się pod długą jedwabną suknią. Zaokrągliwszy się dumnie, lekko musnęły ciało ojca, pieszcząc je przelotnym dotknięciem. Przez chwilę było nam obojgu tak dobrze jak przed moim zamążpójściem. Leżeliśmy wtedy oboje na łące, patrzyliśmy na roziskrzone skrzydła, ptasie skrzydła, motyle. Odchyliłam do tyłu głowę. Dłonie ojca dotknęły moich włosów, kaskady złocistych splotów. Wypukłość moich pośladków, dojrzałych słońcem lata.
– Napijmy się wina. Chodź, uczcimy twój powrót – zaproponował ojciec.
Ruszyłam po pierwszym dotknięciu jego dłoni. Zeszliśmy na dół. Moja dłoń przesuwała się gładko po wypolerowanej poręczy schodów. Caroline oczekiwała nas wyciągnięta wdzięcznie na szezlongu. Na znak dany przez ojca pociągnęła za sznur dzwonka. W drzwiach ukazała się pokojówka Sophie. Zażądaliśmy wina.
– Spełnimy toast na francuską modłę – rzekł ojciec. Doświadczyliśmy już niegdyś tej przyjemności. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia dwa lata, Caroline siedemnaście. Krople wina znów zabłysły na naszych wargach. Położyłyśmy ojcu głowy na ramionach. Każda z nas łyknęła odrobinę trunku, podczas gdy on zaczerpnął wina do ust i zbliżył swoją twarz do mojej. Poczułam łaskotanie brody i wąsów. Wsączył nieco wina wprost w moje rozchylone usta. Fala ciepła. Dłoń ojca spoczęła na mym udzie. Nasz rodziciel odwrócił się następnie ku Caroline. Niemądrze skryła głowę, toteż ojciec ujął ją za podbródek i odchylił go do góry. Usłyszałam ciche odgłosy: płynące wino, zamykające się usta. O szybę okienną uderzała brzęcząca pszczoła, jakby chcąc koniecznie wlecieć do pokoju, ale wkrótce zniknęła. Ogrodnik kosił bujną trawę. Czekałam. Znów miałam usta pełne wina. Szept warg. Ręka ojca, tam gdzie pod suknią odciskał się skraj pończochy. Koniuszki naszych języków zetknęły się i otarły. Czy tak piją wino Francuzi? Ojciec bywał w Paryżu. Znał się więc na tym.
Długo tak siedzieliśmy. Suknia Caroline szeleściła. Nie znałam przyczyny, gdyż moją siostrę zasłaniał ojciec. Wina w butelce ubywało powoli, niczym piasku w klepsydrze. Trunek ogarnął me jestestwo. Jak przez migotliwą mgłę dostrzegłam, że Caroline wstaje i że jej twarz zapłonęła lekkim rumieńcem. Poprawiła suknię. Patrzyła na nas tępym wzrokiem.
– Idź do swojego pokoju, Caroline – powiedział ojciec. W jego kielichu pozostało wino. Caroline wysunęła się cicho jak widmo, a rumieńce na jej policzkach stały się tak zwiewne jak unoszący się w powietrzu dym z cygara.
– Jest jeszcze młoda – zauważył ojciec. Powiedział to ze smutkiem. Gdy miałam osiemnaście lat, wino rozlało się na mych piersiach, a on je z nich scałowywał. Tym razem dzięki winu czułam się jak w siódmym niebie, błogie ciepło przenikało wszystkie zakamarki mego ciała. Trunek wędrował arteriami, docierając aż do głowy.
– Chodźmy na poddasze – usłyszałam. Moja dłoń utonęła w dłoni ojca. Gdy wstawaliśmy, przewrócił stopą butelkę. Wylała się z niej resztka wina. Spojrzeliśmy na siebie i uśmiechnęliśmy się.
– Pójdziesz, Beatrycze? To będzie nasz ostatni raz. – W jego głosie zabrzmiał smutek.
