Beauty od zaplecza - ebook
Beauty od zaplecza - ebook
Kiedy zaufanie klienta spotyka się z codziennością zaplecza, rodzą się historie, które trudno wymyślić. „Beauty od zaplecza” to szczera, miejscami zabawna, a czasem szokująca opowieść o branży, w której piękno często styka się z bałaganem, rutyną i brakiem wyobraźni. Autorka zabiera czytelnika za drzwi gabinetów, w których sterylność to nie marketingowy slogan, lecz kwestia zdrowia i życia. To książka, która otwiera oczy, rozbraja mity i uczy, jak patrzeć na branżę odpowiedzialnie – z obu stron fotela. Dla klientek to przewodnik po bezpiecznych wyborach. Dla specjalistek – impuls do zmian, które przywracają dumę z zawodu.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Zdrowie i uroda |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397818002 |
| Rozmiar pliku: | 941 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Twoje pragnienie pięknej cery, blasku skóry, moment relaksu… ponad wszystko? To teraz wyobraź sobie, że demakijaż wykonuje się na Tobie wacikami wielokrotnego użytku. Używanymi. Płukanymi. Suszonymi gdzieś na zapleczu. I znów używanymi.
Jednorazowe rękawiczki? Owszem, ale używane wielokrotnie. Myte po każdym kliencie, zasypywane pudrem i z powrotem wrzucane do pojemnika. Czekają na kolejne dłonie.
Brzmi jak historia z innej epoki? Niestety, to nie są archiwalne opowieści z lat 90., lecz praktyki, które nadal występują w niektórych salonach.
Szkolenia sanitarne? Mało kto w nie inwestuje. Jeśli nie są obowiązkowe w toku kształcenia, to kto ma ochotę płacić za wiedzę, która nie przynosi bezpośrednich zysków?
Na kursie stylizacji paznokci nauczysz się nowej techniki – możesz ją od razu wprowadzić do cennika. Zarabiasz. Higiena? Cóż, przecież to nie my się zarażamy, tylko klientki. I tak właśnie powstaje współczesny mit bezpieczeństwa. Ładny wystrój, profesjonalna nazwa, a za kulisami… teatr grozy.
A kiedy myślisz o salonie beauty, to widzisz najczęściej piękne wnętrze, relaksującą muzykę, aromat świec i obietnicę chwili dla siebie. Wchodzisz, żeby odpocząć, poprawić wygląd, może poczuć się wyjątkowo. Rzadko pewnie się zastanawiasz, co dzieje się na zapleczu. A właśnie tam kryje się prawdziwe życie branży: czasem zabawne, czasem szokujące, a czasem po prostu… niebezpieczne.
Przez lata swojej pracy odwiedziłam setki salonów, szkół, gabinetów i klinik. Słyszałam historie, które mogłyby posłużyć jako scenariusz komedii, i widziałam praktyki, które mrożą krew w żyłach bardziej niż niejeden horror.
Jestem medykiem, ale przez niemalże całe życie zawodowe działam w sektorze beauty – 10 lat prowadzenia salonu urody, 9 lat punktu sterylizacji przeplecionych pracą w szkołach pozwoliły mi spojrzeć na branżę nie tylko z perspektywy klienta, lecz przede wszystkim zajrzeć na zaplecze, doświadczyć niejednej kontroli, popełnić wiele błędów, ale i osiągnąć niejeden sukces. Dziś otwarcie pokazuję wpadki moich kolegów i koleżanek po fachu. Kiedyś i ja miałam na sumieniu sanitarne błędy, ale dziś dysponujemy wiedzą, przepisami i technologią, które pozwalają, by rozwój szedł w parze z bezpieczeństwem.
Wśród około 400 tysięcy specjalistów beauty znajdziemy prawdziwe perły higieny – osoby mądre i świadome swojej roli w świecie piękna. Ale są też „śliwki robaczywki”: ci, którzy przez braki edukacyjne, obojętność czy chciwość psują opinię wszystkim innym.
Okazuje się jednak, że nie tylko Polacy bywają flejtuchami. Polska na tle innych krajów wcale nie wypada najgorzej – mamy całkiem niezłe wytyczne i nacisk ze strony urzędników. Brakuje nam co prawda spójności między stacjami sanitarnymi i świeżych regulacji, ale to wciąż lepiej niż kompletny brak zasad.
A świat? Tu dopiero jest jazda bez trzymanki.
- Skandynawia – totalny luz. Chodzenie z grzybicą stóp? Normalka.
- Cypr – żadnych wymogów, hulaj dusza.
- Niemcy – trochę lepiej, ale głównie dla podologów, reszta robi tak, jak chce.
- Wielka Brytania – absolutnie kochają robótki w domach. Sofa, herbata i… mezoterapia igłowa.
Tempo pracy i pogoń za marchewką sprawiają, że przestajemy dostrzegać swoje otoczenie. Codzienność w zakładzie zaczyna się rozmywać – nie widzimy już pajęczyn, kurzu, obdrapanych ścian czy brudu po kosmetykach. Przykra prawda jest taka, że taki gabinet nie ma planu. Procedury sanitarne nie są po to, by zbierały kurz w segregatorze, ale po to, by faktycznie je stosować. Plan daje Ci świadomość, że raz na jakiś czas trzeba zetrzeć kurz i zebrać pajęczyny.