Weszliśmy cicho po schodach. Drzwi pokoju Caroline były zamknięte: grube obicia tłumiły wszelkie dźwięki. Odgłos naszych kroków wsączał się w leżący na krętych schodach wzorzysty dywan. Na drugim piętrze znajdowały się pokoje gościnne. Niegdyś ci, którzy mieli na to ochotę, odwiedzali nocą ciche sypialnie po zakończeniu długiego, wydawanego przez rodziców weekendowego przyjęcia. Wiedziałam o tym, lecz milczałam. Nocami słyszałam szelest stóp – szu-szu-szu niosące sekrety i tajemnice. Omawiano dyskretnie z matką rozlokowanie gości w pokojach. Damy z kręgu znajomych i przyjaciół nigdy nie zapominały o tej sprawie. A panom było w to graj. Piszczały sprężyny. Powiedziałam o tym Caroline, lecz nie uwierzyła. Słyszałam jęki i stłumione okrzyki – zmysłowe, plaskające odgłosy chuci. Rankiem na pościeli pozostawały bladoszare plamy.
Nikt nigdy nie widział, jak idę z ojcem na poddasze. Było to naszą zabawą, naszym sekretem. Naszą niewinnością.
Na poddaszu stały stare kufry, kilka stolików, które matka uznała za zbędne bądź zastąpiła innymi, wazony, które przestały się jej podobać, wypłowiałe kwiaty z jedwabiu. Na oparciach dwóch krzeseł wisiały płachty niekompletnych obić. Przez zasłonięte okienko sączyły się promienie słońca.
Weszliśmy po drabince i przystanęliśmy na progu. W najdalszym narożniku, tuż przy okienku mansardowym, stał dropiastosiwy koń na biegunach. Dobrotliwy i piękny – błyszczący lakierem. Rozmyślał o dniach, które dawno przeminęły. Na parapecie leżały martwe muchy. Powodowana dobrocią, współczułam im. Ojciec spokojnie trzymał mnie za rękę. Postąpiliśmy kilka kroków. Dotknęłam kolanami brokatowego nakrycia zapadniętego fotela. Leżało na nim moje dawne lusterko i szczotka do włosów, oprawne w szylkret. Nic się nie zmieniły.
Ojciec odwrócił się i spojrzał przez okienko na korony wiązów. Przeszło mnie drżenie, ale natychmiast je stłumiłam. Powoli i ostrożnie zdjęłam suknię i halkę, po czym położyłam je na krześle. Pod spodem miałam tylko białą koszulkę i białe majtki, których różowe wstążeczki przepięknie współgrały kolorem z jasną karnacją ud. Połyskiwały jedwabne brązowe pończochy. Czekałam.
Ojciec odwrócił się. Spojrzał na mnie z powagą i ruszył w moim kierunku. – Proszę, ależ wyrosłaś. I to zaledwie przez trzy lata. Dokąd chciałabyś pogalopować?
Roześmiałam się. – Do Jerycha. – Zawsze odpowiadałam mu, że chcę do Jerycha, choć nie miałam pojęcia, gdzie to jest. Ojciec skinął głową i sięgnął dłonią po szczotkę. Ja wzięłam z fotela lusterko. Długimi, zdecydowanymi pociągnięciami rozczesał mi włosy, przywracając im naturalny połysk. Opadły mi na ramiona gęste, jasne sploty. Połyskiwały złociście, a ja widziałam zachwyt w oczach ojca.
– Znakomicie, pogoda sprzyja podróży. Czy młoda dama zechce teraz dosiąść rumaka?
Postąpiliśmy krok do przodu. Chwycił lejce, żeby koń znieruchomiał. Był czas, gdy dosiadłszy konia, wyprostowanymi nogami dotykałam podłogi. Teraz jednak, ponieważ byłam starsza i wyższa, musiałam mocno ugiąć kolana. Ześlizgnęłam się do tyłu, wysuwając pośladki poza siwy i gładki koński zad. Ojciec stanął za mną i jedną ręką zaczął bujać koniem. Drugą jął okładać mą wypiętą pupę delikatnymi klapsami.
– Moje piękne arbuziki, och, jak urosły – mruknął. Opuściłam ramiona. Unosząc pośladki jeszcze wyżej, przycisnęłam twarz do wygiętego w górę, krzepkiego końskiego karku. Koń zakołysał się szybciej. Chwyciłam jego grzywę, tak jak niegdyś ją chwytałam. Stara podłoga z desek również huśtała się i kolebała. Ojciec wymierzył mi klapsa najpierw w jeden pośladek, potem w drugi.
– Ach! Już nie! – jęknęłam.
Odpowiedzią były kolejne klapsy.
– Do Jerycha jeszcze daleko – roześmiał się ojciec. Czułam jego szczęście. Pośladki piekły mnie i bolały. Drżały mi kolana. Trzymałam się jednak mocno w strzemionach.
– Już dość, tato! – błagałam. Bezskutecznie. Na pupie czułam ślady po razach.
– Jeszcze dwie mile i zajedziesz do Jerycha. A co zrobisz, gdy już się tam znajdziesz?
– Oddam się w ręce służebnic. Wykąpią mnie i natrą pachnidłami. Spocznę naga na jedwabiach. Przyniosą mi słodkości. Niewolnicy podadzą mi wina. Skosztuję sorbetu.
Pamiętałam wszystko co do joty. Odpowiedź na to pytanie ułożyłam we śnie, a potem przeniosłam ją na jawę.
– Czy będę mógł cię odwiedzić i napić się z tobą wina? – zapytał ojciec. Jego dłoń po raz ostatni opadła z rozmachem na mój pośladek. Tak, westchnęłam, tak. Poleciałam w bok, ale on w porę mnie złapał. Podsadził mnie, umożliwiając uwolnienie stóp ze strzemion. Wpadłam mu w ramiona. Czułam, że oba pośladki bolą mnie i pieką. Gdy trwaliśmy w uścisku, moje mlecznobiałe, pełne piersi nagle wychynęły spod zdobnego koronką skraju koszulki. Ukazały się brodawki. Chwyciłam się dłońmi za pupę i przytuliłam się do ojca.
– Było cudownie. Odtąd będę przynosić tu bat – mruknął ojciec.
Pierwszy raz usłyszałam te słowa. Nie były częścią naszej zabawy. Gdzieś, jakby w niezmierzonej oddali, zamajaczyły mi przed oczami moje sutki, sterczące sztywno pączki. Czyżbym zapomniała słów? Być może kiedyś już je od ojca raz usłyszałam. Małe słowa rozsypały się na zakurzoną podłogę. Wyschłe płatki wypowiedzianego.
– Będzie mnie bolało.
– Nie, to nic. Tylko stój spokojnie. – Nie wiedziałam, co mam uczynić z rękami. Tymczasem ojciec poszedł do narożnika i w chwilę później powrócił. Trzymał w dłoni pokrowiec z miękkiej skórki. Otworzył go. Wewnątrz znajdował się bat. Jego rączka o okrągłym zakończeniu i przypominającej słoje drzewa ornamentacji była wyrzeźbiona z kości słoniowej. Z drugiego końca zwieszały się skórzane rzemyki. Jak oceniałam, miały nie więcej niż dwadzieścia pięć cali długości. Na zwężających się końcach zapleciono luźne węzły.
– Już, już. Ułóż się teraz na poduszce, Beatrycze. – Mówiąc te słowa, odłożył na bok futerał, ja zaś ujęłam w dłoń bat. Zakończenie gałki było gładkie niczym jedwab. Rzemyki sięgały mi aż do połowy ud. Poczerwieniałam, na karku wystąpiło mi ścięgno. Ojciec przesunął po nim palcem; zadrżałam pod wpływem elektryzującego dreszczu. Nadal czułam w pośladkach przelewające się fale ciepła. Słyszałam tykanie ojcowskiego zegarka. Rękojeść bata była ciepła, jakby stale ktoś ją trzymał w dłoni.
Odsunęłam się. Rzemyki drgnęły, gładząc moje lśniące jedwabne pończochy. Ojciec pomógł mi się ubrać. Wygładzał dłońmi niesforne fałdy tkaniny, przy okazji głaszcząc me pośladki i uda. Nachmurzył wzrok. Poruszyłam się nerwowo. Moje włosy zostały poddane ponownemu szczotkowaniu, co po raz wtóry przydało im blasku. Usta ojca dotknęły moich ust. Poczułam na karku dotyk jego palców.
– Było wspaniale, Beatrycze. Dorosłaś już do tego, stałaś się bardziej dojrzała, rozkwitłaś. Ale, ale – te klapsy chyba nie sprawiły ci bólu?