A jeśli kładziesz się na zabieg i w kącie widzisz brud, to zastanów się dwa razy, u kogo jesteś. Może u kogoś zapracowanego? Może zniechęconego? A może u tego, kto macha ręką: „Eee tam, robię dobre zabiegi, ściany mogą być brudne”. Pamiętaj: skoro widzisz niepokojące rzeczy, to jak bardzo niepokojące może być to, czego nie widzisz?
Ta książka to nie tylko zbiór anegdot i obserwacji, to także zaproszenie do refleksji. Chcę, żebyś śmiała się razem ze mną, kręciła głową z niedowierzaniem, a czasem wstrzymała oddech. Ale przede wszystkim chcę, żebyś zaczęła patrzeć na salony piękności uważniej – jako klientka, właścicielka, pracowniczka czy uczennica szkoły kosmetycznej. Bo piękno nie powinno oznaczać ryzyka.
Przygotuj się na opowieści, które rozbawią, zaskoczą i otworzą Ci oczy. „Beauty od zaplecza” to świat, do którego rzadko zaglądamy, a jednak to właśnie tam się rozstrzyga, czy zabieg jest tylko przyjemnością, czy także zagrożeniem.Jestem ogromnie wdzięczna wszystkim osobom, które zechciały się podzielić ze mną swoim doświadczeniem, wiedzą i historiami z codziennej pracy w branży beauty. Dzięki Wam ta książka nabrała autentycznego, praktycznego wymiaru i stała się nie tylko zbiorem informacji, lecz także opowieścią o kulisach tej niezwykle różnorodnej i wymagającej dziedziny.
Dziękuję specjalistom z branży beauty, wykładowcom, inspektorom sanitarnym, handlowcom, serwisantom, a także klientom, którzy zgodzili się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Każdy głos wniósł do tej książki coś wyjątkowego, ukazał piękno, ale i wyzwania pracy „od zaplecza”.
Dziękuję również wszystkim tym, których nie sposób wymienić z imienia, a którzy wnieśli swój wkład – rozmową, radą, krytycznym spojrzeniem lub inspirującą historią.
Bez Was ta książka nigdy by nie powstała.BRANŻA BEAUTY WCZORAJ I DZIŚ
Choć wygląd salonów diametralnie się zmienił – marmury, złoto, światła jak z programu „Klinika marzeń”, to wciąż funkcjonują PRL-owskie relikty – dywany w korytarzu, żółte ściany, luksfery, recepcje rodem z 1986 roku. Pamiętam, jak kilka lat temu trafiłam do takiego gabinetu. Obsługiwała mnie pani – jak domniemam – w wieku przedemerytalnym. Zastanawiam się, co zatrzymało zmiany. Finanse? Brak siły? Brak pomysłu? A może zwyczajnie brak świadomości?
Z rozmów z koleżankami po fachu wiem, że te stare, małe gabineciki często mają... lepsze zaplecze sanitarne niż niejeden błyszczący salon. Dlaczego? Bo kiedyś rzemiosłem zajmowali się mistrzowie. Była jedna szkoła w mieście, uczono higieny, fryzjerzy prali ręczniki po każdym kliencie, narzędzia dezynfekowano, a miotła i mop były zawsze w użyciu. Nie było nowoczesnych maszyn ani ultradźwięków, ale był nawyk czystości. A dziś mamy zbyt wiele szkół ze zbyt wątpliwymi kadrami. Gdzieś po drodze zgubiono higienę pracy i profilaktykę zakażeń.
Przepisy sanitarne wcale nie są wymysłem naszych czasów. Mało tego, wiele z nich nie zmieniło się od… 1922 roku! Tak, dobrze czytasz. Już sto lat temu obowiązywały zasady, które dziś wywołują oburzenie części właścicielek salonów.
W tamtych latach, aby w ogóle rozpocząć działalność, należało poddać się obowiązkowym oględzinom sanitarnym. Ściany musiały być łatwo zmywalne albo białkowane, personel musiał mieć zapewnione światło dzienne, a sprzątanie odbywało się minimum dwa razy dziennie. Już wtedy przepisy wyraźnie nakazywały dostęp do bieżącej wody, stosowanie środków do dezynfekcji i używanie czystych narzędzi pracy.
I teraz pytanie – skąd to przeświadczenie, że obecne wymogi są „za bardzo restrykcyjne”? Sto lat temu nikogo to nie dziwiło. A dziś? Wystarczy wspomnieć o konieczności autoklawu i już zaczyna się lament.
W latach 60. XX wieku kosmetyczek było jak na lekarstwo. Środki higieniczne zdobywano najczęściej od personelu medycznego, który sam do nich przychodził. Każda pani doktor chciała wyglądać pięknie i mieć porządną fryzurę. A że w aptece często nie było odpowiednich preparatów albo zwyczajnie nie wiedziano, czego szukać, to sprawa rozwiązywała się prosto, przyszła oddziałowa, przyniosła środek i pokazała, jak go używać. Handel wymienny szedł w parze z edukacją. Takie były czasy.
Dziś mamy tysiące gabinetów i paradoksalnie coraz mniej chęci, by wydać choćby złotówkę na właściwe środki czy sprawdzić, czym w ogóle należy pracować.
Znajoma pani z sanepidu rozmawiała niedawno z fryzjerką ze starej gwardii. Opowiadała z dumą, że jej uczennica właśnie zdała egzamin czeladniczy. Dla niej to było prawdziwe święto. Stare fryzjerki pielęgnowały rzemiosło i wychowanki – od nauki zawodu, przez higienę pracy, aż po szacunek dla klienta. Uczyły, a same zaczynały od… sprzątania. Bo to była szkoła, w której nie tylko się strzygło, lecz także kształtowało charaktery.