Potrząsnęłam głową, uśmiechnęłam się i powiedziałam: – Tylko troszeczkę. – Oboje się uśmiechnęliśmy. Dawniej po takiej zabawie popijaliśmy chłodne wino, które ojciec przygotowywał zawczasu w specjalnym pudle o podwójnych ściankach. Teraz jednak skosztowaliśmy wina wcześniej i odczuwaliśmy jego działanie.
Ojciec gładził jak urzeczony me pośladki – dwie gładkie krągłości, opięte ciasno majtkami. Ucałowaliśmy się i przez chwilę prowadziliśmy błahą rozmowę. W duchu postanowiłam, że nigdy już nie odwiedzę tego poddasza. W delikatnym dotyku naszych palców były wspomnienia. Wreszcie zeszliśmy na dół. Ojciec prowadził. W połowie drabiny zatrzymał się i nakierował moje stopy na szczeble. Podtrzymując mnie, wsunął mi dłoń pod suknię.
Wchodząc do salonu, ujrzeliśmy Caroline czytającą książkę. Patrzyła na nas nieśmiało i badawczo, a jednocześnie pytająco.
– Mamy nową altanę; chodź, pokażę ci ją, Beatrycze – rzekł ojciec.
Potrząsnęłam przecząco głową. Muszę pomóc służącej w rozpakowaniu swoich rzeczy. Wiedziałam, że ojciec mi wybaczy. Widziałam to w jego oczach. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia niczym łaszący się spaniel.
– Oczyszczono ci buty, no wiesz, tę zapasową parę – zawołała za mną Caroline. Zupełnie jakby specjalnie zamierzała przerwać tok moich myśli.
Ojciec zbliżył się do niej.
– Chodźmy sprawdzić, czy robotnicy zakończyli pracę – rzekł.
Zatrzepotała rzęsami. Odwróciłam się i świadomie zatrzymałam się przy drzwiach, patrząc jak Caroline wstaje. Była tak wysmukła jak ja. Materiał błękitnej sukni układał się ciasno na jej giętkim ciele. Widziałam przez okno jak trzej robotnicy w prostych ubraniach wyszli spoza budowli i pozdrowili ich, dotykając daszków czapek. Ojciec spojrzał na zegarek, po czym coś do nich powiedział. Po chwili robotnicy odeszli, minęli skrzydło domu, kierując się ku podjazdowi i drodze.
Ich dzień pracy dobiegł końca albo też ukończyli już altanę. Ojciec wydawał się zadowolony. Caroline chciała chyba zawrócić, ale on pociągnął ją za sobą. Głupota siostry jawiła mi się w całej swej jaskrawości. Słońce przeświecało przez jej suknię, tak że wyraźnie było widać nogi. Caroline była niezamężna, choć, jak przypuszczam, zdążyła już stracić cnotę. Miętosiłam w palcach rąbek atłasowej zasłony, miękki i zmysłowy w dotyku. Kroki ojca i Caroline tłumił trawnik. Z miejsca, w którym stałam, widać było drzwi altany. Ojciec otworzył je i oboje weszli do środka. Drzwi się zamknęły.
Czas dłużył się na oczekiwaniu. Szybę pokryła mgiełka mego oddechu. Drzwi się nie otwierały. Patrzyły krzewy i modrzewie, lecz nadaremnie: za ażurowymi ściankami altany nic się nie poruszyło.
Gdy wracałam do pokoju, wydawało mi się, że słyszę cienkie zawodzenie Caroline.Rozdział trzeci
Ilekroć Caroline się uśmiecha, zaczynam coś przeczuwać, lecz sama nie wiem co.
Bat, którego nawet nie dotknęłam, spoczywał spokojnie pod poduszką. Ojciec miał niebawem wyruszać. W domu panował ruch. Kufry, walizy. Trzeba było wynająć dwa powozy: jeden miał wieźć ojca, drugi bagaże.
W nocy poprzedzającej wyjazd wsunęłam dłoń pod poduszkę i dotknęłam bata, gładkość trzonka, sploty nieruchomych rzemyków. Wodziłam kciukiem po przypominających żyły ornamentach, które zdobiły penisowatą rękojeść. Ciągnęły się aż po nasadę – miniaturową pękatą gruszkę. Gładziłam je długo, potem wstałam z łóżka i zapuściłam się w mrok korytarza. Drzwi sypialni ojca były uchylone. Zachowując się jak najciszej, wzięłam z bieliźniarki dodatkową poduszkę.
Zauważyłam, że drzwi pokoju Caroline są na wpół uchylone. Moja siostra zawsze zamykała je na noc – tak jak ja. Zostały zamknięte również tej nocy... Zajrzałam do środka, sądząc, iż Caroline, gdy mnie zobaczy, usiądzie. Ale nie. W mętnym półmroku ujrzałam ją rozciągniętą na łóżku. Rozpuszczone włosy leżały w nieładzie na poduszce. Podwinięta nocna koszula odsłaniała uda oraz cienistą kępkę włosów koloru ciemnoblond widniejącą u ich zbiegu. Oczy miała zamknięte, usta rozchylone.
Zbliżyłam się cichutko, sądząc, iż ją zaskoczę. Jednak ani drgnęła. Rozsunęła nogi niczym w jakimś lubieżnym zatraceniu. Szczupłe dłonie spoczywały między udami, jędrnymi udami obiecującymi upojenie. Pośród wijących się w lokach włosów wyraziście rysowały się wargi rozkoszy. W bladym świetle księżyca wydało mi się, że są wilgotne, kropelki wilgoci dostrzegłam też na palcach Caroline. Moja siostra oddychała jednak równo i spokojnie jak dziecko.
Poruszyłam ją za ramię. Otworzyła sennie oczy.
– Odkryłaś się. Ej, to nie uchodzi – szepnęłam z przyganą w głosie. Caroline lubi, gdy ją strofuję.
Włożyłam dłonie pod jej łydki, lekko je unosząc. Niczym troskliwa pielęgniarka nasunęłam na nią prześcieradło i koc. Na prześcieradle, tuż pod pośladkami, zauważyłam kilka wilgotnych plamek. Caroline osłoniła ręką oczy i coś niewyraźnie mruknęła. Kilka niedokończonych słów.
– Długo siedzieliście w tej altanie – powiedziałam. Odpowiedziała mi cisza. Caroline przycisnęła dłoń do twarzy jakby w obronnym geście. – Niedobre z nas dziewczyny – dodałam. Poruszyła lekko nogami, potem na dobre znieruchomiała. Zahukała sowa, jakby chciała przywołać wiedźmy.
– Niedobre – odpowiedziała jak echo zduszonym szeptem. Przypominała dziecko powtarzające lekcję za nauczycielem. Pochyliłam się i pocałowałam ją. Usta Caroline oddały skwapliwie pocałunek – wyszłam z pokoju.
Płynęły godziny niczym białe obłoki na niebie. Ojciec odjechał o trzeciej po południu. Otwarto bramy. Powozy już czekały. Na jednym piętrzyły się wysoko stosy bagaży, zupełnie jakby ojciec pragnął umknąć na jak najdłużej od wlokących się leniwie, niemiłosiernie nudnych dni. W korytarzu na dole ucałował nas, pogłaskał po pupach. Był kochający i czuły. Woźnice czekali na kozłach. Zapach koni – odchody i siano. Dzwonki uprzęży, turkot kół i ojciec odjechał. Za oceany i ryk fal, pod tropikalne słońce. Kobiety są tam opalone na brąz, pomyślałam. Chciałabym się tak opalić. Wyobraziłam sobie me pociemniałe, sterczące sutki.
Caroline milczała. Widziałam, że jest lekko podenerwowana. W salonie Sophie na mój widok dygnęła i zwróciła się do mnie „madame” zamiast „panno Beatrycze”. Sprawiło mi to przyjemność. Dotychczasowy władca wyjechał i teraz ja zostałam panią domu.
– Proszę podać herbatę – poleciłam – ale bez żadnych ciastek.
– Zjadłabym ciastko – powiedziała Caroline. Była przygnębiona. Postanowiłam ją ukarać – albo za altanę, albo za leżenie na łóżku z rozrzuconymi nogami. Jeszcze nie podjęłam decyzji. Przypominałyśmy podróżne na stacji czekające na pociąg, który już dawno odjechał. Popijałyśmy w milczeniu herbatę, nasze myśli spowijały obłoki wczorajszych wspomnień. Sophie wchodziła i wychodziła cichutko jak myszka. Potem zabrzęczał dzwonek u drzwi. Jego dźwięk wypełniał korytarze i pokoje, unosił się nad skalnym ogródkiem za oknem.
Alice poszła otworzyć; poprawiła czepek, jednak nie zauważyła, że przekrzywił się jej fartuszek. W drzwiach stał nasz wuj. Zaanonsowany przez służącą, skłonił się nam życzliwie. Był mężczyzną o czerstwej fizjonomii, średniego wzrostu, może nieco tęgawym. Był właścicielem niewielkiej manufaktury oraz licznych warsztatów siodlarskich rozsianych w hrabstwie. Sophie nalała nam herbaty. Rozmawialiśmy o ojcu.
– Czy Jane przyjechała? – zapytałam, a moje słowa zabrzmiały jak echo słów, które wypowiadałam na poddaszu. Wuj skinął głową. Poprawiając kamizelkę, przypominał przez chwilę Sophie prostującą przekrzywiony czepek.
– Sprawy idą dobrym torem – oznajmił. – Moje metody wychowawcze przynoszą, jak mniemam, dobre wyniki.
– Chyba nie była krnąbrną uczennicą? – zaryzykowałam pytanie. Obrzucił spojrzeniem moje pełne piersi, a potem piersi Caroline.
– Są podobne – skonstatował. – Przyjedziecie do mnie na obiad, nieprawdaż?
Nie zabrzmiało to jak pytanie. Wolałabym usłyszeć pytanie. Piwne oczy wuja przypominały oczy ojca. Poszukiwały, odnajdywały i nieustannie płonęły. Ich spojrzenie obmacywało mi uda.
– O ósmej, tak? – Spytałam, wiedząc dokładnie, o której jadają, i wstałam. – A teraz wuju, jeśli pozwolisz...
Podniósł się grzecznie (jak sądziłam) wraz ze mną. Caroline rozejrzała się niespokojnie, potem spuściła wzrok.
– Pozwól, że będę ci towarzyszyć – rzekł.
Tego się nie spodziewałam. Pragnęłam powiedzieć, iż wracam do swego pokoju, ale, jak sądzę, domyślając się mych zamiarów, uprzedził me słowa. Zrobiło się niesamowicie, zupełnie jakbyśmy nie znajdowały się w towarzystwie wuja tylko ojca, który powrócił ostrzyżony i w innym odzieniu. Nie mogłam odmówić. Zawahałam się jeszcze w drzwiach pokoju, lecz dałam za wygraną, widząc, iż z lekka ponagla nas wzrokiem. Drzwi zamknęły się za nami.
– Przynieś bat, Beatrycze – zażądał wuj.
Jęknęłam słabo „o, nie”, nie mogąc wydobyć z siebie nic więcej. To, iż wuj wiedział o istnieniu bata, uznałam za zdradę – za coś nienormalnego, absurdalnego. Wuj jednak nie wydawał się urażony moim protestem. Nie zdradzając żadnej irytacji, zbliżył się do mnie i wziął w ramiona. Przytuliłam się doń niezgrabnie. Poczułam zapach tytoniu. Również słabą woń porto.
– Muszę dbać o twoje wychowanie, muszę troszczyć się o ciebie, Beatrycze. Są ku temu powody.
Próbowałam je odgadnąć, daremnie jednak. Tymczasem palce wuja przebiegły delikatnie po małych guziczkach naszytych z tyłu sukni. Opierałam się brodą o górną kieszeń jego surduta. Przemknęła mi przez głowę zgoła absurdalna myśl: co jest w tej kieszeni?
– Ten bat ma wiele rzemyków, nieprawdaż?
Chwycił mnie za podbródek i uniósł głowę. Jego spojrzenie hipnotyzowało. Rozchyliłam usta, błysnęły perełki zębów.
– Zwilż wargi, Beatrycze, chcę, żeby były wilgotne.
Usłuchałam bezwiednie. Wuj uśmiechnął się na widok różowego koniuszka mego języka. Wychynął na chwilkę niczym wiewiórka z dziupli, po czym zniknął. Doznałam wrażenia, iż nie jestem we własnym ciele, choć tak przecież było, tylko w ciele kogoś innego. Oboje się poruszyliśmy. Czułam całą sobą ów ruch. Postępowaliśmy krok za krokiem do tyłu, powoli i niezgrabnie. Dotknęłam łydkami zaokrąglonego skraju łóżka. Dłoń wuja powędrowała ku mojej pupie, palce wślizgnęły się w rowek między okrągłościami.